Pan Graba/Część I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Nazajutrz przed południem dwóch mężczyzn spotkało się na Złotej ulicy u bramy pięknego domu.
— Dzień dobry ci Tozio, — rzekł jeden z nich.
— Dzień dobry Kalikście odparł drugi.
— Dokądże tak spieszysz? — zapytał Kalikst.
— Nie dokąd spieszę, ale zkąd uciekam zapytaj, — markotnie odpowiedział Tozio, i wskazał gestem okna domu, z którego bramy wychodził.
— Co słyszę? uciekasz z tego domu? wszakże to mieszkanie Aurory!
— Sądzę, że wiesz o tem równie dobrze jak ja.
— Nie zupełnie, — odparł Graba. — Cóż, czy nie pokłóciłeś się przypadkiem?
— O nędzne tysiąc rubli.
— Których ona potrzebuje...
— A których ja dać nie mogę.
— Co to znaczy nie mogę?
— Znaczy nie mam.
— A kuzynki?
— Na Boga, Kalikście nie kuś mnie. Już im i tak wiele winien jestem.
— Cóż to! skrupuły! o pierwiosnku! gdyby to nie było na ulicy, uścisnąłbym cię z poczuciem, że trzymam w objęciu nowo urodzone dziecię!
Mówiąc to Graba, zaśmiał się zwykłym sobie ostrym cynicznym śmiechem, który jak bicz chłostał próżność jego przyjaciół i zapędzał ich sumienie w taką dal, że już i słychać go nie było.
To też słaby rumieniec pokazał się na bladej i mizernej twarzy Tozia.
— Skrupuły! — zawołał z przymuszonym uśmiechem, — cóż znowu? czy bierzesz mnie za dewotkę? Ale widzisz mój drogi, kuzynki moje same nie są zbyt bogate.
— A! — rzekł Graba, — to inna kwestja. Jakiż naprzykład mogą mieć fundusz te cne dziewice?
— Ojciec ich był niegdyś jednym z bogatszych właścicieli w gubernji M., ale zrujnował się pod starość, nie wiem jakim już sposobem, i po śmierci jego, córki zlikwidowawszy cały fundusz, otrzymały tylko piętnaście tysięcy rubli.
— Obie razem?
— Obie razem.
Twarz Graby sposępniała.
— Hm, — rzekł, — prawda, że to nie wiele. Ale są tam jeszcze podobno klejnoty?
— I piękne. Parę z nich już mi oddały, a raczej pożyczyły. Mam szczere postanowienie wykupić je z zastawu jak mama przyjedzie, i zwrócić je właścicielkom.
— Tak zrób ze wszystkiem. Pożyczaj od kuzynek pieniądze i klejnoty, dopóki tylko pożyczać ci zechcą, a jak mama wróci, oddasz wszystko razem za jednym zachodem. A propos, muszą być bardzo młode te twoje kuzynki?
— Starsza ma lat dwadzieścia kilka, młodsza dwadzieścia, ale są niezmiennie dobre i ufne.
— To widać, — rzekł śmiejąc się Graba. — A opiekunów nie mają żadnych?
— Jednego wuja, który niby opiekuje się niemi, ale żyje o trzydzieści mil, i więcej zajęty jest swemi kapłonami i pulardami, jak wszystkiemi siostrzenicami w świecie.
— Kochany wujaszek i kochane siostrzenice! wiesz co Tozio, że nie znając ich, kocham te twoje kuzynki.
— Poczciwe są w istocie.
— Z kościami; lecz nazwę cię cztery litery, jeśli nie skorzystasz z ich poczciwości.
— Ale jakże mam zrobić?
— Posłuchaj! Z czego się składa fundusz przeszanownych kuzynek: z ziemi, monety brzęczącej czy papierów?
— Całą sumę mają w papierach.
— Bardzo dobrze; pójdź-że do nich i powiedz, że zdarza ci się prześliczna spekulacja, entrepryza, w którą włożywszy kapitał, można otrzymać dziesięć procent, a do tego ogromną dywidendę. Użyj do wykładu i rozprawy kilka wyrazów technicznych, kilka wyrażeń finansowych, to imponuje kobietom, przyrzecz im opłatę, procenta za pół roku, powiedz, że cię to postawi na drodze do fortuny i t. d., i t. d., a poczciwe dziewczęta oddadzą ci cały fundusz. Następnie pogodzisz się z Aurorą i czas jakiś będziesz żył jak król.
Tozio słuchał ze spuszczonemi oczami przygryzając usta.
— Kalikście, — ozwał się po chwili, — czy nie obrazisz się, jeśli ci wyjawię zdanie moje o słowach, które wyrzekłeś?
— Obrazić się! — zawołał Kalikst. — Mon Dieu Tozio, czyż nie wiesz, że jestem stworzeniem najmniej obraźliwem w świecie.
— A więc powiem, że radzisz mi prostą kradzież.
— Bynajmniej, — odparł Graba w istocie nie okazując najmniejszej obrazy, — przecież masz fundusz, tylko nim jeszcze nie władasz i postanowiłeś za powrotem mamy oddać kuzynkom wszystko, co od nich pożyczyłeś i pożyczysz.
— To prawda, — rzekł Tozio. — Przepraszam cię Kalikście.
— Nie masz za co przepraszać. Zresztą gdybyś wypadkiem i nie mógł oddać, to czy nie jestże słusznem, aby kuzynki twoje zapłaciły podatek od niepotrzebnego sprzętu, które się dobrem sercem nazywa?
— Ale cóżby się z niemi samemi stało? — zarzucił Tozio po chwili milczenia.
— Nic bardzo złego, — odparł Graba. — Przecie muszą umieć po francusku i grać na fortepianie?
— Naturalnie.
— A więc zostałyby guwernantkami.
— Nie przyjdzie do tego, — rzekł Tozio tonem przekonania, — jak mama wróci, oddam wszystko.
— Tem lepiej, możesz więc tymczasem brać wszystko, co tylko ci dać zechcą.
Tak rozmawiając szli zwolna chodnikami. Naprzeciw nich postępowało też dwóch mężczyzn.
Bon jour Graba, — ozwał się nagle przeciągły i leniwo wymawiający każdą głoskę głos.
Bon jour Eduard, — odpowiedział Graba, — et tu cher Kloński, jak się masz?
Czterej mężczyźni powitawszy się wzajemnie, szli dalej razem. Nowożytny mędrzec ujrzał się otoczony połową swej szkoły.
Idąc, rozmawiali wesoło o szansach wczorajszej gry.
— Graba, jakże idą twoje interesa? — zapytał niespodziewanie Ordynat.
— Jakie interesa?
— Na ulicy Nadrzecznej?
A propos! — zawołał Tozio, — zdaje mi się, że para anglezów będzie moją!...
— Nie mów hoc, póki nie przeskoczysz, — odpowiedział Graba z widocznym wyrazem niezadowolenia.
Avouez Graba, że ci się nie udaje, — wycedził Ordynat.
— Ha, ha, ha, choć raz będziesz zwyciężony przeciwnością, szanowny mistrzu! — zaśmiał się Kloński.
Bicz, którym Graba chłostał zwykle miłość własną swych przyjaciół, obrócił się przeciw niemu. Zbladł i zacisnął pięści.
— A ja wam mówię! — zawołał, — iż nie będzie powiedzianem, że Grabie cokolwiek się nie udało. Użyłem teraz energicznego środka i postawiłem wszystko na kartę.
— Przypominam sobie, żeś mi mówił o jakiejś wymyślonej bajce, — rzekł Kloński.
— O bajce zaręczyn z kimś tam nieukochanym, — dorzucił Tozio.
— Tak, — rzekł Graba, — jest ona rzucona w ucho ślicznej dziewczyny.
— I jakichże ztąd spodziewasz się konsekwencji, — zapytał Stanisław.
— Spodziewam się przekonać ją przez to, że nie mogę być jej mężem, ale jeśli mnie kocha, wolno jej zostać moim aniołem pocieszycielem.
Dieu! comme il est drole, ce Graba! — zawołał Ordynat.
— Ażeby nie posądziła mnie o zmyślenie, postarałem się przesłać jej moją bajkę za pośrednictwem ludzi, których o fałsz żadnym sposobem posądzić nie może, nie przypuszczając, aby mieli jakikolwiek interes w kłamaniu. Do mnie zaś należy rozpaczać i błagać.
— Życzymy powodzenia, — rzekł Kloński.
— Oprócz mnie, któremu bardzo chodzi o anglezy, — dorzucił Tozio.
— Wiesz co Tozio, że gdybym mógł posiadać tę dziewczynę, oddałbym ci chętnie anglezy bez zakładu.
— Proszę! est-il amoureux! — rzekł Ordynat.
— Otwarcie mówię wam moi panowie, że nigdy jeszcze w życiu nie szalałam tak za żadną kobietą jak za tą. Nie znając jej, nie możecie mieć pojęcia o ile jest powabną. I powiadam wam, że w ten lub inny sposób musi ona być moją.
— Przecie jej nie porwiesz przemocą, — rzekł Ordynat, — bo w średnich wiekach jeszcze zapisane były we wszystkich prawach słowa, które po francusku brzmiały:
„Sera pour rapt et viol
Chacun pandu par le col“
— Nie powieszą mnie i będę ją miał, — rzekł Graba stanowczo.
W tej chwili dochodzili do rogu ulicy.
Au révoir Messieurs, — ozwał się pierwszy Ordynat, — idę do Boula zagrać partyjkę w bilard.
— A ja do kuzynek, — rzekł Tozio.
— A ty Kloński gdzie?
— Wracam na chwilę do domu, nie widziałem jeszcze dziś mojej pani.
Est-il assomant ze swoją żoną! — zawołał poziewając Ordynat.
— Ot lepiej poszedłbyś z Edwardem do Boula i pograł w bilard, — dodał Graba. — Jesteś dziwnie niewprawny w grę bilardową.
— Może masz i słuszność, — potwierdził Stanisław i wziął pod rękę Ordynata.
Rozeszli się każdy w inną stronę; Graba świsnął parę razy giętką laseczką i wszedł na ulicę Nadrzeczną.
Kamila siedziała sama jedna w bawialnym pokoju swojej matki, gdy wszedł pan Graba.
Na widok gościa powstała zwolna, położyła na stole robotę, którą była zajęta i podała Grabie rękę na powitanie.
— Dzień dobry, panie.
Graba stanął jak wryty. Mimo wszelkiej umiejętności panowania nad sobą jaką posiadał, nie mógł pokryć swego zdziwienia. Spodziewał się zapewne znaleźć Kamilę znękaną, drżącą, spłakaną albo gniewną, ze wzrokiem pełnym wyrzutów, a ujrzał ją tak spokojną, pewną siebie i grzeczną jaką była zawsze.
Twarz jej miała zwykłą bladość, ale żadnych dowodów gwałtownych wzruszeń, chyba tylko wąski siny rąbek, który jej oczy okrążał, mógł świadczyć o tem, że przepędziła noc bezsenną. Po zdziwieniu, na twarzy Gruby błysnął gniew; spokojność Kamili po wieści o nim, którą otrzymać musiała zeszłego wieczora, nie wróżyła mu dobrze. W mgnieniu oka jednak powściągnął się i całując rękę Kamili, rzekł z cicha:
— Pani, straszną noc przepędziłem; przychodzę dziś do ciebie po śmierć lub życie.
Twarz Kamili ze spokojnej stała się surową.
— Chciej pan usiąść, — rzekła, jakby nie słysząc słów Graby, — matka moja wyszła na miasto i wnet wróci.
Graba usiadł na fotelu tuż obok niej i ujmując jej rękę, zaczął znowu mówić:
— Kamilo, przyrzekłem ci wczoraj wykryć tajemnicę...
Nie dokończył, bo twarz Kamili z surowej stała się dumną. Wysunęła swą rękę z jego dłoni i usuwając się nieco ruchem pełnym godności, rzekła:
— Panie Graba, musiałeś pan często bywać obecnym przy ćwiczeniach artystów dramatycznych.
Szczególny przycisk położyła na wyrażenie: pan Graba, pierwszy raz widział ją szydzącą, a wydała mu się z tem dwa razy piękniejszą.
— Okrutne! — zawołał z wyrazem gwałtownego wzburzenia na twarzy i sięgnął znowu po jej rękę.
Kamila wstała surowa, wyniosła, dumna i usunęła się o kilka kroków.
— Panie Graba, — rzekła spokojnym, trochę tylko zniżonym głosem, — wiem o wszystkiem, o czem pan opowiadać mi chciałeś. Mówią zapewne o tem w mieście, kiedy wieść doszła aż do mnie. Jesteś pan zaręczony, przysiągłeś ożenić się ze swoją narzeczoną przy łożu konającej matki, ztąd wypływa, że jeślibyś i zajął się inną kobietą, powinieneś zwyciężyć to uczucie, a dotrzymać słowa popartego przysięgą.
Na twarzy Graby błysnął promyk radości, ale wnet zniknął powściągnięty silną wolą.
— Możesz-że pani wątpić o honorze i szlachetności mojej? — zawołał. — Tak, choćbym wiedział, że to mnie życie kosztować będzie, dotrzymałbym jednak danego słowa: tem bardziej, że jestem tak kochany, że zerwanie ze mną mogłoby mieć najboleśniejsze skutki dla młodej dziewczyny, która mi serce oddała. Do niej więc moje życie, położenie w świecie, wszystkie względy należne; ale dla ciebie Kamilo miłość moja, miłość bez granic, której nikt i nic wyrwać z mej piersi nie może, i nawet ty sama... Pani, ty jedna możesz ulżyć nieszczęściu memu, możesz mi dodać sił do spełnienia trudnego obowiązku; ty możesz wzmocnić mego ducha i podnieść go na najwyższy szczebel, możesz uczynić ze mnie człowieka ofiary i czynu. Chciej tylko, powiedz jedno słowo, a dusze nasze połączą się uściskiem wiekuistej miłości!
Mówiąc to, Graba w istocie był pięknym. Doskonały aktor, przejął się znać do głębi odgrywaną rolą, namiętność jaką czuł dla Kamili, pomagała mu do tego. Chorobliwą białość jego regularnych rysów powlekł rumieniec wzruszenia, oczy nabrały wilgotnego blasku uczucia, biała ręka zgrabnym ruchem odrzucała z czoła czarne włosy. W całej postaci jego była rozpacz połączona z błaganiem.
Kamila patrzyła nań i wyraz wzruszenia zaczął także zalewać jej twarz dotąd spokojną, surowość ustąpiła przed łagodnością, patrzyła na Grabę z cichem, głębokiem współczuciem.
— Panie Graba, — ozwała się stłumionym, łagodnym głosem, — jestem młoda i niedoświadczona dziewczyna i wczoraj nie mogłam jeszcze dobrze zrozumieć słów pana. Ale myślałam o nich przez noc całą i pojęłam ich znaczenie. Gdybym nie miała głębokiego przeświadczenia o tem, że mnie pan kochasz, i że miłość tylko uniosła cię po za granice naznaczone człowiekowi honoru i szlachetności, pogardzałabym panem. Przebaczam jednak, bo słyszałam i przeczuwam to sama, że uniesienie uczucia, najszlachetniejszego nawet może zbłąkać człowieka. Pan się zbłąkałeś, ja moją kobiecą, przyjacielską dłonią, chcę pana na właściwą sprowadzić drogę...
— Pani! — przerwał Graba, który w czasie mowy Kamili bladł i czerwieniał na przemian, — pani nie pojęłaś mnie. Kamilo, ja chcę tylko duszy twojej czystej, gorącej, niepokalanej duszy! Oddaj mi przyjaźń i zaufanie twoje, oddaj mi wszystkie myśli twoje i uczucia, oddaj mi słowem całą duszę twoją, a będę szczęśliwym i nigdy nic więcej nie zażądam!...
Gdyby jaki duch jasnowidzący zajrzał do myśli Graby wtedy gdy to mówił, wyczytałby w niej wyrazy:
— A reszta przyjdzie potem!
Ale najbardziej jasnowidzące oko ludzkie nie dostrzegłoby tych wyrazów na jego twarzy: malowała się na niej tylko wielka boleść i gorąca prośba.
To też w oczach Kamili głębsze jeszcze błysnęło współczucie, postąpiwszy parę kroków i stanąwszy przed nim, rzekła:
— Wierzę panu i nie cofam mu mego szacunku. Ale posłuchaj pan. Człowiek, który jak pan bierze za żonę kobietę młodą, ufną i kochającą, należeć do niej powinien całkiem i bez podziału. Ta, któraby przyjęła od człowieka tego najmniejszą część jego istoty ze świadomością tego co czyni, popełniłaby zbrodnię, bo odebrałaby komuś część jego szczęścia. Jam tego uczynić nie zdolna. Ja mam w sercu dwie wielkie miłości, które nie zgasną w niem póty, póki ono bić będzie. Kocham matkę moją i pamięć ojca mojego. Każda miłość przynosi za sobą obowiązek. Moim więc obowiązkiem jest szanować spokój mojej matki, strzedz imienia mego ojca, aby nań najmniejsza nie padła skaza. Panie Graba, ja duszę moją i miłość moją i całą siebie bez najmniejszego podziału oddam tylko temu człowiekowi, którego żoną zostać będę mogła.
Graba patrzył na mówiącą niemy, drżący, cały płonący namiętnem wzruszeniem i gniewnym zawodem.
— Powinnam jeszcze powiedzieć panu, — mówiła dalej młoda dziewica, — abyś wyrzekł się wszelkiej nadziei w miłości dla mnie. Jesteś pan wykształconym i możnym, a przed takim wiele dróg pociechy stoi śród zawodów serca. Możesz pan dać szczęście kobiecie, która cię ukochała, i wiele dobrego uczynić innym ludziom. Jedno i drugie powinno ci być pociechą i szlachetnym celem życia. Wierzę, iż tak będzie, bo szanuję pana i wiem, że pan jesteś człowiekiem szlachetnym. Co do mnie, zostanę zawsze szczerą przyjaciółką pana, wdzięczną mu za ofiarowane choć nieprzyjęte uczucie dla mnie i za tę cześć synowską, jaką pan mojej matce oddajesz. Ale panie Graba, widzieć się z sobą więcej nie będziemy.
— Jakto? — zawołał Kalikst jak piorunem rażony ostatniemi słowy Kamili i gwałtownie zerwał się z siedzenia.
— Tak, — odpowiedziała Kamila, — widzimy się dziś po raz ostatni. Do modlitw moich za spokój ojca mego, za szczęście mojej matki na ziemi, przybędzie jeszcze trzecia modlitwa — za pana. Przyjazne, serdeczne wspomnienie zachowam o panu na zawsze, ale widzieć pana więcej nie będę.
Przy ostatnich słowach po raz pierwszy w czasie całej rozmowy, głos jej drżał żałośnie, a w pięknem oku jej błysnęła duża łza i wnet pod powieką znikła. Była wtedy bardzo piękna: prawdą, panowaniem nad sobą i prawdziwie kobiecą dobrocią.
— Ha! — zawołał Graba strasznie blady i drżący cały, — więc mnie nie kochasz Kamilo?!
Dziewica cofnęła się z królewską dumą, podniosła głowę. Oczy jej oschły i surowo spojrzały na Kaliksta.
— A któż powiedział kiedy panu, ze ja go kocham? — zapytała.
— Jakto? więc nie kochasz mnie, nie kochałaś nigdy? zawołał Graba.
Kamila położyła rękę na serce.
— Jeśli to serce uderzyło kiedy silniej dla pana jak dla innych ludzi na świecie, to gdy przemówił doń obowiązek, posłusznem mu zostało. Dziś panie Graba, ja pana nie kocham...
Do twarzy Kaliksta napłynęła fala krwi i wnet ustąpiła, pozostawiając wielką bladość. Podniósł obie dłonie do skroni i głucho jęknął.
W tej chwili po za oknem przesunął się blady profil pani G. wracającej do domu.
— Matka moja wraca, — ozwała się spokojnie Kamila, — panie Graba! przyjdź pan do siebie, wzruszenie pana byłoby dla niej zbyt smutnym widokiem.
Graba ocknął się i porwał z miejsca.
— Pani, — rzekł wpijając w twarz jej wzrok palący, — tak być nie może jak powiedziałaś. Musisz mnie kochać, znajdę cię wszędzie!...
Po tych słowach wypowiedzianych szybko i niewyraźnie, wybiegł i na progu domu powitał i pożegnał zarazem panią G. ukłonem i kilka bezładnemi wyrazami.
W furtce ogródka stanął. Twarz jego przedstawiała całe piekło wzburzonych namiętności, żądzy, gniewu i upokorzenia. Spojrzał na ściany błękitnego domku, wyciągnął ku niemu grożącą rękę i rzekł przez zaciśnięte zęby:
— A jednak będziesz moją!...
Tego dnia ściśli przyjaciele pana Graby daremnie zjawiali się jeden po drugim u drzwi jego mieszkania, lokaj odpowiadał każdemu:
— Jaśnie pana nie ma w domu, tylko co wyszedł.
Przyjaciele więc poczęli chodzić jeden do drugiego, szukając swego mistrza. Tozio poszedł do Stanisława, Stanisław do Ordynata, Ordynat do Stanisława i do Tozia, i w końcu zeszli się wszyscy razem w cukierni Borela, gdzie już znaleźli kapitana i Jodka, ale tego kogo szukali nie znaleźli. Zaczęli tedy grać w bilard, rozkazawszy wprzódy garsonowi, aby patrzył przez okno, ażali pan Graba przechodzić nie będzie i jeżeli go ujrzy, aby zszedł na ulicę i powiedział mu, że przyjaciele czekają nań u Borela, albowiem są bez niego, jakoby ciało bez ducha.
Tymczasem Stanisław z zapałem rzucił się do bilardu, w uszach mu brzmiały słowa Graby: „jesteś dziwnie niewprawny w grze bilardowej.“ Obaj z Toziem uzbrojeni kijami szli naprzeciw siebie w wyzywającej postawie. Tozio zimny, blady jak zawsze, Stanisław zarumieniony i rozognionem okiem ścigający toczące się po bilardowem suknie kule.
— Stanisławie, nowa partyjka jak widzę! — zawołał Ordynat rozwalony na kozetce z cygarem w ustach i filiżanką czekolady w ręku.
Jodek i kapitan przy bocznym stoliku pili też czekoladę zafundowaną im przez Ordynata i czekali nim bilard opróżni się dla nich.
— Karambol i partja skończona, — rzekł Tozio obojętnie i wsparł się na swym kiju, gdy dwie kule razem wpadły do bilardowego worka.
Stanisław zmarszczył brwi, przegrał.
— Ofiaruję ci rewanż, — rzekł Tozio zapalając cygaro.
W tej chwili Stanisław przez drzwi otwarte zobaczył przy bufecie swego lokaja w szafirowej liberji.
— Za chwilę będę ci służył, — odpowiedział i z kijem w ręku wybiegł do bufetu.
— Po co tu przyszedłeś? — zapytał lokaja.
— Jaśnie pani przysłała mnie po ciasta.
— Garson! — zawołał Stanisław, — trzy funty cukierków najlepszych, jakie macie!
Potem oddając paczkę cukierków lokajowi, rzekł:
— Zanieś to pani i powiedz, że zaszedłem tu na moment, a znalazłszy ciebie, przysyłam jej cukierki.
— Słucham, jaśnie panie.
Stanisław odszedł.
— Powiedz pani, — dodał z progu, — że przyjdę do domu na objad.
I wszedł do sali bilardowej.
W godzinę potem, w restauracji Borela młodzi ludzie zasiedli do objadu, na który zaprosił ich Ordynat.
Stanisław był z nimi.
— Zadziwiająco jesteś niezręczny Stasiu, — rzekł Tozio, — przegrałeś sześć partji.
— I sto dukatów, — dodał Jodek zapychając sobie usta pasztecikiem z kaczych mózgów.
W połowie objadu pan Jodek zaczął bawić towarzystwo, pokazując im sztukę zasadzającą się na tem, aby nóż postawiony na jednym palcu ręki, jak najdłużej utrzymywał się w pionowej pozycji. Ale zaledwie srebrny trzonek noża zdołał utrwalić swą stojącą potęgę na pulchnym palcu krotochwilnego Jodka, za oknami zahuczał turkot karety.
Młodzieńcy, których stół był umieszczony pod oknami, spojrzeli na ulicę.
Przez szyby karety wyglądała jasnowłosa głowa Celiny, strojna w biały kapelusz, rączka jej w jasnej rękawiczce wspierała się na portjerze powozu. Stanisław zmarszczył brwi i chmurny dokończył objadu. Jakkolwiek kareta szybko przemknęła, dojrzał on w oczach Celiny ślady łez. Zobaczył także, że lokaj siedzący na koźle, trzymał w ręku sporą paczkę wizytowych biletów.
Pani Klońska nie doczekawszy się przez cały dzień męża, pojechała z wizytami.
— Widzisz panie Stanisławie, — ozwał się Jodek, — że nie ma czego wracać do domu po objedzie, bo sama połowica twoja wybrała się znać na wizyty. Zostaniem wszyscy u Borela, a może się doczekamy Graby.
Zostali wszyscy u Borela do późnej nocy i grali w bilard zawzięcie, ale Graby się nie doczekali.
W połowie wieczoru wszedł do cukierni jakiś szpakowaty weteran i kazał sobie podać szklankę herbaty i numer gazety. Przez wpół otwarte drzwi bilardowej sali buchały kłęby tytoniowego dymu i blask gazowego światła. Stuk bil, dźwięk szkła, śmiechy i żarty głośnym gwarem napełniały cukiernię.
Weteran nie mógł czytać swojej gazety i rzekł do garsona:
— Powiedz mi, bądź łaskaw, kto tam taki djabelski hałas robi?
Garson z uszanowaniem wymienił nazwiska biesiadujących i dodał:
— To jaśnie panowie.
— Oj jaśnie! w takie jaśnie niech piorun trzaśnie! — zawołał weteran i rzuciwszy pieniądze garsonowi, wyszedł mrucząc:
— Oj! bodaj tę hulacką młodzież naszą! Boże zbaw nas od niej!
Kiedy to wszystko działo się w cukierni i restauracji Borela, Kalikst Graba przez cały dzień i wieczór nie wychodził ze swego letniego mieszkania. Zaraz po powrocie od pani G. najsrożej przykazał Michałkowi, aby nikogo pod żadnym pretekstem nie przyjmował i wszystkim mówił, że go nie ma w domu.
Gdy wydawał to rozporządzenie, faworyt lokaj dostrzegł nadzwyczajną zmianę na jego twarzy. Nie umiałby określić, co ta twarz wyrażała, ale tak była straszna, że się aż zląkł i jak tylko mógł najprędzej, zniknął z oczu swego pana.
Około objadowej pory Michałek spotkał się na ulicy z Kazią i w furtce ogródka długo z nią gawędził.
Rozmowa ta znać wzmocniła go na duchu, bo ośmielił się pójść zapytać swego pana, czy rozkaże objad podawać.
Gdy wchodził do pokoju, w którym znajdował się pan Graba, wielce się zdumiał, bo ujrzał go leżącego na sofie z twarzą ukrytą w dłoniach.
Myśląc, że pan zadrzemał, chciał wejść na palcach; ale Graba usłyszawszy stąpanie, zerwał się na równe nogi i spostrzegłszy sługusa, krzyknął gniewnie:
— Po co tu wszedłeś? mówiłem, że chcę być sam!
— Chciałem zapytać jaśnie pana, czy można objad podawać, — tłumaczył się drżący lokaj.
— Nie będę jadł objadu, — ofuknął. — Idź precz i nie leź mi w oczy.
Michałek wysunął się ze spuszczonym nosem, a Graba zaczął szerokiemi krokami przebiegać mały pokój; pięści jego były zaciśnięte, niekiedy podnosił je i przyciskał do czoła, czasem rozpoczynał niewyraźne monologi, ale wnet urywał i przygryzał sobie wargi do krwi, słowem, okazywał wszystkie symptomata gwałtownie wzburzonego człowieka. Chodził tak po pokoju aż do zmroku, nagle zatrzymał się i zawołał do siebie:
— Szalony jestem! Tak męczyć się dla jakiejś biednej dziewczyny! gdyby jeszcze to była jaka miljonerka, księżniczka! ale guwernantka! O gdybym mógł ją upokorzyć!
— Upokorzyć i posiąść! — mówił znowu po chwili milczenia, targając rękami gęste włosy. — Nie mam-że na to środka? ja! Graba!
I długo stał na środku pokoju z palcami zatopionemi we włosach, z oczami wlepionemi w posadzkę, pogrążony w szatańskich swych rozmyślaniach.
Gdyby go kto zobaczył takim jak był wtedy, przeżegnałby się z przestrachem i zawołał: — Wszelki duch Pana Boga chwali! — Gdyby kto tak zawołał nad nim, odpowiedziałby pewno: — Oprócz mnie! — bo w piersi gościły mu czarne jak sadza duchy.
— Co za duma w tej kobiecie! co za siła! jaka piękność! Wszystkie kobiety jakie miałem dotąd, oddałbym za jeden dzień jej posiadania! — szeptał pan Graba blademi usty.
— Gwałtu dopuścić się przecie nie mogę, popsułoby to mi wszystkie moje interesa tutaj! A więc cóż zrobię? jeśli swego nie dopnę, oni wyśmieją mnie, stracę nad nimi wpływ, który mi jest tak potrzebny, zobaczą, że jestem zwyciężony!
Zbliżył się do biurka, zapalił świecę i począł pisać.
Pisał i darł papier, a kawałki podartego papieru, ściśnięte dłonią w kłębki, ze złością rzucał za siebie. W końcu przestał rozdzierać arkusze i tylko pisał, pisał długo, zastanawiając się, medytując, i zapisał drobnem pismem trzy arkusiki papieru o złoconych brzegach, włożył je w kopertę i zaadresował.
Późno już było, gdy w pokoju Graby ozwał się dzwonek wzywający Michałka.
Lokaj wszedł nieśmiało, ostrożnie.
— Weź to, — rzekł doń pan Graba, podając mu list napisany przed chwilą, — i jutro oddaj pannie Kamili G.
Michałek nie brał listu i miał minę człowieka, który chce coś powiedzieć, a nie śmie.
— Cóż stoisz przedemną jak gap! — krzyknął Graba, którego oczy iskrzyły się wewnętrzną złością, — czy nie słyszysz co mówię?
— Słyszę, jaśnie panie, — rzekł Michałek, — ale kiedy bo tej panienki już nie ma...
— Jakto nie ma? gdzie nie ma? — zawołał Graba odskakując parę kroków.
— Dziś po południu pojechała od matki...
— Dokąd wyjechała? kto ci to powiedział?
— Mówiła mi służąca ich, że jej panienka wyjechała widać na długo, bo wzięła z sobą wszystkie suknie — ale gdzie? tego Kazia nie wie.
Graba zgrzytnął zębami i krzyknął na lokaja:
— Idź precz!
Potem podarł list w kawałki.
— Michałek! — zawołał, gdy służący był już za drzwiami.
Lokaj stanął przed nim w pokornej postawie.
— Jeśli chcesz mieć u mnie służbę, — rzekł doń Kalikst, — masz dowiedzieć się dokąd wyjechała i gdzie jest teraz panna G. Jeżeli przez trzy dni nie dowiesz się o tem, precz z mego domu.
— Rozumiem, jaśnie panie, — odrzekł Michałek i ze spuszczoną głową oddalił się.
Owej nocy światło do białego dnia nie gasło w mieszkaniu Graby i blado błyszczało na ulicy z po za białych opuszczonych storów. Dzień był już dobry, gdy silną pchnięte ręką otworzyło się jedno okno domu Wigdera i wychyliła się przezeń głowa mężczyzny z oczami nabrzękłemi od niespania, blademi i pogryzionemi do krwi ustami, z włosami potarganemi. Graba wychylił głowę na ulicę i wpił spojrzenie w ciche okna błękitnego domu, po których wesoło i pogodnie igrały różowe promienie wschodzącego słońca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.