<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan Karol
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Adam Zawadzki
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
PRZECHADZKA.


Piérwszy pocałunek jest bramą do niebios miłości; ostatni tylko fusami szczęścia!
Myśl przy rozstaniu.

Noc była chłodna, wiatr świszczał po pustych ulicach Wilna, xiężyc blady, jak upior, obwinięty białych chmur całunem, kołysać się zdawał na niebie. Było blisko północy, może po północy; dawno już nie słychać było bicia zegarów, bo wiatr szumny je głuszył i dźwięki ich w drobne cząstki rozrywał.
W Sapieżyńskim ogrodzie na Antokolu przechadzały się dwie osoby wielką środkową ulicą. Jedną z nich był mężczyzna, drugą kobiéta; — pobrawszy się pod ręce szli i zbliżali się właśnie ku drugiéj fontannie, bliższéj bramy ogrodu, gdy mężczyzna jakby mimowolnie odezwał się przez zęby:
— Kochana Amalciu! Co za zimno! Kości mi przejmuje. Usiądźmy trochę, tyś się zmęczyć musiała, tobie także, moja droga, musi być zimno?
— O! nie.
— Umyślnie tylko tak mówisz. Proszę cię, masz mój płaszcz, obwiń się nim.
— Nie chcę.
— Dla czegoż masz marznąć? Jesień już, noc chłodna, do ranka jeszcze daleko — noc teraz długa.
— To nic.
— Ale kiedy cię proszę, moja droga.
— Nie chcę!
— Prawdziwie, rzekł po chwilce nieznajomy, narzucając znowu na siebie płaszcz z trochą gniewu — to zimno, jeśli nie przejęło ciała, to oziębiło serce twoje; odpowiadasz mi tak krótko, tak zimno, jak gdybym był tylko mężem twoim.
— Proszę cię, mój Karolu, zawołała porywając się kobiéta, raz na zawsze cię proszę, nie wspominaj mi nigdy męża. Jest to jedyna łaska, o którą cię błagam. Zrobiłam dla ciebie wiele, poświęciłam ci głos mego sumienia, — jest to największa kobiéty ofiara; oszukuję mego męża; a ty, nielitościwy przypominasz mi moje błędy? Toż to jest miłość? Karolu!
Dodała tęskniéj po chwili:
— Ale biada, biada téj kobiécie, która kochankowi poświęca wszystko — raz nasycony ofiarami, rzuca ją i miłość jego zagasa w téj chwili, gdy nasza może najmocniéj wybucha, podbudzona, wymodlona!
— Amalko, cóż za myśli! krzyknął mężczyzna. Wyrzuty! i komuż? twemu Karolowi — i gdzież? tu — w tym ogrodzie, w którym z nim noc przepędzasz. Bo Karol, przypomnij sobie, Karol nie ma domu, nie ma kątka, gdzieby swoją i ukochaną przytulił głowę. Ty jedną chwilę tego mizernego życia chcesz podzielić, rozjaśnić, i gorzkiemi zatruwasz je wymówkami! Kochana Amalciu! uściśnij mnie, proszę! — i dajmy wszystkiemu pokój. Ten ogród, dodał, byłby niebem dla mnie, gdyby — gdyby nie takie zimno przeklęte.
To mówiąc pocałowali się i usiedli znowu blisko siebie na ławeczce, przytulając się jedno do drugiego, jakby się serc swych biciem ogrzać chcieli. Uszła chwila — Amalija ciężko choć po cichu westchnęła.
— Wzdychasz, odezwał się Karol, ręczę, żeś sobie przypomniała, iż gdyby nie ja, gdyby nie przeklęta miłość, w którą ciebie uwikłałem, spałabyś teraz wygodnie, spokojnie, w ciepłym pokoju, na szérokiem i miękkiém łożu małżeńskiém.
— Ach! precz z tą myślą, krzyknęła przeraźliwie kobiéta porywając się — precz z tém przeklętém — Karolu! ucieknę, jeśli słowem jeszcze przypomnisz mi, żem żoną — i nie twoją —!
Karol bardzo nieznacznie ruszył ramionami i zamilkł. Nowe westchnienie wyrwało się Amalij.
— Mogliżeśmy się kiedy spodziewać, odezwała się ona po chwili — że my, my dwoje, my będziem musieli takie nocy przepędzać, aby choć chwilę być razem. Pamiętasz Karolu; — ten wesoły balik dziecinny na twoje imieniny?
— Amaljo! cóż to znowu! Proszę cię, żadnych wspomnień, żadnych — ty wiesz jak mnie one dręczą — Ucieknę!
Oboje zamilkli, po chwili znowu zbliżyli się do siebie w milczeniu. Zimno coraz to mocniéj dojmowało, rosa jesienna chłodna padała, wiatr dął mocny.
— Ach, jak zimno! zawołała mimowolnie Amalja.
— Weźże teraz mój płaszcz!
— O! za nic!
— Proszę cię, proszę cię na kolanach! — mnie ciepło, ja go nie chcę, nie potrzebuję, ja go rzucę, jeśli ty nie weźmiesz; proszę cię.
— Nie, nie, to napróżno! Przyszłam tu dzielić twoje cierpienia, ale nie pomnażać, za nic, za nic!
— Cha! cha! zabrzmiał głos P. Karola, to ty myślisz, że ja cierpię? Broń Boże! czegoż mi brak? nie jestemże szczęśliwy, tak jak tylko być mogę! Co mi tam zimno, mam surdut ciepły! A na jutrzejsze szczęście dnia, po dzisiejszém szczęściu nocy, mam jeszcze całe półróbla w kieszeni! Jutro będę się miał za co upić! — i będę znowu szczęśliwy!
— A! Karolu! co ty mówisz! ty nie wiesz ile ja cierpię słuchając tego.
— Że ty cierpisz, to nic dziwnego, odpowiedział uśmiechając się mężczyzna. Jesteś kobiéta, to, droga moja, wasze przeznaczenie; naszém jest, zatruwać wam ile możności życie, starać się o to wszystkiemi sposoby. Tyś jednak, moja Amalko, na pozor nierównie ode mnie szczęśliwsza, masz zawsze co jeść; a ja — bywają dni, dni nierzadkie, kiedy woda tylko jest mi napojem i pokarmem razem. Wstydzę się żebrać, nie umiem pracować — i umiéram z głodu!
— Byćże to może! ty! toś ty wszystko stracił?
— Wszystko! ty nie wiesz jak my prędko tracim.
— O! mój drogi! dla czegoż ja nic nie mam! Na ci! na — to jest mój — pierścionek ślubny, jedyna rzecz, warta cokolwiek z tych, które mam przy sobie, weź go, przeżyjesz za to dni kilka, może się postaram tymczasem. Więcéj nic nie mam przy sobie, ani pół grosza. Mam prawda jeszcze złoty łańcużek od matki, ale tego nawet tobie oddać nie mogę. Ślubny pierścionek jest wielką pamiątką, ale, pamiątką nieszczęść moich, na cóż go mam nosić!
Spuściła oczy, opadły ręce i zamyśliła się.
— Biedna! zawołał Karol z udaną czułością, niosąc niby rękę do otarcia łez, których oczy jego nie wylały — do czegożeśmy przyszli! — ja nędzarz, a ty —
— Ach! i nie kończ Karolu, krzyknęła kobiéta zatulając mu usta, nie kończ — chcesz że mnie tém zabić?
— Doprawdy! chciałbym, ale nie mogę, nie mam na to siły! Byłabyś szczęśliwszą. Pomyśl, jutro rano, co za chwila dla ciebie okropna, musisz wesoło udawać, opisywać kłamliwie dzisiejszéj nocy zabawy. Musisz go uścisnąć! myśląc o twoim Karolu, który zgrzytając zębami, bije gdzieś o kamień głową! Powiedz mi co warto takie życie?
Amalja spójrzała na niego, i łzy płynęły jéj po twarzy, zaświecił xiężyc i przejrzał się w téj czystéj rosie serca.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.