<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Graba |
Podtytuł | powieść w trzech częściach. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“ |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Konrad Piler |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część III Cały tekst |
Indeks stron |
Państwo Stanisławowstwo Klońscy przeciwko zwyczajowi wszystkich posiadaczy własności ziemskich, przepędzili lato w mieście. Tłumaczono to odległością majątków ich i zachwianem zdrowiem obojga, które nie dozwalało jeszcze odbywać dalekie podróże.
Stanisław odmienił się. Przystojnym był zawsze, teraz stał się nawet pięknym. Twarz jego zbladła i powlekła się wyrazem większej niż wprzódy dojrzałości. Dość było spojrzeć na niego, aby poznać, że przebył i przebywa jeszcze epokę cierpień życiowych, która jeśli nie złamie i nie upodli, to niezawodnie podniesie człowieka i upiękni go duszą i ciałem.
Celina większej jeszcze niż mąż jej uległa zmianie. Straciła dziecięcą naiwność i swobodę, była spokojna, ale zarazem zamyślająca się chwilami. Znać było, że dziecię stawało się kobietą, motylek o złocistych skrzydełkach zamieniał się w orlicę próbującą do lotu śnieżnych a silnych skrzydeł.
Dla męża była czułą, ale z czułością jej łączył się pewien niepokój. Ile razy mówiła z nim, zdawała się oczekiwać, że on powie jej coś, co rozstrzygnie sprawę ich obu serc i stopi tę lodowatą zaporę, która się między nimi rozpostarła.
Ale Stanisław o nic nie pytał, z niczem się nie zwierzał, dla żony był grzeczny, niekiedy nawet okazywał objawy nagłej dla niej czułości, ale wnet powstrzymywał się, jakby rażony jakąś myślą odtrącającą go od kobiety, którą był na chwilę z miłością ujął w objęcia.
Zresztą był niezmiernie zatrudniony, w gabinecie jego pojawiały się wciąż szczególniejsze postacie, zamykał się z niemi po kilka godzin, a gdy się oddaliły, zostawał w swoim pokoju zatopiony w myślach, które nie zbyt miłemi być musiały, bo po nich ukazywał się z chmurą niepokoju i upokorzenia na czole.
Celina wpatrywała się wtedy w niego smutnem okiem i obejmując szyję jego śnieżnem ramieniem, pytała z cicha:
— Stasiu! czegoś ty smutny? bądź szczerym ze mną!
Stanisław po każdem takiem pytaniu nie podnosił oczu na żonę, zdawało się, że nieprzeparta jakaś siła chyliła wzrok jego ku ziemi. Najczęściej uwalniał się z objęć żony i mówił:
— Wydaje ci się Cesiu! jam nie smutny!
— Komorosiu! — mówiła Cesia do swej powiernicy, — on nie ma zaufania we mnie, on sądzi, że jestem jeszcze takiem dzieckiem, jakiem byłam przed rokiem...
Innym razem mówiła:
— Mój Boże! jak ja mu dowiodę, że go kocham nad życie? że nikogo na świecie nie kocham, tylko jego i nasze dziecko!
To dziecię było jej pociechą, uspokojeniem, główną treścią wszelkich jej dni. Lolo był wprawdzie zawsze w łaskach i poszanowaniu, ale nigdy już nie spoczywał na kolanach swej pani i nie był przedmiotem tak tkliwego jej jak wprzódy przywiązania. Młoda matka miała teraz całkiem co innego do czynienia, jak pieścić godzinami ulubionego pieska i tracić czas na zawiązywaniu mu u szyi jego kokard przeróżnych kształtów.
Kiedy Stanisław siedział zamknięty w swoim pokoju, co się najczęściej zdarzało, ona długie chwile siadywała nad kolebką dziecka, śpiewając mu do snu ciche piosenki, szyjąc dla niego przeróżne miluchne ubrania, albo po prostu siedząc bezczynnie z głową opartą o poręcz kolebki, z oczami utkwionemi w różową uśpioną twarzyczkę dziecięcia i myśląc — myśląc o czem? o tych pięknych pałacach przyszłości, które wszystkie matki budują nad kolebkami swych dzieci.
Resztę czasu przepędzała bardzo czynnie. Zdawało się, że postanowiła rozpocząć nowicjat pracy. Zajęła się gospodarstwem, a gdy Komorowska z uśmiechem patrzyła na drobne jej ręce dźwigające pęki kluczów, mówiła do starej sługi z poważną minką:
— Powinnam pracować Komorosiu, powinnam pracować, każdy człowiek powinien pracować czy bogaty, czy ubogi, a ze mnie dotąd był wielki próżniak, trzeba wynagrodzić czas stracony.
Czytała wiele, ale rzecz dziwna! nie romanse francuskie, które stanowiły wprzódy całą jej literaturę. Poszła raz do księgarni i rzekła księgarzowi:
— Daj mi pan jakie piękne dzieło o wychowaniu dzieci.
Księgarz dał jej żądaną książkę. Przyszła z nią do domu, wzięła się do czytania. Zrazu szło jej z widoczną trudnością. Cały kwadrans czytała jedną stronicę, zbierała myśli, różową dłonią przecierała śnieżne czoło. Potem zaczęła czytać coraz prędzej, a gdy po dwóch dniach zamykała nie wielki tomik, do ostatniej przeczytany stronicy, rzekła do siebie:
— To bardzo piękne! to piękniejsze niż le roman d’une jeune femme, albo les belles des nuits!
Tegoż jeszcze dnia przysłała księgarzowi list następującej treści:
„Chciej mnie pan zapisać na liście swych stałych prenumeratorów z warunkiem, iż będę żądała książek poważnej treści. Na teraz proszę pana o dobrą i obszerną historję Polski i o przystępne, a zajmujące jakie dzieło o rolnictwie krajowem.“
Księgarz zdziwił się niezmiernie. Kobieta światowa, kobieta dziewiętnastoletnia, kobieta mieszkająca w mieście, zapragnęła czytać dzieło o rolnictwie; posłał je jednak, a Celina wzięła książkę do ręki, uśmiechnęła się wpół figlarnie, wpół z zamyśleniem i położyła ją w swym buduarze na stole przed sofką, na której zwykła była siadywać. Znać miała ona o tej książce jakieś dumania i rojenia, bo spoglądała na nią często i mrugała nawet do niej parę razy, niby porozumiewając się z dobrą przyjaciółką.
Powoli główne cechy mieszkania Celiny poczęły się zmieniać i uwydatniać obecne jej usposobienie i zajęcia.
Salony pozostały takiemi jak były, bo zawsze i wszędzie są one jednostajne i nigdy prawie nie dają świadectwa o ludziach, którzy je zamieszkują, ale pokoje, w których młoda kobieta żyła sam na sam, z myślami i zajęciami tylko swemi, uległy zmianie. Buduar jej był dawniej miluchnym pokoikiem światowej kobiety, pełnym fraszek i błyskotek, ale oko myślącego człowieka nie miało zatrzymać się na czem. Teraz ktoby tam wszedł, poznałby od razu, iż żyła w nim kobieta, której świat cały nie zawierał się w zwierciadle, piesku ulubionym i misternym hafcie kołnierzyka. Nawet na fortepianie jej, zamiast uprzednich polek, walców i warjacji wyrachowanych na salonowy efekt, pojawiały się szerokie i wzniosłe utwory mistrzów, które zdają się na poły rozdzierać pierś i wlewać w nią zdroje szlachetnych poczuć i tęsknoty za tem co wielkie, piękne i potężne.
Słowa Kamili głęboko znać wryły się w myśli żony Stanisława i kierowały jej postępowaniem.
Tak płynęły dni za dniami, spokojne na pozór, ale widmo nieszczęścia nie opuszczało jeszcze pięknego mieszkania, przeciwnie, groźniejsze niż kiedy błąkało się w około dwojga młodych ludzi, powlekając im twarze bladością cierpienia, a w serca wlewając obawę przyszłości.
Pewnego dnia w południowej porze, Celina weszła do błękitnego saloniku, w którym stał fortepian i zadzwoniła.
— Czy mąż mój jest w domu? — zapytała służącego.
— Tak, jaśnie pani. Zajęty jest w swoim gabinecie z jakimś starym żydem, który przyszedł przed godziną.
Lokaj odszedł.
Celina grać zaczęła.
Grała już dobre pół godziny, gdy wszedł Stanisław.
Na twarzy jego widoczne były ślady wzburzenia, którego przed chwilą doświadczyć musiał, usta blade, w oczach niepokój.
Celina powitała go milczącym uściskiem ręki i grała dalej.
Stanisław nie wyrzekłszy ani słowa, rzucił się na sofę, głowę oparł na dłoni i pogrążył się w myślach.
Celina grała ciągle. Drobna i kształtna jej kibić w ciemnej i jedwabnej sukni wdzięcznie rysowała się na błękitnem tle ściany, z pod rąk jej płynęła muzyka łagodnym, nieprzerwanym potokiem. Z twarzy męża odgadła, jakie tony potrzebne były jego wzburzonej, zniepokojonej duszy. Nie namiętne one miały być i nie bolesne, bo i bez tego w piersi jego wrzały niepokoje, żale i wyrzuty sobie samemu czynione. To też muzyka jej płynęła cicha, mięka i rzewna, dźwięki jej czyste, przytłumione choć wyraźne, zdawały się być drobnemi kroplami rosy spadającemi ku ochłodzeniu tego, co przez skwar życia przepalonem zostało. Była w nich miłość, ale bez gwałtu i uniesień, słodka tylko i pieszcząca, był w nich żal, ale bez rozpaczy, rzewny i o nadziei mówiący, była w nich jeszcze i modlitwa z całą pokorą skruchy i ufnością błagania. Grająca zostawała pod wpływem natchnienia, serce węzbrane kierowało jej palcami, wzrok oderwała od ust i podniosła w górę, a ciche akordy basu i srzebrzyste nuty wiolinu, zdawały się niby westchnienia, prośby i pieszczoty ulatywać w przestrzeń zgodnie z oddechem jej piersi, zwolna płynącym przez pół otwarte usta.
Zdawało się, że Stanisław nie słyszał zrazu tej muzyki, która obok niego i dla niego rozlewała się falami cudownej harmonji, ale wsłuchiwał się z boleścią w swoje wewnętrzne głosy. Oczy miał utkwione w ziemię, oddech trudny. Ale powoli, stopniowo znać było, jak tony płynące z serca i z pod palców Celiny ogarniały go słodyczą, kołysały i koiły to, co w nim burzyło i raniło. Głowa jego pochyliła się niżej, czoło oparł na dłoni i wzrok podniósł od ziemi.
Nagle Celina grać przestała.
Stanisław drgnął, jakby ze snu zbudzony.
— Graj jeszcze Celino, — rzekł zcicha.
Po twarzy młodej kobiety przemknął błysk radości, grała znowu.
Stanisław powstał i przyciągany potęgą uczucia wyrażającego się muzyką, powoli zbliżył się do fortepianu. Stanął naprzeciw żony, skrzyżował ręce na piersi i wpatrzył się w twarz jej spojrzeniem, w którem było mnóstwo najsprzeczniejszych uczuć.
Celina nie patrzyła na niego, ale uczuła na sobie ten wzrok, na rzęsie jej zamigotała łza, ręce jej zadrżały i osunęły się z klawiszów. Ostatni nagle przerwany akord zabrzmiał jak jęk krótki, jak gwałtownie wybuchające, ale niedopowiedziane słowo.
Oboje milczeli przez chwilę.
— Powiedz mi, — ozwał się Stanisław stłumionym głosem, — powiedz mi Celino, o czem ty myślisz, grając z takiem natchnieniem?
— O tobie, — zcicha odparła kobieta i podniosła na niego smutne i przezroczyste oczy.
Stanisław patrzył na nią przenikliwie, uważnie.
— Celino, czy ty nic nie masz mi do powiedzenia? — zapytał.
Celina powstała i położyła dłoń na jego ręku.
— Owszem Stasiu, — odpowiedziała, — ale czekam, aż mnie się zapytasz.
Stanisław zsunęł brwi.
— Ja mam ciebie pytać? — wymówił z trudnością, — a jakież posiadam prawo żądać od ciebie rachunku z miłości, którą własną winą straciłem?
— Tyś stracił moją miłość! — zawołała Celina i drżąc, otoczyła go ramionami.
W tej samej chwili ozwał się po za nimi głos lokaja:
— Pan Ordynat Zrębski!
Na dźwięk tego imienia, imienia człowieka, który lekkomyślnie zamącił jej spokój domowy, nagły rumieniec oblał twarz Celiny.
Spostrzegłszy to Stanisław, oczy mu zapłonęły i rzekł porywczo:
— Prosić!
— Stasiu! ja nie chcę... — zawołała Celina, ale niedokończyła.
Stanisław był już w salonie.
Celina stała przy fortepianie drżąca, zarumieniona, z oczami łzą zaszłemi i tak ujrzał ją wchodzący Ordynat.
Wzruszenie bardzo widoczne młodej kobiety umiał on przypisać wielu pochlebnym dla siebie powodom, bo przesunął rękę po faworytach i zbliżył się z bardzo znaczącem spojrzeniem.
— Madame! — zaczął mówić z ukłonem, w którym angielska sztywność postaci kłóciła się z sentymentalnością oblicza, — zdaje mi się, że upłynęły wieki od dnia, w którym ostatni raz miałem szczęście widzieć panią... wieki ma foi... niepokoju i tęsknoty...
Celina mocowała się z sobą, ale odzyskała zimną krwi spokojność. Milczącym gestem wskazała gościowi fotel i sama usiadła na kanapie.
Ordynat nie spuszczał z niej wzroku, romantycznie przymrużonych oczu i nie mógł nie spostrzedz walki, jaką młoda kobieta toczyła ze wzruszeniem, a spostrzeżenie to ośmieliło go do najwyższego stopnia.
— W czasie choroby pani... — zaczął mówić pochylając się ku Celinie, ale przerwał nagle, gdyż młoda kobieta żywo się usunęła.
— W czasie choroby pani, przeniosłem tysiące męczarni... — rozpoczął znowu po kilku sekundach, ale znowu zająknął się, bo wyraz twarzy Celiny dziwnym mu się wydał.
— Ma foi... — próbował jeszcze cedzić, ale już nieco zmęczony, — nigdy w życiu nie doświadczałem podobnego uczucia... pani byłaś tak okrutną i odmawiałaś mi dotychczas swego widoku. Byłem zbyt nieszczęśliwym, gdybym przypisywał to innym przyczynom jak jej zdrowiu, którego stan nakazywał zupełną samotność... Bo co do mnie, wierz mi pani, że... ma foi... obraz jej towarzyszył mi wszędzie, że w sercu mojem...
Celina słuchając go, rumieniła się i bladła na przemian. Oczy jej błysnęły gniewem i z rumieńcem na twarzy powstała.
— Panie Zrębski, — rzekła drżącym głosem, — pozwól pan, że odrzucę dobrą myśl pana i przerwę jej wypowiadanie. Wierz mi pan, że obecna rozmowa nasza jest czasem straconym daremnie, który pan lepiej mógłbyś użyć czytając „Timesa,“ a ja kołysząc moje dziecko, które, słyszałeś pan? w przyległym pokoju zapłakało przed chwilą.
Ordynat wyglądał jak piorunem rażony. Blade jego oczy rozszerzyły się i usta zbladły.
Celina mówiła dalej:
— Czuję, że jako gospodyni domu postępuję niegrzecznie, ale usuwam ten wzgląd światowy tam, gdzie idzie o mój spokój rodzinny...
— Pani, — wyjąknął młodzieniec, — ma foi, nie pojmuję, czem mogłem obrazić...
Celina uczyniła lekceważący gest swoją drobną rączką i odparła niedbale:
— Ach, nie obraziłeś mnie pan, tylko... znudziłeś!
Cios ten więcej niż wszystko pobudził do życia Ordynata. Blada twarz jego okryła się rumieńcem, oczy błysnęły. Ocknęła się w nim duma, czy gniew zawrzał, czy może zebrała odrobina istotnej sympatji dla pełnej wdzięku kobiety, którą się był rozmarzył.
— Pani! — zawołał nagle wstając, — ależ ja miałem nadzieję...
Drobna postać Celiny wyprostowała się i jakby urosła dumą i godnością. Surowem spojrzeniem, które dziwny koloryt nadało jej błękitnym źrenicom, zmierzyła młodzieńca i rzekła ze spokojem i wyniosłością:
— A któż panu dał prawo do roszczenia sobie podobnych nadziei? czy postępowanie moje? nie, a więc cóż? zapewne wiekuiste jego znudzenie, które skłoniło go do szukania rozrywki. Za przedmiot rozrywki obrałeś pan sobie mnie, a raczej podszepnięto panu, że ja mu za taki służyć mogę. Otóż gruba to była omyłka i nie godna człowieka dobrego towarzystwa. Nie obrachowałeś pan najprzód z kim będziesz miał do czynienia. Ani moja godność moralna, ani miłość, jaką mam dla męża mego, ani moje położenie społeczne nie są po temu, abym służyła za rozrywkę komukolwiek. Rozumniej pan uczynisz, gdy poszukasz przerwy dla swych nudów w jeżdżeniu na Lady Makbeth, albo w przygotowaniu Sułtanki do wyścigów, albo co najlepiej — w podróży do Wielkiej Brytanji...
Przy ostatnich wyrazach Celina zaśmiała się pół naiwnie, pół ironicznie.
Ordynat stał przed nią jak skamieniały, z dziwną grą fizjognomji. Na twarzy jego mięszały się poczucia wstydu, upokorzenia, gniewu i boleści. Znać dumne i szydercze słowa młodziuchnej kobiety, którą miał za łatwe do zdobycia dziecko, przebudziło zamarłe i zawczasu wyziębłe jego wnętrze. Krwisty rumieniec powlókł mu czoło, głowę spuścił na piersi i o dziwo! na bladą rzęsę jego wypłynęła łza.
Celina patrzała na niego i wyraz twarzy jej zmienił się. Ironja ustąpiła przed politowaniem, duma przed dobrocią. Znać było, że spostrzegłszy cierpienie, zapomniała wnet o obronie. Powolnym i łagodnym ruchem splotła przed sobą drobne ręce i ozwała się smutnym, łagodnym głosem:
— Obraziłam pana... czuję to i smutno mi, ale inaczej uczynić nie mogłam, musiałam przecież ukazać panu prawdę... o, gdybyś pan wiedział, jak boleję nad wszystkiem, co prowadzi pana i jemu podobnych do takich jak pański, płochych a grzesznych postępków... o, gdybyś pan wiedział jak pragnęłabym otworzyć wam wszystkim oczy i ukazać to, co sama teraz tak jasno widzę i powiedzieć wam: źle czynicie! Tyle jest pięknych rzeczy na świecie, które kochać, które zdziałać można, mój Boże! czemuż ich nie widzicie panowie?... Nudzicie się, upędzacie za rozrywkami, niszczycie sobie serca, marnujecie myśli, gdy tymczasem...
Przerwała nagle i po chwili rzekła:
— Nie wiem, dla czego ja to wszystko mówię panu? może dla tego, że mi go żal, żal serdeczny? przed chwilą byłam bardzo obrażona, ale spostrzegłam, że pan cierpi i doznałam dla pana współczucia... Jestem kobietą niedoświadczoną i nieumiejętną i zaledwie sama sobie poradzić zdołam... innym więc rad i nauk dawać nie śmiem... ale zdaje mi się, że byłbyś pan szczęśliwy, gdybyś... pracował. Jesteś pan tak bogaty, masz tak obszerne dobra, ileż tu pola do pracy... o, gdybyś pan tylko szczerze umiłował tę ziemię i zapragnął cośkolwiek na niej stworzyć środkami jakie nam dała Opatrzność, z pewnością byłbyś pan szczęśliwy... i nie szukałbyś rozrywek w płochych a szkodliwych nie raz zabawach, a zaspokojenia tęsknoty w odległej Anglji... Może się mylę... ale tak przynajmniej wnoszę z poczuć własnego serca, bo co do mnie, niczego więcej nie pragnę, o nic dobrego Boga nie proszę, jak tylko, aby mi pozwolił całe życie rodzinną ziemię gorąco kochać i użytecznie pracować...
Umilkła, i zamyśliła się. Z rękami splecionemi na piersiach, z oczami zamglonemi wzruszeniem, z jakiem mówiła, i podniesionemi w górę, wyglądała jak czysty anioł dobroci i miłości.
Ordynat patrzył na nią jeszcze parę minut, coś jakby uwielbienie ukazało się w jego mętnych źrenicach, postąpił, wziął rękę Celiny i ze czcią ją pocałował. Potem skłonił się przed nią głęboko w milczeniu, i nie rzekłszy słowa, wyszedł.
Celina odetchnęła z całej piersi.
— Dzięki Bogu! — szepnęła, — już wszystko skończone!
Zaledwie to wymówiła, usłyszała szelest we drzwiach przeciwległych tym, któremi wyszedł Ordynat. Obejrzała się i zobaczyła Stanisława stojącego na progu. Twarz jego promieniała radością, ale w oczach znać było głębokie zawstydzenie.
— Cesiu, — wyrzekł bardzo wzruszonym głosem, — przebacz, że słuchałem, ale chciałem przekonać się... Wszystko słyszałem! — dokończył i wyciągnął do niej ramiona.
Młoda kobieta z okrzykiem radości rzuciła się w jego objęcia.
W dwie godziny potem, o pięknym pogodnym zachodzie słońca, po ulicach miasta turkotał lekki odkryty koczyk, a w nim siedzieli obok siebie państwo Klońscy.
Celina trzymała na kolanach malutką swą dziecinę. Stanisław pogodnem okiem rozglądał się w około.
Trudnoby było znaleźć w świecie piękniejszą i szczęśliwszego pozoru parę.
Od bardzo dawna państwo Klońscy po raz pierwszy ukazywali się razem publicznie. Ogólna wieść niosła, że zostają z sobą w nieporozumieniu; znakomita jejmość o czepcu ze strusiemi piórami dowodziła nawet, że rozwód między nimi został postanowionym, a Jodek upewniał „pod słowem uczciwego człowieka,“ że Ordynat czeka z niecierpliwością chwili, w której Celina będzie wolną. Ukazanie się więc ich publiczne w porze, w której całe miasto wyroiło się na ulicę używając przechadzki i przejażdżek, uczyniło nie miły efekt.
Przechodnie szeptali między sobą:
— Patrzcie! patrzcie! Klońscy jadą!
— Co to? czy pogodzili się?
— Widocznie.
— A jak szczęśliwymi wyglądają oboje!
— Śliczna ich dziecina! — zauważała jakaś pani.
— A matka jeszcze śliczniejsza! — dorzucił jakiś towarzyszący jej mężczyzna.
— A kapelusz jej najśliczniejszy! — zaśmiała się wystrojona panienka.
W istocie, Celina miała na głowie prześliczny kapelusik i bardzo do twarzy jej w nim było.
Jodek szedł chodnikiem Złotej ulicy, gdy mijał go powóz pańswa Końskich. Spojrzał, przystanął i otworzył usta ze zdziwieniem.
Jechali razem i wyglądali na ludzi szczęśliwych i wzajem z siebie zadowolonych, a więc domysły jego poparte „słowem uczciwego człowieka,“ okazały się bezzasadnemi i ludzie będą mieli prawo powiedzieć, że kurjer codzienny miasta M. puścił w świat kaczkę dziennikarską.
Był to cios dla Jodka, ale pocieszała go myśl, że jutro pójdzie do Klońskich na śniadanie, a weseli i szczęśliwi ludzie miewają niekiedy ochotę pijać przy śniadaniu szampana...
Przez okno swego mieszkania ujrzał także pan Graba parę jadącą. Powóz toczył się zwolna, miał więc czas spojrzeć uważnie na twarze przejeżdżających. Spojrzał i zgrzytnął zębami, bo ze sposobu, w jaki w tej chwili Stanisław patrzył na swą śliczną żonę, poznał, że intryga jego wymierzona przeciw młodej kobiecie w celu zniszczenia wpływu jej na męża, spełzła na niczem, że jeden z jego przyjaciół z rąk mu się wyślizgnie, jeden uczeń ubędzie z jego szkoły...
Powóz Klońskich skręcił na Nadrzeczną ulicę i po spadzistości góry zwolna się spuszczał ku mostowi położonemu na rzece.
W bramie swego ogródka stał stary Wigder, gładził długą brodę i zdala już przypatrywał się powozowi. Gdy ten zbliżył się do zielonego domowstwa, ironiczny uśmiech osiadł na ustach żyda, orzucił wzrokiem kocz, piękne siwe konie, szafirową liberję i szepnął:
— Schön!
Oczy Stanisława spotkały się z utkwionym w niego wzrokiem żyda. Zbladł, prygryzł usta i zawołał na stangreta:
— Wracaj inną ulicą!
Celina spojrzała na męża, którego twarz wyraziła nagle dotkliwe cierpienie i zbladła także.
W kącie pięknego powozu, pomiędzy adamaszkiem wybitemi poduszkami, oczom obojga młodych ludzi ukazało się nieodegnane od nich jeszcze widmo nieszczęścia, mówiące: — „Jestem przeszłość! Nie łatwo wydrzeć mnie z życia, albo wymazać z pamięci! biada tym, którzy mnie uczynili samym tylko śmiechem i winą, bo w zamian wniosę im w teraźniejszość łzy i obawy!“