Pamiętnik lalki (Korotyńska, 1939)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Pamiętnik lalki
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 21
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY
EWA REŃSKA
PAMIĘTNIK LALKI
POWIASTKA
Z ilustracjami
WARSZAWA
NOWE WYDAWNICTWO
ZAKŁADY GRAFICZNE „FENIKS“, WARSZAWA






Na strychu pewnego starego domu, pośród innych rupieci stało duże, zakurzone pudło pełne zabawek. Był tam pajac bez nóg, duża piłka, kiedyś zapewne ślicznie lakierowana, teraz zaś pokryta resztkami wytartej farby, pluszowy piesek, z którego sypały się trociny. Były tam też stare klocki, pudełka po farbach, strzępy kolorowych książeczek. Wśród tych już bardzo zniszczonych zabawek była duża lalka w jedwabnej sukience. Suknia była cała, lalka też nie miała nic złamanego ani urwanego. Skąd się więc wzięła wśród starych rupieci? Leżała tu już widać dawno, bo sukienkę miała zmiętą i zakurzone włosy.
Pewnego razu wieko pudła uchyliło się trochę i jakaś niewidzialna ręka wrzuciła do środka pluszowego misia bez jednej ręki i murzynka z dziurą w głowie. Murzynek, mimo rozbitej czaszki, był bardzo rozmowny. Ledwie umilkły kroki na strychu, rozejrzał się ciekawie dokoła. Przez szparę między deskami skrzyni wpadało nieco światła. Murzynek trącił w bok misia.
— Posuń się trochę. Zdaje się, że siedzisz na kolanach jakiejś pięknej damy.
Niezgrabny miś sapnął i ciężko stoczył się na pajaca. Murzynek poskoczył za nim.
— Nie widzisz, że tu jest miejsce tego pana?
Miś zsunął się więc jeszcze niżej i zajął miejsce obok pieska.
Tym razem murzynek był zadowolony. Usadowił się wygodnie na połamanym foteliku i zagadnął pajaca:
— Panie Czerwono-żółty, ciekaw jestem, jak długo pan tu przebywa. Może mi pan coś o sobie powie.
— Ba... bardzo jest... jesteś śmiały, mój chłopcze — zaskrzypiał pajac — leżę tu tak dawno, a jeszcze nie nawiązałem żadnych znajomości.
— To bardzo dziwne. Przecież musi tu być strasznie nudno — zdziwił się murzynek. — Można sobie umilić czas rozmową. My na półce Jasia rozmawialiśmy z sobą nieraz przez całą noc, prawda, misiu?
— Uhm... — mruknął miś.
Pajac namyślał się przez chwilę. Wreszcie uznał widocznie, że murzynek ma rację.
— Dobrze, możemy porozmawiać. Ale muszę się najpierw przedstawić tej damie. Jestem Fik-Mik, pajac drewniany. Leżę tu już kilkanaście lat. Przedtem wisiałem na ścianie w pokoju dziecinnym. Moim właścicielem był chłopczyk, imieniem Zygmuś. Często pociągał mnie za sznurek i śmiał się głośno, gdy fikałem nogami i rękami. Ale gdy raz przez pomyłkę pociągnął mnie nie za sznurek, tylko za nogę, urwał mi ją. Próbował ją potem naprawić, ale gdy mu się to nie udało, wyrzucił mnie do kąta. Po kilku dniach dostał nowego pajaca, a ja powędrowałem na strych do tej skrzyni.
— A co się stało z tym chłopcem? Bo ja go też pamiętam, był to brat mojej pani, Anielci. Służyłam jej blisko rok. Skakałam po podłodze i po ścieżkach w parku. Ale raz właśnie ten Zygmuś kopnął mnie mocno. Wzleciałam wysoko do góry i spadłam na drewniany parkan o bardzo ostrych sztachetach. Anielcia płakała rzewnie, gdy zobaczyła tę wielką dziurę, ale pocieszyła się nową piłeczką — opowiedziała piłka swe dzieje.

— Anielcia... Zygmuś... — przypominał sobie murzynek. — Ejże, misiu, czy to przypadkiem nie wuj Zygmunt i ciocia Aniela?
— Możliwe — mruknął znów zaspany miś.

— Znacie ich, znacie? — zaczęły się dopytywać inne zabawki.
— Pewnie, że znamy — odparł murzynek. — Wuj Zygmunt często przychodzi do swych siostrzeńców.
— A czy ciągle jest taki psotnik? — spytała piłka.
— Ależ nie, przecież teraz jest to już dorosły pan. Jest lekarzem. Przychodzi zawsze, gdy Janek lub Ala chorują.
— A co się stało z Lunią? — spytała nagle milcząca dotychczas lalka.
Wszystkie zabawki spojrzały na nią ciekawie. Miała tak dumną minę, że nikt się nie odważył do niej przemówić. Nikt z wyjątkiem murzynka.
— Lunia to chyba jest matka Janka i Ali? Tak, tak, na pewno. Wprawdzie mąż mówi do niej „Helenko“, a znajomi, „pani Heleno“, ale wuj Zygmunt czasem woła „Luniu“ — mówił murzynek. — To ty znałaś ją dawniej?
Pajac spojrzał zgorszony na zuchwałego malca, ale lalka nie obraziła się wcale. Skinęła tylko główką, ozdobioną jasnymi lokami. Przy tym ruchu strząsnęła trochę kurzu, aż piesek, posiadający bardzo delikatny nos, kichnął głośno.
— Na zdrowie! — zawołał murzynek. — A teraz posłuchamy opowiadania lalki.
Lalka mrugnęła swymi ślicznymi, niebieskimi oczami i zaczęła opowiadanie:
— Przyszłam na świat w dużej fabryce lalek. Zrobiono mnie według projektu znanego artysty w dziale, zwanym „artystycznym“. Wyrabiano tu specjalnie ładne zabawki. Były one też odpowiednio drogie. W dziale ogólnym robiono zabawki tańsze. Wszystkie lalki z działu ogólnego miały jednakowe twarzyczki, natomiast ja różniłam się bardzo i urodą, i wyrazem twarzy. Nie zrobiono mi na szczęście ust rozchylonych w bezmyślnym uśmiechu, jak to było w modzie wówczas. „Nareszcie lalka o myślącym wyglądzie“ — powiedział kierownik działu lalek. Kazał mi zrobić peruczkę z prawdziwych włosów i posłać mnie do szwalni. Tu ubrano mnie odpowiednio ładnie, dołączono jeszcze komplet bielizny i dwie sukienki i odesłano do sklepu. Zaledwie dwa dni stałam na wystawie. Kupił mnie ojciec Luni. „Proszę dać mi tę lalkę z zamkniętą buzią“ — powiedział do panny sklepowej. Przez wieko mego pudełka słyszałam radosne okrzyki, jakimi powitała mnie moja nowa pani.
— Tatusiu, tatusiu, to pewnie nowa laleczka dla mnie! — wołał cienki głosik. — Daj, daj, ja sama rozpakuję.
— Nie, Luniu, tę lalkę ja rozpakuję — rozległ się głos ojca.
Po chwili wyjęto mnie z pudełka. Lunia wyciągnęła rączki, ale ojciec usunął ją łagodnie.
— Muszę ci coś najpierw powiedzieć. Przyjrzyj się uważnie tej laleczce. Ma poważną twarzyczkę i zamknięte usta. Na pewno nie paple bez przerwy, tak jak ty. Ile razy na nią spojrzysz, przypomnij sobie o tym, że zbytnie gadulstwo to wielka wada. — Po tych słowach ojciec wręczył mnie Luni. Żal mi jej było, bo radość jej zgasła. Przytuliła mnie mocno do siebie jedną ręką, a drugą objęła ojca za szyję.
— Dobrze, tatusiu, postaram się — szepnęła mu na ucho, ale tak, że usłyszałam. Potem wybiegła do swego pokoju.
— Tu będzie twoje łóżeczko — zawołała i posadziła mnie w miękkim foteliku obok biało zasłanego łóżeczka z atłasową kołderką. Przez całe popołudnie byłyśmy razem. Lunia przymierzyła mi wszystkie sukienki, które przyniesiono wraz ze mną ze sklepu. Gdy już nadszedł wieczór, Lunia ułożyła mnie do snu. Przez cały czas była bardzo wesoła i bez przerwy opowiadała mi różne historie ze swego życia. Dowiedziałam się, że ma dwoje starszego rodzeństwa, siostrę Anielcię i brata Zygmusia. Zygmuś już jest duży i wcale nie chce się z nią bawić. Anielcia jest też dużo starsza od mojej mateczki, ale gdy przyjeżdża na święta i na wakacje, chętnie bawi się z młodszą siostrzyczką. Bo rodzice Luni mieszkali stale na wsi (zapewne wiecie, że ten dom stoi już za miastem), a starsze dzieci wyjeżdżały na naukę do Warszawy. Lunia uczyła się jeszcze w domu. Bardzo mi się podobała moja mała mateczka, tylko od tego jej ciągłego gadania rozbolała mnie głowa. Rada też byłam, że mogę nareszcie zamknąć oczy i odpocząć w ciszy nocnej. Z każdym dniem przywiązywałam się coraz bardziej do Luni. Była to śliczna dziewuszka o czarnych, żywych oczach i różowej buzi. Ciemne jej włosy, przewiązane różową lub niebieską wstążką, opadały w lokach aż na ramiona. Siedząc w wózku, w którym wywoziła mnie do ogrodu, z przyjemnością przyglądałam się jej uśmiechniętej twarzyczce. Ale gadatliwa była okropnie. Nieraz słyszałam, jak rodzice ją strofowali:
— Luniu, zamilknijże choć na chwilę — prosiła matka — paplesz bez przerwy, nie mogę czytać.
— Jeżeli nie nauczysz się milczeć, gdy inni pracują, będziemy musieli już w tym roku odesłać cię do miasta na stancję do bardzo surowej pani — groził ojciec. — Czy zamknięte usta twej lalki nic ci nie przypominają?
— Ach, tatusiu, muszę przecież porozmawiać trochę z Lilusią (tak mnie nazwała), bo pewnie bardzo jej się nudzi. Okropnie jest milcząca — tłumaczyła się zawstydzona dziewczynka.
Milkła na chwilę, a potem zaczynała mówić do mnie szeptem. Najchętniej też przebywała ze mną w ogrodzie, gdzie można się było ukryć w altance lub wśród gęstych krzewów.
— Nie rozumiem, czemu tak gniewano się na Lunię za gadatliwość — przerwał Lili murzynek — ostatecznie to nie jest taka straszna wada. Dziewczynka była w domu sama, nie miała towarzystwa dzieci, więc nic dziwnego, że mówiła dużo.
— Ach, ale to gadulstwo było przyczyną wielu przykrości — powiedziała lalka. — Zaraz wam o nich opowiem. Matka Luni haftowała na imieniny dla swego męża poduszkę na kanapę. Miała to być niespodzianka i mamusia prosiła Lunię, żeby nie mówiła o tym ojcu. Lunia przyrzekła. Ale nie dotrzymała słowa. Pewnego razu matka posłała ją po ołówek do gabinetu.
— Po co ci potrzebny ołówek? — spytał ojciec.

— Mamusia chce przerysować wzór na tę poduszkę, którą haftuje. Zamazała się jedna różyczka, bo tam są różyczki. Bardzo będą ładnie wyglądać na kanapie, bo ta poduszka jest dla...

W tej chwili Lunia spojrzała na moje zaciśnięte usta i przypomniała sobie o przyrzeczeniu danym matce. O mało się nie wygadała, a właściwie już się wygadała, bo przecież ojciec na pewno domyślił się reszty. Patrzył na nią surowym wzrokiem. Lunia zaczerwieniła się jak piwonia.
— Masz ołówek i nie gadaj tyle. Wystarczyło mi zupełnie to, że ołówek jest dla mamusi — powiedział ojciec.
Gdy poduszka była już gotowa, matka Luni schowała ją do szafy. Dziewczynka wbiegła pewnego dnia do pokoju i wyciągnęła ją spod stosu bielizny.
— Spójrz, Lilusiu — powiedziała do mnie — poduszka już gotowa. Tatuś nic nie wie, bo to ma być niespodzianka. Mamusia nic mu nie mówiła i ja też nic nie powiem.
Trzepała tak przez dłuższy czas i nie słyszała nawet skrzypnięcia drzwi. Dopiero gniewny głos ojca przerwał potok jej wymowy.
— Skoro to ma być niespodzianka i tajemnica, nie należy o niej rozprawiać tak głośno. Widzę, że ta lalka, zamiast poskromić twój język, daje ci okazję do paplania — powiedział ojciec. — Za karę zabieram ci ją na cały dzień.
Wyjął mnie z rąk przerażonej dziewczynki, położył na najwyższej półce i zamknął szafę. W ostatniej chwili zdołałam jeszcze spojrzeć na moją mateczkę. Oczy miała pełne łez. Ale kara poskutkowała na jakiś czas. Gdy następnego dnia tatuś wręczył mnie Luni, po raz pierwszy usłyszałam, że ją chwali:
— Zwracam ci twoją córkę, bo cały dzień panowałaś nad sobą. Byłaś doprawdy grzeczna i nie brzęczałaś jak uprzykrzona mucha. Pracuj nad sobą, córeczko.
W ciągu kilku dni Lunia kilka razy dziennie przykładała do ust paluszek. Widocznie w ten sposób chciała poskromić swój ruchliwy języczek.
Ale po pewnym czasie Lunia przestała myśleć o panowaniu nad swoją wadą. Zbliżały się właśnie święta Bożego Narodzenia. Lunia przygotowywała prezenty dla rodziców i rodzeństwa. Sadzała mnie na oknie, a sama sadowiła się na krześle obok z robótką w ręku. Igła migała szybko w jej zręcznych paluszkach, a języczek obracał się jeszcze szybciej. Opowiedziała mi kolejno, czym zamierza kogo obdarzyć.
— Powiem ci jeszcze jedną tajemnicę, Lilusiu — szepnęła pewnego dnia. — Wiem już, co dostanę od mamusi. Widziałam dziś przypadkowo, jak rozwijała przywiezione z miasta paczki. Był tam czarny, ceratowy kuferek. Jestem pewna, że są w nim nowe sukienki dla ciebie. Mamusia powiedziała kiedyś, że ta walizeczka, którą masz, nie wystarczy już na twoją wyprawę. A tatuś na pewno kupi mi nową książkę.
Lunia siedziała odwrócona plecami do drzwi i nie widziała, że stoi w nich już od dłuższej chwili jej matka. Chciałam ją ostrzec, ale niestety my, lalki, nie mamy głosu. Czułam, że moją mateczkę spotka jakaś przykrość. I miałam rację.
Gdy już zapalono choinkę i ułożono pod nią prezenty, Lunia jako najmłodsza wyjmowała je spod drzewka i rozdawała kolejno właścicielom według kartek z wypisanym imieniem. Jakież było jej zdziwienie, gdy zamiast spodziewanego kuferka i książki, znalazła dla siebie niewielką paczuszkę, owiniętą w bibułkę. Gdy ją rozwinęła, twarzyczka jej oblała się purpurą, a w oczach błysnęły łzy. W paczce była... kłódka.
— I nic więcej nie dostała Lunia na gwiazdkę? — spytał zachrypniętym głosem pajac.
— Nic, ale i ta nauka nie na długo wystarczyła, niestety — ciągnęła dalej lalka. — Rodzice coraz ostrzej postępowali z córeczką. Co pewien czas zamykano mnie w szafie na kilka dni i muszę przyznać, że była to zawsze najskuteczniejsza kara. Widocznie Lunia kochała mnie tak samo mocno, jak ja ją. Ale po pewnym czasie znów nieposkromiony języczek sprowadzał na nią przykrości. Pewnego dnia stała się rzecz, która rozłączyła nas na zawsze. W południe, gdy przywieziono pocztę z miasta, mamusia Luni przebiegła wzrokiem list i skrzywiła się z niechęcią.
— Przyjeżdża ciotka Malwina — powiedziała do męża.
Lunia bawiła się ze mną w kącie pokoju. Rodzice przeszli do gabinetu i rozmawiali cicho przez jakiś czas. W pewnej chwili usłyszałyśmy słowa ojca:
— Trudno, musimy być dla niej uprzejmi. A z tym plotkowaniem... — tu znów zniżył głos.
Następnego dnia przyjechała jakaś pani. Gdy była w salonie z rodzicami, Lunia przybiegła do swego pokoju zapominając zamknąć drzwi za sobą. Wzięła mnie na ręce i zaczęła opowiadać.
— Wiesz, przyjechała jedna pani. Nie pani a ciocia. Ma taki śmieszny kapelusz z piórami. W ogóle mi się nie podoba i mamusia bardzo się martwi, że przyjechała, ale musi być dla niej bardzo uprzejma, bo to straszna plotkara, zaraz wszystkim opowie, że została źle przyjęta. Więc ja też będę dla niej...
W drzwiach stanął w tej chwili ojciec Luni, blady z gniewu. Bez słowa zbliżył się do swej córki i wyjął mnie z jej rąk.
— Zabieram ci Lilkę na zawsze. Jutro wyjeżdżasz do miasta. Może tam poskromią twój straszny język, którym tyle już szkody sprawiłaś.
Nie pomogły łzy i przyrzeczenia. Nie pozwolono Luni nawet pożegnać się ze mną. Nie widziałam jej już nigdy więcej. Od owego pamiętnego dnia leżę w tym pudle... — zakończyła lalka westchnieniem.
W tej chwili na strychu rozległy się jakieś kroki. Zabawki zamilkły, nasłuchiwały tylko pilnie.
— Więc gdzie są te zabawki, mamusiu? — zapytał cienki głosik.
— Tu gdzieś powinno być takie duże pudło...
Po chwili wieko pudła zostało uniesione. Nad stosem zabawek pochyliły się dwie postacie, młodej kobiety i dziewczynki.
— Zaraz zobaczymy, Alusiu, czy tu coś będzie nadającego się do naprawy — powiedziała kobieta.
Wyjmowała kolejno zabawki i oglądała je uważnie.
— Ten pajac nie ma nóg, ale można je przyprawić. Na pewno przyda się na waszą loterię.
Wreszcie przyszła kolej na lalkę. Młoda kobieta otrzepała ją z pyłu i przez dłuższą chwilę przyglądała się jej uważnie.
— Lilusia... — szepnęła z tkliwym uśmiechem.
— Ach, jaka śliczna lalka! — zawołała dziewczynka. — Czemu wyrzuciłaś ją na strych? Przecież nie jest zepsuta! Ale jaką ona ma dziwaczną sukienkę...
— Takie były wtedy modne — odparła matka. — Weź tę laleczkę, Alusiu, ale nie oddawaj jej na loterię. To była moja najukochańsza laleczka. Opowiem ci kiedyś o niej.
— A co damy na loterię?
— Poszukamy jeszcze. Na dnie tej skrzyni powinny być zabawki jeszcze twego dziadka. Była tu kiedyś stara pozytywka. Może ją znajdziemy i poprosimy tatusia, żeby naprawił. Lalek na pewno na loterii będzie dużo — odparła matka.
Posadziła lalkę na jakimś pudełku i pomogła córeczce odnaleźć potrzebne rzeczy. Potem zamknęły pudło i odeszły zabierając ze sobą Lilkę, pajaca i kilka innych mniej zniszczonych zabawek.
— To moja Lunia... — zdołała lalka szepnąć pajacowi — nareszcie wracam do niej po tylu latach rozłąki.

Koniec



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.