<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

W mieszkaniu pani szambelanowej wrzało i gotowało się, ale niestety! nie od zabaw i wesołości! Jak fala wód wzburzonych napłynęli ku niej kredytorowie jej i jej syna; ze wszech stron zjechali się dzierżawcy, oficjaliści, żydzi i zagrodowi szlachcice z wekslami, rachunkami i pretensjami, którym niepodobna było zadość uczynić, a które świadczyły o zupełnej ruinie majątkowej rodziny Słabeckich.
Pani szambelanowa ani słyszeć nie chciała o dokładnem rozporządzeniu stanu interesów od ludzi przybyłych do niej w celu rozmówienia się o finansowych sprawach, uciekała jak mogła, po całych dniach i wieczorach przesiadując u znajomych, a gdy raz Ryta próbowała przedstawić jej stan rzeczy i nakłonić matkę do jakiegokolwiek stanowczego określenia pozycji, pani Słabecka dostała spazmatycznego płaczu i śmiechu, położyła się do łóżka i cały dzień szlochała w pościeli, czytając romans francuski i wzbraniając córce wejścia do swego pokoju.
Mieszkanie szambelanowej zostawało w ciągłem oblężeniu, do przedpokoju i garderoby, mimo oporu lokajów i panien służących, wdzierali się różni ludzie, którym Słabeccy winni byli mnóstwo pieniędzy. Wyprowadzeni z garderoby i przedpokoju, ludzie ci wstawali na wschodach i w bramie, czekając na pojawienie się kogokolwiek z rodziny i opowiadając swe żale każdemu, kto tylko chciał je słuchać! Niekiedy podniosła się w mieszkaniu wrzawa wymówek, próśb i narzekań, a cichła tylko przy ukazaniu się Ryty, która w grzecznych wyrazach prosiła o trochę cierpliwości, mówiła o chorobie matki i brata i zapewniała, że wszystkim żądaniom ich stanie się zadość, za co ręczyła swoim osobistym funduszem.
Lubo starannie oddalane usiłowaniem Ryty, głosy dopominających się o swe dobro ludzi, coraz częściej dochodziły do uszu Tozia.
Choroba jego wzmagała się z przerażającą szybkością. Wyrzuty sobie samemu czynione, żal niewczesny, wstyd, poczucie nędznego zmarnowania się do reszty rozstrajały jego organizm. Policzki jego coraz bardziej zapadały, oczy coraz suchszym płonęły blaskiem, kaszel rozrywał piersi, z których uchodziło życie.
Pewnego dnia Ryta stanęła przed matką i rzekła:
— Jeżeli pozwolisz, moja mamo, zawezwę jutro tych wszystkich ludzi i rozmówię się z nimi sama, potem poszlę po prawnika i polecę mu, aby urzędowo załatwił wszystkie te sprawy.
Pani szambelanowa westchnęła.
Ah, ma chére, — odrzekła, — cóż tak pilnego?
Ryta odpowiedziała:
— Nie chcę, aby ich głosy odbijały się o uszy Tozia. Dni jego są policzone... Niechże przynajmniej będą spokojne.
Na te słowa pani szambelanowa podniosła chustkę do oczu.
Ah, mon fils, mon pauvre fils! — zawołała, a potem ocierając oczy, rzekła do córki:
— Rób co chcesz.
W dwa dni potem Ryta weszła do salonu, w którym pani szambelanowa czytała najnowszy romans Gautier’a i co chwila chusteczką zakrywała usta otwierające się poziewaniem.
— Czy można w tej chwili, kochana mamo, pomówić z tobą o interesach?
Szambelanowa podniosła wzrok i żałośnie westchnęła.
C’est embêtant! — jęknęła. — No, mówże już, bo trzeba przecie raz skończyć te nieznośne afery. Tylko au nom du ciel, mon enfant, soit bréve! żadnych szczegółów!
— Ograniczę się, kochana mamo, — rzekła, Ryta, — na wykazaniu ci ogólnych cyfer naszego funduszu, które zaprawdę, bardzo smutny przedstawiają rezultat.
W oczach szambelanowej ukazał się przestrach.
— Jestem pewna, — odrzekła po chwili, że przez wrodzoną ci egzaltację przesadzasz złą stronę naszego położenia. Ojciec twój przecież był bardzo majętnym człowiekiem, a ja po śmierci jego menażowałam się jak mogłam i nie pojmuję, zkądby przyjść mogła ruina, o której mówisz?
— I ja kochana mamo w powody tej ruiny zaciekać się nie będę, — spokojnie odpowiedziała Ryta, — nie mniej jednak jest ona faktem spełnionym. Z majątku ojca naszego, który w dziedzictwie miał posiąść Tozio, nic nie zostało, długi zaciągnięte nań dorównywają jego wartości.
Szainbelanowa krzyknęła i zakryła oczy chusteczką.
— To być nie może!
— Tak jest, kochana mamo, — odparła Ryta, — przekonałam się o tem przez uczynienie najściślejszych rachunków. Zostaje więc twój i mój kapitał.
Au nom du ciel! — zawołała szambelanowa, — toć jeszcze coś posiadamy?
Ryta nie mogła powstrzymać się od smutnego uśmiechu.
— Z twego kapitału, kochana mamo, — mówiła dalej zwolna, — wynoszącego po śmierci mego ojca 30.000 rubli, została już tylko niespełna połowa. Ja połową mego posagu opłaciłam kilka długów Tozia, na których spłacenie fundusz jego nie wystarczał i posiadam teraz około dziesięciu tysięcy...
Ryta nie skończyła jeszcze mówić, kiedy szambelanowa zaniosła się głośnym i rzewnym płaczem.
Oh, mon Dieu! — wołała wśród łez, — więc przyjdzie nam umrzeć z głodu!
Na twarzy Ryty ukazał się żal serdeczny, niby litość. Role się zamieniły i w obec nieszczęścia, które je spotkało, matka stała się słabem i strwożonem dzieckiem, córka spokojną i mężną kobietą. Pochyliła się ku zanoszącej się od płaczu matce i całując jej rękę, rzekła:
— Nie płacz, kochana mamo! z tem, co posiadamy jeszcze, z głodu umrzeć nie podobna. Fundusz nasz mały dla nas przyzwyczajonych do wielkiego majątku, niejednemu z ludzi wydałby się bogactwem. Będziemy tylko musiały trochę się zaoszczędzić.
Słowa Ryty zamiast wywrzeć na szambelanowę wpływ pocieszający, o większą jeszcze przyprowadziły ją rozpacz. Dostała atak spazmatycznych płaczów i śmiechów i wśród łkań prosiła córkę, aby ją odprowadziła do sypialni, bo czuje się tak słabą, że do łóżka położyć się musi. Ryta pożegnawszy matkę, która w pościeli zaczęła szlochając czytać romans Gautier’a, resztę wieczoru spędziła u brata.
Nazajutrz pani szambelanowa wezwała Rytę do swojej sypialni. W oczach jej były ślady łez wylanych, w ręku trzymała flakon z orzeźwiającą wodą, ubrana jednak była w śliczny biały negliż pełen kokardek i koronek.
Gdy Ryta oddawszy jej dzień dobry, usiadła, pani szambelanowa ozwała się słabym głosem i z niezwykłą sobie powagą:
— Kochana Ryto, całą noc nie spałam i przemyśliwałam nad środkami ratunku w strasznej naszej ruinie, którą czuję, że długo przeżyćbym nie mogła. Otóż obmyśliłam pewien środek, i myśli moje chcę ci powierzyć.
— Słucham cię moja mamo, — odparła Ryta.
— Środek obmyślony przezemnie, — mówiła szambelanowa, — jest niezawodny, a tem lepszy, że uświęcony ogólnym zwyczajem i używany zwykle przez osoby mające delikatne gusta i przyzwyczajenia, a które w jakikolwiek sposób utraciły fortunę. Oto kochana Ryto, trzeba koniecznie, aby którakolwiek z nas, ty czy ja, bogato wyszła za mąż. Jeślibyśmy obie mogły dobre partje zrobić, byłoby jeszcze lepiej.
Na twarzy Ryty odbiło się bolesne zdziwienie. Znać było, że walczyła z sobą przez chwilę, aby zachować spokój i odrzekła:
— Kochana mamo, jesteś panią swojej woli i możesz uczynić, co ci się podoba; co do mnie, wcale nie myślę teraz o wyjściu za mąż.
— Dla czegóż to, mon enfant? — zapytała pani szambelanowa.
— Bo nie widzę dotąd nikogo, ktoby mógł pozyskać moje serce, a zanadto mam wysokie pojęcie o znaczeniu małżeństwa, abym je zawierała dla jakiegobądź interesu.
Szambelanowa westchnęła i pokiwała głową.
— Nie rozumiem, — rzekła, — zkąd wzięła się u ciebie nieszczęsna egzaltacja, której przecie nie mogłaś odziedziczyć ani po ojcu, ani po mnie. Zapewne marzysz o jakim królewiczu, albo udzielnym księciu?
— Przeciwnie, mamo, — odrzekła Ryta ze spokojem, który nie opuszczał jej ani na chwilę, — jeżeli i marzę kiedy o człowieku, z którym mogłabym zawrzeć tak ścisły związek, jakim jest małżeństwo, to chyba o takim, któryby miał bogactwa swe w głowie i sercu, a byt swój wytwarzał własną pracą.
Tym razem szambelanowa miała minę wielce zdziwioną.
— Więc pragniesz wyjść za żebraka, — rzekła z naiwnością dziecięcia.
Ryta uśmiechnęła się.
— Nie wiem kochana mamo, co rozumiesz pod nazwą żebraka. Jeżeli człowieka, który posiadając majątek, lub go nie posiadając, pracuje i cele życia swego widzi gdzieindziej, niż w ciągłych zabawach, w takim razie chcę mieć męża żebraka, według twego kochana mamo rozumienia, człowieka według mojego.
— Rozumiem myśl twoją, — rzekła szambelanowa z niezadowoleniem, — chciałabyś wyjść albo za jakiegoś hreczkosieja zajętego całe życie swoją stodołą i swoją oborą i chłopami może w dodatku, albo za gryzipióra urzędnika, co łokciami ściera atrament ze stołów, albo za doktora pachnącego miksturą i nastawiającego rękę po rubla, albo słowem za kogoś podobnego, nieprawdaż?
— Tak, moja mamo, — odparła krótko Ryta.
Szambelanowa wzruszyła ramionami i poniosła do nosa flakon z perfumą.
— Czy można wiedzieć, — ozwała się po chwili z szyderstwem, — co mogło pannę Rytę Słabeckę wprowadzić na tor tak nierozsądnych i ubliżających jej towarzyskiemu położeniu myśli? Co mogło natchnąć ją tak wspaniałą wzgardą dla ludzi pochodzących z łona klasy, z której ona sama pochodzi?
— Nie gardzę nikim, — odpowiedziała Ryta, — wiele nawet usprawiedliwiam, ale nie idzie zatem, abym sama naginać się miała do rzeczy, które uważam za szkodliwe dla jednostek i kraju. Myśli zaś, które przed chwilą wyjawiłam ci droga mamo, zostały mi natchnione wzniosłym umysłem mego wuja, a ostatecznie nieszczęśliwym losem mego brata, który umiera w dwudziestym drugim roku życia dla tego, że zbyt zaufał swemu bogactwu, a wszystkie bogate zasoby swej natury zgubił w próżnowaniu i bezcelownem życiu, które go zabiło.
Przy ostatnich słowach, głos Ryty zadrżał i pierwszy raz w czasie rozmowy z matką, twarz jej oblała się rumieńcem wzruszenia.
Szambelanowa podniosła do oczu chusteczkę i zaszlochała jak zwykle przy wspomnieniu o Toziu. Po chwili jednak uspokoiła się i patrząc z politowaniem na córkę, rzekła:
Enfin, cóż uczynisz, moje dziecko? Bo co do mnie, otwarcie ci powiadam, że pomyślę o sobie. Jestem jeszcze dość młoda i zanadto podobam się, abym nie spotkała jakiej przyzwoitej partji, a w takim razie bądź pewna, że pójdę za mąż.
— Powtarzam ci kochana mamo, — odpowiedziała Ryta, — że możesz uczynić, co ci się podoba, a zawsze zostanę dla ciebie pełną uszanowania córką. Ja zaś drogę moją mam wytkniętą. Fundusz posiadam nie wielki, ale i upodobania skromne; przy tem nie zostanę bezczynną, stworzę sobie cel życia, będę pracowała...
Szambelanowa westchnęła głęboko.
— Nie o takiej przyszłości marzyłam dla ciebie Ryto, — szepnęła, — miałam nadzieję, że świetną zrobisz partję!
Na tem skończyła się rozmowa córki z matką.


∗             ∗

Był wieczór. Milczenie i ciemność panowały w mieszkaniu szambelanowej, która w poobjednich godzinach odwiedziwszy syna i znalazłszy go spokojniejszym, niż był od dawna, pojechała na herbatę do kogoś ze swych znajomych.
W sypialni Tozia paliła się lampa pod zieloną zasłoną, a przy niej siedziała Ryta w białem wieczornem ubraniu z robotą w ręku. Naprzeciw niej pod ścianą wpółosłonięte firanką z białego muślinu stało łóżko Tozia, a twarz jego blada, z zamkniętemi oczami rysowała się w półzmroku wśród wytworną bielizną powleczonej poduszki. Zupełne milczenie panowało w pokoju, przerywane kiedy niekiedy westchnieniem chorego, albo jego krótkim, suchym kaszlem. W końcu i to ustało, przez całą godzinę Tozio nie dawał oznaki życia. Spał, czy może zapadł w smutne, przedgrobowe rozmyślanie? Ryta haftowała pilnie, jakby w machinalnej pracy utopić chciała smutek ciężki, rysujący zmarszczkę na jej gładkiem pochylonem czole.
Nagle wśród ciszy zabrzmiał głos Tozia:
— Ryto, która godzina?
Spojrzała na zegarek i odrzekła:
— Dziesiąta, Toziu.
— Północ bliska, — rzekł chory jakby do siebie i dodał: — Chodź tu, Ryto.
Ryta stanęła nad łóżkiem.
— Jak myślisz? — ozwał sie Tozio wpół nieprzytomny wzrok wlepiając w siostrę, — jak myślisz, Ryto? żeby zatrzymać zegarki, wszystkie zegarki, które są na świecie, czy życie się zatrzyma?
Przestrach odmalował się na twarzy Ryty. Podniosła oczy w górę, jakby wzywając Boga na ratunek i szepnęła do siebie:
— Czyżby już przyszła chwila...
— Już, — odpowiedział Tozio, który z delikatnością słuchu ludzi niezmiernie osłabionych, dosłyszał słowa siostry.
Kolana Ryty ugięły się, uklękła przy łóżku i twarz bladą pochyliła nad twarzą brata.
Wzrok Tozia wlepiony w nią był nieprzytomny.
— Ryto, — szepnął, — jak wyzdrowieję, zobaczysz jakim się stanę! odmienię się! Pojedziemy z sobą na wieś, we dwoje, we dwoje tylko... mamy nie chcę, bo jeszczeby nas w drodze pogubiła...
Zaśmiał się śmiechem ochrypłym, przykrym.
— Toziu! Toziu! — wyrzekła Ryta z łagodnym wyrzutem.
— Prawda! — mówił chory, — ty nie lubisz, jak ja śmieję się z mamy? dobrze, już nie będę, ale z warunkiem, abyś pojechała ze mną na wieś. Zobaczysz, będziesz kontenta! Ja będę gospodarował, a ty mi będziesz książki czytała. Czy dobrze? siostrzyczko!
I zwrócił ku niej oczy pełne prośby, a na ustach miał uśmiech łagodny, dziecięcy prawie.
Ryta była śmiertelnie blada, milczała.
Chory milczał też chwilę, jęknął tylko parę razy i zamknął oczy. Potem zaczął znowu mówić nie podnosząc powiek:
— Staś Kloński wyjechał na wieś... przychodził dziś, aby się ze mną pożegnać... co on tam znajdzie na wsi? piękne zielone pola... las sosnowy pachnący... pełno ludzi, którzy mu będą dziękować, bo będzie dla nich dobrym... zdrowie... spokojność... swoją śliczną Celinę... szczęśliwy!...
Podniósł nagle powieki, szeroko roztworzył oczy i podnosząc się na pościeli, a rękę przyciskając do czoła, krzyknął ochrypłym głosem:
— Boże! chcę żyć! kto mi życie powróci!
Ryta drżąca cała, ujęła jego rękę, którą konwulsyjnie przyciskał do skroni i otoczywszy mu szyję ramieniem, łagodnie złożyła głowę jego na poduszce. Tozio jak dziecko dawał się powodować siostrze, ale oczy jego coraz silniejszą pałały gorączką i coraz mniej były przytomne. Parę minut było milczenie.
— Czy słyszysz? czy słyszysz? Ryto!
Twarz jego nabrała wyrazu przestrachu, wzrok utkwił w przeciwległym kącie pokoju.
— Czy słyszysz? — powtórzył głosem pełnym przerażenia, — pyta mnie... sumienie moje pyta mnie... tam oto stoi ono...
Drżącym palcem wskazał punkt, w który utkwione były jego oczy.
— Jakie ono brzydkie, ciemne... poszarpane... wstyd ma na czole... pyta mnie, dla czego umieram tak młodo... czemu nikogo nie kochałem... nic nie uczyniłem dobrego na ziemi... O, Boże! ulituj się nademną! ukarz za mnie ojca mego i matkę moją...
Z bolesnym jękiem wysilenia upadł na poduszki.
Ryta zadrżała całem ciałem i objęła go w ramiona.
— Toziu! — zawołała, — ty bluźnisz! w śmierci godzinie przebacz... nie wiedzieli co czynili... przebacz!
— A mnie czy Bóg przebaczy? — drżącemi ustami szepnął chory.
— Bóg dobry bez granic, — łagodnym głosem mówiła Ryta. — On przyjmie żal twój i śmierć twoją wczesną i położy je na szali, na której będzie ważył winy i cierpienia twoje... cierpienia przeważą, bracie mój, tak krótko żyłeś...
Głębokie, nieposkromione łkanie mowę jej przerwało. Była długa chwila uroczystego milczenia, Tozio leżał nieruchomie z zamkniętemi oczami, z twarzy jego ustępował zwolna rumieniec gorączki, a zstępywała na nią bladość śmierci.
Otworzył usta i ledwie dosłyszanym głosem wymówił:
— Ryto, pocałuj rękę matki odemnie, gdy wróci do domu, bo mnie już nie będzie...
Ryta przyciągnęła jego głowę i położyła ją na swojej piersi.
— Pocałuj mnie! — szepnął tak cicho, że schylona nad nim siostra ledwie dosłyszeć go mogła.
Ryta usta swe przycisnęła do jego czoła długim, żałosnym pocałunkiem.
— Byłaś moim dobrym aniołem... — wyszepnął jeszcze Tozio, — pamiętaj o mnie... kochałem cię... a teraz módl się... już kończy się wszystko...
Ryta przez chwilę zbierała siły, które zdawały się ją opuszczać, powoli jednak uroczysta moc i powaga na twarz jej wystąpiły, zwolna i zcicha zaczęła mówić natchnionym głosem:
— Z głębokości, w które mnie pogrążyły grzechy moje...
— Grzechy moje... — ozwał się za nią cichy szept umierającego.
Ryta modliła się dalej:
— Wołam do Ciebie Panie, Panie...
— Panie!... — powtórzył głos konającego, a był jak tchnienie słaby i rozwiewny.
— Wysłuchaj głosu mojego... — wymówiła Ryta.
Tozio nie powtórzył.
Ryta oczy wzniesione w górę zwróciła na twarz brata i krzyknęła rozpacznie.
Tozio już nie żył.


∗             ∗

W bramie domu zaturkotała kareta, a po chwili pani szambelanowa wchodziła do jadalnej sali zrzucając futro, którem była okryta, na ręce idącego za nią lokaja.
W tej samej chwili z pokojów Tozia wyszła Ryta ze świecą zapaloną w ręku. Twarz jej była niezmiernie blada, oczy suchym blaskiem płonęły, grube z czerwonym połyskiem warkocze osunęły się z głowy i spływały na białe ubranie, powolnym krokiem weszła do sali, jakby automatycznie postawiła na stole świecę, którą niosła w ręku i zbliżyła się do matki.
Qu’as-tu, Ryta? — zapytała pani szambelanowa spojrzawszy na córkę.
Ryta otworzyła kilka razy usta, nie mogąc głosu z piersi wydobyć, odetchnęła ciężko i z wielkiem wysileniem wyrzekła:
— Mamo, brat mój nie żyje...
Szambelanowa wydała okrzyk bolesny, w którym ozwała się prawdziwa boleść matki i bez przytomności, w przystępie spazmatycznego śmiechu upadła na kanapę.
Ryta schyliła się nad matką, rozpięła jej suknię, zwilżyła skronie wodą i zdjęła z głowy koronkowy stroik ozdobiony amarantową różą.
Szambelanowa otworzyła oczy, a odzyskując przytomność, porwała się z kanapy, wyciągnęła ręce przed sobą i biegnąc ku pokojom syna, zawołała z rozpaczą:
Mon fils! mon fils! Ryta, ou est mon fils?
Vous l’avez perdu, maman, — wyrzekła Ryta stłumionym, głuchym głosem i po raz pierwszy ugięła się pod strasznym ciosem, który ją spotkał. Zemdlona upadła u stóp matki, a roztargane jej warkocze niby koroną cierni ognistych rozłożyły się w koło jej głowy.


∗             ∗
A teraz kiedy pani szambelanowa w istotnej pogrążona boleści wylewa łzy obfite, kiedy Ryta leży u stóp jej zemdlona, a na blade jej skronie ręce służebnych leją krople orzeźwiających płynów — czytelniku lub czytelnico pozwól, abym po raz pierwszy w ciągu tego opowiadania bezpośrednio przemówiła do ciebie.

Ktokolwiek jesteś, podaj mi rękę i pójdź ze mną do pokoju śmierci. Cicho stąpaj, jeżeliś strojną damą, podnieś fałdy jedwabnej sukni, aby nie czyniła szelestu, bo spokój potrzebują umarli.
Oto otwieram drzwi do mrocznego, cichego pokoju. Na stole pali się przysłonięta lampa, w głębi łóżko otulone firanką z muślinu. Zaczekaj. Zdejmują zasłonę z lampy, a strumień białego światła rozleje się po pokoju i oświetli bladą twarz, która tam leży wśród śnieżnej pościeli.
Postąp ze mną ku łożu zmarłego. Nie lękaj się. Nie odwracaj wzroku. Umarli straszni są tylko w baśniach prawionych niemowlętom przez piastunki, dla ócz dojrzałych ręka Boża wyryła na nich wielką naukę pisaną tajemniczemi zgłoskami, w które wczytywać się lubią wieszcze i myśliciele.
Wśród rozpaczy nawet, troskliwa ręka siostry szczelnie zasunęła firankę u łoża, jakby pragnęła najgłębszym spokojem otulić sen wieczny brata.
Rozsuwam fałdy muślinu. Spojrzmy.
Byłżeby to ten sam młodzieniec w kwiecie wieku sterany użyciem, przechadzający się po świecie ze zwiędłą twarzą i mdłą, przygasłą źrenicą, umarły wśród mąk niewczesnego żalu? Byłżeby to on tem cichem umarłem dziecięciem, które przed nami leży, z wypogodzonem czołem, białem licem i łagodnym na ustach uśmiechem? Tak, śmierć spędziła mu z lica bole i niepokoje, a okryła je takim wyrazem, jaki mają zaledwie dorastające dzieci, gdy uchylając rożek zasłony, po raz pierwszy topią wzrok w świecie radości, który je oczekuje. Wygląda on teraz na lat szesnaście i w owym wieku musiał mieć w istocie tę samą białość czoła i spokojną słodycz uśmiechu. Postradał je wśród życia — śmierć mu je wróciła, ona, co mu była pokutą zarazem i oczyszczeniem.
Przypatrzmy się bliżej tej głowie młodzieńczej złożonej na bieli poduszek snem nieprzespanym. Dotknijmy dłonią czaszki i wzrok zapuśćmy w rysy bladej twarzy.
Gall i Lavater, jeżeli byli przyjaciołmi ludzkości, z radością oglądaliby czaszkę tę i te rysy.
Czoło ma wypukłe, w koło ust dobroci wyraz. Oto guz pojęcia i guz pamięci i guz dowcipu na czaszce, ręce kształtne i długie, o toczonych palcach, oznaczają rasy szlachetność, a więc ze krwi wielu pokoleń wyssaną wytworność uczuć i miłość dla piękna.
Dla czegoż więc dzieje tego młodzieńca tak smętne od grzechu! dla czego w życiu jego nie ujawniły się te tak wyraźnie piętnujące go szczęśliwe dary natury chyba w niewczesnej, przedśmiertnej sumienia zgryzocie? Dla czego dobre pierwiastki w człowieku tym popchnięte zostały zgubnemi? Jaka fatalność rozwinęła w nim namiętności i słabość woli, a stłumiła rozum i dobro?
Przebiegnij myślą opowiadane ci przezemnie dzieje młodzieńca tego, niech przed oczami twemi staną postacie jego rodziców, ojca, który najwyższe dobro widział w bezczynności i użyciu, matki, której umysł rozpryskuje się w mydlane bańki próżności. Gdy Bóg dał im syna, powiedzieli do siebie z dumą: — Będzie bogaty! — w słowie tem zamknęli wszystkie swe rodzicielskie marzenia, słowo to upewniło ich o przyszłej szczęśliwości ich dziecka. Ojciec uczył go próżnować i używać, matka próżnować i błyszczeć. Próżnowanie rozwijało namiętności i osłabiało wolę ku ich hamowaniu, pod ich wpływem tajała wrodzona dobroć i rozum ustępował przed napływem młodzieńczych wrażliwych pragnień. Nie drogą życia szedł, ale manowcem, pod stopami jego były przepaście, nie umiał ich omijać, celu nie widział przed sobą, bo owiał go mętny omrok nicości, która go od kolebki otaczała. I oto ten, w którego Bóg wlał mnóstwo dobrych pierwiastków, który rozwinąwszy dary otrzymane od natury, mógłby stać się dzielnym w winnicy Pańskiej pracownikiem, dał falom namiętności unieść swą godność człowieczą, uczciwość, zdrowie duszy i ciała i życie. I oto teraz zamiast żyć, działać i używać godziwych życia rozkoszy, leży on w śmierci objęciu, jak kłos podcięty kosą przed ziarna wydaniem, jak drzewo obalone wichrem wprzódy, nim przechodzień mógł z gałęzi jego zerwać owoc pożywny i chłodzący.
Smutno! czy słyszysz ten głuchy szum, który zda się unosić nad łożem zmarłego? To duchy przeszłości krążą nad martwemi zwłokami młodzieńca i żalą się, że jeden jeszcze pracownik ubył z dawnego dziedzictwa ich, nic nie zdziaławszy, że raz jeszcze źle spełnionem zostało posłannictwo, które oni zostawili potomkom. Oni silni niegdyś i sławni pędzili długie żywoty czynów i chwały, a wnuki ich umierają młodo w słabości i grzechu...
Pytasz: albo li cnoty lub występki pojedyńczego człowieka mogą potężnie zaważyć na szali losów ogólnych? A czy wiesz, czem jest cicha i zacna praca jednostki? czem są ciche, a wytrwałe jej cnoty? oto podstawą, na której wznosi się gmach ogólnego dobra, dźwignią, która wywyższa narody...
Nie ma nieszczęścia, któreby dorównywało nieszczęściu zmarnowanych skarbów ducha, nie ma większej zbrodni nad zbrodnię ich zmarnowania. Ten, kto zabija w sobie życie moralne, równa się w zbrodni mordercy, który odbiera życie fizyczne bliźniemu. Prawa ludzkie nie mają dlań kary, ale sądzonym on będzie strasznie sądem pokoleń i potępiany na zagubionej duszy piętnem ich przekleństwa, albowiem zabrał im to, co do nich należało.
Matka tracąca przez śmierć niemowlę, które ócz pojęcia na świat ten nie otworzyło jeszcze, niech w żalu swym spocznie na węzgłowiu rezygnacji, a jeśli ma wiarę żarliwą, niech oczekuje dnia, w którym dziecię swe ujrzy aniołem u stóp tronu Bożego. Ale niech nie będzie spokoju, ani pociechy, ani nadziei dla matki, której syn poszedł na manowce występku i roztrwonił marnie skarby ducha swego. A jeśli jeszcze stało się to za jej winą, niech matka taka rozedrze szaty swe na sobie i z trwogą oczekuje dnia sądu groźnego, w którym Bóg ją zapyta: — Matko! coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Teraz, gdyśmy już wyczytali tajemnicze zgłoski, jakie śmierć wypisała na czole zmarłego młodzieńca, wróćmy między żyjących i opowiadajmy im, jako winy rodziców w straszliwych skutkach spadają na głowy synów, i jako duchy przeszłości żalą się i płaczą na widok zmarniałych ludzkich żywotów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.