<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan i szewc
Data wyd. 1850
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


My wróćmy do Janka, któregośmy zostawili szczęśliwym małżonkiem wdowy po Draczu i jego szkatułki spadkobiercą. Małżeństwo to wcale nie było szczęśliwe: wdowa zmuszona do niego, miała niechęć widoczną do narzuconego męża, a mąż wkrótce ją sobie zbrzydziwszy, wcześnie zastarzały, począł jak stary rozpustnik uganiać się za najmłodszemi dziewczętami. Nie uszło to baczności Ewy, która co wieczora, co ranka, skakała do oczów Jankowi; Janek się bronił, czasem nawet nieboszczykowskiego dobywając harapnika.
Cały dzień spędzał potém na koniu, koło gospodarstwa, którego dla Starosty nie tyle, ile dla siebie pilnował; na polowaniu, w którém szukał rozrywki, lub latając za wieśniaczkami i ślachciankami z okolicy.
Ale to wszystko były tylko rozrywki; celem ważniejszym życia, ciągle dla niego stało w oczach wzniesienie się i emancypacja z służebnictwa. Mógł wprawdzie wynijść z niego, kupując majątek za pozostałość po Draczu, ale z drugiéj strony żal mu jeszcze było tego, co rządząc kluczem, sam mógł jeszcze uzbierać.
Tymczasem tylko napatrywał sobie wioski, powoli targował i myślał, coby kupić. Wólka Lutyńskich choć nie osiedlona, dawała się tanio nabyć od Malinowskich, przy niéj tuż były dwa folwarczki, już także zatargowane przez Janka.
Zwlekał tylko nabycie, śpiesząc co można schwytać, nimby Żalice opuścił. Ciągłe troskanie się około grosza, swary z żoną i kłopoty gospodarskie Rządzcy, nie dały mu dotąd pomyśleć o dowiedzeniu się pochodzenia matki. Odkładał to do jutra, nie wiele spodziewając się dowiedzieć i obejściem Starościnéj, przekonany już prawie, że Tekla Lutyńska nie mogła być jéj siostrą. Dopiéro kupować zamyślając Wólkę, dowiedział się całéj prawdy, i choć o losie swéj matki nic nie zasłyszał, przekonał się wszakże, iż była siostrą Starościnéj. Zwolna więc gotując sobie dowody na to, i wybierając się z niemi do Warszawy, namyślał się jeszcze jak począć. Kilka już razy wpadał na przekonanie, że lepiéjby może cierpliwie czekać śmierci Starosty i jego żony, a dopiéro wówczas jako spadkobierca, o poczynione przez Starostę zapisy się upomnieć.
Zwolna więc rachując, jak korzystniéj było postąpić, walczył sam z sobą niewiedząc na co się odważyć. Starościnę mógł pogniewać, dowodząc jéj pokrewieństwa, rozgniewana, mogła mu i rządztwo w Żalicach odebrać i zapisy swoje na kogo innego przelać. — Z drugiéj strony, nic nie tracił na oczekiwaniu, majątkiem rządził sam, powoli się z niego żywił, a cichaczem mógł za gotówkę kupować przyległe wioski.
Przychodził mu czasem na myśl brat, którego tak dziwnym trafem w drodze spotkał, ale myślał sobie, że biédny rzemieślnik, powędrował, gdzieś daleko i nie powróci zapewne, a przynajmniéj nie stanie mu na przeszkodzie.
W jednéj ze swych myśliwskich wycieczek, Janek spotkał Anusię, i chciwy młodości, za którą więcéj, niż za wdziękiem się upędzał, widząc w niéj połączoną, i piękność i lata pożądane, począł się za nią uganiać. Ale dzikie dziéwcze, nierozumiejące niebezpieczeństwa, tylko instyktowie wstręt jakiś mając do napastnika, niełatwe było do schwytania. Spotkać je nawet codzień było trudniéj, a za spotkaném gonić prawie niepodobna. Janek słowa na dziewczynie wymódz nie potrafił, i próżno szukając zręczności, poznania się bliższego, we zwykłych śledził jéj ścieszkach. Nikt nad nią lepiéj nie znał wszystkich zakątków, zarośli, prześladków, przesmyków i ścieżek w okolicy; od czasu, jak postrzegła, że Janek jéj szukał, poczęła chodzić, takiemi niedostępnemi drożynami, że ona tylko i kozy, wdrapać się tam mogły. Widział ją zdaleka nieraz, a usiłując się zbliżyć, tracił z oczów, jakby się w ziemię zapadła. Niewiedząc dotąd, gdzie mieszkała, bo w różnych kierunkach idącą ją widywał, Janek spotykał się z nią coraz rzadziéj, nareszcie traf ostatniego wieczora, odkrył mu chatę Anusi.
Upokorzony w oczach jéj i starca, bo zrzucony z konia jedném silném uderzeniem Marka w którym poznał brata; postanowił zajadléj jeszcze pomścić się na wszystkich. — Nagłe zjawienie się tego którego sądził dalekim, pomięszało go przecież i napędziło myśli dziwnych do głowy. Kończył zawsze na tém, że wypadało się pozbyć szewca, który w okolicy ślad o swéj matce albo już odkrył, lub łatwo nań mógł wpaść.
Ale jak tego dokazać?
Janek nie był jeszcze do tego stopnia zepsutym, by się występku jawnego i krwawego dopuścił; kradł wprawdzie bez zgryzoty sumienia, ale od zabójstwa wstrzymywała go nie tyle bojaźń kary Bożéj, ile sam jego charakter. Brakło mu téj namiętności zarazem, i téj krwi zimnéj, która występki spełnia. Myśl przechodziła przez głowę i nie poruszała go wcale; dokonać jéj siły nie miał. Czuł, że odwagi by zabrakło. Jego rzeczą był nie niebezpieczny wysiłek na zbrodnię, ale ostróżne i skryte poniewieranie się w brudach tajemnych szkarad. Wychowanie nie dało mu sumienia, nie uzbroiło go w zasady, a zmiękczając go i wycieńczywszy zawczasu, jedno z żądeł razem odjęło. Janek byłby patrzał z zimną krwią na posługujące mu zabójstwo, ale ani podmówić, ani dopełnić go nie byłby się odważył. Jedyna jego namiętność: chęć wzniesienia się, pragnienie zbytku i dostatku, już nieco nasycone nadziejami, które lepiéj od skutków wystarczają czasem namiętności; — nie podżegały go tak silnie, by się dla nich na utratę tego co już miał, poświęcił.
Klął zjawienie się swego brata w okolicy, ale napróżno szukał środków oddalenia go, rachując na to, że przypadek który go tu sprowadził, odwiedzie go gdzie daléj. Co do starca i Anusi, blizki będąc nabycia Wólki Lutyńskiéj od Malinowskich, miał wszelkie prawo sądzić, że się nie wymkną jego zemście. W tym nawet celu przyśpieszył nabycie kawałka ziemi nieznaczącego, które jego dostatków zdradzić nie mogło.
Zaraz nazajutrz po opisanym wypadku, pojechał do Malinowskich, i wyliczywszy zadatek, umówiwszy się o wypłatę o Świętym Janie, i objęcie swéj nowéj possesji, powracając wstąpił do chaty gumiennego, aby zobaczyć co się też tam dzieje.
Zastał go samego na progu, wiążącego niewod, co na starość jedyném było zatrudnieniem jego i zarobkiem.
— Ha! — zawołał do niego z konia — a co? cieszysz się wczorajszém! ale poczekaj będziesz miał za swoje! —
— Cieszyć się niéma czém, jak odgrażać się niéma za co — odparł stary. Com ja temu winien, żeście po guz przyszli, i guza złapali! —
— Guza! nie! nie! nie na guzie się to skończy! — rzekł miotając się na koniu Janek. —
— Darujcie mnie staremu — powoli odpowiedział gumienny usiłując uspokoić i ukołysać nieprzyjaciela, którego się lękał. Ja tu w tém nic nie winienem. Dziewczyna wnuczka moja, już powróciła do domu. —
— Alboż tu nie mieszka? — spytał szybko Janek. —
— O! nie, czasem tylko przychodzi mi posłużyć, a mieszka o milę — w Mogiłkach. —
— A! dobrze wiedzieć! — podszepnął Janek. —
— Ten zaś człowiek, co się z wami tak nieludzko obszedł. —
— Co pleciesz stary! przypadek! złość mnie chwyciła, chciałem się rzucić na niego, i zsunąłem się z konia. —
— Tak, to prawda — bąknął dziad. —
— A ten człowiek zkąd? —
— Nie wiém, to był podróżny. —
— Dawno tu? —
— Wczoraj przyszedł, dziś odszedł podobno do Krakowa. Stary, bezsilność swą ratował jak mógł kłamstwy, drżał biedny. —
Janek się nieco rozdobruchał. — Słuchaj-no stary — rzekł, wiesz ty kto ja jestem? —
— A toż Pan sam wczoraj powiedzieliście, że z Żalic? —
— Tak Rządzca w Żalicach, a od Ś. Jana da Bóg, Pan i dziedzic Wólki Lutyńskiéj, będziesz więc na moim gruncie i wybieraj sobie, albo że cię z twoją siwą głową ztąd przepędzę na żebraninę, albo jak zechcę, to ci i chatę pobuduję i opatrzę na resztę życia. —
— Któżby to Panie lepszego nie wybrał! —
— No! mądréj głowie, dość na słowie, a siwy powinien być mądry. Sprowadź swoją wnuczkę do siebie, i po wszystkiém. —
Stary, który dotąd tylko się o siebie obawiał, teraz zatrząsł się o Anusię, i ze strachu postanowił kłamać do końca.
— Jakże ją Panie mam sprowadzić, i ona ma swoich, to ją nie puszczą. A potém, ta to dziecko. —
— Co tobie do tego — masz do wyboru. —
— A toć czas — rzekł stary, do Ś. Jana to się namyślemy. —
— I pamiętaj — dodał Janek zawracając konia, żebyś o kiju za jałmużną nie poszedł. —
Zaledwie stracił go z oczów gumienny, rzekł w sobie — No! no! nie tak to wielkie złe pójść z torbami i modlitwą, niedoczekanie wasze, żebyście mnie zastraszyli. Ciężko będzie swoją chacinę porzucić, ale bodajem się miał włóczyć jeszcze po świecie, i kości gdzie na nieświęconéj ziemi położyć — no to pójdę!
I powiedziawszy to, począł znowu niewód wiązać. Janek tymczasem nie bardzo dowierzając staremu, zasiadł się na cały dzień nie opodal od chaty, szpiegując azali nie powróci Anusia, a niedoczekawszy się jéj i widząc same z pola wracające kozy, przekonany, że go dziad nie zwiódł, pojechał do domu.
Nad wieczorem dopiéro, Marek pośpieszył do gumiennego, który go z wielką przyjął radością.
— A co? — spytał go, Anusia? —
— Bądźcie spokojni, przędzie u Jeremjaszowéj; wracając przechodziłem mimo, poznała mnie i kazała mi tu siebie wyręczyć, powiedziała mi gdzie co leży; nie troszczcie się o wieczerzę i ogień, ja tu dam wszystkiemu rady. —
Jakoż zawinął się czeladnik śpiesznie i jął do roboty; wnet wody zaczerpnął, naczynie pomył, stół i ławy pościerał, chróstu nałamał, ogień rozłożył i wiedząc gdzie co było, począł jak umiał przygotowywać wieczerzę. Stary mógł swoim zwyczajem usiąść na progu i modlić się, a potém wszedłszy do chaty, opowiedział Markowi ranne odwiedziny Janka. — Czeladnik zamyślił się, ale nic nie odpowiedział. Spytany czy znalazł metrykę ślubną za którą do blizkiéj chodził parafji, odpowiedział, że xiędza nie zastał, i że kilka dni jeszcze musi w téj stronie zabawić, bo proboszcz nie rychło powróci. Było to kłamstwem przecie, bo metrykę żądaną, miał już w tłumoczku, ale nie chciał starca i dziewczyny na los opuścić, i postanowił zabawić, pókiby sobie lepszéj rady nie dali. Wdzięczen był staremu za wiadomość o matce i gościnne przyjęcie. Anusia mimowolnie także pociągała go ku sobie. Tłumaczył się sam, że to robił z obowiązku chrześciańskiego, że winien był pomoc starcowi, ale czuł niemniéj, że i dziewczyna go wstrzymywała.
Może byłby to samo dla starego uczynił, ale pewnie nie z taką radością, nie z takiém uczuciem szczęścia.
Wieczerza prosta wprawdzie i niewytworna, bardzo smakowała dziadowi, a Marek téż który suchym chlebem i wodą dzień odbył, przysmaków nie potrzebował. Pomodliwszy się poszli spać; a nazajutrz rano wszystko w chatce urządziwszy żeby staremu jak najlżéj było, nie chcąc Marek dać poznać, że bawi tylko dla nich, poszedł niby za swoją sprawą, w istocie jak na przechadzkę ku chacie Jeremjaszowéj.
Na chwilkę zobaczył tam Anusię, któréj o dziadzie dał wiedzieć, a potém siadł na wzgórzu pod dębami, i czytając cóś z pobożnéj xiążki, poglądał na chatę w któréj Anusia przędła.
Kilka dni podobnych poprzyjaźniły Marka serdecznie ze starcem i Anną; ona przywykła już do niego jak do brata, on ją pokochał więcéj niż siostrę. Gdy już nie było powodu dłuższego bawienia w téj stronie, a odejść trzeba było, bo i majster czekał; i mieszkańcom lepianki i Markowi, zrobiło się tęskno jakby rodzinę rzucał.
Stary zapłakał, Anusia także fartuszkiem łzy ocierała, patrząc na niego tym wzrokiem, co go do głębi poruszał. Marek i szedł i wahał się; musiał do Krakowa, a chciało mu się serdecznie pozostać. Z drugiéj strony, nie bardzo był spokojny o los Anny, któréj Janek, jak widać było ze wszystkiego, z oka nie spuszczał.
Co tu począć?
Jakoż słońce już było wysoko, stary go wstrzymywał, chmury się zbierały, i Marek jeszcze na ten dzień pozostał.
Ten jeden dzień bardzo miał wiele znaczyć w życiu Marka.
Ku południowi gumienny poczuł się bez żadnéj przyczyny słabszym niż zwykle, i zamiast wziąść się do niewodu wedle zwyczaju, musiał się w łóżko położyć. Jak to czasem bywa ze starémi, przy piérwszym oznaku choroby, poczuł on zbliżenie się śmierci, i powiedział kładnąc się w łóżko: — Już ja z niego nie wstanę! —
W zaiskrzonych gorączką oczach, widać było i słabość która z życia ostatkiem walczyła, i niepokój o los Anusi.
Wnuczka także przeczuciem jakiémś tknięta, klękła u łoża, załamawszy ręce, i gorzko płakać poczęła. Stary milczał i myślał, snać szukał sposobu zabezpieczenia losu sieroty, która zdawała się pastwą przeznaczoną dla Janka.
Jak tylko legł na ubogiéj pościeli, coraz gorzéj a gorzéj mieć się począł, tak, że ku wieczorowi widoczne było niebezpieczeństwo. Anusia pobiegła po babę do sąsiedniego przysiółka, bo tu innych nie znano lekarzy. Baba pokiwawszy głową, zgotowała ziela i dała je pić staremu, a dziad wypiwszy je, trochę ożywiony, o xiędza już tylko prosił. O północy, rzekł słabym głosem: — Już mnie nie będzie. —
Marek poleciał po xiędza.
Gdy się to dzieje, Anusia płacze i ręce łamie, baba cóś mruczy pod nosem, a stary stęka i wzdycha, tentent konia dał się słyszéć u chatki. Nikt go nie posłyszał prócz starca, który chwycił się o swéj sile, i wskazał Anusi alkierz, aby się w nim skryła. W początku nie zrozumiała dziewczyna, ale gumienny powiedział jéj zebrawszy się na słowo: — Idź do alkierza i nie wychodź, a posłuszne dziecko słysząc już szelest w sionkach, wybiegło do swéj izdebki. Baba tylko i dziad, pozostali sami. — Wszedł Janek z dwóma psami, zamaszysto drzwi odmykając, i zobaczywszy starego na łóżku, spytał w progu.
— A co stary, namyśliłeś się? —
— Widzicie — odparł słabym głosem gumienny, namyśliłem się umrzeć. —
— A! a! — zawołał Janek! doprawdy! a gdzie wasza wnuczka? —
Już stary kłamać na łożu śmiertelném nie chciał — odpowiedział więc powolnie. —
— Dajcie jéj i mnie pokój. —
— Onaż tu musi być — rzekł, kiedyście chorzy, tylkoście ją przychowali. —
Stary milczał, pochmurny wzrok z pod siwych brew wlepił w młodego chłopca, podniósł się na łokciu, zachrzęszczało mu w piersi wyschłéj, i głosem silnym jeszcze, bo uczucia pełnym, zawołał:
— Młody jesteś! młody jeszcze! jam stary i umieram. Posłuchaj nauki konającego, nie czyhaj na zgubę ludzką, bo cię dotknie ręka Boża. —
Janek się rozśmiał tylko.
Jak wszyscy niedowiarkowie przesądny przecie, pod uśmiechem skrył trochę strachu.
— Dajcie mi pokój z nauką, ot lepiéj byście powierzyli mnie wnuczkę, ja się jéj losem zajmę, moja żona wezmie ją do Żalic, do dworu — potém, wydam ją za mąż. —
Bóg zapłać, dajcie mi skonać spokojnie, i idźcie sobie. —
— Idźcie bo sobie Panie — dodała baba. Widzicie, że stary na śmiertelnéj pościeli, a wy mu głowę durzycie. —
— Precz czarownico! — zakrzyczał Janek. Precz! ja z tobą nic nie mam — i usiadł na ławie wyciągając nogi, a psy poszły wietrząc po kątach, aż do łoża starego. —
Po chwilce ujrzał drzwi alkierzyka otwarte, i świszcząc posunął się ku nim, gumienny zadrżał, zatrząsł się i ogromniejszym jeszcze głosem zawołał.
— Idźcie z tąd, idźcie z tąd! —
— Leżałbyś stary! — rzekł Janek schylając głowę i wciskając się do izdebki. — A! a! — krzyknął, widząc Anusię przytuloną w kącie — ot i ptaszek. A co! znalazłem cię gołąbko! —
Opisać wyraz jaki przybrała twarz dziada, gdy się te słowa słyszeć dały, niepodobna. Oczy zdawały mu się wyskakiwać na wierzch, ręce dygotały, usta zadrżały i padł obłąkany na poduszkę, rycząc niewyraźne słowa.
Baba ciągnęła Janka za połę, wołając: — Patrzajcie! chcecież go zabić! Idźcie z tąd! idźcie z tąd. —
Anna, zaledwie ją doszedł krzyk starca w kątku, w którym stała przytulona, zobaczywszy drzwi wolne, bo Janek wszedł był do alkierzyka, rzuciła się w nie i nim ją mógł pochwycić, przedarła się do piérwszéj izby i padła u łóżka dziadowskiego. Jeden z psów Janka, pochwycił tylko uciekającą za fartuszek, i oddarł szmat jego. Niezlękniona tém wcale, porwała za rękę starca, i poczęła ją całować, usiłując go przyprowadzić do przytomności.
Janek, który dotąd na nic nie zważał, usłyszawszy głos starego chrapliwy, i podobny do ryku, przeląkł się, i włosy mu na głowie kołem stały.
Powolnym krokiem jakby pijany, wyśliznął się z alkierza i nie idąc już do Anusi, która schroniła się pod skrzydło śmierci, usiadł o podal na ławie, okiem ją tylko mierząc zaognioném.
W tém dzwonek dał się słyszeć.
Marek z xiędzem jechali, i wózek proboszcza stanął u progu lepianki; a Bóg przychodził do ubogiego, by go w drogę wieczności prowadzić. Domyślił się Janek po dzwonku, proboszcza; zmięszał, począł bełkotać pytając, czy staremu czego nie potrzeba, mówiąc, że zaraz odejdzie, i zabierając się wychodzić w istocie, gdy na progu spotkał się z siwowłosym xiędzem i Markiem.
Marek i on, których dziwne podobieństwo twarzy wszystkich zwracało oczy, zmierzyli się wzrokiem nienawiści i gniewu. Czeladnik zaciął usta, i wskazując drzwi, z cicha tylko wyrzekł.
— Precz! —
Janek się wstrzymał.
— Ty śmiész! — zawołał stłumionym głosem. —
— Precz! — powtórzył Marek. —
— Wiesz do kogo to mówisz? —
— Do zuchwalca, co konającemu śmierć przyśpiesza i pojednać się z Bogiem nie daje, do...
— Miałem iść, zostanę — rzekł Janek. —
— Miałeś iść i pójdziesz — powtórzył Marek — lub...
— Lub co? —
— Lub cię wypchnę. —
— Ty? Ale już więcéj nie powiedział, bo Marek jedną ręką zatulił mu usta, drugą za kark ująwszy, pomimo szamotania, wyniósł go prawie za próg do sieni, i nie puszczając wyprowadził aż na zewnętrzne schodki. Tu byłoby przyszło do bitwy, gdyby nie to, że Janek czuł się słabszym, a w sercu był tchórzem. Unikając więc jéj, wyrwał się tylko z rąk brata, i uderzywszy go silnie, dopadł konia i ujechał. — Przez cały czas trwania téj sceny, konający starzec dychał tylko ciężko, słowa niemogąc wymówić; a gdy Marek ukazał się u progu jakby dając znać, że natręta wyprawił, zdawało się, że wielki ciężar spadł z jego serca i rozpłakał się. —
Proboszcz już był przy nim.
Kazano ustąpić Anusi i babie, a nim się spowiedź poczęła, wziąwszy za rękę starego xiędza, i poniósłszy ją do ust, gumienny odezwał się głosem osłabionym.
— Mój ojcze, ratujcie mnie i moją duszę, ratujcie sierotę. —
Bóg łaskaw i opatrzny, bądźcie spokojni. Bóg duszę poratuje i o sierocie nie zapomni.
— Widzieliście tego człowieka?
— Zdaje mi się, że to jest rządzca z Żalic.
— Tak, tak, — zły człowiek — nie dał mi umrzéć spokojnie, i w grobie prześladować będzie.
— W grobie pokój, mój stary.
— Alboż ja umrę spokojny, zostawując sierotę wnuczkę moją Anulkę, na pastwę złemu człowiekowi?
— Xiądz się zamyślił. — Bóg nie dopuści złemu zwyciężyć! — rzekł po chwili.
— Pewnie ojcze?
— Bądź spokojny!
— Lecz któż zasłoni sierotę? Kto się nią zaopiekuje.
Bóg, mój stary i poczciwi ludzie.
Marek który słuchał od progu, bo rozmowa nie była tajemną i dość głośno prowadzona, wszedł w téj chwili, pokłonił się xiędzu i przerwał.
— Pozwolicie mi starego uspokoić — rzekł ze wzruszeniem.
— Coście mówić chcieli.
— Posłuchajcie ojcze i wy stary. Wy mnie dobrze nie znacie, ja wam tak jak obcy, ale możecie mi zaufać, bo się Bogiem świadczę, że nie kłamię i nie mam złéj myśli. Ja biorę na siebie opiekę Anusi.
— Mój chłopcze młody jesteś jeszcze, — rzekł Xiądz.
— I ona młoda — rzekł szewc, niech stary pobłogosławi, będzie moją żoną. —
Stary radośnie się uśmiechnął, i jak do modlitwy złożył ręce. — Błogosławię, rzekł, błogosławię.
Xiądz wszakże ten pośpieszny krok wstrzymał, i spytał Marka.
— Ależ ty ubogi, obcy moje dziecko — sam ledwie masz chléba kawałek, cóż poradzisz z żoną?
— Ubogi, to prawda, ale mam zdrowe ręce, i wielką ufność w Bogu.
— Mogę powrócić do Warszawy, gdzie taki kawałek chléba mam u mojéj przybranéj matki, i przytulisko uczciwe; będę na swoją rękę majstrem, i żonie biedować nie dam. Zresztą, ojcze mój, ubóstwo niestraszne temu, kto do niego przywykł.
Stary nie dawszy dokończyć Markowi, który miął czapkę w ręku, stojąc na środku izby, przywołał Anusi.
— Słuchaj, rzekł — oto twój mąż i opiekun — wskazał Marka. Jak ja umrę, pójdziesz z nim, a ja wam obójgu błogosławię. —
To mówiąc, na klęczących wyciągnął ręce zimne i płakał, a łzy z modlitwą spadły na głowy Anusi i Marka. Anusia sama nie wiedziała, co to wszystko znaczyło, ale się nie opierając podała czeladnikowi rękę.
Xiądz zamyślony smutnie spoglądał na tę scenę.
— Mój ojcze — odezwał się gumienny, dajcie im ślub jak będzie można najrychléj — ja umrę spokojny, a tymczasem wielką byście mi zrobili łaskę, gdybyście tę sierotę do siebie wzięli na jaki czas.
— Do siebie nie mogę, rzekł kapłan, ale postaram się dla niéj o przytułek bezpieczny, póki ich nie połączę.
— Teraz czas pomyśléć o duszy, wyrzekł stary przyjmijcie spowiedź moją. —
Anna i Marek wyszli na próg lepianki — ona we łzach, on z jakąś dumą, bo czuł się nie sam na świecie, i radośnie przyjmował opiekę nad sierotą. — Z pod łez spójrzała kilka razy sierota na swego narzeczonego, jakby go piérwszy raz widziała jeszcze; przypatrywała się swojemu opiekunowi i panu.
Marek z oczyma w niebo wzniesionémi czy się modlił, czy myślał, czy wzywał przyszłości szczęśliwszéj, stał milczący. W ostatku zbliżywszy się do Anusi rzekł: — Choć tu, nie pora o tém mówić, ale nie bójcie się niczego; powiedziałem nie spytawszy was, że się z wami ożenię dla uspokojenia starego, byłoby to dla mnie wielkie szczęście, ale jeśli mnie nie zechcecie, będę twoim bratem tylko i opiekunem. —
Anusia nic mu nie odpowiedziała.
— Wam to pewnie, nie łatwo będzie z tąd się oddalić, a tu koniecznie choć na czas potrzeba.
— Dajcie mi pokój, ja nic nie wiem, nic nie rozumiém tylko, że biédnego dziada tracę. A! może go Bóg uchowa. —
Zamilkli: a po chwilce, gdy głos z wnętrza wzywający dał się słyszeć, weszli się modlić do izby i poklękli w progu. Gumienny przyjmował posiłek duszy na podróż!
Długo potém jeszcze modlili się, aż xiądz widząc starca usypiającym, zamilkł.
Ten sen był skonaniem.
Nazajutrz Anna i Marek za ciałem gumiennego, szli płacząc do kościołka; a w tygodni kilka, proboszcz pobłogosławił nowożeńcom, którym za świadków służyli tylko dziadowie i baby kościelne.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.