<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan i szewc
Data wyd. 1850
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PAN I SZEWC.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I.  Kraszewskiego.




Wilno.
Drukiem Józefa Zawadzkiego.

1850.
Pozwolono drukować pod warunkiem złożenia po wydrukowaniu exemplarzy prawem przepisanych w Komitecie Cenzury. Wilno, 1849 roku, 4 Maja, 23 Lipca, 29 Września.
Cenzor, Professor b. Uniwersytetu Wileńskiego,
Radźca Kollegialny i Kawaler
Jan Waszkiewicz.
(Wyjątek z Athenaeum na rok 1849, Tomu 1-go, 2-go, 3-go).



PAN I SZEWC.


Na Starém mieście w Warszawie, w kamienicy z pozoru staréj, dziś opuszczonéj i wedle dawnego zwyczaju noszącéj na czele znak Ś. Jana, po którym odróżniano ją od sąsiednich domostw; chmurnego dnia późnéj jesieni, gromadził się w podwórzu, ciemnéj bramie i dokoła w ulicy, lud zaciekawiony.
Co chwila przybywali zwiększając kupę próżniaków, to chłopcy wysłani przez majstrów na miasto, to kucharki z koszami na ręku, to żydowstwo czyhające na zysk tam nawet, gdzie niéma do niego podobieństwa, to hałastra odarta, która nie wiedząc co z sobą zrobić i gdzie się podziać, rada była, że miała powód czas jakiś tu postać w błocie pod kapiącą rynwą, z rozziawioną gębą, pytając tych, którzy ją popychali i naciskali: — Co to się stało? co to takiego?
Nikt dokładnie o powodzie natłoku nie wiedział, żaden krzyk nie zapowiadał walki, żaden widok nie tłumaczył tego wezbrania ciekawości. Scisk tylko we wrotach większy niż gdzieindziéj wskazywał, że przedmiot ciekawy znajdować się musiał wewnątrz kamienicy. Ale i tam cicho było, i gwar tylko tłumu chwytało wytężone ucho nowo przybyłych. Jedni powiadali sobie po cichu, że w domu tym mąż zabił żonę; drudzy, że żona zabiła męża; inni, że mąż i żona potruli swe dzieci; inni nareszcie, że schwytano złodzieja i t. p. Nic nie wiedząc i niewiele widząc, ciekawi przybysze uparcie naciskali się przed kamienicą, oczekując sami nie znali czego, a oczekując z cierpliwością miejskich próżniaków, dla których sprawą najpilniejszą, jest sprawa cudza, coby ich nic obchodzić nie powinna.
— A co? pytał gruby rzeźnik sąsiada swego szewca w skórzanym fartuchu — a co?
— A — poczekajmy no, to się cóś dowiémy.
— Ale jak myślicie, co téż to być może?
— Albo ja wiém! pewnikiem zabójstwo nowe. Biéda żeśmy przyszli tak późno, téraz się ani docisnąć, ani zobaczyć, ani dowiedziéć.
— A poprobujmyż no panie bracie! idźcie no tylko za mną, dobre mam łokcie, będę kuksał, przedrzémy się taki do bramy.
To mówiąc rzeźnik, począł na prawo i lewo tak robić rękami, tak dusić i popychać, że kilka kroków na przód się posunął; a szewc, korzystając z uczynionéj próżni, popłynął za nim. Piérwszy odzywał się do tłumu łokciami, drugi ustami, wołając: — Puszczajcie no mnie, bom tam potrzebny.
Nie bez wielkiego mozołu dobrali się jakoś do samych wrót, które pominąwszy, w gęstszym niż na ulicy był ścisku, uwięźli. Rzeźnik już nawet rady dać sobie nie mógł. Szewc przyszedł mu w pomoc, odzywając się coraz głośniéj, ośmielony powodzeniem. — Co u licha! rozstąpcież się! muszę przecię przejść!
Argument ten lepiéj pomógł niż siła, i tłum uwierzywszy majstrowi na słowo, trochę się rozstąpił; znów więc w pocie czoła dwaj ciekawsi i niecierpliwsi posunęli się ku drzwióm niewielkim, roztwartym, wiodącym jak się zdawało do lichéj izdebki, któréj jedno małe kraciaste okienko wychodziło w ulicę. Drzwi te otoczone były szczęśliwemi co najpiérwsi przybiegłszy, to najlepsze widowiska miejsce zajęli.
Wspomagając się na przemiany, szewc z rzeźnikiem zbliżyli się do progu, a tu bez wielkich ceregielów usunąwszy przytomnych, stanęli nareszcie u celu.
Izdebka, którą ujrzeli przed sobą, była ciemna i pusta; w początku ciężko nawet do mroku w niéj panującego przywykające oczy, rozeznać nie mogły, co w niéj tak ciekawość pobudzać mogło. Aż nareszcie po chwili rzeźnik i szewc razem zobaczyli zbyt pospolitą nędzę, któréj widok nie wart był może tylu szturchańców i tylu wykrzyków.
W wilgotnéj sklepionéj komórce, jedno tylko w bramę mającéj wyjście, jedno szczupłe więzieniowe kraciaste okienko w grubym murze głęboko wyciosane; na mokréj i czarnéj podłodze potrzęsionéj słomą, leżał trup młodéj jeszcze kobiéty, która w okropném cierpieniu życie skończyć musiała: Wyprężone ręce, skrzywiona twarz przedśmiertną boleścią, słupem stojące oczy, których nie było komu zamknąć, opowiadały o téj straszliwéj godzinie, w któréj duch ciało bezsilne opuścił. Znać było wielką walkę duszy, która musiała opiérać się chorobie i śmierci, nim uleciała z téj nędzy na świat lepszy. Łatwo było odgadnąć, co tę kobiétę trzymało przy życiu; bo tuż przy niéj na posłaniu dwoje małych dziatek licho odzianych, bladych i wynędzniałych, płacząc i tarzając się, wołały do umarłéj; — Matko, matko! wstań! wstań matuniu, chleba, daj nam chleba!
To dwójko biédnych siérot zdawało się być jednego wieku, i twarze chłopiąt podobne jak dwie krople wody, powiadały, że razem na świat przyjść musiały. Szarpali oni matkę budząc ją i płacząc, niekiedy poglądali na tłum stojący we drzwiach ściśnięty, jakby ten ich przerażał; wzrok odwracali z trwogą od progu i wołali coraz bardziéj przenikającym głosem: — Matuniu! matuniu!
Przeczucie powiadało sierotóm, że tłum ten był zwiastunem ostatniego i największego dla nich, a niepojętego im jeszcze, nieszczęścia.
Izba, w któréj się to działo, okazywała najostateczniejszą nędzę: nic w niéj sprzętów, nic coby obiecywało chléb powszedni nawet na jutro. Słoma, na któréj leżała nieszczęśliwa matka, była nawpół przegniła; ubranie umarłéj w łachmanach; dzieci lepiéj trochę odziane, ale i ich sukienki ze szmat się składały pozszywanych tylko dla ogrzania. W kącie na ławie drewnianéj walały się: miska czarna i próżna, garnek rozbity, dwie łyżki drewniane i nóż w prostéj drewnianéj oprawie, jakiego po wsiach do krajania chleba używają. Na ścianach po ćwiekach wisiały podarte szmaty odzienia okryte kurzem, rzucone na ćwiek z rozpaczą, bo już się nawet na okrycie nie przydały. U pieca dawno zgasłego walał się wygrzebywany popiół, w którym ani jednego nie było już węgla; łupiny kartofli zgryzione do szczętu okrywały podłogę — w dzbanie wody nie stało, — leżał wywrócony i suchy.
Blade twarze siérót niewiele się różniły od żółtego strasznego umarłéj oblicza; wychudłe ich rączęta, zbrukane włosy, zaczérwienione od łez oczy, rozpowiadały o okropnéj przeszłości. Sama jedna, bezsilna, z dwójgiem dzieci, biédna matka umarła ze śmiercią walcząc, bez kropli wody, bez kawałka chleba! Żadne z małych chłopiąt do klamki nawet dostać nie mogło, żeby drzwi otworzyć i o ratunek zawołać.
Jakaż to straszna, jak straszna śmierć tu być musiała! Lecz wreszcie wśród jęku dzieci skonała uboga niewiasta, a jakiś promyk nadziei zaświtał może u łoża śmierci; bo wyprężona jéj ręka trzymała krzyżyk mosiężny, wskazując, że nie umarła bez nadziei w Bogu.
Szewc i rzeźnik w progu stanąwszy, popatrzywszy, przeczytali sercem poczciwém tę kartę wydartą z wielkiéj, niezbadanéj, tajemnic pełnéj, xięgi życia ludzkiego. Obu im łzy się zakręciły na widok małych siérót, i różne myśli poczęły zwijać się po głowie; żaden jednak z nich nie miał jeszcze odwagi uchwycić w lot myśl dobrą.
— Co to za los czeka to biédactwo? mówił sobie szewc oparłszy się o drzwi. — Wezmą gdzie może do jakiego szpitalu? dziad jaki wyuczy włóczęgi, a strzeż Boże i wszystkiego złego!
— Pójdzie to w świat, myślał rzeźnik, i będzie żyło, biédowało, męczyło się, póki może podobna téj śmierć oczów nie zapluszczy.
— Tak to z nami!
Wtém szmer dał się słyszéć w ulicy, i pociśnieni od tłumu szewc i rzeźnik, obejrzeli się ku wrotóm.
Piękna karéta bombiasta usiłowała przebić tłum i minąć zbiegowisko, ale napróżno woźnica batem smagał, krzyczał; konie się spinały, lokaje rozpychali; nie było podobna przebrnąć to morze ludu ściśniętego. Głowa pięknéj kobiéty ukazała się przez spuszczoną taflę powozu. Blond włosy pudrem śniéżnym okryte, w koronki, kwiaty, pióra i świecidełka ubrane, otaczały śliczną różową, białą, uśmiéchniętą twarzyczkę z dwójgiem oczów niebieskich. Kolce perłowe z brylantami, piękny naszyjnik podobny, suknia gołębiego koloru jedwabna, strojna w różowe wstęgi, zdobiły piękną panią.
Spójrzała mdlejącemi oczkami na lud i szybko cofając się w głąb karéty, spytała lokaja:
— Larose, dowiédź-że mi się co to jest? czemu nie jedziemy?
— Okropny ścisk JW. Pani! odparł Larose zdejmując stosowany galonowany jak suknia jego, kapelusz.
— Cóż to jest?
— Nie wiém, JW. Pani!
— Kiedy stać musiemy, pójdź-że mi się dowiédz!
Larose posłuszny poskoczył, ale zanadto zaufał galonóm swéj liberji i potężnemu głosowi, którym starał się lud rozpychać. Musiał wreszcie użyć tego środka, co rzeźnik, i nie łatwo za jego pomocą nawet dostał się do drzwi izby, która otwarta jeszcze wzbudzała tłumów dziwowisko. Tu rozpytawszy się nieco, powrócił co najrychléj do Pani siedzącéj w karécie i z nieukontentowaniem widoczném zagryzającéj usta.
— Cóż tam? spytała.
— To JW. Pani głupstwo — rzekł Larose pogardliwie machając ręką; jakaś uboga kobiéta umarła w téj kamienicy i dwoje chłopiąt bliźniąt zostawiła. Zwyczajnie hałastra się gawroni. — Ruszaj panie Tomaszu!
Ale łatwiéj to było powiedziéć niż zrobić: P. Tomasz z miejsca ruszyć nie mógł, jak wprzódy. Pani posłuchała lokaja, podumała, poruszyła głową i zawołała: — A cóż?
— Nie można przejechać!
— No! to zawrócić!
— Ba! gdyby można zawrócić, dawnobym to zrobił, rzekł stangret z mrukiem.
— Ale cóż z tego będzie? niecierpliwiąc się wołała Pani. Larose! rozpędźcie tych ludzi!
Larose z towarzyszem rzucili się w tłum, ale napróżno; każdy się wprawdzie tulił i ustąpić pragnął, ale nie było sposobu tyle miejsca zrobić, ile go powóz potrzebował; bo gdy z jednéj strony lokaje trochę rozepchnęli ciekawych, z drugiéj tłum się naciskał. Kilka minut ubiegły wśród niecierpliwych zżymań Pani, która miała już podnieść taflę, żeby wilgotne powietrze nie rozpuściło jéj pracowicie ułożonych pukli, gdy nowa postać zjawiła się u karéty, wprost pięknéj niecierpliwéj. Był to siwy starzec Kapucyn, który tylko co wyszedł z izby, gdzie leżało ciało umarłéj i płakały sieroty. Zbliżył się on pod powóz i pozdrowił piękną Panią pobożném:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— A to wy, Ojcze Serafinie! zawołała kobiéta — a! zmiłujcie się, czy nie potraficie mnie wyrwać z téj niewoli. — A! tak mi pilno! tak pilno!
Starzec popatrzał na nią zbladłemi oczyma, w których się łza kręciła, i odparł pocichu:
— Powinnabyś Pani podziękować Boga, który cię tu sprowadził.
— Za co? mój Ojcze!
— Masz sposobność zrobić dobry uczynek, który ci Bóg na wielkim i strasznym sądzie policzy.
— A! dam chętnie jałmużnę! odparła piękna Pani, szukając woreczka, w którym jasne brzękało złoto; dam chętnie cokolwiek na te sieroty, ale mi pomóżcie wyrwać się z tego tłumu. Co za powietrze!
— Cóż tu pomoże twoja jałmużna? rzekł smutnie Kapucyn. Tu dwoje biednych siérot leży na zgniłéj słomie, a nikt w Imie Chrystusa-dziecięcia nie poda im zbawczéj ręki.
— Ale cóż ja poradzić mogę na to, Ojcze Serafinie kochany?
— Możesz wziąść sieroty! rzekł Kapucyn.
— Jak to?
— Jak? wziąść i wychować sieroty! powtórzył Ojciec Serafin. Piękna pani słuchała, i zdawało się, że zrozumiéć nie mogła.
— A jeśli nie oboje, to jedno przynajmniéj.
Na twarzy kobiéty zarysowało się skłopotanie; odmówić nie chciała, posłuchać nie mogła.
— Opatrzę sieroty! rzekła ciszéj.
Kapucyn zamilkł i westchnął.
— Chcecie, zawołał po chwili, żeby wam Bóg pomagał a gdy do was w postaci nędzarza, sieroty, Bóg zapuka, wy go zbywacie — złotem. Ej! pamiętajcie, pamiętajcie, że Bóg za wasze modlitwy może także złotem tylko zapłacić. Da wam bogactwo, ale odmówi szczęścia i spokoju duszy. To mówiąc chciał odejść, gdy piękna pani, jakby nagle myśl lepsza przeszła jéj przez utrefioną główkę, odwróciła się ku niemu wychylając.
— Ojcze Serafinie, zawołała — Ojcze Serafinie! Kapucyn spójrzał na nią i wstrzymał się.
— Przyślijcie do mnie jedno z tych dzieci — zajmę się jego wychowaniem i losem.
— A Bóg ci dobry uczynek w trójnasób zapłaci! odpowiedział starzec z uczuciem, i szybko posunął się ku drzwióm kamienicy.
W téj chwili jakimś trafem osobliwszym, jak gdyby tłum czekał tylko na to, by się rozstąpić i zrobić miejsce powozowi; lokaje ujrzeli przerzedzający się ścisk, i konie same zwolna postępować zaczęły ulicą. Piękna pani podniósłszy taflę, pojechała daléj; Ojciec Serafin wszedł do ciemnéj izby. Skupieni u drzwi zrobili mu miejsce z uszanowaniem. Tu już poczciwy starzec dwójga dzieci przed chwilą płaczących nie znalazł.
— Gdzie są dzieci? zapytał.
— Ot tu! ot tu! zawołały kilka głosów. — Jedno wziął rzeźnik Bartłomiéj, drugie majster Maciéj.
— Czekajcie! czekajcie! wstrzymał ich siwy Kapucyn. Co myślicie robić z temi dziećmi?
— A co, rzekł naprzód szewc, całując w rękaw Xiędza i tuląc dziecię, które miał na ręku — ja nie mam dzieci, Ojcze Serafinie; godzi mi się wziąść sierotę, bo to obraz Syna Bożego; — będę chował jak swoje.
— A Bóg ci zapłaci! rzekł Kapucyn.
— To już dość, że dziecko będę miał — odparł szewc. Drugie pan Bartłomiéj bierze do siebie, choć to ma swoich kilkoro; ale jakże to biédactwo tak porzucić — toć to zginie marnie.
— Panie Bartłomieju! odezwał się Ojciec Serafin, a gdyby to dziecię, któreście wzięli, znalazło bogatszego i wolniejszego niż wy opiekuna.
— Gdzie? spytał oglądając się rzeźnik.
— Ja mu go wyszukać mogę.
— Alboż to u mnie z mojemi dziećmi będzie mu źle?
— Uchowaj Boże! ale wam może być przyciężko, macie swoich kilkoro.
— E! gdzie się pożywi troje, pożywi się i czworo.
— Ale mu losu nie dacie?
— A któż mu go da?
— Widzieliście ten powóz, który tędy tylko co przejechał. — Pani go bierze na wychowanie.
Rzeźnik głową pokiwał: — To to państwo jakieś! Wiécie Ojcze, na czém się to kończy pańska opieka nad sierotą? Ot — dadzą do kuchni i zwala się to w kącie; a u mnie z mojemi dziećmi, to się wychowa jak moje własne. Losu to mu nie dam, ale go pracować nauczę.
— Nie chcę wam dobréj myśli odbiérać, rzekł Kapucyn. — Bóg chęci poczciwe policzy za skutek; ale któż wie? może tam dziecku lżejszy chléb, słodsze życie zgotowane? Chcieliżbyście stanąć losowi i Opatrzności Bożéj na przeszkodzie?
— Panie Boże uchowaj! Jak chcecie i rozkażecie Ojcze Serafinie, jak się wam podoba! — Jeśli mi powiécie oddać, oddam dziecko; ale Bóg widzi, że mi go żal. Pańska opieka oczy wypieka! Chleba mu i u mnie nie zabraknie; — ale jest cóś droższego od chleba, poczciwość. Téj tam zkąd mu będzie wziąść, kiedy go za oczy dadzą na płatne ręce? Zresztą, Ojcze, jak się wam widzi!
— Mnie się widzi, poczciwy Bartoszu, że ja tam sam, póki Bóg da życia, na sierotę naglądać będę; a choć to u panów różnie bywa, nie powinnićby zmarnować daru Bożego. Pójdźcie no za mną z tém dzieckiem.
Szewc, który jak widać, lękał się bardzo, żeby mu Kapucyn dziecka nie odebrał; nim się Ojciec Serafin rozmówił z rzeźnikiem, umknął zgrabnie, i przebiwszy się przez tłum posunął żywo ku domowi, tuląc sierotę do swego skórzanego fartucha.
Maciéj był ubogi, ale poczciwy i pracowity; dostała mu się szczęściem równie dobra żona, któréj jedyném strapieniem było, że dzieci nie mieli. Przy pracy chléb choć nie najbielszy, był zawsze, w zimie nie marźli, odziać się przystojnie było za co, a jeszcze i w skrzyni zapaśnych kilka talarów w węzełku bywało; ale to wszystko nie cieszyło ich, bo życie płynęło bez celu, starość przychodziła straszna, samotna — dziecka nie mieli. Kilka razy ofiarowała się pani Maciejowa do Częstochowy, do Sokala, do S. Antoniego: zawsze napróżno.
Maciéj więc, jak drogi dar Boży, przyjął sierotę, którą niósł żwawo spiesząc do domu. Wkrótce téż stanął na progu, i ani się postrzegł, że żona zwabiona w ulicę zgiełkiem, czekała go w bramie. Dopiéro natrąciwszy się prawie na nią, rozśmiał się na całe gardło, serdecznie, poczciwym śmiéchem ubogich.
— A to co? zawołała Maciejowa, cofając się trochę przestraszona.
— A ot co jest! Pan Bóg nam dał dziecko!
— Co? zkąd? jakie dziecko?
— Nieszczęśliwą sierotę — chłopczyka! Ale to potém o tém; naprzód trzeba tę biédotę nakarmić, napoić, ogrzać, odziać, bo to ledwie dycha.
Pani Maciejowa skwapliwie rzuciła się otwiérać drzwi izby, nad któréj oknem wielka, żółta tablica z czarnym bótem i kutasem ogromnym wisiała.
— Pokaż-że no, pokaż, zawołała. — A! jak Boga kocham piękny chłopiec! Ale cóż to za nędzniątko! Chryste Panie! jaki żółty, by kość.
A gdy dziécię się rozpłakało, porwała je namiętnie i przytuliła do piersi.
— Hej! krzyknęła na chłopca, żwawo Jacku po mléko, po bułkę, po jaja — naści dwa złote.
Maciéj śmiejąc się, wziąwszy w boki, stał przed swoją Jejmością i szeptał:
— A co? prawda, że dobrze zrobiłem, żem ci to niebożątko przyniósł? hę? a nie podziękujeż-że mi Jejmość?
— Niech ci Bóg płaci! daj ci Boże zdrowie! ściskając męża żwawo poczęła mówić Majstrowa — ale powiédź-że no mi, wszakżeś go nie ukradł, chowaj Boże! gadajże jak to było?
Dziécię płaczące ciągle utulać się poczynało pieszczotami szewcowej, a Maciéj siadłszy na łóżku rozpowiedział wszystko jak było, i w jakim był strachu, żeby mu Kapucyn nie odebrał sieroty. — Nie prawdaż? dodał w końcu, że dobrze mi się udało!
— Dobrześ zrobił, i taki nie godziło się inaczéj — przerwała zarumieniona od radości Majstrowa. To cię tam Bóg posłał w dobrą godzinę. Nie mamy swojego dziecięcia, przybiérzemy sobie sierotę. A — patrz no — dodała, wszak to nawet nieszpetny będzie chłopiec — oczy niebieskie, nosek mały, i gdyby nie przynędznienie, toby to nawet na cóś pańskiego wyglądało.
Szewc zupełnie podzielał zdanie żony, i oboje usiadłszy na łóżku, na którém złożyli sierotkę, poczęli marzyć o niebieskich migdałach swojéj przyszłości. Że téż nigdy człowieka srogie nawet doświadczenie nie oduczy tych zawodnych rachunków na jutro. Bo kiedyż się pochwalić możemy, żeśmy przyszłość odgadli?
Z długiéj narady wypadło, że szewc miał nazajutrz rano pójść się dowiedzieć, co to była za jedna ta niewiasta nieszczęśliwa, któréj się tak mizernie opuszczonéj zmarło.
Maciejowa całą noc nie zmrużyła oka i siedziała nad dziecięciem. Inaczéj stało się z drugim sierotą, którego Bartłomiéj z Xiędzem Serafinem odnieśli na Krakowskie przedmieście do pałacu Pani Starościnéj. Murgrabia żonaty i obarczony familją, poleconém miał sobie zająć się hodowlą dziecka, dla którego przybrana matka innego uczucia nad trochę litości nie miała. Płatne ręce zajęły się bez przywiązania, bez czułości, opatrzeniem piérwszych potrzeb jego; a Starościna, niby obiecując los lepszy sierocie, zapowiadała, że za piérwszą zręcznością na wieś ją odeśle.
Xiądz Serafin krzątał się, jak mógł, koło nieszczęśliwych sierót i zmarłéj ich matki. Złożywszy w bezpieczne ręce dwóch malców, zebrawszy składkę na koszta pogrzebu nieznajoméj kobiéty, sam się zajął ostatnią dla niéj posługą.
Wysłał babki szpitalne, żeby ciało obmyły, ubrały i przygotowały do trumny, którą już zamówił u sąsiedniego stolarza; a nic, lub tak jak nic, nie mogąc się dowiedziéć o zmarłéj, na wypadek późniejszego jakiego odkrycia, usiłował dziecióm przynajmniéj pamiątkę ich pochodzenia i pokrewieństwa zostawić.
Na szyi kobiéty znaleziony krzyżyk bronzowy, rozpiłowany wzdłuż na dwoje, jedyną pamiątkę po matce, odniósł sam do szewca i murgrabiego, zawieszając je z błogosławieństwem na szyjach bliźniąt. Więcéj nie było ich czém dzielić. Uwinięte w czarną szmatkę papiéry okazały, że dzieci chrzczone były imionami Jana i Marka; nazwisko nosiły tylko matki — a matka zwała się Tekla Lutyńska. Lecz zkąd pochodziła, dla czego przybyła do Warszawy; z czego się w początku utrzymywała, kto był ojcem sierot, kto ona sama? nic nie powiadało. Papiéry w oryginale oddał Xiądz Serafin szewcowi, kopją ich poświadczoną wręczył Starościnie. Wychowańca szewca nazwano Markiem, dziecię przez panią wzięte Janem.
Wychodząc z ubogiéj izdebki szewca zastanowił się w progu starzec i obróciwszy do poczciwych rzemieślników na pożegnanie, rzucił im te wyrazy ostatnie:
— Moje dzieci, dobrze to bardzo, żeście przytulili sierotę; ale pamiętajcież, jak wielką na siebie odpowiedzialność, jak straszne w obliczu Boga bierzecie obowiązki. Wiécie co Chrystus powiedział o tych, co niewinnemu dziecięciu stają się zgorszenia przyczyną! Poprowadźcie sierotę drogą poczciwą i nie dajcie jéj się zepsuć, aby was całą późniéj wieczność nie przeklinała.
Ze smutnie spuszczoną głową poszedł jeszcze starzec potém do Starościnéj. Tu przystęp był trudny: przecież wyczekawszy w przedpokoju, gdzie zbłocone otarł sandały, puszczony został do wnętrza. Winien to był wielkiéj swéj pobożności, sławie, jaką świątobliwym żywotem pozyskał, a może i niemiłéj często prawdzie, któréj się ludzióm rzucić w oczy nie wahał. Starościna wybiérała się w odwiedziny i stała przed wielkiém zwierciadłem, które całą jéj zręczną postać odbijało; klęcząca sługa obciągała na niéj i opinała suknię korónami obszytą i sznurami złocistemi poprzewiązywaną.
Ujrzawszy w zwierciadle siwą brodę Kapucyna, Pani Starościna szybko odprawiła służącą, i wyrobiwszy trudny uśmiéch na ustach, zbliżyła się ku niemu.
— A cóż Ojcze, spytała, kontenciście ze mnie, wszak już spokojni być możecie o waszą sierotę?
— Spokojni! o! nie Pani, nie jestem o nią jeszcze spokojny, nie będę póki mi nie dacie słowa, że sami czuwać nad nią będziecie.
— Mój Ojcze — wszakże —
— Wszakże — wzięliście ją, opiekujecie się — chcecie powiedziéć? Oj! to nie dosyć, Mościa Starościno. Potrzeba na płatne ręce nie spuszczając się, nie zostawując za oczyma, dowiadywać się, pilnować i czuwać. Wzięliście na siebie cały przyszły los dziecięcia.
Starościna piękne usteczka zagryzła.
— Powtarzam ci Ojcze Serafinie, bądźcież spokojni.
— O sierotę to ja spokojny jestem; Bóg jéj zginąć nie da; ale nie chciałbym wam, zamiast do dobrego uczynku, być powodem do grzechu. O was to mi chodzi — czuwajcie!
— Trudnoż żebym mu była niańką, mój Ojcze.
— Bądźcie matką, to lepiéj — odezwał się Kapucyn.
— A! dobrze żeście matkę wspomnieli, usiłując odwrócić rozmowę, zawołała Starościna, przecież dowiedziéć się musieliście, kto była ich matka, kto ojciec?
— Mało lub nic, rzekł smutnie staruszek spuszczając głowę — matce było imie, Tekla.
— Tekla? spytała Starościna wlepiając oczy w Kapucyna — Tekla, a nazwisko jéj?
— Lutyńska, rzekł Kapucyn.
Wezdrgnęła się piękna pani, lecz nie dając poznać, że ją co ubodło, poczęła ze spuszczoną głową rękawiczki naciągać.
— Ojca nie znamy, dodał Kapucyn. Imie dziecięciu waszemu Jan; drugiemu synowi, którego wziął poczciwy szewc jeden, Marek — metryki obu złożyłem w kopji u murgrabiego. Starościna nic już nie odpowiedziała; nie można było wytłumaczyć sobie, jakie nią uczucie zawładło, bo spuściła oczy, udawała bardzo zajętą swym strojem, a róż i bielidło nie dozwalały przejrzeć, czy zbladła, czy się zarumieniła; widać przecie było jakąś w niéj nagłą zmianę i jakby niepokój. Kapucyn mówił dłużéj o obowiązkach opiekunów — milczała; nareszcie odszedł, a Starościna, na którą konie w dziedzińcu czekały, rzuciła się na kanapę i z osłupiałym wzrokiem poczęła dumać głęboko. Trzy razy dawano jéj znać, że konie na nią czekają, trzy razy weszła służąca i dwa razy zajrzał lokaj; ona jeszcze siedziała nieruchoma, zamyślona. W ostatku porwała się żywo, spójrzała przechodząc w zwierciadło i siadła do karéty.






Tymczasem szewc Maciéj wszystkie wolne od pracy chwile poświęcał dotąd próżnemu badaniu bliższych sąsiadów o nieznajoméj kobiecie, po któréj w spadku otrzymał sierotę. Czuł on, że późniéj dziecięciu winien będzie dać wiadomość o matce i klucz do tajemniczéj przeszłości. Zrazu szły badania tępo i trudno; lecz silna wola czegoż nie dokaże? Powoli odrobiny wiadomostek poczęły się sklejać w jakąś porządniejszą całość.
Dowiedział się szewc, że kobiéta nieznajoma przed rokiem przybyła ze wsi z dziećmi obojgiem; i choć od razu zdała się ubogą, przecież nie tak w początku nędzne, jak potém wiodła życie. Nająwszy mieszkanie na Starém mieście, w téj izdebce, w któréj życie skończyła; przyjęła staruszkę do pilnowania dzieci i mieszkania, a sama często się oddalała zdając szukać czegoś; napróżno zapewne, bo codzień powracając gorzko płakała. Szewc Maciéj znał dobrze wszystkich swojéj ulicy mieszkańców, począł domyślać się, ktoby mógł być piastunką sierót, i doszedł, że stara Dorota, którą nazywano Pielgrzymką, bo zwiedziła z kolei wszystkie prawie miejsca święte w Polsce, Litwie i na Rusi, a nawet w Węgrzech i Szlązku. Ona to w istocie czas jakiś między jedną a drugą pielgrzymką służyła u zmarłéj. Odszukać Doroty nie było łatwo: bo chociaż kiedy niekiedy powracała do Warszawy i ukazywała się na Starém mieście, to tylko chwilowo; wkrótce potém wziąwszy kij i torby na siebie, puszczała się znowu do którego ze wsławionych miejsc świętych. Za powrótem znużona i osłabła, zaprzysięgała się, że to była jéj ostatnia podróż, mówiła o spoczynku, wybiérała się do szpitala; ale zaledwie sił jéj trochę wróciło, ktoś jéj powiedział o cudownym obrazie, i Dorota znowu w drogę. Maciéj więcéj trafem niż przemysłem znalazł Dorotę pod kościołem i zaprowadził do siebie, usiłując wybadać o nieznajoméj kobiécie. On i żona, napoiwszy (czego nie odmówiła) i nakarmiwszy pielgrzymkę, zaczęli ją wypytywać na wszelkie sposoby.
— Już to prawda, odezwała się wreszcie zażywając tabaki Dorota, że byłam u niéj, ale żebym ja ją znać miała, nie powiém tego. Takie to było skryte, smutne, a harde! Mówię harde, bo choć z człowiekiem mówiła zdaje się od serca i poczciwie, a taki zawsze nie to co myślała. Co ja jéj napytałam o nią, o dzieci, zkąd ona, kto? co? jak? Bywało jak się już rozpłacze, to pocznie niby cóś, i jak utnie, ani już słowa nie dopytasz więcéj.
— Jakżeście uważali, co to mogła być za kobiéta?
— Któż to wié? Zdaje się nie prosta, taki zapewne ślachcianka. I musiała być piękna, bo i była jeszcze niczego i nie stara wcale, ale to potém przynędzniało. Mówiła czysto, a trzymała się z waszecia. Pracować to jéj nie bardzo smakowało, chyba już z konieczności największéj, a dnie i noce wypłakiwała na czém świat stoi. Pójdzie bywało na cały Boży dzień w miasto, powróci, siądzie, przytuli dzieci do siebie, i płacze ta i płacze, że słowa nie dopytasz; a powtarza nad głową niebożątek: — sieroty wy — sieroty!
Raz się jakoś wygadała, że miała siostrę w Warszawie w dobrym bycie, ale dla czego do niéj udać się nie chciała, nie wiém; nie mogłam tego zrozumiéć. Mówiła często: poszłabym do niéj, gdyby była uboga jak ja! Miała w początku cóś trochę pieniędzy, ale to prędko wyszło; miała różne kosztowniejsze sprzęciki, to się posprzedawało. Już jak do téj nędzy przyszła, o któréj mówicie, tego ja nie widziałam; ale to się domyśléć łatwo. Chodziłam wówczas do Myślenic. Ot i po wszystkiém.
— Ale z których-że stron była, jak miarkujecie? spytała szewcowa.
— Któż ją wié? Zdaje się z mowy, że może od Krakowa. Ja z początku wzięłam ją za Podlasiankę, bo mi się wydało, jakbym ją kiedyś widziała wstępując po domach po drodze do Kodnia do N. Panny; ale widzi mi się, że taki od Krakowa, bo często co o tamtejszéj stronie bąknęła.
— Nikt-że do niéj nie przychodził?
— Żywéj duszy. Ale mnie w drogę czas, dodała Dorota zażywając tabaki, jaż taki dziś zaraz po mszy świętéj miałam ruszyć do Kalwarji, dokądem się ofiarowała za dusze zmarłe; a oteście mnie zatrzymali. Bądźcież państwo zdrowi i siérota także, a niech wam Bóg Chrystus Jezus błogosławi i najczystsza Matka Jego.
To mówiąc Dorota wychodzić chciała, gdy szewcowa podała jéj jałmużnę, wpuściła do torby bułkę i kawał séra, zapraszając, aby z powrótem od Kalwarji, zaszła ich odwiedzić.
Bóg-że wam zapłać; a komu w drogę, temu czas. — I wysunęła się żywym posuwistym krokiem w ulicę.
Trudno opisać, jak czułą i prawdziwie macierzyńską opiekę miała pani Maciejowa nad siérotą, która wkrótce po dziecinnemu, zapomniawszy matki, przyjęła ją za własną. Serce jéj otwarło się raz piérwszy nieznanemu uczuciu, gdy usłyszała słodkim dziecięcym głoskiem wyrzeczone te urocze wyrazy: Matko! Matuniu!
Przytuliła siérotę ze łzami, z wdzięcznością do bijącego serca; bo gdyby nie ona, nie posłyszałaby w życiu tych słów tak wzruszających, nie poczułaby słodkiéj macierzyńskiéj miłości, która ze wszystkich na ziemi najczystszą jest i najświętszą. Majster Maciéj od czasu jak mu do domu przybył nowy mieszkaniec, nigdy już nawet z najserdeczniejszemi przyjacioły nie oddalał się na Marcowe piwo; wieczory całe spędzał z panią Maciejową przy łóżeczku w takim humorze wyśmienitym, jakiego nikt nie pamiętał. Oboje układali wesoło, jaką to przyszłość mieli obmyśléć sierocie, i nie godząc się na jedno, zgadzali się przecie w życzeniach i gotowości na ofiary z siebie.
Poczęli nawet zbiérać skwapliwiéj grosz, rachując, że go na wychowanie Marka potrzebować będą.
Pani Maciejowa, niegdyś służąca w uczciwym domu, z którego obyczajów wyniosła nadzwyczajną pobożność, tém się odznaczała od innych swojego stanu kobiét, że nie będąc wcale przesądną i przywiązaną zbytnie do drobnostkowych form religijnych; pochwyciła sercem wiarę, zrozumiawszy całe jéj znaczenie w życiu praktyczném. Dla niéj nabożeństwo było szczególnie w uczynkach; najlepszą modlitwą spełnienie obowiązków, których naucza wiara. Prosta, łagodna, dobra, stawała się surową, stawała mądrą, gdy chodziło o naprowadzenie bliźniego na drogę zbawienia; o nawrócenie obojętnego, o poprawę zepsutych. Jéj sprawą mąż, w początku lekkomyślny i obojętny, począł życie pojmować lepiéj i spełniać ochotnie surowsze jego powinności. Czeladź majstra obawiała się pani Madejowéj, ale ją szanowała, i po krótkim czasie pobytu dziwnie się tu prawie zawsze na korzyść swą odmieniała, lub wynosiła skoro od majstra Macieja. Słowem wszystko, co ją otaczało, co jéj dotykało, ulegało wpływowi dobremu, jaki wywiérała, nie chlubiąc się nim, nie przywiązując do niego innéj wagi nad tę, jaką dla niéj miała sprawa wiary. O siebie i o panowanie swoje nie szło wcale pani Maciejowéj; ale chodziło jéj o to bardzo, żeby nikt z bliżéj jéj dotykających nie zwał się chrześcianiném napróżno. Czysty zdrowy rozsądek i dobre serce wcześnie jéj objawiły tę wielką prawdę, że religja przede wszystkiém winna się okazać w uczynkach, które są najlepszém jéj świadectwem. Umiała o tém, nie przekonywając słowy, bo tegoby nie potrafiła, przekonać przykładem swoim, i głębokiém, jakie miała, przejęciem się widném z każdego jéj kroku.
W takie to ręce dostało się biédne chłopię, a w lepsze wpaść nie mogło. Nigdzie troskliwości więcéj, nigdzie zbawienniejszych nie potrafiłoby zyskać zasad nad te, jakie mimowolnie, codziennie żywiły je tutaj. Dziécię téż zdawało się zasługiwać na przywiązanie przybranéj matki, i odżywszy z nędzy, zapomniawszy boleści, rozwinęło się jak kwiatek od słońca.
Na bladą jego twarzyczkę wystąpił rumieniec zdrowia, zaświéciły mu oczki, zaśmiały się usteczka, zabiło weseléj serce; złote włoski, obmyte z prochu, utrefione, same się zwijając w pukle, stroiły piękną jego główkę. Maciejowa, nie chcąc je uczyć próżności, nie stroiła, choćby to jéj sercu dogodziło; ale ubiérała czysto, schludnie i po prostu, a więc wdzięcznie. Kiedy siérotka stanęła trzymając się jéj sukni w progu kamienicy, nie jeden przechodzień zatrzymał się, by spójrzeć na piękne dziécię i uśmiéchał się do niego. Maciejowa naówczas czuła w sercu radość nieopisaną. Często godziny długie spędzała z wychowańcem w bocznéj izdebce swéj na rozmowie dziecinnéj; ucząc go tych nąjpiérwszych wielkich zasad naszéj wiary, które cudem niepojętym mieszczą się w głowie dziecka zarówno i zapełniają ogromem posiwiałą czaszkę starca. Piérwsze chwyta je jak pokarm pożądany i pożywa z roskoszą, nie czując wielkości tego, co mu dają; może bliższe drugiego świata czystszą jeszcze duszą, nie przeczuwa, że w starości, nad grobem, też same prawdy, też same myśli, które młodość karmiły, wystarczą przestraszając ogromem swym i potęgą, nadgrobnym dumanióm. Tu Marek posłyszał wielkie a tak proste zasady wiary: wszyscyśmy braćmi, wszystkich bez wyjątku ukochać potrzeba, wszystkim i wszystko przebaczać; świat przejść jak ciemne wschody, wiodące do jasnego przybytku, nie przywiązując się do ułudnych jego przyjemnostek, które piętnuje cecha wszystkiego ziemskiego: — znikomość. W górze zobaczył po raz piérwszy w światłościach Boga światów, Boga ludzi, do którego łona ojcowskiego dusza, po pielgrzymce bolesnéj, poleci spocząć na wieki. Maciejowa językiem dziecinnym, który odgadła, opowiedziała siérocie, że aby się tam dostać, gdzie wedle staréj naszéj pieśni
Królują Anieli,
potrzeba być czystym jak Anioł.
I dodała jeszcze co zbrukać może na ziemi — wszelkie uczucie nienawiści, wszelkie ukochanie siebie. A dziécię choć nie pojęło w początku; to powtarzało i usiłowało zrozumiéć, że życie winno być poświęceniem.
— Dla czego mówicie poświęceniem? pytał chłopak. — Jakże to człowiek święcić się może, to jest zostać świętym?
— Właśnie przez ten uczynek, który się zowie poświęceniem, moje dziécię, odpowiadała mu przybrana matka. Człowiek przezeń świętym się staje. — A poświęcać się znaczy, cierpiéć dla ludzi, życie dać dla nich, jak je dał Chrystus dla świata...
Stary Maciéj często, porzuciwszy kopyto i dratwę, które, choć majster, dla przykładu codzień brał w ręce; szedł przysłuchiwać się żonie i wielbić jéj wymowę natchnioną. Ruszał naówczas ramionami i powtarzał:
— Mówi jak xiądz! a tak jéj to idzie jak chléb z masłem zjeść. Jać przecie toż samo myślę, a żeby mi przyszło powiedziéć, tobym się od piérwszego słowa poplątał. Już co kobiéta, to kobiéta!
I przysłuchiwał się i dziwił.
Gdy przyszedł czas oddawać do szkółki Marka, zgodzili się na to oboje, że mu nauki skąpić nie trzeba. Niech się uczy, mówiła pani Maciejowa, rzemiosło mu się przyda, ale i nauka przy niém nie zawadzi.
Jakoż oddano go do najbliższéj szkółki, ale nie puszczając samopas, Maciéj sam odprowadzał i przyprowadzał do domu swego wychowańca; a do zabawy, pani Maciejowa obawiając się uliczników, sama dobiérała towarzyszów.
Dziécię w ten sposób troskliwie pielęgnowane, dziwnie odpowiedziało oczekiwanióm rodziców. Jak twarzyczka jego piękna, tak dusza była anielska. Powtarzane nauki Maciejowéj tkwiły w dziecku silnie, rozwijały się nagradzając w dziesięcioro pracę podjętą; a majster i majstrowa tak się czuli szczęśliwi ze swego dobrego uczynku, że jednéj tylko rzeczy obawiali się, to żeby ich jaki traf, odkrycie, jaki wypadek niespodziewany, tego kradzionego, jak je nazywali, szczęścia, nie pozbawił.
— Uważasz Jejmość, rzekł jednego wieczora pan majster do żony, siadając na skrzyni przeciw niéj — i poglądając we drzwi (bo w pierwszéj izbie bawił się w piłkę Marek z rówieśnikami sąsiadami) — uważasz Jejmość, że to od tego czasu, jak my tę siérotkę wzięliśma do siebie, nie mówię, że nam jakoś na sercu lekko i ochoczo żyć, ale nawet dalipan nie wiém jak, choć wydatek większy, grosz płynie lepiéj. Tać to u mnie, dodał ciszéj, sto talarów we skrzyni — czego nigdy przenigdy nie bywało. Jak to tak pójdzie daléj, no no! kto wié! to się i fundusina dla chłopca uzbiéra.
Pani Maciejowa uśmiéchnęła się i zapytała:
— A co myślicie robić z temi stu talarami?
— Niechaj sobie leżą, rzekł szewc, nie zgniją, choćby zapleśniały; a jak człowiek widzi, że jest do czego przyrzucać, to raźniéj mu zbiérać. Juściż na procent nie oddam, bo to najczęściéj przepada.
— Tylko no uważajcie, żebyście się zbytnie do swoich talarów nie przywiązywali — dodała jejmość — boć chłopiec, aby zdrowe ręce, zdrowe serce i trochę opieki Boskiéj, da sobie radę na świecie.






Zostawmy na chwilę Marka pod opieką Majstrowéj, a spójrzmy na los jego brata.
Starościna, jak wiémy, narzuciła siérotę murgrabiemu pałacu; zwał się on Paweł Kurek, i liczną był obarczony familją, bo siedmioro dziatek zwijały się w ciasnych dwóch izdebkach, które zajmował na tyle kamienicy. Był to człowiek już nie młody, od kilku dopiéro lat żonaty, którego żona piękna, zalotna i wyszczekana, trapiła niemiłosiernie, zarówno powiększaniem niespodzianém familji, kłótliwością i rozrzutnością.
Paweł Kurek, który za grzechy swoje ożenił się ze służącą Starościnéj, skąpy był niesłychanie; nowe więc jego życie po ożenieniu stało się przy zwiększających wydatkach, nieopisaną męczarnią, a dom zawrzał nieustanną kłótnią i swarem nieznośnym. Panna Róża, dopóki starała się o Pana Pawła, udawała tak ciche, potulne i skromne a oszczędne stworzenie, że podżyły już murgrabia ani się domyślał, co go w przyszłém pożyciu z tym aniołkiem czekało. Złakomił się na kilkaset talarów posagu panienki, a może i podkochał trochę; dopiéro po ślubie postrzegł, że przedał swoją spokojność i kupił domowego prześladowcę. Pani Pawłowa bowiem dawszy mu siedmioro potomstwa, stała się stopniowo wprawdzie, ale niemniéj niespodzianie, z aniołka szatanem wcielonym. Całe dnie kłócili się o każdy grosz, bo Kurek był niesłychanie skąpy. Pani Kurkowa niewypowiedzianie przywykła do szastania groszem. A tu w dodatku, żeby odziać tylko jako tako i nakarmić siedmioro piskląt w mieście, już niemało kosztowało. Wyłysiał Pan Kurek, a z ciągłéj kłótni i niepokoju poburzona żółć zalała mu oczy i poczerwieniła koniec nosa.
Pani Róża zaś jakby w swoim żywiole była, wypiękniała tylko, wybielała i zdawała się odmładzać. Koło niéj nieustannie kręcili się gachowie, co wieczora tańce, codzień czegoś potrzeba, to do stroju, to do gęby, to dla dziecka, to dla oka ludzkiego. Kurek się wściekał, ale wykłóciwszy przepotężnie, wytargowawszy jak żyd, gdy mu oka zmrużyć i odetchnąć nie dawała żona, wchodził w kompromis i padał najczęściéj zwyciężony. Naówczas pogłaskała go pod brodę pani żona i do jutra dawała pokój. Nazajutrz powtarzały się sceny podobne do nieskończoności. Pan Paweł zaczynał wyrzucać na oczy Róży jéj zalotność, ona mu jego zazdrość i skąpstwo; on ją nazywał gadziną, ona jego szatanem i piekielnikiem; a tak nakląwszy się, na łajawszy, naszturchawszy czasem nawet, rozchodzili się na chwilę, by ku wieczorowi rozpocząć drugi akt dramatu, który się kończył późno w noc łataną zgodą do ranka.
Dzieci mając tak piękny przykład przed oczyma, wyrastały na wisielców.
Trzema synami i cztérma córkami cieszył się już pan Kurek; ale że matka i ojciec nie mieli czasu zajmować się niemi; niańka, kucharka i ulica ich wychowywała. Wypędzano tę trzódkę jak skoro kto z gości przyszedł, pozbywano się jéj dozwalając kręcić kark na wschodach i wałęsać po mieście, pani Róża bawiła się, pan Paweł grosz zamykał chowając klucz starannie, co nie zawsze pomagało. Dziatwa szalała gdzie chciała i jak się jéj podobało.
W takie to ręce powierzyła Pani Starościna sierotę, którą tylko kiedy niekiedy pokazywać sobie polecając, całkiem zdała na dawną sługę Różę. Pani Kurkowa przyrzekła, że siéroty pilnować będzie jak własnego dziecka, co téż sumiennie spełniła, bo je puściła, jak własne dzieci, na opatrzność Bożą. Ubiérano tylko schludniéj Jasia, gdy go do Starościnéj prowadzić miano, co rzadko się trafiało; zresztą wolała murgrabina przeznaczone siérocie suknie i wygódki własnym dziecióm oddać.
— Dobrze temu znajdzie i tak, mówiła; — niechaj Panu Bogu dziękuje, że ma chleba kawałek.
Mały Janek służył dziecióm pani Pawłowéj za pieska lub kotka, które nieopatrzni czasem rodzice dają do zabawy swoim ulubieńcom. Męczono go co wlazło; na jego głowie uczyli się sérów, na jego nosie pstryczków, na jego bokach szturchańców. Gdy spał puszczano mu dym w nos, gdy jadł rzucano popiół do miski, a pani Róża cieszyła się dowcipem miłych swych dziatek. Pan Paweł nigdy i nie spójrzał na siérotę, choć najregularniéj dopominał się co miesiąc o kilka talarów wyznaczonych na jego utrzymanie.
Przy najmniejszéj zręczności, jak naprzykład gdy Janek odważył się odepchnąć bijące go murgrabięta, ogromna rózga brzozowa wznosiła się nad nim z przerażającemi swemi kościstemi kształty. Czasem karano go głodem, czasem policzkowano dla prędszego wymiaru sprawiedliwości.
Biedne dziecko oswoiło się z tém życiem męczarni, ale kosztem uczucia i głowy. Przybite, znędzniałe, smutne, dzikie, tuliło się w kąt podwórza samo jedno, aby uniknąć razów i bolesnych napomnień, i zasiadłszy gdzie pod rynwą liczyło godzinami krople deszczu z dachu spadające. — Ale i tu wyszpiegowany Janek, chwycony za rękę, ciągniony jak winowajca do pani, obity bywał za to, że się z dziećmi bawić nie chciał. Musiał więc wracać do miłego ich towarzystwa.
Gdy przyszło Janka prowadzić do Starościnéj, co się trafiało mniéj więcéj raz lub dwa razy w roku, umyty, uczesany, i zagrożony siérota, przedstawiał się pani milczący, ogłupiony, ale przynajmniéj podobny do dziecka utrzymanego starannie. Pani Róża przysięgała się, że go sama czesze, myje, kocha niezmiernie, i swoim odejmuje dla niego, całowała go w przytomności Starościnéj, a chłopiec choć bał się jéj jak ognia, musiał przyjmować te kłamane uściski. Starościna zwykle dawała Róży podarek, a dziecku zabawkę lub co słodkiego, wnet na wschodach odebrane przez troskliwą piastunkę.
Powróciwszy do mieszkania Róża rozbiérała siérotę, chowała suknie, i wypychała ją za drzwi.
Teraz powiedzmy słówko o Starościnéj, którąśmy zaledwie postrzegli z daleka, a z którą bliżéj zapoznać się musiemy. Starościna Mylżyńska należała do liczby dość znacznéj osób, które na świecie żywym doznały tak dziwnych losów, iż w powieści wydają się one prawie niepodobnemi do wiary. Każdy z nas czytając lub słuchając opowiadania, podziwia się w niém temu, co w życiu spotykał nieraz, o co się otarł świéżo. Prawda najwięcéj bywa nieprawdopodobną; — dla czego? bośmy do zbyt pospolitej prawdy przywykli; a ona jest tak rozmaitą, tak dziwnie wielotwarzą, jak życie.
Starościna należała do tych, których losy zdają się bajką dla zabawki zmyśloną. Lecz nim poznamy ją bliżéj, musiemy powiedziéć cóś o Staroście Mylżyńskim. Jan Krzysztof Pobóg Mylżyński był potomkiem dobréj szlacheckiéj rodziny, pochodzącéj z Krakowskiego. Jak wiele innych, i ta pod koniec panowania Augusta III. zubożała była i zabiérała się zniknąć z Herbarza, bo ostatni jéj potomek Jan Krzysztof siéróta, w niemowlęctwie został pod opieką dwóch wujów, największych łotrów, jakich świat widział kiedy. Najbliżsi krewni z prawa natury zostali opiekunami Jana Krzysztofa, któremu ojciec umiérając zostawił majętność rozrzuconą, w processach, długach, sporach i kwestjach nierozwikłanych.
Wujowie, którzy się nienawidzili wzajemnie jak bracia, których całe życie było walką zajadłości pełną, nie chcieli dozwolić jeden drugiemu zostać opiekunem wyłącznym młodego chłopca, którego szczątki majątkowe łatwą były zdobyczą. Oba przeszkadzając sobie, tyle uczynili, że ich wyznaczono opiekunami; i Bóg chciał, by wzajemnie sobie na przekor robiąc, nic złego powierzonéj sierocie zrobić nie mogli; owszem, jak skoro jeden wyciągnął rękę po siéroce ostatki, drugi ją chwytał i wstrzymywał, tak, że co na zgubę służyć miało, ocaliło przynajmniéj resztę majętności Jana Krzysztofa.
Dwaj wujowie wzajemnie się nienawidząc, w opiece znaleźli powód dojadać sobie, czekając oba, by jednego z nich śmierć zabrała.
Ale śmierć ma to do siebie, że nigdy proszona nie przychodzi, najdłużéj żyć zwykli ci, których trują i zabijają. Tak się i tu stało, oba panowie wujowie upatrując na sobie znaki blizkiego zgonu, dożyli do pełnoletności siostrzeńca, i jeden drugiego pilnując, zdali rachunki ścisłe Mylżyńskiemu, któremu Bóg z dwojga złych ludzi, utworzył cudownie doskonałą opiekę.
Opieki téj jednak cała doskonałość ograniczyła się zabezpieczeniem od rozgrabienia fortunki sierocéj i postawienia jéj w daleko lepszym stanie, niż była za życia rodziców. Opiekunowie na wyścigi robiąc sobie psikusy, pokończyli processa, poopłacali długi i uporządkowali spadek, w nadziei, że gdy który z nich przeżyje brata, naówczas zagarnie sobie pozostałość z pod nosa siérocie. Pan Jan Krzysztof Mylżyński wielce opuszczony i zaniedbany pod względem moralnym, wychował się naprzód w domu własnym, gdzie mu dano nauczyciela; potém był niestrzeżony na łasce Bożéj w szkołach publicznych w Krakowie; nareszcie doszedłszy pełnoletności, z dobréj woli zapisał się do wojska. Młodość jego była, jak zwykle ludzi zostawionych sobie i swym instynktom, burzliwa, pełna dramatycznych wydarzeń, hulacka i wesoła. Nie wiém jak się to stało, że na Sejm został wybrany Posłem, i mandat swój spełniając pojechał do Warszawy. Tu znalazł dalekich krewnych ojca na wyższych szczeblach towarzystwa, między tak nazwanemi Panami. Zmuszony zbliżyć się do nich, w zetknięciu z niemi rozwinął w sobie panującą namiętność, która od téj chwili wzięła w nim górę nad innemi — tą była żądza wzniesienia się. Kupiono jego głosy i współuczęstnictwo Starostwem; zawróciła mu się głowa, i odtąd marząc tylko o Kasztellanji, o krześle, o dalszych a dalszych honorach, Mylżyński począł twardy żywot dumnego, który się musi płaszczyć z jednéj strony, by nadąć mógł potém z drugiéj. Małżeństwo było u nas zawsze jednym ze środków podniesienia się; ono wiązało solidarnie rodziny z rodzinami, zapewniało jednym sług, drugim protektorów.
Jan Krzysztof nadto znał świat i ludzi, żeby na nie wiele nie rachował; ale tu przeciwko jednéj panującéj namiętności, wystąpiła druga niemniéj silna i potężna. Jan Krzysztof słabym był dla kobiét i łatwo go było piękną twarzyczką poprowadzić daléj niż chciał i powinien był pójść. Pojechawszy w Krakowskie do rodziny matki i majątku, spotkał w ubogim domku ślachcica zagonowego, dziewczę śliczne, miłe, zalotne, żywe, które, wcale nie myśląc o ożenieniu, bałamucić począł. Było ich dwie córek u starego ojca bez matki; jedna piękna a figlarna Elżusia, druga smutna a piękna Tekla. Lutyński ślachcic wiódł życie czysto ślacheckie, od zagona i pługa przesiadając się na koń, z konia zsiadając do processu, process rzucając dla sejmików i spraw publicznych. Rębacz, zawadja, gaduła, niewiele patrzał na córki, raz im powiedziawszy, że broń Boże jakiéj swawoli, łby im poucina, resztę zostawiał własnemu ich kierunkowi. Zawsze zajęty, wiecznie potrzebny wszystkim, chwytany na wszystkie strony, stary Lutyński, którego konopiaty wąs ogromnych wymiarów, dwa razy koło ucha się zakręcał, w domu był rzadkim gościem. Dwie córki gospodarzyły jak mogły, bały się go niezmiernie, szanowały i wzdychając poglądały w świat, któryby smakował im, gdyby miały nadzieję kiedy wyleciéć nań swobodnie. Ale stary mawiał, że starszéj nie wyda rychło za mąż, bo mu dobrze gospodaruje, a młodszéj nie puści przed starszą wedle obyczaju; nie spodziewały się więc rychło skosztować świata. Starsza Elżusia była prawdziwie piękną: nieporównany wdzięk dawała jéj trzpiotowata żywość, dowcip, śmiałość, jakaś instynktowa ludzi znajomość, odwaga we wszystkich wypadkach i ufność w siły własne. Młódsza przeciwnie, nieśmiała, trwożna, smutna, w innym rodzaju była równie piękną, a może od piérwszéj piękniejszą.
Dla Jana Krzysztofa, którego folwark graniczył z ślachcica zagrodą, starsza musiała wziąść prym przed Teklą, zalotnością, śmiałością, wesołością i wyzywającą postawą, która się najlepiéj ludzióm namiętnym podobać umié.
Jan Krzysztof korzystając z częstych wycieczek Lutyńskiego, same zastając obie siostry, począł dojeżdżać wieczorami do Elżusi. W głowie mu nie postało, żeby on, Pan Starosta, jutro może choć drążkowy Kasztellan, mógł się z zagonowego ślachcica córką ożenić; bawił się i mówił sobie: — Co to komu szkodzi?
Ale zabawa z początku niewinna, stała się wkrótce niebezpieczną. Elżusia postanowiła schwytać Pana Starostę i umiała sobie radzić. Naprzód ośmieliła go, przyciągnęła, podnieciła, a uwinąwszy dobrze w sidła, gdy już miarkowała, że się cofnąć nie potrafi, dała umyślnie do uszu ojca dójść wieści o miłostkach z starostą.
Spodziewała się że ją ojciec wybije, ale była pewną, że ją téż za Starostę wyda. Tak się właśnie stało: w piérwszym gniewu zapędzie potężnie ją bizunem wykropiwszy, co ona zniosła stoicko, siadł na koń pokręciwszy wąsa Pan Lutyński i pojechał do Żalic. Tu stanąwszy przed Starostą powiedział mu z otwartością brata ślachcica, że jeśli się z córką jego, któréj sławę uszczerbił, nie ożeni, jak psu mu w łeb strzeli.
— I nie myślcie mi uciekać, dodał, znajdę waszmości, Panie Starosto, w Warszawie, w Wilnie, w Kijowie, i na drugim końcu świata, a jakem ślachcic, tak mi Boże dopomóż, w łeb strzelę jak wściekłéj sobace. A co myślicie? że to córkę ślachecką podwieść nic? że to się zapłaci, zatrze, nagrodzi? Zjesz waść sto djabłów z ogonami — musisz się ożenić.
Panu Staroście w głowie nie postało, żeby się mógł ożenić z Elżusią, kazał nazajutrz konie zaprządz i dmuchnął. Stary Lutyński wsiadł na siwosza i daléj za nim; dognał go na piérwszym noclegu, złajał okrutnie i tak nastraszył, że Jan Krzysztof dla kombinacji, jak mówił, zawrócił się. Ale kombinacja z upartym wąsaczem była trudna.
— Jechał cię sęk! wołał, ja twojego majątku nie chcę, mam kawał chleba i nie potrzebuję datku. Kiedyś się miłował, to żeńże się bestjo, a nie to ci w łeb strzelę, tak mi Boże dopomóż.
Starosta zobaczył dopiéro, że nie przeliwki, i począł brać do namysłu; dano mu trzy dni. Probował uciec, ale bracia ślachta Lutyńscy, których miał na zawołanie jako głowa domu Pan Łowczyc wąsaty, pilnowali go gdyby we łbie oko. Zgryziony, zły, wściekły, Jan Krzysztof rad nierad, musiał się zgodzić na ślub. Sądził że obiecawszy ożenienie, potrafi zwlec, załagodzić tę sprawę i potém się z niéj wyplątać. Ale Lutyński stary ani chciał słuchać o odkładaniu. Jan Krzysztof widząc skompromitowaną całą przyszłość swoją, aż się rozchorował śmiertelnie. Wąsacz przywiózł mu doktorów, sam u łóżka pilnował, i tak dobrze, że Starosta musiał wyzdrowieć.
— Zje sto djabłów z ogonami, mówił kręcąc wąsa — nie umrze bestja póki się nie ożeni, to darmo.
Starosta z łóżka poszedł do ślubu, tak zgryziony, że się dał złapać, iż żal było patrzéć na niego. Elżusia przeniosła się do Żalic, a małżonek rzuciwszy ją w samotnym, opuszczonym dworze, uciekał do Warszawy. Tam już się wieść rozchodziła o jego dziwném małżeństwie, i rodzina co go protegowała, osądziła go zgubionym, jeśli się nie rozwiedzie. Na rozwód wszakże zezwolenia żony potrzeba było, a Elżusia nadto była piękna, zalotna, przebiegła, żeby dozwolić miała na to wypędzenie z raju, do którego gwałtem weszła. Żył przytém stary Lutyński, i na piérwszą o rozwodzie wzmiankę, pojechał zapowiedziéć zięciowi znowu, że mu w łeb strzeli, i że zje sto djabłów z ogonami, jeśli potrafi dokazać, żeby się rozwiódł, póki on żyje.
Nie było sposobu; Starosta musiał się pogodzić ze swoim losem i cierpliwie czekać śmierci zawadjaki, na którą już jedynie rachował.
Tymczasem w ślad za nim przyjechała żona do Warszawy. Wielkie było podziwienie Starosty, gniew, skłopotanie, ale naszamotawszy się napróżno, gdy widział, że jéj nie wypędzi, uciekł w Krakowskie. Starościna została w Warszawie.
Mężczyzna z niższego stanu do lepszego bytu i towarzystwa podniósłszy się, rzadko potrafi zetrzéć z siebie cechy piérwszego życia; kobiéta, zwłaszcza kiedy ją Bóg obdarzy taką jak Elżusia zwrótnością, dowcipem, wdziękiem i chęcią zrównania się z nowém położeniem, zmienia się jak gąsienica w motyla. Nie wiém jak do tego przyszło, lecz gdy wynudziwszy się w Krakowskiém, Pan Jan Krzysztof przybył do Warszawy, nie poznał swojéj Elżusi.
Była ona już JW. Starościną Elżbiétą z Lutyńskich herbu Bróg, Mylżyńską; wszyscy ją przyjmowali, męzkie towarzystwo unosiło się nad jéj nieporównaną pięknością; wyuczyła się po francuzku, nabrała tonu wielkiego świata; słowem stała się inną kobiétą.
Zdziwiony, Pan Starosta powoli pogodził się z żoną, potém zazdrością podbudzony wrócił do piérwszych uczuć dla niéj, nareszcie w ostatku dał się jéj zawojować zupełnie. Dziwnym wypadkiem ta, która miała być przeszkodą do wzniesienia się dla Starosty, obiecywała stać się narzędziem wielce użyteczném. W owéj epoce w Warszawie, wszystko lub prawie wszystko robiło się przez kobiéty i pieniądze. Piękna twarzyczka jednała możnych przyjaciół, krzesła, ordery i honory; cóż gdy do bardzo pięknej twarzy przyłączył się dowcip cudnie rozwinięty, zalotność urocza i zawsze gotowa dla wszystkich, zimne serce, a gorąca główka? Starosta podziwiał się żonie i nie pojmował jakim sposobem, on teraz wychowaniem, tonem, obejściem, stał daleko niżéj od niéj; i gdzie ona grała piérwsze role, ten za gbura prawie uchodził? Tak było!
Stary Lutyński, który dożył téj zmiany i Elżusi rączki całował, unosząc się nad nią, był jedynym kłopotem Starosty. Odwiedziny jego przypominały mu jedną z najprzykrzejszych chwil w życiu i sprowadzały go do nizkiego stanu, z jakiego wziął żonę. Ale i tym mącącym pokój domowy ukazywanióm się ojca, Elżusia potrafiła zapobiedz, i tak starym władała, że się nie ukazywał w salonie, a ukazując niekiedy, przybiérał przyzwoitą postawę. Nareszcie Lutyński umarł; a z siostrą Teklą co się stało, Elżusia albo nie wiedziała, lub udawała, że nie wié: to pewna, że o niéj nie wspominała nigdy.
W chwili, gdy się nasza rozpoczyna powieść, Starościna władała już samowładnie mężem, który podstarzawszy stał się piérwszym poddanym pięknéj królowej, i resztę swéj niepodległości za rzadki umizg przedawał. Stérany, znużony Pan Jan Krzysztof, ostatnich życia roskoszy szukał na dnie opleśniałych butelek i w dymiących półmiskach, bawiąc się jak mamidełkiem; to nadzieją orderu, to obietnicą krzesła, które mu żona wyjednać miała. Elżusia panowała w domu i sławną była pięknością na dworze Stanisława Augusta. Należało do dobrego tonu kochać się w Starościnie, w któréj i sam Król jakiś czas kochał się po swojemu, to jest, chwilkę z ciekawości, drugą z nudy, trzecią z nałogu. Zastąpiła tę jednodniową królowę inna; ale Elżusi pozostało dosyć jeszcze poddanych i wielbicieli, a łaska królewska nie zupełnie usunęła się od niéj. Piękność pastelowa Elżusi, unieśmiertelniona minjaturą Lesseur’a i portretem Marteau, była naówczas w największym może blasku. Nie straciła była jeszcze świéżości dziewiczéj prawie i dziwnie naiwnego wdzięku twarzy, która zepsucie głębokie pokrywała maską niewinności młodzieńczéj, a sztuka, a wprawa, a próżność, nowych jéj dostarczały broni. Nikt nie ubiérał się tak jak Starościna, nikt tak spójrzéć nie umiał, żeby w jedném spójrzeniu całą zda się wyszafować duszę, nie dając jéj w istocie; nikt nad nią nie był weselszy, śmielszy, zalotniejszy i powszechniéj uwielbiany.
Kilka pojedynków nowym ją okryły blaskiem, a najświetniejsze towarzystwo Warszawy cisnęło się na jéj Niedzielne wieczory. Starosta grał na nich zwykłą rolę męża powolnego pięknéj kobiéty, kłaniali mu się wszyscy, sciskali go, całowali, kochali, zapraszali, obdarzali, pieścili; a ten słodki byt wkrótce tak mu przypadł do smaku, że się w nim rozparł, rozgościł i innego nie żądał. Zmuszony będąc zazdrościć nieustannie, i widząc, że na to sił mu nie wystarczy, przestał zupełnie uważać na zalotność żony. Wiek téż był po temu, i zazdrość zupełnie nie modna; śmiano się z mężów natrętnych, a śmieszność większa może przywiązywała się do zazdrośnych niż do zdradzonych. A Starościna? Starościna płynęła wielką rzeką życia na ustrojonym statku, wśród muzyki, wśród kadzideł strojna, piękna, wielbiona, królowa, zawsze równie dowcipna, coraz bardziéj zepsuta, i przebiegła, i zimna, zimna jak kamień. Płakała łatwo, gdy intryga tego potrzebowała, ale nigdy szczérze.
Serce jéj dla niéj saméj było nierozwiązaną zagadką. Była ona jak ślepy, który nie pojmuje czemu oczyma, któremi drudzy widzą, nic zobaczyć nie może; pytała się życie całe, czemu tém sercem, którém drudzy czują, ona uczuć nic nie potrafiła? Ztąd może te tysiączne próby w życiu, te miłostki coraz nowe, które poczynając się obiecywały cóś, a kończąc się zawodziły zawsze. Serce bić nie chciało. Biédna była Elżusia, to, co drudzy okazują, bo mają w sobie, wyuczona pokazywała tylko, choć nie miała. Tak właśnie kochała, jak mówią papugi, nauczywszy się formy kochania, nie znając co to było w istocie. Może wszystkich mniéj więcéj historja, ma źródło w temże, co Elżusi stanie duszy niezwyczajnym.
By ją głębiéj poznać, trzeba ją było widziéć, gdy po trzpiotowatéj rozmowie, po wesołych umizgach, po całym wieczorze, przez który odegrywała swoją biédną rolę, i wróciła do sypialni sama z sobą. Naówczas znikała wesołość, rozpływał się uśmiech, gasły oczy, a na miejscu żywéj, pięknéj i ognistéj Starościnéj (nosiła bowiem to nazwanie jakby na szyderstwo), pozostawał piękny jeszcze, ale posąg bez życia, bez uczucia, bez serca. Wyszedłszy z tego kręgu szałów i wiru salonu, padała jak automat, w którym pękły sprężyny. Nic jéj nie bawiło, nic nie cieszyło, nic nie porywało, nie była ciekawa niczego, więc pożądać nie mogła; świat dla zmęczonéj a nienasyconéj, był jeszcze tak nowy, jak w piérwszéj chwili życia; wszystko tajemnicą, zagadką, złudzeniem. O jak nieraz zazdrościła nawet cierpienia, którego doznać nie mogła, zarówno jak roskoszy! Dodajmy do tego, że w miarę niemożności nasycenia nieokreślonego pragnienia, pragnienie to powiększało się, potęgowało, wzrastało, podnosiło i z wiekiem czyniło coraz gwałtowniejszém.
— Jak to? wołała w rospaczy; miałażbym umrzéć nie doznawszy nic, nie skosztowawszy niczego, w oczach ludzi przesycona, w głębi siebie spragniona jak dziecię? Miałażbym umrzéć z tém pragnieniem palącém?
Nazajutrz Starościna rzucała się w zamęt życia, szukała człowieka, coby jéj dał poznać uczucie, plątała się w nowe miłostki, rozsnuwała nowe nadzieje, i doszedłszy do końca znajdowała ten sam zawód, którego doznała sto razy.
A świat miał ją za szczęśliwą!
Nieraz pragnęła być matką, żeby serce zabiło choć tém uczuciem, nowém dla niéj, jak inne; ale Bóg odmówił jéj i tego. Piękna Elżusia męczarnie piekielne znosiła, ubrana w róże, uśmiechając się i śpiewając; rospacz siły jéj dwoiła....
Starosta jadł, pił, spał i cieszył się przyszłą Kasztellanią. Takie było życie opiekunów Jana siéroty, gdy los rzucił go pod te drzwi złoconéj nędzy.
Długo Jan zostawał u Murgrabiego w poniewierce ciągłéj, gdy wypadek zwrócił na niego oczy Pani Starościnéj.
Raz około południa wyjeżdżając z pałacu swego na Mszą, postrzegła dziecię odarte, wychudłe, blade, do żebraczka podobne, siedzące na kamieniu pod ścianą i płaczące gorzkiemi łzami.
Była to dla Starościnéj jedna z tych chwil zmęczenia i nudy, które przychodziły często podwajając jéj męki. Machinalnie zatrzymać się kazała, poczęła rozpytywać dziecka, i dowiedziawszy się, że to jéj wychowaniec tak opuszczony i sponiewiérany walał się w ulicy, odebrała go od Murgrabiego, kazała przebrać nanowo i poczęła myśléć coby z nim zrobić.
Z wielkich nudów przyszło do tego, że sama zażądała doziérać dziecięcia, postawiła je w pustym dotąd pokoiku obok siebie i poleciła bliższy dozór jego, kamerdynerowi i pierwszéj swej służącéj.
Dziecko sądziło, że się dostało do raju. — Jak te trawy zżółkłe, które jeden uśmiech słońca i kropla rosy wyprowadza z ziemi zielonością strojne, tak Janek rozkwitł rumieńcem, weselem, pięknością, nagle i niespodzianie. Z chorowitego dziecka stał się aniołkiem wdzięcznym, i Starościna ubrawszy go za pazia, poczęła go puszczać do salonu, bawiąc się siérótą, jak się bawiła bonończykiem, angorą, papugą i sroczką.
Dziecię nagle rozpieszczone w najosobliwszy sposób, karmione cukierkami, pojone winem, rozweselone, raźne, szczebiotliwe, doskonale bawiło znudzoną Starościnę i jéj gości. Wczesna nędza, potém pieszczoty, uczyniły zeń dziwne w istocie stworzeńko: nie było to właściwie dziecko, ale twarz aniołka, a zepsucie szatanka; podszeptywano mu przekąsy, uczono go odegrywania małych scen, w których Janek przedstawiał wybornie postacie śmieszne dworu i stolicy, i sława Janka Starościnéj wzrosła do tego stopnia, że sam Król zażądał widzieć to małe cudo. Janek miał szczęście rozśmiészyć do łez Króla JMości, w chwilach, kiedy najtrudniéj było o uśmiéch na królewskiéj twarzy, dostał piękny podarek, i odtąd pozyskał stałą sławę dziecka cudownego w Warszawie. W istocie pociesznie było widziéć ośmioletniego chłopca, przybranego jak dorośli, a coraz w innym stroju, odegrywającego rolę codzień inną i codzień nabiérającego więcéj złośliwego dowcipu.
Nie było wieczora u Starościnéj bez Janka; Janek leżał u nóg jéj razem z bonończykiem, lub opychał się ciasteczkami w kącie, potém na zawołanie, pochwycony przez kobiéty, wyściskany i wycałowany; występował na środek sali i udawał nieprzytomnych gości. Stosowną do roli dawano mu suknię, których niezliczoną rozmaitość sprawiła Starościna, a malec dumny, wypieszczony, podniecany i nieszanowany wcale przez ludzi zepsutych, nad wiek i spodziewanie zepsuty przez nich, potworną sprzecznością twarzy z mową i ruchem, ubawiał trudnych do zabawienia ludzi. Reszta życia spływała mu wśród służących, którzy dla podobania się Pani, wyuczali go i piosneczek, i przekleństw, i konceptów, jakich może nigdy jeszcze usta dziecięce nie wyrzekły. Janek uczył się wszystkiego w lot, z niesłychaną do złego skłonnością, rzekłbyś, że przeczuwał to wszystko, i dość mu było napomknąć nieco, by reszty się domyślał, by ją dorobił i przyswoił sobie.
W istocie zdolności były nadzwyczajne, ależ w jaki je obrócono użytek!
Nikt z tych ludzi, co się śmieli z Janka, sciskając go i całując, nie pomyślał, że wszyscy potroszę kamień mu do szyi wiążą. Sama opiekunka nie troszczyła się wcale co z niego będzie, była pewną, że na świecie da sobie radę, i prorokowano mu nadzwyczajne losy.
Janek rósł szybko, kształcił się dziwnie, i doszedłszy dwónastego roku, przedwcześnie dojrzały, przekwitły, stérany, ale pojętny, przebiegły, sprytny niezwyczajnie, z dziecka cudownego, wyrósłszy na chłopaka, zapomniany przez tych, co zmarnowali jego dzieciństwo, wcisnął się, nie bez upokorzenia i przykrego uczucia, między sługi Starościnéj. Ładna twarz i wiele zdolności czyniły go już tylko potrzebnym i znośnym. Niekiedy Elżusia, zawsze piękna jeszcze, spoglądała na niego zamyślona, jakby dumała co z nim zrobi; ale to nigdy nie trwało długo, i chłopak walał się w przedpokoju po dawnemu.
Szczęściem czy nieszczęściem, początki, jakie mu dano, zaszczepiły w nim dumę, wysokie o sobie pojęcie i pragnienie wybicia się z tłumu. Miał wiele wolnego czasu, począł uczyć się czytać i pisać, a raz dorwawszy xiążek, na których czele stał Idzi Blas i Rinaldo, przewrócił sobie głowę do ostatka. Przypominając sobie dziecinne swe tryumfy, uściski możnych, ich dary, oklaski, pochwały; dziś upadły i zapomniany, postanowił czémś się koniecznie odznaczyć, dójść do czegoś. Starościna zajęta sobą, już o sierocie niewiele myślała, a w jéj przekonaniu, dając mu odzież, jadło i dostatek, obchodząc się z nim łagodnie, już była od wszelkich innych obowiązków dla niego swobodną. O nauce, o zapewnieniu mu losu nie myślała; ale on myślał za nią i za wszystkich o sobie. W piętnastym roku życia był to już prawie człowiek, dla którego świat nie miał tajemnic, bo sąż tajemnice dla wychowanych w przedpokoju zepsucia? Gorące żądze młodości zużył przedwcześnie; starość chłodną ręką już mu ścisnęła serce, gdy jeszcze puszek ledwie zarastał na twarzy. Kosztem serca i uczucia paliła się głowa.
Jako środki do dumnych swych celów, miał twarz piękną wcale, bystrość umysłu rzadką, śmiałość niepokonaną i gorącą żądzę zostania człowiekiem. Janek bowiem Panów tylko nazywał ludźmi. Los jego i pochodzenie zamiast go ochładzać, rozgrzewały go jeszcze; wiedział, że był siérotą, ale nie znając swéj matki, ani ojca, bo go inaczéj jak Jankiem nie nazywano, nadawał sobie pochodzenie wielkie (mając do wyboru jakie chciał), marzył o przyszłości bajecznéj, o przyznaniu się do niego Xiążąt i t. p. Od dawna postanowił wynijść z upadlającego przedpokoju i zrucić galonowane suknie, ale nawyknienie do dobrego bytu, nieumiejętność dania sobie rady, odwodziły go jeszcze od tego. Przypadek przyśpieszył (my to nazywamy zawsze przypadkiem co daleko rozumniejsze jest od nas), wyzwolenie Janka.
Po śmierci skąpego murgrabiego Pana Pawła Kurka, dla którego miał najżywszą nienawiść Janek; pozostały papiery, które przenosząc ze stoła na stół, przerzucając z kąta w kąt, złożono w izdebce, którą zajmował Janek. Nie mając co robić przerzucał je.
Tu natrafił na kopją swéj metryki i ślady swego pochodzenia, stwierdzone przez Ojca Serafina przy oddaniu w opiekę dziecięcia Pani Starościnéj. Głowa mu się zapaliła. Imie Tekli Lutyńskiéj, utkwiło w jego pamięci; a że Starościna była z domu Lutyńska, wpadł na myśl pokrewieństwa z nią, w któréj utwierdziło go przyjęcie do tego domu. Długo miotał się sam na sam z tą myślą, aż nareście jednego poranka, wszedł z papierami w ręku, do pokoju Starościnéj.
Elżunia jeszcze piękna, jeszcze zalotna, mimo zbliżania się do téj pory, w któréj kobiéty wszelkie prawa do zalotności tracą, spoczywała na berżerce wystrojona tém staranniéj im więcéj teraz strój dla niéj był potrzebny. W trochę umyślnie przyćmionym pokoju, nie powiedziałbyś że ma więcéj nad lat dwadzieścia kilka; tak jeszcze była świeża, tak zgrabna, tak pozornie młoda. Kobiéty bez serca mają zawsze ten przywiléj długiéj młodości.
— Co chcesz Janku? spytała niedbale rzucając xiążkę na krzesło blizko stojące. Janek trzymał papiery w ręku, milcząc podał je Starościnie, ona z podziwieniem mierząc go oczyma przejrzała je i nie pojąwszy o co chodziło zwróciła mu z nowém zapytaniem.
— Czego chcesz Janku?
— JW. Pani, to imie mojéj matki nosi Janek, wskazując metrykę.
Starościna spłonęła i porwała się z berżerki.
— Cóż z tego? spytała.
— Moja matka nazywała się Tekla Lutyńska, dodał Janek z wielkiém i widoczném wzruszeniem.
— Być może! odparła Starościna, ale cóż z tego?
— Nic, odparł młody chłopak przyklękając i całując w rękę opiekunkę — chciałem tylko zapytać Pani, kto była moja matka? i czy gdzie w świecie mam jakich krewnych?
Starościna która się nie spodziewała tego obrotu rozmowy, zmięszała się trochę, spójrzała w oczy Jankowi i zatrzymawszy się chwilę, odpowiedziała.
— Niewiem — niewiem! alboż ci tu źle u mnie alboż tyś chciał szukać gdzie nowéj familji.
— Nowéj! nie — ale Pani ja niemam żadnéj a niemieć żadnéj — o! ciężko!
— Janku! odważniéj poczęła piękna pani, bądź szczerszym, inną myśl miałeś przychodząc tutaj: nieprawdaż?
Janek z kolei się zmięszał.
— Ty wiesz, że i ja zwałam się dawniéj Lutyńską, nieprawdaż?
— Wiedziałem o tém, rzekł Janek z cicha.
— I myślałeś.
— Daruj JW. Pani, śmiałem pomyśleć, żeś mnie przytuliła sierotę, przez pamięć na jakie pokrewieństwo.
Starościna poprawiała sukni i włosów głęboko się zamyślając; ciężko jéj było wyrzec kłamstwo i poczynała rachować czy się ono przyda na co prócz chwilowego zaspokojenia jéj dumy, czy go co późniéj nie wyjawi.
— Słuchaj, odparła nareście poważnie. — Lat temu dziesięć będzie jeśli nie więcéj, ścisk ludu zatrzymał mnie w ulicy jadącą do kościoła, w tym ścisku ojciec Serafin kapucyn, znalazł się szczęściem. On mi wytłómaczył dla czego tyle ludu zebrało się pod biedną kamienicą starego Miasta. Uboga jakaś kobiéta umarła w tym domu, zostawując dwoje opuszczonych sierot, niewiedząc kto były te sieroty, wzięłam z nich jedną na wychowanie, ty jesteś tym sierotą. Z papierów dowiedziałam się żeś syn jakiejś Tekli Lutyńskiéj, nie wiem nic więcéj.
— Nie wiesz Pani kto była matka moja? spytał niedowierzając Janek.
— Wiem i niewiem; odparła odważnie i zniecierpliwiona Starościna. Powiem ci wszystko: miałam siostrę Teklę, która znikła nie wiem jak i gdzie.
— Więc moja matka mogła być siostrą Pani.
— Mogła, lecz na świecie wiele jest Lutyńskich a zwłaszcza w Krakowskiém, a nie pojmuję jakby siostra moja mogła umrzéć w takiéj nędzy, nie zgłosiwszy się do mnie. Wiedziała, że byłam w Warszawie, gdyby była tą siostrą moją, dla czegożby nie przyszła do mnie?
Janek uczuł się tą szczérością Starościnéj rozstrojony i zrozpaczony; mówiła z takim wyrazem prawdy, że musiał jéj wierzyć! Spuścił głowę i zamilkł.
— Powiem ci więcéj Janku, dodała Starościna — jakkolwiek nie mogę przypuścić żebyś był moim siestrzeńcem; samo nazwisko twojéj matki było jednym z powodów dla których zajęłam się tobą. Dla innéj opiekunki byłoby to może powodem odepchnienia ciebie. Gdybyś był najniewdzięczniejszym; niemożesz mi nie przyznać, żem cię wydźwignęła z nędzy i błota. Nie dość na tém, dawno myślałam, aby cię ze stanu, w którym jesteś wyprowadzić; ale ja tyle mam na głowie. Dobrze żeś mi to przypomniał; Starosta potrzebuje pisarza w swoim majątku, pojedziesz jutro w Krakowskie. To mówiąc zawróciła się skinęła główką i wyszła.
Co myślała? Bóg to wie jeden, a nawet czy myślała i to pytanie; odpowiedziała co jéj na myśl przyszło i sądziła, że się chłopca pozbędzie. O to jéj teraz chodziło. Wiedziała bardzo dobrze, że był synem jéj siostry, ale dla téj biednéj nie miała serca, dla sieroty nie czuła przywiązania, znudził ją wreście. Znalazła sposób pozbyć się go i jeszcze mogąc za to wymagać wdzięczności.
Tegoż wieczora Starosta Janka mianował pisarzem, dano mu konia, i instrukcją, do Rządzcy dóbr list, kilka talarów na drogę i nazajutrz rano Janek pożegnać musiał Warszawę. Za całą spuściznę z niéj wywiózł głębokie zepsucie, silne postanowienie wzniesienia się jakiemikolwiek sposoby, bo sumienie nie rozwinione w nim spało, i pół krzyżyka na piersiach z papierami, świadczącemi o pochodzeniu sierocém.
Choć mu towarzyszyła nadzieja, Janek jechał smutny; chęć wzniesienia się, na którą dobrego w języku wyrazu niemamy, którą ambicją u nas zwano z obcego języka, bo pierwiastkowy byt słowiański nie znał téj namiętności, a jego ustawy rozwinieniu jéj sprzeciwiały się. Ambicja gryzła Janka, każda namiętność jest męczarnią, ale żadna od téj sroższą! Nigdy téj żądzy zaspokoić, nigdy uśpić, nigdy kresu jéj położyć. U celu nadziei, jeśli wyższego nie dojrzy, przesycona, kona z przesytu i znużenia. Jak namiętna chciwość, jak miłość namiętna, ambicja trawi i niszczy człowieka.
Na twarzy dotkniętego tą plagą, wyczytasz wewnętrzne duszy męczarnie, niepokój, zazdrość, i piekielne ciągłe pragnienie. Janek wyjeżdżał za miasto, kierując się ku Krakowu na chudym koniku, o niczém nie myśląc, nic otaczającego świata nie czując i nie podziwiając, jedynie zajęty sobą i przyszłością swoją.
— Mam nogę na szczeblu, mówił do siebie, pójdę, pójść muszę, dójdę! — Iluż to mnie podobnych z pisarzy jakim ja jestem dzisiaj, siadło potém na krzesłach dygnitarskich, wzięło buławy i laski! Nasłuchał się o tém Janek w Warszawie, i przykłady ślachty drobnéj wzniesionéj talentem, intrygą, poplecznictwem na wysokie stopnie i urzęda, nie były rzadkie. Z ślachty dopełniała się co chwila klassa panów, któréj wielkie rodziny gasły daleko częściéj niż ślacheckie; bezpotomne i zapomniane. Tysiączne o podobnych wypadkowych wielkościach, powiastki krążyły u ludu.
Czuł w sobie siły, czemuż się nie miał spodziewać? Nieraz patrząc na ospałego Starostę pomyślał sobie młodzieniec: do czego się mi to stworzenie przydać może? Niepotrafiłżebym być równie tłustym i obżartym Starostą jak on? — Wyśmiewając od dzieciństwa, nawykły wszystkich widzieć ze strony ich szpetnéj, siebie miał za cóś wielkiego.
Wyjechawszy za miasto, ani spójrzał na wiosenne niebo, na ziemię w wiosennym wianku, serce mu nie zabiło, oczy się nie zwilżyły, krew płynęła zastygła; a nowość widoku nie wzbudziła w nim uczucia żadnego, pączka myśli, żadnéj myśli kwiata uczucia, którego owocem jest czyn. Jechał zimny, obojętny, ziéwający, i wciąż tylko powtarzał: pójdę i dójdę — dwa słowa na których teraz obracało się ubogie życie jego.
Modlić się nie umiał, śmiać się mu uprzykrzyło, płakać się wstydził, ciekawości nie miał. Patrzał po Bożym świecie ucząc się go tylko na użytek późniejszy i zimno rachując na co się mu nauka przyda. Napróżno szumiała blisko niebieska rzeka, mówiły gaje o wiośnie, śpiewali ptacy, błyskało jasne słoneczko, dla niego głosy i widoki były stracone, nudził się wszystkiém. Przeszły piękne dziewczęta wiejskie przypatrując mu się ciekawie, zaczepiając go naiwnie, odpowiedział im szyderstwem nie przystojném tylko. Zbliżył się stary żebrak o kiju z siwą brodą po pas prosząc o jałmużnę, Janek go minął dawszy koniowi ostrogę. — Miałbym rozum żebym, pierwszy grosz rozsypywał bez pożytku po drogach, rzekł w sobie.
Dziewczęta pokiwały głowami, starzec popatrzał i ruszył ramiony z pogardą: nie chodziło mu o jałmużnę tyle ile o dobre słowo, a i tego mu nawet nie rzucił, zwyczajnego — Niech Bóg wspomoże. Dojechawszy do lasu Janek nie zwykły do jazdy, uczuł się znużony i zwolniwszy koniowi biegu, zsiadł więcéj przywykły do chodu niż do jazdy, myśląc że mu lżéj będzie iść pieszo. Słońce poczynało dopiekać, gdy stanął przed gospodą w lesie, która jak tysiąc innych niewygodnych karczem, zwała się Wygodą.
Kilka wozów wieśniaczych stały przed karczmą a na kłodzie pod sośniną starą siedział młody chłopak pożywając chleb podróżny dobyty z sakiew skórzanych.
Postawiwszy konia u żłoba, napiwszy się wódki, która zepsutemu łakociami podniebieniu równie jak jadło karczmarki nie smakowała, Janek wyszedł na podwórze, szukać miejsca gdzieby się mógł położyć spać pókiby gorąco południowe przeszło.
Tu dopiero postrzegł siedzącego na kłodzie podróżnego zajadającego chleb z sérem, a postrzegłszy go cofnął się z podziwienia, podróżny także wlepił w niego oczy ciekawe i zdawał się równie zdziwiony jak on.
Powodem tych podziwień było najosobliwsze podobieństwo twarzy dwóch tak niespodzianie spotykających się ludzi. Zdawali się jednego wieku, a byli tak podobni jak rodzeni; nawet maleńkie znamie na skroni obudwu w jedném miejscu się ukazywało. Lecz choć wielkie było twarzy i rysów podobieństwo, choć prawie jedno oblicze, wyraz co je ożywiał różnił się wielce.
Janek zwiędły, z oczyma zgasłemi, znużony, blady, zestarzały był przedwcześnie; nieznajomy chłopak przeciwnie rumiany, z pełnemi blasku oczyma, uśmiéchem i weselem duszy poczciwéj i spokojnéj, ledwie zdawał się rozkwitać. Dla niego dopiéro otwierało się życie, rozpoczynał świat i wszystko było mu zdumieniem roskoszném, zdumieniem młodego Adama kiedy piérwszy raz piękny świat w promieniach złotego słońca zobaczył — Janek spójrzał i serce mu się ścisnęło z zazdrości, bo wcześniéj dojrzały poczuł ile wyższym od niego był ten chłopak rzeźwy, silny, spokojny i wesoły. On już nigdy niemógł doznać tego, czego się jeszcze tamten niedotknął. Przeciwnie na widok Janka, obcy chłopak uczuł niewytłómaczoną dla siebie litość, jakby zobaczył trupa.
Obadwa stali przez chwilę milczący, piorunem przebiegła przez głowę Janka myśl braterstwa. Postanowił dowiedzieć się od chłopca co było można, ale mu się nie przyznawać za brata i owszem odepchnąć, bo go uważał za przeszkodę.
O tyle tylko rad był spotkaniu, że się mógł może co o matce dowiedzieć, jeśliby się okazało, że byli braćmi. W sercu młodego chłopaka, Marka, bo któż go z was niedomyślił się, zabiło uczucie braterskie. Wiedział że miał brata, przeczuwał go i radował się.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus? zaczął czeladnik szewca.
— Na wieki — odparł Janek przez zęby. — A dokąd to Pan Bóg prowadzi?
— W świat, na wędrówkę — rzekł Marek a was, Panie.
— Ja jadę do dóbr mojego Pana w Krakowskie.
— Nie uważacie Panie, jak dziwne jest między nami podobieństwo? rzekł szewc — a toć jakbym się po chorobie w zwierciedle matki Maciejowéj zobaczył.
— To prawda, rzekł Janek, żeśmy do siebie podobni, ale ja pewnie starszy, dodał umyślnie kłamiąc, mam już około dwudziestu lat, choć nie wydaję tyle.
— A ja dopiéro koło szesnastu.
— Wyście z Warszawy? spytał Janek.
— Tak panie, i sierota.
— A ja mam rodziców w Sandomierskim — rzekł ciągle kłamiąc Janek.
— Jakżeście szczęśliwi! odparł szewc. Mamci prawda matkę, która mnie jak rodzona wypielęgnowała, ale zawsze taki czuję żem sierotą.
— Ba! alboście to nie znali nawet swojéj rodzonéj, albo ojca?
— Nie! nikogo. — Z litości mnie wzięto na wychowanie, bo nas taki dwoje odumarła bliźniąt matka, to jednego słyszę podjęła się wychować jakaś wielka Pani, a mnie poczciwy szewc Maciéj, panie świeć nad jego duszą.
— A jakże się matka wasza nazywała? zapytał Janek.
— Mam ci papiery? rzekł Marek — moja matka była ślachcianka rodem z Krakowskiego Tekla Lutyńska.
Janek, który się tego spodziewał, ani poczerwieniał, ani się zmięszał, lecz przerwał tylko — a to osobliwsze podobieństwo.
— Patrzcie wszak to nawet czarne znamię na skroni jednakowe.
— To szczególna rzecz! wrzucił Janek siadając opodal na wyższéj trochę kłodzie i rozparłszy się z pańska. I mówicie, że macie brata, że was było bliźniąt dwoje; gdybym nie wiedział dobrze kto byli moi rodzice, myślałbym doprawdy żeśmy rodzeni, żeśmy bliźnięta.
— I ja bym to myślał i przyznam się myślałem, odpowiedział Marek ze smutkiem, a tak mi się serce z tego zaradowało. Co to sierocie brat, to nowy świat, jest się z kim podzielić.
— Właśnie tego się boję i nie chcę, sam w sobie rzekł Janek. — Dzielić się! gdy i samemu dójść do czegoś trudno.
— Jest komu poskarżyć, jest kogo poradzić, mówił czeladnik daléj, bracia to dwa palce dłoni. A jak w życiu ochoczo być musi kiedy się idzie we dwóch razem i wspiera. Prawdziwie wiedząc od Maciejowéj, że nas było dwóch, że mój brat miał imie Jana i wychowywał się u jakiejś pani w Warszawie, ledwie mi z ust nie wyszło — Bracie Janie! z przeproszeniem pańskiem, kiedym was zobaczył.
— E! małoż to ludzi podobnych do siebie na świecie! obojętnie zawołał Janek udając, że ziéwa. Nie możemy być bracia, bo ja mam rodziców i taki od was jestem starszy widocznie.
— Ale powiedzcie no mi, dodał, wasza matka jak się nazywała?
— Tekla Lutyńska.
— A ojciec?
— Nie wiem, ale z pomocą Bożą, może się tego kiedy dójdzie. Idę w Krakowskie, a ona była z Krakowskiego, będę się starał pytał i śledził.
— Musicie mieć z matki familją jaką?
— I tego nie wiem! smutnie rzekł szewc wznosząc oczy w górę. Sierocie Bóg ojcem, a familią wszyscy jak oni biedni.
— Idziecie na wędrówkę?
— Tak, majster myślał, że taki nie szkodzi wyterminowawszy świata zobaczyć i podług zwyczaju przypatrzyć się rzemiosłu w innych krajach. Mnie się zaś nie bardzo chce, daleko iść, pójdę tylko w Krakowskie, a potém powrócę do Warszawy do Majstrowéj.
Spójrzał na Janka i westchnął; a potém zamyślił się. Janek niespokojny jak każdy co zły popełnił uczynek, siedział obok na kłodzie niewiedząc już co mówić daléj. Instynkta lepsze wiodły w nim walkę z samolubstwem: chciał się rzucić w objęcia brata i wstrzymywał tą myślą podłą. — Będę się musiał z nim dzielić, będę musiał się nim opiekować, a potém, to rzemieślnik. Nie — nie — nie przyznam się do niego, na co? do czego? wziąłbym tylko próżny ciężar na siebie.
A jednak gryzło go to postanowienie, bo w młodości nikt nie jest tak zepsutym, żeby go już zło nic kosztować nie miało.
Pokłoniwszy się protekcjonalnie czeladnikowi, Janek unikając go wszedł do izby próżnéj w karczmie na przeciwku i tam się spać położył, ale oka zmrużyć niemogąc, tarzał się tylko niespokojny na słomie.
Tym czasem Marek pozostał smutnie zamyślony na kłodzie i słuchając szumu lasów, dumał spokojnie. Piérwsza to była jego podróż w życiu, piérwszy raz nieco daléj wymknął się z wielkiego miasta; i jak dziecię, które w niemowlęctwie zbójca uwiózł z rodzinnéj ziemi kątka, doznawał w śród wsi wrażenia niepojętego, jakby powracał w znajomą już i ukochaną stronę. Bośmy wszyscy sercem wieśniacy, a nałogiem chyba miast mieszkańcy i każdy z nas wychyliwszy się z téj atmosfery dymu, błota i wrzawy, czuje jakby z wygnania na lepszy świat powracał.
Dla Marka, który życie spędził między szaremi ciasnemi mury, na twardym stołku, w małéj izbie, wszystko było nowe i zachwycające, kiedy piérwszy raz oko jego nieprzywykłe do bujania, wzleciało po nad szeroki kraj przecięty niebieską wstęgą Wiślaną, zasiany wsiami, zasadzony lasy, uzieleniony łąkami, musiał się wstrzymać ze wzruszenia, bo mu się w głowie zakręciło.
— Jakże to piękny świat Boży! zawołał, jakże piękny! jak się to ludzie skazać mogą na wędzenie w murach ciasnych, w dymie szarym, gdy tuż tak szeroko, tak pięknie, tak swobodnie w zielonéj wsi; a tak ciasno i smutno w tym ulu, który się miastem nazywa.
A idąc daléj wszystkiém się cieszył jak dziecię, zbierał kwiaty dzikie, wpatrywał się w ich jaskrawe twarzyczki, wciągał w siebie woń powietrzną, poglądał na chmury co się wyścigać zdawały na lazurowych niebiosach. Lud, który spotykał wesół, przyjazny ubogiemu jak on, zaciekawiał go równie jak wszystko. Wypytywał, rozmawiał, i schodząc w głąb siebie, badał się czemu raz pierwszy w życiu czuł się tak szczęśliwy, tak odżywiony jakby się wedle wyrazu ludu, pierwszy raz na świat narodził.
Marek jednak nie mógł nie pożałować miasta, jak więzień żałuje swoich kajdan i ciasnego lochu w którym lata długie przecierpiał. Wspomnienie przybranych rodziców a zwłaszcza poczciwéj Maciejowéj, która go jak własne dziecię wypielęgnowała, łzy mu naprowadzało na oczy. Jakże było nie zawdzięczać tyle starań i tyle dobrych nasion, która pobożna kobiéta rzuciła w duszę dziecięcą jeszcze.
Po odejściu Janka począł się modlić Marek, wziął swój tłómoczek na plecy i przeszedłszy w tę stronę lasu, która cień rzucała, ze swoim kijem podróżnym powlókł się daléj drogą. Nie śpieszył się idąc, bo mu pilno nie było, grosz jaki taki w kaletce był jeszcze, a tak miło wyrwawszy się na swobodę upajać się nią i światem. Marek śpiewając pieśń jakąś z kantyczek, myśląc, przypatrując się, rozmawiając, z podróżnemi jak on, szedł sobie powoli; Janek nie mogąc oka zmrużyć, bo mu ciężył ten brat, którego się zaparł, rozpłaciwszy się rzucił na konia i dobrym kłusem pośpieszył tą samą drogą.
Kilka razy jadąc obejrzał się czy brata nie zobaczy, ale go już niepostrzegł i wolniéj oddychając, powtarzał sobie dla uspokojenia sumienia: Da sobie radę, ja muszę myśleć o sobie.
Marek nie całkiem myślał o sobie tylko; często w śród powolnéj wędrówki, przychodził mu na myśl, ten tak podobny do niego podróżny i wzdychał z żalu, że to nie był brat jego. — A! jakbym mu służył, jakbym mu pomagał, jakbym go kochał! jakby nam sparłszy się na sobie lekko było iść daléj — ale nie! nie! Bóg wie gdzie jest ten brat. Ojciec Serafin umarł i od nikogo dowiedzieć się o tém niemożna. A potém on ma rodziców! szkoda! szkoda!
Gdy Marek idzie powolnie, Janek choć zbity konną jazdą do któréj nie nawykł, śpieszy na miejsce przeznaczenia. Starościna wyprawując go w Krakowskie, gdyż gdzieindziéj nie mogła, zrobiła najnieopatrzniéj i nie zastanowiła się nad tém, że blisko dóbr męża, była płoza Lutyńskich, krewni Lutyńskich, żyło wspomnienie Elżusi i Tekli, że tam najłatwiéj o matce mógł się dowiedzieć Janek. W piérwszéj chwili byleby się go pozbyć, nie pomyślała, iż mu daje oręż przeciwko sobie. Janek teraz cały był zajęty swoją przyszłością i nie myślał o matce w piérwszych chwilach, ale niepodobieństwem było, żeby samo nazwisko Lutyńskich często powtarzane, nie miało go wprowadzić na domysły, badania i odkrycia prawdy.
W kilka dni podróży, zbity, zmęczony i prawie chory, pieszczony Janek dostał się nareście do Żalic dóbr Jana Krzysztofa Mylżyńskiego. Rządził Żalicami i całym majątkiem teraz znacznie powiększonym Starosty, daleki jego krewny, brat ślachcic, pan Ignacy Dracz. Był to człowiek już podżyły i na Rządzcę stworzony: drapieżny, złośliwy, bez litości, bez sumienia, bez serca, bez pojęcia co się ludziom od ludzi należało, chciwy, względem poddanych srogi, dla swego krewnego i pana płaszczący się a niewierny. Cały rozum i usiłowanie wkładał w to tylko, żeby sobie zapewnić kawałek chleba jak mówił z powodu, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ — starał się Starostę okradać jak najzgrabniej, kieszeń ładować pośpiesznie i upatrywał już sobie wioski, które miał kupić.
Atletycznéj postawy, wąsaty, z czupryną rudą, podgoloną wysoko, zawsze z bizunem w szarawarach, zawsze z szablą u pasa, głośno krzyczący, rzadko przepuszczający chłopa żeby go przynajmniéj za uszy i czuprynę nie wytargał, pan Dracz pracował jak wół, ale najwięcéj dla siebie. O świtaniu przebudzony, już obchodził chlewy, obory, już budził ludzi, już głos się jego rozlegał na przygumieniu: — Z koszturkiem w ręku, z paciórkami na dłoni, poczynał co chwila nowy dziesiątek pacierzy, przerywanych przekleństwy i razami. Jak tam się jego gorliwość religijna godziła z resztą postępowania tego wytłómaczyć nie potrafię, to pewna, że nikt od niego ściśléj nie zachowywał postów, nie marmotał pacierzy, nie bił się w policzki podczas podniesienia, nikt żwawiéj nie śpieszył nieść baldachym w czasie processji. Xięży całował w rękę, ale ich oszukiwał w wytykaniu dziesięciny; kościoła nigdy nie opuścił w niedzielę i święta, ale jadąc i wracając nieobeszło się bez bizunowania chłopków po drodze.
O Bogu, o ludziach, o świecie, mówił jak z katechyzmu, ale gdy przyszło rozpatrzyć czynności, rzekłbyś: bisurman nie katolik, niczém się więcéj nie brzydził jak żydem i heretykiem, zwłaszcza ostatnim. Żyda nie miał za Boże stworzenie i gdyby go nawet zabił, nie czułby się wielce występnym, ale heretyka dotknąć nie śmiał tak się nim brzydził, a spalić go miałby sobie za zasługę i największe szczęście.
Trudna była sprawa z Draczem, bo dla wszystkich był gwałtownym niezmiernie, a passjonat zapamiętały. Przywiązany tylko do swéj dębowéj szkatuły, w któréj składał najpiękniejsze czerwone złote, i pewne obligi, nie miał też przywiązania u ludzi; natomiast bali się go wszyscy niezmiernie. Od lat dziesiątka już siwiejąc, ożenił się był uznawszy wolę Bożą, z młodą wcale ślachcianką, sierotą, po któréj wziął posag znaczny. Ożenienie to należało do walnych w życiu Dracza wypadków; nie przyszło mu bowiem bez wielkiego trudu i kłopotu. Sierota ze znacznym posażkiem, miała tylko opiekunów, zwijała się koło niéj młodzież, czyhali na nię bogatsi i znakomitsi od Dracza, bo była młoda, ładna wcale i jakem powiedział nie uboga na owe czasy, a posag miała w brzęczącéj gotówce. Przy tém rodziła ją familjantka, ojciec był dobry ślachcic. Nieszczęśliwemu dziecku przyszło paść na łup chciwego Dracza, opiekunowie ją sprzedali. Nie było to bez trudności, nie zjadł jak chleb z masłem swego ożenienia, pan Łowczyc Dracz; ale przecież dokazał nareście i postawił na swojém.
Ewa żona jego była w stosunku do niego prawie dzieckiem, obchodził się też z nią jakby z nierozumném stworzeniem. Obawiała się swego pana niesłychanie, a wiedząc, że po pijanu, zalawszy w pałkę, i plecuby białych nie pożałował, skakała przed nim na jednéj nodze. Żeby go kochać miała, wątpię i trudno, ale szanowała go i drżała przed nim, a tego mu było dosyć. Była to męczennica. — W domu pustym wszelka praca na nię włożona, za wszelki nieporządek odpowiadała, woli swojéj niemając na szpilkę; całą rozrywką modlitwa niedzielna w Kościele, lub tęskna śpiewka u kądzieli.
Dracz przejęty maxymami Salomona o kobiétach, pilnował jéj jak zrzenicy w oku, najgorszemi zawsze trapiąc posądzeniami, a za najmniejsze posądzenie nawet karząc nieludzko, przy ludziach czasem pocałował ją w czoło od czego zaczerwieniała się biedna, jakby ją gorącém upiekł żelazem; sam na sam rozkazywał krótko, despotycznie i niepojmował żeby najgłupszy rozkaz jego mógł pozostać nie spełnionym.
Ewa była piękna; ledwie miała lat dwadzieścia, Dracz piąty krzyżyk kończył, lecz na owe czasy było to małżeństwo dobrane; kiedy mężczyzna był w małżeństwie panem nie towarzyszem, kobiétę chętnie dobierano młódszą, bo młódsza wyuczyć się mogła łatwiéj niewoli i posłuszeństwa.
Takiego to Rządzcę w majątku Żalicach zastał Janek i oddawszy mu list pana Starosty, przyglądał się ciekawie jego marsowemu obliczu.
Pójdziesz waść na folwark, rzekł mu Dracz, jest tam izba podle piekarni dla waści; a od jutra co ranek o piątéj po dyspozycją do mnie, potém do roboty. Zapowiadam zaś waszeci, że w szarawarach bizun noszę, tu go wyciągnął z pluder i potrząsł nim, a gdy się niespełni co każę, zwykłem łupić nie patrząc gdzie padnie.
Janek osłupiał na takie dictum acerbum, ale nie znalazł w pierwszéj chwili wyrazu na odpowiedź, oburzył się, zawrzał, ale przecierpiał. Na pierwszy rzut oka poczuł niezwyciężony wstręt do swego pryncypała, a wstręt ten jak zwykle był wzajemnym, bo i pan Dracz już czuł w sobie chętkę wykropienia mu skóry, choć jeszcze najmniejszego do tego nie miał powodu.
Odwróciwszy się od Janka, począł chodząc po izbie cedzić do siebie przez zęby.
— Gacha mi jakiegoś przysłali dla Ewusi, niezagrzeje on tu miejsca, przepędzę go ja rychło. Albo to ja sam sobie pisarza bym nie znalazł. Po co mnie ta troskliwość pana Starosty! Jakiś gołowąs warszawiaczek, co tak się koło gospodarstwa rozumie, jak ja koło dworowania — Po co to tutaj! Kto wie, może szpieg! a może być! I Jejmość trzeba pilnować w dwójnasób, bo djabeł nie śpi, a kobiéta variabilis.
Ale ja go wykurzę pręciuteńko! jak go pocznę zażywać po swojemu, jak mu niedam tchnąć, zobaczemy czy długo w Żalicach wytrzyma! Starosta pisze, dodał odczytując list, aby się z nim jak najlepiéj obchodzić! Obejdę się jak najlepiéj! potrafię, potrafię.
W złym sosie Dracz poszedł do żony, wyłajał ją, że zamiast prząść, motać, siedziała w chacie z załamanemi rękami, potém pociągnął się do obór i gumien, a klepiąc zdrowaśki, powtarzał w duchu.
— Wykurzę paniczyka! wykurzę.
Jakoż zaraz nazajutrz wziął się do tego pan Dracz; i dni następnych nie dał tchnąć Jankowi. Ale ten w początku odurzony, opamiętawszy się trochę, i domyślając o co szło Rządzcy, na nic nie zważał i milczkiem począł chwytać końce, z którychby mógł upleść oskarżenie na niego. — Raz na tę myśl wpadłszy znosił wszystko cierpliwie, byleby swego dopiąć. Dracz tak był daleki od tego, żeby się domyślał i domniemywał denunciacji, tak zresztą był przywykły do swojego trybu postępowania, że mu w głowie niepostało, domyślać się jakiego niebezpieczeństwa.
Janek już motał od najmniejszych rzeczy począwszy, a mając klucz i regestra u siebie łatwo chwycił pierwsze nadużyć ślady. Odtąd wyrachowawszy sobie, że się Staroście a raczéj Starościnie zasłuży, że miejsce lepsze otrzyma, a na Draczu pomści się upokarzającego i tyrańskiego niekiedy obejścia, zajęty przyszłością, zniósł cierpliwie wszystko. Nie odpowiadał nigdy, słuchał przykładnie, łajany milczał i tak udał doskonale pół-gapia, pół niedbalca, że Rządzca po niejakim czasie nie tyle już myślał o pozbyciu się go z Żalic.
Przebiegły, zaraz w początku postrzegł, że pani Ewa, wzbudza zazdrość mężowską nie dając do niéj najmniejszych powodów, dowiedział się całéj ożenienia historji, a raz czy dwa ją zobaczywszy choć mu kobiéty obojętne były zupełnie, nie mógł się oprzeć myśli i rachubie jakiéjś, do któréj piękna twarzyczka i posag pani Draczowéj wchodziły. Tymczasem nie dając poznać po sobie, że go zajęła; że mu się podobać mogła, że należała do nadziei jego przyszłości, udawał że na nię niepatrzy nawet.
Dracz który się niezmiernie bał w domu gacha, i w początku wytrzeszczał oczy na niego, zobaczywszy że Janek ani spójrzy na Ewę, uspokoił się powoli, Janek zaś kuty i nie w ciemię bity, tak wypatrywał chwili, że zrobił znajomość z Ewą, bez wiedzy Rządzcy. Łatwo mu to przyszło zaskarbić sobie łaskę biednéj kobiéty, która dotąd bez żadnéj pociechy cierpiała. Łatwo mu było wywołać bicie jéj serca, bo to umiał jeszcze z przedpokojów Warszawskich. Wkrótce tajemne stosunki przyjacielskie zawiązały się między nim a prześladowaną.
— Kto wie na co się to przydać może? mówił sobie Janek — a zawsze taki choć nie tak się tu znudzę!
Gdy Dracz wymykał się jednemi drzwiami, sprytny Janek wciskał się drugiemi, by potém w chwilę dognać go w polu jakby już z pola powracał. Przywykłéj do srogiego męża, do niewoli i milczenia Ewie miło było spójrzeć w twarz przyjazną, pocichu kilka słówek przemówić do uśmiechającego się chłopaka, a choć truchlała na samą myśl, że ich kiedyś pan mąż zejść może na rozhoworze; bojaźń dodawała wartości kradzionym chwilkóm szczęścia.
Janek nie myślał wcale pokochać Ewy, bo kochać nie mógł nikogo, ale bawił się i radował. Ona zbyt była religijnie wychowana żeby zdradzić męża pozwoliła sobie, widziała w tém niewinną a miłą rozrywkę, która że ją trochę daleko zaprowadzić mogła, domyślała się czasem, ale prędko myśl tę odpychała.
Tak płynął czas w Żalicach i roczek za roczkiem ściślejsze stosunki wiązały Ewę z Jankiem, a tymczasem gromadziły się w papierach dowody grabieztwa i niewierności Rządzcy przeznaczone do rąk Starościnéj. Już chwila stanowcza posłania ich przychodziła, gdy nagle jednéj nocy Dracz apoplexją tknięty, spadłszy z łóżka — Jezus Marja tylko krzyknąwszy, ducha wyzionął.
Ewa opłakała go jak gdyby był dla niéj aniołem i po śmierci dopiero poczęła w nim wielkie odkrywać cnoty. Janek, który już miał wysłać swój raport do Warszawy, przekonawszy się, że grabieże pana Dracza, spadają na wdowę, a wdowa może spaść na niego; wstrzymał swoje doniesienie. Tymczasem zaś objął rządy majątku napisawszy tylko do Starościnéj błagalny list, aby mu choć na próbę mimo niedoświadczenia jego i młodości powierzono miejsce zmarłego.
Po śmierci męża Ewa stawszy się nagle panią wcale pięknego funduszu, otarłszy łzy, bo jak mówiono wówczas, było je czém otrzeć, poczęła myśleć o sobie. Wprawdzie podobał jéj się Janek, ale mogła znaleść sobie daleko pokorniejszego męża i wyjść za dzierżawcę najmniéj, albo i za dziedzica wioski. Piękna, młoda i nie uboga, czekała tylko by z niéj spadła nudna żałoba. Janek począł także myśleć głęboko, co począć; marzył on tak świetną dla siebie przyszłość, że Ewa w niéj już mu się zdawała zawadą. Z jednéj strony był to dobry szczebel do wyższych stopni, z drugiéj kto wie, może ciężar i przeszkoda?
Dodajmy, że się nie domyślał wcale, ile po sobie Dracz zostawił i połowę ledwie przypuszczał. Wahał się teraz czy się ożenić, co mu się zdawało najłatwiejszém, czy podać oskarżenie na Rządzcy i przyaresztować wdowę.
Ewa ani się mogła domyśleć co jéj groziło.
Ona także dorwawszy się swobody, rachowała i namyślała się, a choć ładny chłopak nie był jéj obojętny, postanowiła się nie śpieszyć, cóż kto wie, mógł się trafić i possessjonat i familjant i personat pokorniejszy od Janka? Póki była biedna i uciśniona, dobry jéj był i Janek, teraz zdawało się, że większych honorów i szczęścia dostąpić łatwo.
Na chwilę więc stosunki ich ostygły i przerwały się. Janek tylko starał się aby nie wyjechała z Żalic i nie wyniosła z sobą funduszów, które w razie gdyby w obce ręce wpaść miały, mógł dowodząc kradzieży Dracza, przytrzymać.
Po głębokich namysłach, w kilka tygodni po śmierci Dracza, gdy już tymczasowym Rządzcą majątku został, wyszperawszy lepiéj pozostałości nieboszczyka i wyrachowawszy, że ożenienie z jego wdową, młodą jeszcze acz znacznie od Janka starszą może być dobrym krokiem do przyszłości, przystąpił nasz chłopak do stanowczego oświadczenia.
Wdowa była sama jedna w swoim pokoju i siedziała na sepeciku gdańskim, nogi pod siebie wziąwszy jak miała we zwyczaju, gdy Janek o zmroku przyszedł do niéj z ukłonem.
— Dobry wieczór Jejmości.
— Dobry wieczór panie Janie.
Tak się poczęła rozmowa, Janek pochodził od drzwi do okna, potarł czoło raz i drugi i przysiadłszy się do wdowy, biorąc ją za rękę rzekł z cicha.
— A co Jejmościuniu będzie z nami? jak myślicie.
— Co mam myśleć, alboż co ma być?
— A jakbyśmy my po roku i sześciu niedzielach, poszli do Proboszcza po błogosławieństwo?
— A nam to do czego? odparła raźnie wdowa, albo to mnie nie dosyć małżeństwa! — Daj Boże nieboszczykowi wieczny pokój, ale cóś skosztowawszy godów tych, nie chce się drugi raz kłaść zdrowéj głowy pod Ewangelją.
— Takiż przecie po wiek wieków nie zostaniecie wdową?
— Kto to wie?
— Alboż to już każdy mąż ma być do nieboszczyka podobny?
— Wszyscy oni tacy, póki się stara to się kłania, a jak weźmie to bije.
— Ależ Jejmościuniu, ja bym kochał, toć kochając to się inaczéj żyje.
— A długoż się kocha? Porzuć Wasan — czy to my nie wiemy waszego kochania. Ja od waszeci starsza, choć tak nie przestarzałam, ale zawsze wam jeszcze o ożenieniu nie myśleć, ani mnie też.
— To taki ostatnie wasze słowo, Jejmościuniu?
— Ostatnie nie ostatnie, a po co mam się śpieszyć?
— Ej to to tak! zawołał Janek, pókim ja Jejmościuni narażając się służył, pókim za życia nieboszczyka wkręcał się by złodziéj, żeby Jejmość trochę pocieszyć; uśmiechała mi się i dziękowała; a teraz nowe sitko na kołku.
— Jakie nowe sitko? żadnego niema — Waspan daj mnie pokój!
— Czy to Jejmość niepamięta, cośmy nieraz mówili?
— A co mieliśmy mówić; ot poszedłbyś lepiéj do siebie, a mnie dał pokój. Z piekarni słyszą głos Waszeci, a ludzie aby co gadać mogą, już i tak to nie pięknie, że ja tu siedzę w jednym prawie domu z młokosem.
— Zaraz pójdę, rzekł wstając Janek, trochę zagniewany, ale jeszcze raz pytam się Jejmości, to taki mnie niechcecie.
— Albo to czas o tém mówić?
— Dla mnie to i bardzo czas, rzekł zmieniając głos i postawę chłopak. Ot dwa słowa i rzecz skończona. Powiem Jejmości prawdę. Nieboszczyk całe życie kradł, mam na to dowody, co jest po nim, to kradzione, na co tu obwijać, jak Jejmość nie pójdziesz za mnie, pokażę jego złodziejstwa, zaaresztuję co jest i zostaniesz się albo z małém albo z niczém.
Wdowa porwała się z sepeciku.
— To już tak! zawołała! to już tak!
— A tak, kiedy Jejmość mnie dobrego przyjaciela z kwitkiem odprawiasz, to pokażę co umiem. Bo ze mnie kiedy druh to od serca, a nieprzyjaciel to pilnuj się!
Ewa upadła znów na sepecik i poczęła płakać.
— A! ja nieszczęśliwa, zawołała — co tu począć, co tu począć!
— Poradź się Jejmość ludzi kiedy chcesz.
— Ale ja wam panie Janie nieodmawiałam, toć tylko proszę, dajcie mi na czas pokój!
— Tak póki się nie wywieziecie i nie pochowacie co gdzie jest. Ale nie głupim, chcesz Jejmość to masz i wóz i przewóz, co nieboszczyk Dracz zostawił wiém i grosza niedam urwać, a może jeszcze Jejmościnemu posagowi się dostanie. — Ot tak, słowo, ręka i będzie po wszystkiem.
Potém szepnął jéj cóś na ucho — wdowa go odepchnęła i płakała ciągle.
— Namyślcie się dodał.
— Słuchajcie no, po chwili śmielszym głosem zawołała Jejmość, nie myślcie żebym się bała, wdowa znajdzie opiekunów i obrońców, ale Bóg widzi, mam i miałam do was serce, pocóż mnie zmuszacie przed czasem?
— To dajcie mi słowo i —
Tu schylił się jéj do ucha; wdowa już go nie odepchnęła, siedli oboje na sepeciku; my wyjdźmy z izby.
Nazajutrz Janek przeniósł się do mieszkania pani Draczowéj i dla nikogo już tajemnicą nie było, że się z nią ożeni, bo żyli z sobą od tego czasu jak mąż z żoną.
Wszystko się więc kleiło i udawało Jankowi jak niemożna lepiéj. Czemuż nie był szczęśliwy? Nie wiem: ale niespokojne miał nocy, ale dnie pędził w kłopocie z tą przyszłością do któréj szedł, a do któréj jeszcze było daleko! Ewa do niego, on do niej nie miał przywiązania, oboje niedowierzali sobie, bali się siebie, kryli przed sobą i powoli skrycie nienawidzieć poczynali. Janek podejrzewał ją, że mu kryła nieboszczykowskie skrypta i dukaty, ona go nienawidziała, że ją do oddania się zmusił. Któż nie chce mieć woli własnéj? Przewidywała także wkrótce niewolę drugą, tylko innego rodzaju; a że serca nie miał Janek, odgadła dawno, powierzchownie żyli z sobą jak należy, ale wojna domowa jeszcze się przed ślubem poczynała. Ona przed nim się taiła, on ją szpiegował, ten chciał zagarnąć, ta dać nie chciała.
Że w piérwszym roku po śmierci Dracza, Janek pokazał i dał daleko znaczniejszą intratę z Żalic niżeli kiedykolwiek była, Starościna zawsze potrzebująca pieniędzy, wymogła na mężu, że ten, którego on młokosem nazywał, pozostał przy rządzie majątku.
Jak tylko upłynęła zwyczajna żałoba, trwająca rok i sześć niedziel, Janek pośpieszył związać się dożywotnim węzłem z wdową, która rada nierada, oddała mu rękę swoją. We trzy miesiące po ślubie już mieli synka, który jednak wkrótce umarł z kokluszu.





Gdy się to dzieje w Żalicach, a Janek nie ma czasu dowiadywać się o matkę, choć toby mu łatwo przyszło, bo Lutyńskich Wólka tuż pod Żalicami; Marek powędrował do Krakowa o ubogim chlébie, i oświadczywszy się starszym Cechowym, wpisawszy w Cech jako wędrowny Czeladnik, począł pracować w staréj stolicy. Łatwo znalazł sobie Majstra, bo pokazawszy próbę, nie obawiał się by kto co zarzucił jego robocie. Spokojny i pracowity, choć to praca ciężka, siedząca, nudna, umiał się godzić z losem i wiele od niego nie żądać. Stara Maciejowa nauczyła go wcześnie, że nie w groszu i bogactwie, ale w samym człowieku jest szczęście jego lub nieszczęście przyszłe. Marek téż nie sięgał myślą wysoko, a w marzeniach daléj nie wzlatywał nad uczciwą izbę, młodą i dobrą żonę, piękny szyld czérwony i spokojne pod nim życie. Chrześciańskie wychowanie dawało mu ten spokój duszy, tę pewność szczęścia w każdym stanie, którego nic w braku jego dać nie może. Zrana pomodliwszy się wesoło siadał do roboty, wyśpiewując pobożne pieśni lub raźnego Krakowiaka, jadł zapracowany chléb smaczno, wstawał od roboty rad z siebie, a pochodziwszy po mieście, pogadawszy z braćmi i towarzyszami o starych dziejach, zasypiał do ranka snem pracowitych i poczciwych. Nazajutrz rano dzwonek Bernardyński budził go do stołka, do bani i do dratwy a szydeł znowu. Tylko niedziele a święta były wypoczynkiem roskosznym, któregoby wartości nie znał Marek, gdyby przez cały tydzień nie pracował tak pilnie. W niedzielę wydobywało się najświeższe odzienie, czeladnicy szli do Cechowéj kaplicy do swego ołtarza na nabożeństwo. A jaka to była pociecha nieść chorągiew swoją za processją! jak ochoczo młody chłopak brał udział w uroczystościach religijnych kościoła i miasta. Jakie to niezamącone niczém i poczciwe wesele towarzyszyło obchodom świąt Bożego Narodzenia, Jasełkom, Gwiazdzie, Zwierzynieckiemu konikowi, Rozwickiéj, Rękawce i strzelaniu do kurka.
Ile to potém było do mówienia siadłszy przy warstacie, jak głośne rozlegały się śmiéchy, jak szczéra pracy towarzyszyła ochota i radość. Choć dojadło nieraz siedzenie na nizkim i twardym stołku cały dzień Boży, ledwie przerwane wybiegiem na miasto z bótami lub za posyłką pani majstrowéj; — pocieszał się Marek temi słowy Maciejowéj, że człowiek stworzony do pracy, że praca jest rodzajem modlitwy Bogu miłéj.
Skutkiem przywyknienia od dzieciństwa, nie pomyślał nigdy nawet, żeby żyć można leżąc brzuchem do góry i nic nie robiąc. W niedzielę nawet czasem, gdy nabożeństwa, zabawy i przechadzki się przebrały, tęsknił za robotą. Czasem w wolnych chwilach wpadła mu xiążka do ręki; o z jakże naiwném uszczęśliwieniem w niéj czytał! Zdawało się, że umyślnie czynił to powoli, aby się lepiéj nasycić! Życie Chrystusa było jego ulubioną xiążką; Maciejowa mu ją odchodzącemu na wędrówkę ze Złotym Ołtarzykiem i Katechizmem darowała.
— Życie Chrystusa, powiedziała mu oddając te swoje skarby — powinno być dla nas ciągłą nauką; dla nas zwłaszcza ubogich ludzi. Jak my był On ubogim, jak my cierpiał, On pierwszy powiedział, żeśmy braćmi wszyscy; On nauczył, że jedni dla drugich poświęcać się powinni, wszyscy się kochać, wszystko przebaczać. Możnaż się nazywać Chrześcianinem, a nie chcieć naśladować Mistrza Chrystusa? Czytaj Marku, mówiła, módl się i pamiętaj, a pamiętaj, że nie ten szczęśliwy kto bogaty, nie ten szczęśliwy kto wielki, kto sławny; ale ten, kto umiał kochać jak Chrystus, jak Chrystus przebaczyć, jak On cierpiéć. Spokojne sumienie to jedyne szczęście. W Złotym Ołtarzyku są stare modlitwy tak poczciwie napisane, że najzimniejsza dusza rozgrzać się niemi musi. W Kantyczkach są pieśni, których rzewności i piękności żadna nowa nie wyrówna. Pisali to insi ludzie, ludzie prawdziwie pobożni.
Takiemi to słowy stara szewcowa dawała nauki odchodzącemu Markowi, którego klęczącego pobłogosławiła płacząc. Kto wié, mówiła, czy ty mnie z powrótem zastaniesz! módl się za moją duszę, ja, jeśli Bóg pozwoli, choć z drugiego świata na ciebie poglądać będę. A bądź poczciwy moje dziécko, i nie strać wiary; wszystko odzyskać można, jedna to strata niepowetowana.
Marek od dzieciństwa kołysany temi prostemi naukami, przejął się niemi do gruntu duszy, i nic go już zepsuć nie mogło. Tak mu téż było dobrze na świecie z tą zbroją Chrześciańskiego człowieka! Nie przerażała go ani przyszłość, ani cierpienie, ani ubóstwo; bogactwa ani żądał, ani pojmował potrzeby, o przyszłość był spokojny, bo ją złożył w ręce Boże. Choć w Krakowie majster Florjan, u którego przyjął służbę na Stradomiu, nie zastąpił mu wcale poczciwego Macieja, bo był popędliwy, pijak i kostéra, przecięż i tu ze swoim losem pogodzić się umiał, i tu mimowolny zjednał szacunek u niego, tak, że Florjan, co czeladników bez ceremonji pociągaczem kropił byle za co, nigdy nie dotknął Marka. Marek nie dał do tego powodu, ale téż niesłusznego ukarania nie ścierpiałby, i majster to widział, a ceniąc go jako wybornego robotnika, zrazić się obawiał. Owszem radby go był zatrzymał, bo przy Marku i reszta czeladzi i chłopców jakoś lepiéj robili i sumienniéj. Nie potrzeba było pilnować nieustannie kradzionéj roboty na własny rachunek jak przedtém, bo Marek przekonać potrafił, że i podzelowanie tajemne na swoją korzyść jest kradzieżą, skoro się raz swoją pracę i czas sprzedało. W warstacie on réj prowadził, i spuścić się na niego było można wyśmienicie; nie tylko nie próżnował, ale próżnować nie dał, nie ukradł i ukraść nie dopuścił. Majster Florjan, porachowawszy wszystko, rad był poswatać mu Martę swoją donię, ale Marek w dziewczynie nie smakował. Byłać ona ładna i bardzo ładna, ale trzpiot, ale próżniaczka jakich mało; stać na progu, ząbki wyszczérzać, lub w alkierzu się muskać, tyle tylko umiała; roboty nie wzięła w rękę, a czeladzi swojemi śmieszkami w izbie przeszkadzała jeszcze. Nie był Marek obojętny pannie Florjanównie, ale on na nią ani patrzał; za to ile było czeladników, wszyscy się nawet z drugiéj ulicy w niéj kochali. Matka nie żyła, stara tylko sługa była towarzyszką Marty, a staréj jakoś nic do rzeczy z oczu patrzało; Florjan większą część czasu spędzał na poniedziałkowaniu, tak, że od niedzieli do niedzieli poniedziałki obchodził; dziewczę robiło co chciało.
— Co to za szkoda! mówił w duchu Marek, patrząc na nią ukradkiem, gdy szła strojna w ulicę, że to tak rośnie jak pokrzywa pod płotem! co to za szkoda!
Z końcem roku Marek począł się wybiérać od majstra Florjana, ale ten tyle na nim wymógł, wyprosił i wyrobił nieustannemi naleganiami, że Marek jeszcze pozostał u niego; wymówił sobie tylko kilka tygodni czasu, bo chciał pójść w okolicę, dla dowiedzenia się o Lutyńskich.
Jakoż, latem to jakoś było, wziąwszy woreczek na plecy, kij w rękę, przeżegnawszy się, pomodliwszy, pokłoniwszy towarzyszom, zapakowawszy papiery swoje, ruszył Marek ku Żalicom. Już był się trochę rozgadał, gdzie była Wola Lutyńskich, i tam prosto dążył: — ale z niewielką nadzieją. Dwadzieścia z górą lat upłynęły od czasu tych wypadków i ludzi, o których mu się dowiedziéć potrzeba było. Domek, w którym mieszkał stary Lutyński, zwany i znany w okolicy Szaloną pałką, zastąpił już nowy dworek nowego posiadacza Woli. Wola ta od bardzo dawnych czasów rozpadła się na części i cząsteczki, a tak zwana Wólka Lutyńskich, nie miała już wieśniaków osiadłych na gruntach, tylko szmat ziemi, trochę łąk i zarośli górzystych.
Uprawiał ją teraz niejaki Malinowski ślachcic, nabywszy od wierzycieli Lutyńskiego. Długi czas zostawała w tradycjach i różnych rękach, tradycji więc nawet o rodzinie Lutyńskich w saméj Wólce trudno było szukać; należało ich po sąsiedztwie żebrać.
Marek zajrzawszy tylko do Wólki, prędko uszedł ze smutkiem w duszy, a obiegłszy sąsiedztwo i zmordowawszy się napróżnemi po karczmach u starych ludzi pytaniami, nic się nie dowiedziawszy, lub tak jak nic, ku schyłkowi dnia, znalazł się przy maleńkiéj chatce, przypartéj do spadzistego wzgórza, obwisłemi krzaki pokrytéj. Słońce zachodzić miało, a podróżny był znużony i zrażony, usiadł więc na kamieniu i rzuciwszy tłómoczek i kij przy sobie, naprzeciw chatki spoczął. Malownicza to była, choć biédna, lepianka. Co za sztuka w téj niewytwornéj budowie! Jedną ścianę zastąpiła góra kamienista, drugą w części stanowił bok parowu, pozostałe dwie z niezmierną pracą związane z gałęzi, pniaków i kawałków drzewa, cudem dach na sobie trzymać się zdawały. Dach ten garbaty, porastał prześliczny mech zielonego axamitnego koloru, którym Bóg stroi stare dęby i ubogich strzechy upadłe. Po nad nim wyglądał troszeczkę stary także i szczerbaty wierzch komina. Brzozy i sosny na szczycie pagórka porosłe, tuliły chatkę zewsząd i osłaniały. Do jéj drzwiczek wypaczonych trzeba było wchodzić po kilku kamykach chwiejących, a okienko patrzące na południe tak było maleńkie, tak oszczędnie zaszklone, że ledwie światełko wpuszczać musiało. Z drugiéj strony chaciny, gdzie nie przypiérała do parowu, kawałeczek lichéj niwy, obrzucony kamieniem, obrosły tarnem, stanowił ogródek, z którego tylko wychyliła się dynia ze swemi liśćmi ogromnemi i żółtym brzuchem i żółtym kwiatem.
Takie to było ubogie, biédne, a tak piękne w swéj prostocie i ubóstwie, że Marek nawet, nie zwykły szukać piękności, gdzie ją niełatwo było znaleść, wpatrywał się z jakiémś zadumaniem w drzwi chałupki. Ostatnie słońca blaski padając na dach i główną ścianę lepianki, złociły ją zalotnie jakby na umyślnie.
Na ciemniejszych barwach parowu i szarych kamieni, gałązki brzóz i drobnych krzewów, odskakiwały ozłocone silnym światłem misternie i drżały w powietrzu migając. Stado szarych wróbli polatywało nad gałęźmi świergocząc.
Gdy Marek jeszcze poglądał na drzwi przymknięte ciekawie, ze skrzypem uchyliły się powoli i starzec z siwą długą brodą, w szaraczkowéj sukmanie, z kijem w ręku, wysunął naprzód głowę, potém bosą nogę żylastą, aż i cały stanął na kamieniu próg stanowiącym. Zdawał się chcieć przypatrzyć podróżnemu, i z daleka zgasłym głosem odezwał się do niego.
— Niech będzie pochwalony. — Może drogi szukacie?
— Nie, mój ojcze, odezwał się Marek zbliżając z kijem i tłómoczkiem, i pokłoniwszy się siadając znów na darni. — Siadłem odpocząć, bom się strudził — a i wodybym się napił, gdyby była!
— Źródełko ocembrowane ot tam! rzekł wskazując w lewo starzec, jest i czerpaczek przy nim, ja wam wody nie przyniosę, bo nie zdążam, ale to kilka kroków tylko.
— Dziękuję za pokazanie, pójdę i sam — mój ojcze. To mówiąc wstał Marek i kilkanaście kroków uszedłszy, znalazł w istocie pniak dębowy wbity w piasczyste źródlisko, z którego mrucząc sączył się rozpadliną maleńki ruczajek. Woda była czysta jak kryształ i chłodna, nie tylko więc napił się jéj, ale się nią obmył, bo mu twarz paliła, i powrócił ku chatce. Zastał już starca siedzącego na progu, opartego na ręku, z dłoniami skrzyżowanemi na kiju; wpatrywał się w zachodzące za góry słońce.
Marek usiadł na darni nie opodal, i naturalnie poczęła się rozmowa od podziękowania za wskazane źródło.
— A wy z daleka? spytał stary.
— I z daleka i nie z daleka, rzekł chłopak powoli. Jestem czeladnik wędrowny, a teraz z Warszawy wyszedłszy, terminuję w Krakowie znowu u majstra.
— Jakiegożeście rzemiosła?
— Szewc jestem. —
— Ciężki to chléb! rzekł stary.
— Co za ciężki? odparł Marek. —
— A juściż, w mieście się wędzić, Bożego świata nie widziéć i na drewnianym stołku od rana do wieczora przykutym siedziéć, to nie roskosz.
— Ale i nie biéda.
— Wolałbym cięższą pracę, pod gołém niebem i nie w mieście.
— Boście to znać przywykli do waszego życia, to wam się tak zdaje, że już inném nie wyżyć.
— Może to być, toż i więzień do kajdan przywyka!
I zamilkli oba.
— A cóż was w tę stronę zagnało? spytał stary po chwili.
— O! to długa historja, mój ojcze.
— Naprzykład jeśli zapytać się godzi?
— Ot, moja matka była tu z tych stron, chciałem się o niéj co tu i o rodzinie dowiedziéć, rzekł Marek.
— A zkądże była matka wasza?
— Z Wólki Lutyńskiéj?
Stary odwrócił głowę.
— I jakże się nazywała?
— Tekla Lutyńska.
— Tekla Lutyńska! Tekla, to młódsza była! rzekł starzec.
— Więceście ją znali, porwał się Marek i przybliżył do dziada.
— A jakże nie, u Szalonéj pałki, bo to tak ojca Elżbiéty i Tekli nazywali, służyłem za gumiennego.
— Mój Boże! mój Boże, ach! cóż to za traf szczęśliwy; więc mi powiécie co może o Tekli Lutyńskiéj, o mojéj matce, mój dobry ojcze.
— Co pamięć zasięgnie i owszem mój chłopcze — z serca. Siądźcie no tylko spokojnie i dajcie mi myśli pozbiérać, bo to się na starość jak przerwany różaniec porozlatywało; a słuchajcie uważnie co wam powiém. Może się wam to na co przyda. — Stary Lutyński, waszecin dziad, taką rzeczą mieszkał w Wólce, gdzie teraz Malinowski, ale w starym dworku, za wałami którego teraz ani śladu. Zwali go wszyscy Szaloną pałką, bo téż taki był: dobry człowieczysko, ale zawadyja jakich już teraz nie widać. Bywało, gdy śpi, to przez sen klnie. — Zje sto djabłów z ogonami, a szabla mu u wezgłowia leży. Rębacz był zawołany na całe Krakowskie, ba i na Sandomierskie, i taki więcéj z szabli niż z kawałka ziemi w Wólce się utrzymywał. A prowadził życie osobliwsze.
Znano go okolicznie na mil kilkadziesiąt, to bywało jak tylko taka sprawa, że w dłoń plunąwszy trzeba w szabelki zagrać, Lutyńskiego wzywają, a z nim jego ślachtę, co mu służyła na podziw choć w ogień, choć w wodę. Wszystkie partje sejmikowe starały się miéć z sobą Lutyńskiego, bo z kim on był — wygrał. Pokręciwszy wąsa i klnąwszy po swojemu, jak począł krzyżową sztukę, to i adwersarzy poprzepędzał, i łby popłatał, i na swojém postawił. Miał się téż z tego dobrze i wysoko podgoloną głowę nosił, a w kaszę mu nikt nie napluł. Bywało w domu choć gospodarstwo po djable idzie, dostatek zawsze i grosz w kieszeni. Tylko licho wié jak, co się przyzbiérało łatwo, jakoś wyciekało niewiedziéć jak i gdzie, choć był skąpy, że nigdy nic zebrać nie mógł. Owdowiał wcześnie i pozostały mu się dwie córki, Elżusia bardzo piękna dzieweczka, i Tekla, która także była niczego. Ale to się chowało same pod piecem, a bez matki, to téż i niewielki los zrobiły, zwłaszcza druga. W Elżusi pokochał się Jan Mylżyński z Żalic, ta i musiał się z nią ożenić, choć mu się nie bardzo chciało, i z tą nie wiém co się zrobiło; a Tekli to taka historja: — Ślachetka tu z okolicy, Adam Porębski, mówią niepewny ślachcic, zaraz po wyjściu Elżbiéty za Mylżyńskiego, rozkochał tak Teklę, że za nim z domu rodzicielskiego uciekła. Stary Lutyński w taką wpadł wściekłość, że zakląwszy się, iż córki więcéj nie zobaczy, a Porębskiemu w łeb strzeli, czyhał tylko na niego. Porębski musiał uciekać z żoną (bo mówią, że się pobrali) do Warszawy o ostatnim groszu, bo był ubogi. W drodze jakoś chwyciła go gorączka, i zostawiwszy Teklę na zlężeniu, w karczmie na gościńcu umarł. Ledwie go było za co pochować. Co się stało z Teklą, waszą matką potém, Bóg wié, a ludzie różnie pletli; mówią, że powrócić chciała do ojca, ale jéj nie przyjął, i tak gdzieś zmarła nieszczęśliwa takoż. Ot i wszystko. To mówiąc stary westchnął, a widząc, że chciwie słuchający go Marek, milczy, dodał:
— Dawne to czasy, a jam już i wówczas, kiedy się to działo, nie był młody; pamięć pogubiła wiele, tyle tylko przypomniéć mogę. Stary Lutyński na Sejmiku przez łeb cięty, długo z rany żartując i chlébem tylko a pajęczyną ją zakładając, zawsze do ostatka po swojemu żył, i jakoś mu się przyrzuciła gangrena i umarł.
Marek milczał, dwie łzy spływały mu po policzkach, nareszcie spytał dziada:
— A gdzieżby Tekla z Porębskim, ojcem moim, ślub wziąść mogli.
— Nie gdzieindziéj jeno w parafji tu któréj, albo do Wólki, albo do Stojewa, gdzie mieszkał Porębski. Chcielibyście pewnie metryki ślubnéj poszukać?
— Nie mam jéj właśnie.
— Pójdźcie po Xiężach, a kto wié, jak Pan Bóg pomoże, to się może i znajdzie, bo taki pamiętam, że ludzie mówili, jakoby ślub wzięli.
— Niechże wam Bóg płaci, zawołał Marek, przynajmniéj od was cokolwiek się dowiedziałem. Radbym więcéj słuchać, ale noc nadchodzi, noclegu gdzieś szukać potrzeba.
— Noclegu? rzekł stary — ha! gdybyście chcieli, tobyście i tu u mnie przespać się mogli w alkierzyku. Ja i moja Anusia mamy dwie ciupki osobno, a tam tylko trochę siana dla kóz leży, toby i na posłanie stało.
— Ale ja wam zawadzę!
— I, dajcież pokój! Prawda, że stare dziadzisko nie przyjmie was wyśmienicie, bo niéma czém, ale z dobrego serca. Kawałek chleba, choć czarnego, jeszcze się trzyma, kawałek koziego séra się znajdzie, woda kryniczna i trochę kaszy, to i po wieczerzy.
— Im mniéj macie, tém mi ciężéj będzie was objadać, rzekł Marek.
— A dajcie pokój! dajcie pokój! Ubogi się chętnie dzieli, bo jutro ma u P. Boga w kieszeni. Prawdzieć mało mam i to z łaski Bożéj tylko, ale jaka to radość podzielić się ostatkiem.
— Z czegoż wy tu żyjecie w tym kątku? spytał Marek.
— Z łaski Bożéj, wylepiłem sobie chacinę, temu lat będzie kilkanaście, i nikt mnie jéj nie broni; wydarłem trochę ziemi na ogródek, to się tam czasem co posieje. Mam kóz kilka, a póki sił stało, to się będnarką bawiłem, a i Anusia nie próżnuje. Cały mój kłopot co to się z tą niebogą wnuczką moją stanie, jak ja oczy zamknę. Nie już jéj tu saméj jednéj zostać w chałupie takiéj młodéj i sierocie. Toby to piérwszy wilk zadławił! i zmarnowałoby się Boże broń. Oj! gdyby nie to mnie na świecie trzymało, dawnoby już starym oczom należało się zamknąć do spoczynku. Bo i czas! Mam bez mała sto lat, bo małym chłopięciem pamiętam Króla Jego Mości Jana III. jak jechał na Turka pod Wiedeń.
— Nie macież krewnych?
— Krewnych! Żywéj duszy! Ja chłopięciem małym sprowadzony zostałem tutaj z Mazowsza od Płocka i cały wiek tu spędziłem. Jedną miałem córkę, a po téj mi się tylko Anusia pozostała, i nas tak dwoje tylko na szérokim świecie — ale Pan Bóg łaskaw, nie da zginąć sierotom.
— Dobrze robicie, że Jemu ufacie, nikogo On nie zawiódł!
— Wiém ci ja to przez długie życie, lepiéj od was. Toć i to opatrzność Boża, że żyjemy, bo nas żywi gdyby ptaszęta łaską swoją niewidomie. Alboż i to nie łaska Jego, że mi daje życie póki o siérotę moją nie będę spokojny? Teraz już i pracować nie zdążam, a przecie chleb jest. Świat już mnie obrzydł! tęskni dusza do Boga, a umiérać nie czas. To tylko łaska jeszcze, że mnie Bóg dał w téj chacinie zamieszkać; już gdzieindziéj zdaje się bym nie wytrzymał! Tu cicho, że nie słychać jak sobie życie płynie. A nawykły od młodu do pól, do gór i gołego nieba, patrzę się przynajmniéj na nie i przypominam sobie stare moje lata, lepsze lata! oj! lepsze!
Marek zamyślony nie przerywał opowiadania dziadowi, który tak gwarzył po cichu, to gładząc siwą brodę, to spoglądając w stronę, z któréj się wnuczki Anusi spodziewał.
Słońce już było zaszło a niebo czyste poczynało przybiérać ciemniejsze barwy wieczorne, zdala słychać było beczenie trzód i śpiewki pastusze rozlegające się po górach. Nagle szybkim krokiem idąca ku chacie z kilkorgiem kóz bieżących wesoło przed nią, pokazała się dziewczynka z wiązką chrustu na głowie.
Bosa, w spódniczce i gorseciku, w białéj koszulce, z długiemi kosami jasnych włosów, spuszczonemi na plecy, biegła Anusia jak kózka za kozami, poskakując a niespokojnie oglądając się za siebie. Była młodziuchna jeszcze, i nie wiém czy poczęła rok piętnasty, tak szczupłą i tak nierozwiniętą się pokazywała.
Twarzyczkę miała dziecięcą, nóżkę dziecka i wejrzenie niewinnego niemówlęcia, łzawe, wesołe razem i nieświadome życia. W téj chwili przestrach malował się na zarumienionéj twarzy, a uczucie to zdawały się podzielać kozy, które biegły przed nią: gubiła po drodze chróst, który uzbiérała na ogień wieczorny, i oglądała się trwożliwie.
Postrzegłszy dziada, zwolniła kroku, a widząc kogoś nieznajomego, instynktowie poprawiła włosów, wstrzymała się, potém obejrzawszy śpieszniéj jeszcze zbliżyła się do chatki. Marek poglądał na nią z ciekawością i jakiémś politowania razem i radości uczuciem. Pomimo opalonéj twarzy i ubogiego stroju, była piękna, jak mało dziewcząt, a miała w sobie cóś tak łagodnego i miłego, że nawet podróżni, co ją spotykali, musieli mimowolnie odwrócić się, by ją jeszcze raz zobaczyć, jak się odwraca ku jakiemu osobliwszemu zjawisku.
— To cóś szczególnego, rzekł stary, że powraca bez piosenki, i leci tak żywo. Nigdym ją taką nie widział.
Ledwie tych wyrazów domówił starzec, gdy z za urwiska wychylił się jeździec na koniu porządnie ubrany z myśliwska, młody jeszcze, blady, z uśmiechem złowrogim na ustach i rozognioną twarzą.
Marek mimo zmroku poznał w nim zaraz podróżnego, którego spotkał w Wygodzie, był to bowiem Janek.
— A! takim przydybał aż na miejsce, moja Malinko! wołał Janek, i wiém teraz gdzie się kryjesz! To mówiąc zobaczył i poznał Marka, spójrzał na starca. Dziad, pomimo wieku, porwał się z kamienia, na którym siedział, i potrzęsając kijem, zabiérał się cóś powiedziéć; ale mu gniéw i oburzenie nie dały z początku wyrzec słowa.
— Po co ganiacie się za dziewczyną, zawołał wreszcie. — A macie to Boga w sercu, nieboże to straszyć!
— Albo co? spytał Janek, wstrzymując konia — cóż to myślicie mi zabronić?
— A któż, jeśli nie ja? odparł stary, moje to dziécko.
— I cóż z tego! Dobrze, że wiém, iż wasze — będę wiedział gdzie go szukać.
Starzec trząsł się z gniewu.
— Bez Boga w sercu! bez Boga! rzekł ze złością, kijem potrząsając — o gdyby mi młode moje lata, nauczyłbym cię; paniczu!
— Ty! ty! Jankowi zaiskrzyły się oczy, podpędził konia i poskoczył do starca podnosząc batóg, który trzymał w ręku, Anusia krzyknęła straszliwie, obejmując dziada rękami; ale Marek, chwyciwszy podróżny kij, już zasłaniał dziada, i srogim wzrokiem zmierzywszy Janka, krzyknął:
— Ani kroku daléj, lub łeb ci rozbiję!
— Ty mnie! włóczęgo! zawołał Janek i zmierzył się na niego; ale nim spuścił rękę, już z konia zrzucony leżał na ziemi.
Marek piérwszy mu wstać pomógł, nie chcąc ze zwycięztwa korzystać. — Wstawaj, rzekł, paniczu, siadaj i ruszaj z Bogiem, a nie pokazuj się tu więcéj.
Szybko pochwycił się na konia Janek, ściągnął ze złością i iskrzącemi oczyma cugle koniowi, odstąpił i grożąc ręką zawołał:
— Czekajcie, to nie koniec. Żalice niedaleko od Wólki, a Rządzca Żalicki da się wam we znaki, popamiętacie dzień dzisiejszy!
— Pamiętajcież także, odparł mu Marek śmiało, że ja tu na was czekać będę!
Janek w czwał zaciąwszy konia ujechał.
Bóg zapłać, rzekł stary, padając raczéj niż siadając na kamieniu i łyse czoło obejmując rękami. — Bóg zapłać — więcéj powiedziéć nie mógł. Anusia już się była schroniła do lepianki.
— To Rządca Żalicki! rzekł po chwili dziad. — Kaduk nadał mu zobaczyć Anusię, teraz dnia i nocy nie będzie spokojnéj! Słyszałem ja o jego sprawkach! Niéma co podobno popasać mnie w téj staréj chacie, gdzie myślałem, że życia dokończę; nie ostoję się tu z Anusią! Żalice o staje, nie da nam pokoju, a i na mnie się pomści i na swojém postawi. Srogi dla ludzi i gwałtownik!
— Nie bójcież się, rzekł Marek szybko, ja tu jeszcze kilka dni w okolicy włóczyć się muszę, to na chatę wieczorami najrzę.
— Dziękuję ci mój synu, ale w dzień, ale co godziny lękać się teraz będę o moje wnuczę. Ona w chacie nie wysiedzi; młodemu to potrzeba i słoneczka, i powietrza, i swobody, trudno ją trzymać; a któżby nam kozy popasł i o chleb we wsi się postarał? A tu teraz straszno ją będzie puścić krokiem.
— E! nie bójcie się dziaduniu, odezwał się w téj chwili głosek już uspokojonéj dziewczyny z za drzwi lepianki. — Znam ja ścieżki, gdzie konno nie przejedzie, a dogonić nie dogoni, a zresztą choćby mnie i dopędził, to cóż on mnie zrobi? Zwyczajnie chciałby się pośmiać, ale ja go zbędę, że pójdzie jak zmyty. To już trzeci dzień tak się za mną pędza; a dopiéro dziś, że mi się kozy rozbiegły, musiałam wracać taką ścieżką, że mnie aż tu ścigał.
Stary milczał zamyślony, Marek wpatrywał się w piękną główkę dziewczęcia, wychyloną z zadrzwi chaty i ożywioną teraz oczyma takiego wyrazu pełnemi, że czeladnikowi zdawało się, jakby słyszał je mówiące mu cóś, czego tylko zrozumiéć nie mógł: ale co słuchać było mu tak miło, że byłby wiek przetrwał na milczącéj rozmowie. Poczynało ciemniéć na dworze, i dziad wprowadził chłopaka do swojéj lepianki. Porządniejsza ona była wewnątrz niż powierzchowność jéj obiecywała.
Stroiły ją szczątki lepszego bytu i dostatniejszéj przeszłości. Do koła biegły pod ścianami ławy czyste, podłoga posypana była piaskiem z ruczaju szorstkim i błyszczącym, piec i komin wybielone były schludnie. Łóżko starego stało w kącie przystojnie pokryte, a nad nim torba myśliwska, obrazek N. Panny z Krużganków niezgrabnie na drzewie przez artystę z Bobrka wycięty, gromnica i wianek i palma. Maleńki czysty stół chwiał się trochę, ale podłożony kamyk utrzymywał go od zbytniego przechylenia. Strzelba staroświecka wisiała także na kołku, obok pleciony bizun, czapka barankowa, kij osmalony. Przy łóżku stała skrzynka okuta, pokryła starą kapotą. Przez drzwi do alkierzyka widać było izdebkę Anusi szczupłą, z okienkiem na parowu ścianę wychodzącym, ale równie czystą jak piérwsza. Okienko to otwiérało się, i w téj chwili nawet było otwarte, a woń brzóz i macierzanki porastającéj boki urwiska, rozlewała się po izbach.
Starzec zafrasowany i zamyślony siadł na łóżku, Marek na ławie, Anusia zapasawszy fartuszek, jak myszka zwinna, poczęła się krzątać około wieczerzy. Niekiedy wesołém dziecinném odzywała się słówkiem i uśmiéchem, to spójrzała na Marka, który z niéj oczu nie spuszczał, a ile razy spotkał jéj wzrok, niedoznane dotąd uczucie jakiegoś nieopisanego szczęścia i pokoju rozlewało się w jego duszy.
Dziewczę było dzikie, proste, ale śmiałe jak dziecko. Widocznie chciała rozweselić pochmurnego starca, opowiadając to to, to owo, czego się dowiedziała po drodze i w blizkiéj wiosce. Różne wiejskie nowiny dobywała z pamięci, napróżno niemi chcąc dziada rozbawić. Mówiła mu o Wólce, o urodzajach na łanach, które znał stary tak dobrze, o zbożu, którego los zawsze gumiennego obchodził, o spodziewanéj burzy, bo rosy nie było, o tém, że widziała Proboszcza, który o starego pytał, o swoich kozach, o sąsiadach; ale nic na ten raz nie zajęło zamyślonego gumiennego. Powiesił głowę, nasępił brwi, czoło zmarszczył, i siedział nieporuszony. Nareszcie Anna przyszła aż do niego i całując go w rękę, poczęła mu cóś szeptać na ucho, poklękła przed nim, żeby mu w oczy zajrzéć, i wymogła, że ją choć milcząc do serca przycisnął, ale się stary rozpłakał.
Marek patrzący na to rozumiał dobrze i myśli starca i strachy. Zgrzybiały dziad obawiał się śmierci i sieroctwa dla dziewczęcia, które bez opieki zginąć mogło.
— Napróżno sobie głowę łamię, rzekł w końcu gumienny, tu niéma co innego radzić, jak tylko temu wisusowi z oczu zejść na czas, póki nas nie zapomni. Mnie staremu, chyba Bóg nie łaskaw, nic zrobić nie może, a ty Anusiu na jaki tydzień pójdź lepiéj prząść do Jeremjaszowéj do Wólki. Przesiedzisz tam jaki czas, a jak on tu raz drugi zobaczy, że ciebie niéma, da pokój i zapomni.
— Albo to ja tak mogę was opuścić? spytała Anusia uśmiéchając się — a co wy poczniecie beze mnie.
— O! o! bo już myślisz, że sobie rady nie dam bez ciebie. Co mi za wielka sztuka! A dużoż to koło mnie chodzenia, pewnie koło twoich kóz więcéj! Nie jem wiele, ognia sobie i sam rozpalę, krupniku upryszczę; a tylko mi trochę tęskno będzie — ale cóż robić!
— I dalibyście pokój bać się tego panicza! a co on mnie zrobi? Ot pożartował i po wszystkiém.
Stary spójrzał na Marka, jakby mu co chciał powiedzieć, czego przy Anusi nie śmiał, i poruszył ramionami.
— Już kiedy mówię, to mnie słuchać potrzeba — odezwał się, jutro przed świtem pójdziesz do Jeremjaszowéj i do Wniebowstąpienia tam posiedzisz.
— A jak mi Bóg miły, nie wytrzymam nie widząc was!
— No! to tam kiedy w słotę i plochę, ukradkiem zejdziesz do mnie. — A jutro ot, ten dobry podróżny, z daleka cię przeprowadzi.
— Wy bo mnie dziaduniu, macie koniecznie za dziecko! Albo to ja sobie rady nie dam? O! ho! naprzód tylko ja i moje kozy znają jak ja wszystkie ścieżki i ścieżynki, powtóre wiatr mnie chyba dogoni.
— A koń? spytał stary.
— Koń tam nie przejdzie, gdzie ja.
— Koń przejdzie wszędzie, gdzie człowiek przejść może — dodał stary wzdychając.
Teraz Anusia spójrzała na Marka, jakby mu powiedziéć chciała, że stary sam nie wié czego się boi.
— Po co ja mam tam siedziéć u Jeremjaszowéj? dodała, albo to mnie myślicie nie tęskno za moją chałupką, za wami, a nawet za kozami memi? Ja tu tak przywykłam od dzieciństwa, tak znam każdy kamyk i krzaczek, każde drzewko, każdą trawki kupkę, że mi tu tylko jak w domu, a już w Wólce to obczyzna.
— Przecież zawsze tu siedziéć nie będziesz, rzekł stary.
— A czemu? spytało dziewczę.
— Jużciż mnie tu wieki nie żyć! a potém tobie tu saméj nie zostać, jak się znajdzie człowiek co ci rękę poda, będziesz musiała pójść za nim.
— O! nie! odpowiedziała Anusia — o! nie! ztąd się nie ruszę. Mnie w tym kątku tak dobrze, w téj chacinie tak wesoło, tak miło, żebym ją za pałac nie pomieniała. Mnie tu nawet wróble znają. — A kto mnie ztąd może wypędzić.
— Bieda cię wypędzi! westchnął stary.
— Jaka biéda? albo to człowiekowi wiele potrzeba? — Chleb, woda, dach, a za chatą znajomy świat, na który wyjrzéć wesoło, ot i dosyć.
— Dzisiaj! rzekł gumienny, i pokiwał głową.
Gdy tych słów domawiali, a wieczerza była gotowa, Marek pomógł ją Anusi przynieść na stół; dawnym obyczajem dobył on swoją łyżkę z za pasa i przeżegnawszy się siadł pożywać z gospodarzem i jego wnuczką. Anusia usiadła przeciwko niego na zydelku, i więcéj podobno patrzał na śliczne dziewczę, niżeli jadł Marek; piérwszy raz na widok jéj przyszło mu w życiu na myśl, że mógłby się ożenić.
Po wieczerzy starzec z sieni na prawo pokazał Markowi komórkę, gdzie trochę siana leżało; czeladnik pożegnawszy starca i Anusię, która mu się uśmiéchnęła białe pokazując ząbki, zabrawszy tłómoczek i kij, poszedł smaczno zasnąć na siano.
Nazajutrz rano, gdy się gumienny upiérał, żeby Anusia szła do Jeremjaszowéj, Marek, który ufność jego wzbudził, uproszony o odprowadzenie dziewczyny, podjął się ochoczo tego obowiązku. Szedł nawet w tę stronę do Proboszcza, więc mu nic nie było z drogi. Anusia próżno się opiérała, prosiła płaczem i śmiéchem, starała się dziada przełamać, uparł się stary i iść jéj kazał koniecznie.
Przygotowawszy więc wszystko w lepiance, co mogło staremu być potrzebne, rada nie rada, wybrała się Anusia, zapowiadając, że nie za tydzień, ale za trzy dni powróci, choćby tylko dowiedziéć się o dziada. Kozy przywykłe do wypędzania w téj godzinie, beczały napróżno, Anna ich wypędzić nie mogła, boby za nią były pobiegły; i dopiéro gdy znikła z oczu starego, gumienny zagródkę im otworzył. Nie turbował się o ich powrót wieczorny, bo nie raz powracały same. Marek żegnając go, szepnął, że się dowié do niego, błąkać zmuszony od kościołka do kościołka w téj stronie.
Słońce wschodziło, gdy on i Anusia trochę smutna, wyszli z lepianki, na któréj progu modlił się gumienny. Chwilę szli nic nie mówiąc; nareszcie dziewczę spójrzało na Marka i odezwało się do niego:
— A to wy z Krakowa?
— Teraz tylko do czasu w Krakowie terminuję — odrzekł czeladnik.
— Mój Boże, jak to wy w mieście wytrwać możecie? — Ja raz tylko byłam w Krakowie dwa lata temu, a to mi się aż w głowie zawracało. Ludzie tam żyją jak w ukropie, gwar, ścisk, zgiełk i ciasnota, a za murami świata nie widać. Juściż to lepiéj na wsi u nas, poczęła szczebiotać weseléj — jest czém odetchnąć, jest na co popatrzéć. Jabym w mieście tygodnia z nudy nie wybyła.
— Do wszystkiego nawyknąć można, rzekł na to Marek, a że ja z dziecka żyłem w mieście, to mnie się zdaje nie tak źle i w tych murach. A i miasto ma swoje piękności. Na wsi nie widzicie takich wspaniałych kościołów i pałaców, co to je przecie na chwałę Bożą i podziw ludzki, ludzie zbudowali. A jakie nabożeństwo!
— Cóż kiedyby mnie w waszém mieście głowa się kręciła, i zdałoby mi się, że mnie kto zamknął.
— I ja się wsią nie brzydzę, ale tak żyje człowiek jak może; nasz chléb w mieście.
— A macie wy ojca, matkę?
— Nikogo. — Tak, mylę się — matkę przybraną, co mnie wychowała.
— W Krakowie?
— W Warszawie!
— Aż w Warszawie! a jakże to ona was puściła tak samego jednego daleko od siebie?
— A cóż mi się stanie, moja panienko?
— Alboż ja wiém! Ale tak czegoś straszno bardzo, jéj za wami, a wam za nią tęskno być musi.
— Jakże nie! rzekł z westchnieniem Marek.
— Cóż wy tu w téj stronie robicie? spytała Anusia.
— Widzicie, moja matka z tych stron była, to przyszedłem dowiadywać się tu o nię, bom jéj nigdy nie znał, a mało co o niéj i wiém.
— A! i ja mojéj nie pamiętam! szepnęła Anusia — ani ojca. Stary mnie sam wykołysał: on mnie ojcem i matką! Mój Boże, to taki dobry poczciwy dziad! Ot i teraz trzeba mu było, nie wiedziéć dla czego, odprawić mnie do Jeremjaszowéj! A jak on tam sobie rady da, to nie wiém. Prawda, że chróst jest, że woda niedaleko, że jemu dziś w nocy wszystko a wszystko nagotowałam na cały tydzień i po xiężycu przeprałam drugą koszulę na niedzielę — ale wszystko taki jemu będzie i ciężko i nudno.
— Ja tu wstąpię do niego dzisiaj — a może — dodał, i jutro. W myśli zaś powiedział sobie, i przez cały tydzień. — Nie bójcie się.
— Jak to? bylibyście tak poczciwi? pochwyciła Anusia żywo — doprawdy?
— Szczérze — doprawdy — nie bójcie się, wcześnie powrócę i jeść mu zgotuję, i wody przyniosę, i drewek się postaram.
Anusia nie dowierzała, ale taka była rada, tak się jéj oczki zaświeciły, że Markowi aż serce zaskakało z radości. — Ale dla czegoż wy byście to zrobili? spytała po chwili smutniejąc.
— Dla czego? Ot tak! — wszak ci to mała rzecz bardzo. Ja siéróta, wy siéroty, co to za dziw, że jeden drugiemu pomoże!
— Pan Bóg wam to nagrodzi!
— O! niéma za co! A wreszcie nie myślcie żebym to ja robił wielką rzecz. Ja tu nie mam ani znajomego, ani kąta, muszę jeszcze się dni kilka włóczyć, dobrze mnie miéć kąt, gdzie głowę przytulić.
Anusia popatrzała na niego i weselsza rozśmiała się. — O to! chwała Boga, rzekła, o dziada będę spokojna. To mówiąc dochodzili do Wólki, i gdy już nie opodal chatę Jeremjaszowéj widać było na pagórku w gruszach; Marek pożegnał Anusię, która mu się uśmiéchnęła wesoło i poskoczyła ścieżką zarosłą, parę razy obracając główkę, żeby go jeszcze raz zobaczyć. Marek zdaleka stojąc, patrzał aż mu z oczu znikła.





My wróćmy do Janka, któregośmy zostawili szczęśliwym małżonkiem wdowy po Draczu i jego szkatułki spadkobiercą. Małżeństwo to wcale nie było szczęśliwe: wdowa zmuszona do niego, miała niechęć widoczną do narzuconego męża, a mąż wkrótce ją sobie zbrzydziwszy, wcześnie zastarzały, począł jak stary rozpustnik uganiać się za najmłodszemi dziewczętami. Nie uszło to baczności Ewy, która co wieczora, co ranka, skakała do oczów Jankowi; Janek się bronił, czasem nawet nieboszczykowskiego dobywając harapnika.
Cały dzień spędzał potém na koniu, koło gospodarstwa, którego dla Starosty nie tyle, ile dla siebie pilnował; na polowaniu, w którém szukał rozrywki, lub latając za wieśniaczkami i ślachciankami z okolicy.
Ale to wszystko były tylko rozrywki; celem ważniejszym życia, ciągle dla niego stało w oczach wzniesienie się i emancypacja z służebnictwa. Mógł wprawdzie wynijść z niego, kupując majątek za pozostałość po Draczu, ale z drugiéj strony żal mu jeszcze było tego, co rządząc kluczem, sam mógł jeszcze uzbierać.
Tymczasem tylko napatrywał sobie wioski, powoli targował i myślał, coby kupić. Wólka Lutyńskich choć nie osiedlona, dawała się tanio nabyć od Malinowskich, przy niéj tuż były dwa folwarczki, już także zatargowane przez Janka.
Zwlekał tylko nabycie, śpiesząc co można schwytać, nimby Żalice opuścił. Ciągłe troskanie się około grosza, swary z żoną i kłopoty gospodarskie Rządzcy, nie dały mu dotąd pomyśleć o dowiedzeniu się pochodzenia matki. Odkładał to do jutra, nie wiele spodziewając się dowiedzieć i obejściem Starościnéj, przekonany już prawie, że Tekla Lutyńska nie mogła być jéj siostrą. Dopiéro kupować zamyślając Wólkę, dowiedział się całéj prawdy, i choć o losie swéj matki nic nie zasłyszał, przekonał się wszakże, iż była siostrą Starościnéj. Zwolna więc gotując sobie dowody na to, i wybierając się z niemi do Warszawy, namyślał się jeszcze jak począć. Kilka już razy wpadał na przekonanie, że lepiéjby może cierpliwie czekać śmierci Starosty i jego żony, a dopiéro wówczas jako spadkobierca, o poczynione przez Starostę zapisy się upomnieć.
Zwolna więc rachując, jak korzystniéj było postąpić, walczył sam z sobą niewiedząc na co się odważyć. Starościnę mógł pogniewać, dowodząc jéj pokrewieństwa, rozgniewana, mogła mu i rządztwo w Żalicach odebrać i zapisy swoje na kogo innego przelać. — Z drugiéj strony, nic nie tracił na oczekiwaniu, majątkiem rządził sam, powoli się z niego żywił, a cichaczem mógł za gotówkę kupować przyległe wioski.
Przychodził mu czasem na myśl brat, którego tak dziwnym trafem w drodze spotkał, ale myślał sobie, że biédny rzemieślnik, powędrował, gdzieś daleko i nie powróci zapewne, a przynajmniéj nie stanie mu na przeszkodzie.
W jednéj ze swych myśliwskich wycieczek, Janek spotkał Anusię, i chciwy młodości, za którą więcéj, niż za wdziękiem się upędzał, widząc w niéj połączoną, i piękność i lata pożądane, począł się za nią uganiać. Ale dzikie dziéwcze, nierozumiejące niebezpieczeństwa, tylko instyktowie wstręt jakiś mając do napastnika, niełatwe było do schwytania. Spotkać je nawet codzień było trudniéj, a za spotkaném gonić prawie niepodobna. Janek słowa na dziewczynie wymódz nie potrafił, i próżno szukając zręczności, poznania się bliższego, we zwykłych śledził jéj ścieszkach. Nikt nad nią lepiéj nie znał wszystkich zakątków, zarośli, prześladków, przesmyków i ścieżek w okolicy; od czasu, jak postrzegła, że Janek jéj szukał, poczęła chodzić, takiemi niedostępnemi drożynami, że ona tylko i kozy, wdrapać się tam mogły. Widział ją zdaleka nieraz, a usiłując się zbliżyć, tracił z oczów, jakby się w ziemię zapadła. Niewiedząc dotąd, gdzie mieszkała, bo w różnych kierunkach idącą ją widywał, Janek spotykał się z nią coraz rzadziéj, nareszcie traf ostatniego wieczora, odkrył mu chatę Anusi.
Upokorzony w oczach jéj i starca, bo zrzucony z konia jedném silném uderzeniem Marka w którym poznał brata; postanowił zajadléj jeszcze pomścić się na wszystkich. — Nagłe zjawienie się tego którego sądził dalekim, pomięszało go przecież i napędziło myśli dziwnych do głowy. Kończył zawsze na tém, że wypadało się pozbyć szewca, który w okolicy ślad o swéj matce albo już odkrył, lub łatwo nań mógł wpaść.
Ale jak tego dokazać?
Janek nie był jeszcze do tego stopnia zepsutym, by się występku jawnego i krwawego dopuścił; kradł wprawdzie bez zgryzoty sumienia, ale od zabójstwa wstrzymywała go nie tyle bojaźń kary Bożéj, ile sam jego charakter. Brakło mu téj namiętności zarazem, i téj krwi zimnéj, która występki spełnia. Myśl przechodziła przez głowę i nie poruszała go wcale; dokonać jéj siły nie miał. Czuł, że odwagi by zabrakło. Jego rzeczą był nie niebezpieczny wysiłek na zbrodnię, ale ostróżne i skryte poniewieranie się w brudach tajemnych szkarad. Wychowanie nie dało mu sumienia, nie uzbroiło go w zasady, a zmiękczając go i wycieńczywszy zawczasu, jedno z żądeł razem odjęło. Janek byłby patrzał z zimną krwią na posługujące mu zabójstwo, ale ani podmówić, ani dopełnić go nie byłby się odważył. Jedyna jego namiętność: chęć wzniesienia się, pragnienie zbytku i dostatku, już nieco nasycone nadziejami, które lepiéj od skutków wystarczają czasem namiętności; — nie podżegały go tak silnie, by się dla nich na utratę tego co już miał, poświęcił.
Klął zjawienie się swego brata w okolicy, ale napróżno szukał środków oddalenia go, rachując na to, że przypadek który go tu sprowadził, odwiedzie go gdzie daléj. Co do starca i Anusi, blizki będąc nabycia Wólki Lutyńskiéj od Malinowskich, miał wszelkie prawo sądzić, że się nie wymkną jego zemście. W tym nawet celu przyśpieszył nabycie kawałka ziemi nieznaczącego, które jego dostatków zdradzić nie mogło.
Zaraz nazajutrz po opisanym wypadku, pojechał do Malinowskich, i wyliczywszy zadatek, umówiwszy się o wypłatę o Świętym Janie, i objęcie swéj nowéj possesji, powracając wstąpił do chaty gumiennego, aby zobaczyć co się też tam dzieje.
Zastał go samego na progu, wiążącego niewod, co na starość jedyném było zatrudnieniem jego i zarobkiem.
— Ha! — zawołał do niego z konia — a co? cieszysz się wczorajszém! ale poczekaj będziesz miał za swoje! —
— Cieszyć się niéma czém, jak odgrażać się niéma za co — odparł stary. Com ja temu winien, żeście po guz przyszli, i guza złapali! —
— Guza! nie! nie! nie na guzie się to skończy! — rzekł miotając się na koniu Janek. —
— Darujcie mnie staremu — powoli odpowiedział gumienny usiłując uspokoić i ukołysać nieprzyjaciela, którego się lękał. Ja tu w tém nic nie winienem. Dziewczyna wnuczka moja, już powróciła do domu. —
— Alboż tu nie mieszka? — spytał szybko Janek. —
— O! nie, czasem tylko przychodzi mi posłużyć, a mieszka o milę — w Mogiłkach. —
— A! dobrze wiedzieć! — podszepnął Janek. —
— Ten zaś człowiek, co się z wami tak nieludzko obszedł. —
— Co pleciesz stary! przypadek! złość mnie chwyciła, chciałem się rzucić na niego, i zsunąłem się z konia. —
— Tak, to prawda — bąknął dziad. —
— A ten człowiek zkąd? —
— Nie wiém, to był podróżny. —
— Dawno tu? —
— Wczoraj przyszedł, dziś odszedł podobno do Krakowa. Stary, bezsilność swą ratował jak mógł kłamstwy, drżał biedny. —
Janek się nieco rozdobruchał. — Słuchaj-no stary — rzekł, wiesz ty kto ja jestem? —
— A toż Pan sam wczoraj powiedzieliście, że z Żalic? —
— Tak Rządzca w Żalicach, a od Ś. Jana da Bóg, Pan i dziedzic Wólki Lutyńskiéj, będziesz więc na moim gruncie i wybieraj sobie, albo że cię z twoją siwą głową ztąd przepędzę na żebraninę, albo jak zechcę, to ci i chatę pobuduję i opatrzę na resztę życia. —
— Któżby to Panie lepszego nie wybrał! —
— No! mądréj głowie, dość na słowie, a siwy powinien być mądry. Sprowadź swoją wnuczkę do siebie, i po wszystkiém. —
Stary, który dotąd tylko się o siebie obawiał, teraz zatrząsł się o Anusię, i ze strachu postanowił kłamać do końca.
— Jakże ją Panie mam sprowadzić, i ona ma swoich, to ją nie puszczą. A potém, ta to dziecko. —
— Co tobie do tego — masz do wyboru. —
— A toć czas — rzekł stary, do Ś. Jana to się namyślemy. —
— I pamiętaj — dodał Janek zawracając konia, żebyś o kiju za jałmużną nie poszedł. —
Zaledwie stracił go z oczów gumienny, rzekł w sobie — No! no! nie tak to wielkie złe pójść z torbami i modlitwą, niedoczekanie wasze, żebyście mnie zastraszyli. Ciężko będzie swoją chacinę porzucić, ale bodajem się miał włóczyć jeszcze po świecie, i kości gdzie na nieświęconéj ziemi położyć — no to pójdę!
I powiedziawszy to, począł znowu niewód wiązać. Janek tymczasem nie bardzo dowierzając staremu, zasiadł się na cały dzień nie opodal od chaty, szpiegując azali nie powróci Anusia, a niedoczekawszy się jéj i widząc same z pola wracające kozy, przekonany, że go dziad nie zwiódł, pojechał do domu.
Nad wieczorem dopiéro, Marek pośpieszył do gumiennego, który go z wielką przyjął radością.
— A co? — spytał go, Anusia? —
— Bądźcie spokojni, przędzie u Jeremjaszowéj; wracając przechodziłem mimo, poznała mnie i kazała mi tu siebie wyręczyć, powiedziała mi gdzie co leży; nie troszczcie się o wieczerzę i ogień, ja tu dam wszystkiemu rady. —
Jakoż zawinął się czeladnik śpiesznie i jął do roboty; wnet wody zaczerpnął, naczynie pomył, stół i ławy pościerał, chróstu nałamał, ogień rozłożył i wiedząc gdzie co było, począł jak umiał przygotowywać wieczerzę. Stary mógł swoim zwyczajem usiąść na progu i modlić się, a potém wszedłszy do chaty, opowiedział Markowi ranne odwiedziny Janka. — Czeladnik zamyślił się, ale nic nie odpowiedział. Spytany czy znalazł metrykę ślubną za którą do blizkiéj chodził parafji, odpowiedział, że xiędza nie zastał, i że kilka dni jeszcze musi w téj stronie zabawić, bo proboszcz nie rychło powróci. Było to kłamstwem przecie, bo metrykę żądaną, miał już w tłumoczku, ale nie chciał starca i dziewczyny na los opuścić, i postanowił zabawić, pókiby sobie lepszéj rady nie dali. Wdzięczen był staremu za wiadomość o matce i gościnne przyjęcie. Anusia mimowolnie także pociągała go ku sobie. Tłumaczył się sam, że to robił z obowiązku chrześciańskiego, że winien był pomoc starcowi, ale czuł niemniéj, że i dziewczyna go wstrzymywała.
Może byłby to samo dla starego uczynił, ale pewnie nie z taką radością, nie z takiém uczuciem szczęścia.
Wieczerza prosta wprawdzie i niewytworna, bardzo smakowała dziadowi, a Marek téż który suchym chlebem i wodą dzień odbył, przysmaków nie potrzebował. Pomodliwszy się poszli spać; a nazajutrz rano wszystko w chatce urządziwszy żeby staremu jak najlżéj było, nie chcąc Marek dać poznać, że bawi tylko dla nich, poszedł niby za swoją sprawą, w istocie jak na przechadzkę ku chacie Jeremjaszowéj.
Na chwilkę zobaczył tam Anusię, któréj o dziadzie dał wiedzieć, a potém siadł na wzgórzu pod dębami, i czytając cóś z pobożnéj xiążki, poglądał na chatę w któréj Anusia przędła.
Kilka dni podobnych poprzyjaźniły Marka serdecznie ze starcem i Anną; ona przywykła już do niego jak do brata, on ją pokochał więcéj niż siostrę. Gdy już nie było powodu dłuższego bawienia w téj stronie, a odejść trzeba było, bo i majster czekał; i mieszkańcom lepianki i Markowi, zrobiło się tęskno jakby rodzinę rzucał.
Stary zapłakał, Anusia także fartuszkiem łzy ocierała, patrząc na niego tym wzrokiem, co go do głębi poruszał. Marek i szedł i wahał się; musiał do Krakowa, a chciało mu się serdecznie pozostać. Z drugiéj strony, nie bardzo był spokojny o los Anny, któréj Janek, jak widać było ze wszystkiego, z oka nie spuszczał.
Co tu począć?
Jakoż słońce już było wysoko, stary go wstrzymywał, chmury się zbierały, i Marek jeszcze na ten dzień pozostał.
Ten jeden dzień bardzo miał wiele znaczyć w życiu Marka.
Ku południowi gumienny poczuł się bez żadnéj przyczyny słabszym niż zwykle, i zamiast wziąść się do niewodu wedle zwyczaju, musiał się w łóżko położyć. Jak to czasem bywa ze starémi, przy piérwszym oznaku choroby, poczuł on zbliżenie się śmierci, i powiedział kładnąc się w łóżko: — Już ja z niego nie wstanę! —
W zaiskrzonych gorączką oczach, widać było i słabość która z życia ostatkiem walczyła, i niepokój o los Anusi.
Wnuczka także przeczuciem jakiémś tknięta, klękła u łoża, załamawszy ręce, i gorzko płakać poczęła. Stary milczał i myślał, snać szukał sposobu zabezpieczenia losu sieroty, która zdawała się pastwą przeznaczoną dla Janka.
Jak tylko legł na ubogiéj pościeli, coraz gorzéj a gorzéj mieć się począł, tak, że ku wieczorowi widoczne było niebezpieczeństwo. Anusia pobiegła po babę do sąsiedniego przysiółka, bo tu innych nie znano lekarzy. Baba pokiwawszy głową, zgotowała ziela i dała je pić staremu, a dziad wypiwszy je, trochę ożywiony, o xiędza już tylko prosił. O północy, rzekł słabym głosem: — Już mnie nie będzie. —
Marek poleciał po xiędza.
Gdy się to dzieje, Anusia płacze i ręce łamie, baba cóś mruczy pod nosem, a stary stęka i wzdycha, tentent konia dał się słyszéć u chatki. Nikt go nie posłyszał prócz starca, który chwycił się o swéj sile, i wskazał Anusi alkierz, aby się w nim skryła. W początku nie zrozumiała dziewczyna, ale gumienny powiedział jéj zebrawszy się na słowo: — Idź do alkierza i nie wychodź, a posłuszne dziecko słysząc już szelest w sionkach, wybiegło do swéj izdebki. Baba tylko i dziad, pozostali sami. — Wszedł Janek z dwóma psami, zamaszysto drzwi odmykając, i zobaczywszy starego na łóżku, spytał w progu.
— A co stary, namyśliłeś się? —
— Widzicie — odparł słabym głosem gumienny, namyśliłem się umrzeć. —
— A! a! — zawołał Janek! doprawdy! a gdzie wasza wnuczka? —
Już stary kłamać na łożu śmiertelném nie chciał — odpowiedział więc powolnie. —
— Dajcie jéj i mnie pokój. —
— Onaż tu musi być — rzekł, kiedyście chorzy, tylkoście ją przychowali. —
Stary milczał, pochmurny wzrok z pod siwych brew wlepił w młodego chłopca, podniósł się na łokciu, zachrzęszczało mu w piersi wyschłéj, i głosem silnym jeszcze, bo uczucia pełnym, zawołał:
— Młody jesteś! młody jeszcze! jam stary i umieram. Posłuchaj nauki konającego, nie czyhaj na zgubę ludzką, bo cię dotknie ręka Boża. —
Janek się rozśmiał tylko.
Jak wszyscy niedowiarkowie przesądny przecie, pod uśmiechem skrył trochę strachu.
— Dajcie mi pokój z nauką, ot lepiéj byście powierzyli mnie wnuczkę, ja się jéj losem zajmę, moja żona wezmie ją do Żalic, do dworu — potém, wydam ją za mąż. —
Bóg zapłać, dajcie mi skonać spokojnie, i idźcie sobie. —
— Idźcie bo sobie Panie — dodała baba. Widzicie, że stary na śmiertelnéj pościeli, a wy mu głowę durzycie. —
— Precz czarownico! — zakrzyczał Janek. Precz! ja z tobą nic nie mam — i usiadł na ławie wyciągając nogi, a psy poszły wietrząc po kątach, aż do łoża starego. —
Po chwilce ujrzał drzwi alkierzyka otwarte, i świszcząc posunął się ku nim, gumienny zadrżał, zatrząsł się i ogromniejszym jeszcze głosem zawołał.
— Idźcie z tąd, idźcie z tąd! —
— Leżałbyś stary! — rzekł Janek schylając głowę i wciskając się do izdebki. — A! a! — krzyknął, widząc Anusię przytuloną w kącie — ot i ptaszek. A co! znalazłem cię gołąbko! —
Opisać wyraz jaki przybrała twarz dziada, gdy się te słowa słyszeć dały, niepodobna. Oczy zdawały mu się wyskakiwać na wierzch, ręce dygotały, usta zadrżały i padł obłąkany na poduszkę, rycząc niewyraźne słowa.
Baba ciągnęła Janka za połę, wołając: — Patrzajcie! chcecież go zabić! Idźcie z tąd! idźcie z tąd. —
Anna, zaledwie ją doszedł krzyk starca w kątku, w którym stała przytulona, zobaczywszy drzwi wolne, bo Janek wszedł był do alkierzyka, rzuciła się w nie i nim ją mógł pochwycić, przedarła się do piérwszéj izby i padła u łóżka dziadowskiego. Jeden z psów Janka, pochwycił tylko uciekającą za fartuszek, i oddarł szmat jego. Niezlękniona tém wcale, porwała za rękę starca, i poczęła ją całować, usiłując go przyprowadzić do przytomności.
Janek, który dotąd na nic nie zważał, usłyszawszy głos starego chrapliwy, i podobny do ryku, przeląkł się, i włosy mu na głowie kołem stały.
Powolnym krokiem jakby pijany, wyśliznął się z alkierza i nie idąc już do Anusi, która schroniła się pod skrzydło śmierci, usiadł o podal na ławie, okiem ją tylko mierząc zaognioném.
W tém dzwonek dał się słyszeć.
Marek z xiędzem jechali, i wózek proboszcza stanął u progu lepianki; a Bóg przychodził do ubogiego, by go w drogę wieczności prowadzić. Domyślił się Janek po dzwonku, proboszcza; zmięszał, począł bełkotać pytając, czy staremu czego nie potrzeba, mówiąc, że zaraz odejdzie, i zabierając się wychodzić w istocie, gdy na progu spotkał się z siwowłosym xiędzem i Markiem.
Marek i on, których dziwne podobieństwo twarzy wszystkich zwracało oczy, zmierzyli się wzrokiem nienawiści i gniewu. Czeladnik zaciął usta, i wskazując drzwi, z cicha tylko wyrzekł.
— Precz! —
Janek się wstrzymał.
— Ty śmiész! — zawołał stłumionym głosem. —
— Precz! — powtórzył Marek. —
— Wiesz do kogo to mówisz? —
— Do zuchwalca, co konającemu śmierć przyśpiesza i pojednać się z Bogiem nie daje, do...
— Miałem iść, zostanę — rzekł Janek. —
— Miałeś iść i pójdziesz — powtórzył Marek — lub...
— Lub co? —
— Lub cię wypchnę. —
— Ty? Ale już więcéj nie powiedział, bo Marek jedną ręką zatulił mu usta, drugą za kark ująwszy, pomimo szamotania, wyniósł go prawie za próg do sieni, i nie puszczając wyprowadził aż na zewnętrzne schodki. Tu byłoby przyszło do bitwy, gdyby nie to, że Janek czuł się słabszym, a w sercu był tchórzem. Unikając więc jéj, wyrwał się tylko z rąk brata, i uderzywszy go silnie, dopadł konia i ujechał. — Przez cały czas trwania téj sceny, konający starzec dychał tylko ciężko, słowa niemogąc wymówić; a gdy Marek ukazał się u progu jakby dając znać, że natręta wyprawił, zdawało się, że wielki ciężar spadł z jego serca i rozpłakał się. —
Proboszcz już był przy nim.
Kazano ustąpić Anusi i babie, a nim się spowiedź poczęła, wziąwszy za rękę starego xiędza, i poniósłszy ją do ust, gumienny odezwał się głosem osłabionym.
— Mój ojcze, ratujcie mnie i moją duszę, ratujcie sierotę. —
Bóg łaskaw i opatrzny, bądźcie spokojni. Bóg duszę poratuje i o sierocie nie zapomni.
— Widzieliście tego człowieka?
— Zdaje mi się, że to jest rządzca z Żalic.
— Tak, tak, — zły człowiek — nie dał mi umrzéć spokojnie, i w grobie prześladować będzie.
— W grobie pokój, mój stary.
— Alboż ja umrę spokojny, zostawując sierotę wnuczkę moją Anulkę, na pastwę złemu człowiekowi?
— Xiądz się zamyślił. — Bóg nie dopuści złemu zwyciężyć! — rzekł po chwili.
— Pewnie ojcze?
— Bądź spokojny!
— Lecz któż zasłoni sierotę? Kto się nią zaopiekuje.
Bóg, mój stary i poczciwi ludzie.
Marek który słuchał od progu, bo rozmowa nie była tajemną i dość głośno prowadzona, wszedł w téj chwili, pokłonił się xiędzu i przerwał.
— Pozwolicie mi starego uspokoić — rzekł ze wzruszeniem.
— Coście mówić chcieli.
— Posłuchajcie ojcze i wy stary. Wy mnie dobrze nie znacie, ja wam tak jak obcy, ale możecie mi zaufać, bo się Bogiem świadczę, że nie kłamię i nie mam złéj myśli. Ja biorę na siebie opiekę Anusi.
— Mój chłopcze młody jesteś jeszcze, — rzekł Xiądz.
— I ona młoda — rzekł szewc, niech stary pobłogosławi, będzie moją żoną. —
Stary radośnie się uśmiechnął, i jak do modlitwy złożył ręce. — Błogosławię, rzekł, błogosławię.
Xiądz wszakże ten pośpieszny krok wstrzymał, i spytał Marka.
— Ależ ty ubogi, obcy moje dziecko — sam ledwie masz chléba kawałek, cóż poradzisz z żoną?
— Ubogi, to prawda, ale mam zdrowe ręce, i wielką ufność w Bogu.
— Mogę powrócić do Warszawy, gdzie taki kawałek chléba mam u mojéj przybranéj matki, i przytulisko uczciwe; będę na swoją rękę majstrem, i żonie biedować nie dam. Zresztą, ojcze mój, ubóstwo niestraszne temu, kto do niego przywykł.
Stary nie dawszy dokończyć Markowi, który miął czapkę w ręku, stojąc na środku izby, przywołał Anusi.
— Słuchaj, rzekł — oto twój mąż i opiekun — wskazał Marka. Jak ja umrę, pójdziesz z nim, a ja wam obójgu błogosławię. —
To mówiąc, na klęczących wyciągnął ręce zimne i płakał, a łzy z modlitwą spadły na głowy Anusi i Marka. Anusia sama nie wiedziała, co to wszystko znaczyło, ale się nie opierając podała czeladnikowi rękę.
Xiądz zamyślony smutnie spoglądał na tę scenę.
— Mój ojcze — odezwał się gumienny, dajcie im ślub jak będzie można najrychléj — ja umrę spokojny, a tymczasem wielką byście mi zrobili łaskę, gdybyście tę sierotę do siebie wzięli na jaki czas.
— Do siebie nie mogę, rzekł kapłan, ale postaram się dla niéj o przytułek bezpieczny, póki ich nie połączę.
— Teraz czas pomyśléć o duszy, wyrzekł stary przyjmijcie spowiedź moją. —
Anna i Marek wyszli na próg lepianki — ona we łzach, on z jakąś dumą, bo czuł się nie sam na świecie, i radośnie przyjmował opiekę nad sierotą. — Z pod łez spójrzała kilka razy sierota na swego narzeczonego, jakby go piérwszy raz widziała jeszcze; przypatrywała się swojemu opiekunowi i panu.
Marek z oczyma w niebo wzniesionémi czy się modlił, czy myślał, czy wzywał przyszłości szczęśliwszéj, stał milczący. W ostatku zbliżywszy się do Anusi rzekł: — Choć tu, nie pora o tém mówić, ale nie bójcie się niczego; powiedziałem nie spytawszy was, że się z wami ożenię dla uspokojenia starego, byłoby to dla mnie wielkie szczęście, ale jeśli mnie nie zechcecie, będę twoim bratem tylko i opiekunem. —
Anusia nic mu nie odpowiedziała.
— Wam to pewnie, nie łatwo będzie z tąd się oddalić, a tu koniecznie choć na czas potrzeba.
— Dajcie mi pokój, ja nic nie wiem, nic nie rozumiém tylko, że biédnego dziada tracę. A! może go Bóg uchowa. —
Zamilkli: a po chwilce, gdy głos z wnętrza wzywający dał się słyszeć, weszli się modlić do izby i poklękli w progu. Gumienny przyjmował posiłek duszy na podróż!
Długo potém jeszcze modlili się, aż xiądz widząc starca usypiającym, zamilkł.
Ten sen był skonaniem.
Nazajutrz Anna i Marek za ciałem gumiennego, szli płacząc do kościołka; a w tygodni kilka, proboszcz pobłogosławił nowożeńcom, którym za świadków służyli tylko dziadowie i baby kościelne.





My powrócić musimy do Janka, który wściekły przygnał do dworu Żalickiego, i na wstępie żonę zastawszy z pisarzem siedzącą w ganku, rozpędził ich ogromném łajaniem. Sam nie dochowując żonie wiary, posądzał ją nieustannie, i wstęp ten poprzedził wieczór, spędzony na swarze, wzajemnych wymówkach i przekleństwach.
Rozeszli się do snu sypiąc szatanami i piorunami, i już każde w swoim kącie ukłaść się mieli, gdy nadbiegający posłaniec z listem, przywiózł wiadomość o śmierci P. Starosty. Oczy Janka zaiskrzyły się potężnie, uśmiech dziki wybiegł na usta, i stłumionym głosem zawołał: — Otoż już jedno! —
Teraz pozostawało mu tylko, czekać cierpliwie śmierci ciotki Starościnéj.
— Żalice moje! — wołał chodząc po izbie szerokiemi kroki — a do Żalic dokupię Wólkę, Wolę, i trzy wioski przyległe, bo będę miał za co! I otoż ja pan! pan! —
Jakby nigdy nic między niémi nie zaszło, Ewa i Janek, zapomniawszy kłótni całego wieczora, poczęli széroko rozmawiać; a on już w tym zapale, nie umiał się przed nią utaić z tém, kim był i co myślał. Rozradowało to niewymównie Ewę, która się nie domyślała wysokich nadziei swego małżonka, i zupełnie ją z nim pojednało. Na tę myśl, że będzie panią, że w parafialnym kościele zajmie piérwszą ławkę, że ją w rękę xiądz proboszcz i sąsiedzi całować będą musieli, zarumieniła się z radości.
— Będę panem, i taki całą gębą panem, zawołał Janek unosząc się. Żalice, dwie Wólki i trzy jeszcze wioski przykupiwszy, kto tu bogatszy odemnie; — pojedziemy do Warszawy.
— A! tak kotku, do Warszawy — oboje serdeńko, oboje rybko.
— A jakże! kupię sobie order, będę miał urząd, i będziemy żyli jak należy panom.
— I przyjedziemy — dodała Ewa, przyjedziemy do Żalić tu, poszóstno, hajduczno, żeby się powściekali ze złości ci wszyscy, którzy mnie do piérwszéj ławki puścić nie chcieli. Ot i ta stara kwoka Wojska, co mi się nigdy nawet nie skłoni, i Stolnik, który nas znać nie chce i —
Byłaby długo rachowała, gdyby mąż nie przerwał zwykłym wykrzykiem.
— Hulaj dusza!
— Ej! powściekają się! — dodała Ewa.
— I będziemy panowali! —
Do północka tak trwało marzenie, aż nareszcie rozeszli się połączeni po długiém nieporozumieniu, wspólnością nadziei. Janek wszakże nic jéj nie powiedział o bracie, o Anusi, i o wszystkich swoich przygodach.
Nie rychło nawet ośmielił się zajrzéć do chatki gumiennego, ale nie mogąc wytrzymać jednego wieczora, posunął się z psami od Wólki do parowu, w którym leżała lepianka. Zastał ją pustą, drzwi zaparte, i żywéj duszy na progu; nie było nawet kogo popytać o starca i wnuczkę. Zsiadłszy z konia, poprobował drzwi otworzyć, ale przekonał się tylko, że były zabite. Jedynémi mieszkańcami strzechy słomianéj, były siwe wróble, które jéj nie opuściły. Oddaliwszy się już od lepianki, spotkał babę, od któréj się dowiedział, że stary umarł, a Anusia niewiedzieć gdzie się podziała.
Żal było Jankowi pięknéj dziewczyny, przecież nie ona jedna młoda i ładna była na świecie, i łatwo się pocieszył w kilka dni potém, spotkawszy inną, niedorosłą choć nie tak piękną dziewczynę, a mniéj daleko dziką od Anny. Rok cały upłynął jednostajnie, i położenie Janka o tyle się tylko zmieniło, że został po cichu panem wiosek i gruntów przypierających do Żalic, kupionych za pieniądze żony.
Z Warszawy przyszła wiadomość, że Starościna życie pędziła jak dawniéj wesołe, a tracąc wdzięki i coraz mocniéj cierpiąc na reumatyzmy i spazmy, nie przestawała przecie używać życia jak mogła. Janek dosyłał jéj pieniędzy; sam nawet dostał się do Warszawy, widział ją i uderzony nagłém zestarzeniem zalotnicy, rachował, iż niedługoby pożyć powinna.
Ale rachuby na śmierci oparte tak są zawodne! a śmierć tak szydersko zbiéra rachmistrzów, jakby się na nich mścić chciała, że się w jéj sprawy nieproszeni mięszają. Starościna kawęcząc, stękając, otoczona z jednéj strony doktorami, z drugiéj dawnémi i nowémi przyjaciółmi, żyła i żyła; Janek czekał, wyglądał a napróżno. Kilka razy już, już zdawała się umiérająca, potém znowu powstawała z choroby, i wiodła życie po swojemu. Na starość gdy innych roskoszy używać już było przytrudno, stół i jadło wytworne, zastąpiły wszystkie. Sama dysponując swoje sławne obiady, na które się łakomcy zbiegali, sprowadzała i kucharzy i pasztetników, i piekarzy i cukierników ze wszystkich stron świata. Poczta przywoziła jéj pasztety strasburskie, szynki westfalskie, salcesony bolońskie, soye angielsko-indyjskie, trufle z Périgord, cukierki marsylskie, i likwory zamorskie. Czasem za winogronami wyprawiano sztafety. — Tak żyjąc, nietrudno było naówczas w Warszawie, mieć wielu a wielu przyjaciół: miała też ich Starościna. Dowcipna zawsze, bogata we wspomnienia, wyrozumiała na błędy ludzkie, pobłażająca słabościom, których doświadczyła sama, potrafiła przyciągnąć jeszcze do siebie i utrzymać. Wprawdzie wiek i sposób życia, wielce ją zmieniły, ale na cóż nie ma sposobów? Marszczki podciągano, żółta skóra malowała się biało i różowo, usta smarowano pomadą, brwi nakreślano starannie pędzelkiem, wyrywano dłuższe z brody włosy, nakryto łysinę tupetem, wypychano czego zabrakło, wstawiono zęby, nastrzępiano suknie, i Elżusia uchodziła jeszcze za zwiędłą piękność, któréj pozostały ślady! Niestety, jednych oczów zagasłych, zaognionych, starych, wprawić nie było można. Przez te okienka wyglądały przeżytych lat dziesiątki.
Śmiesznie było patrzéć na staruszkę jeszcze fertyczną, mającą ruchy i pretensje młodości, uśmiechającą się dziewiczo, potrzęsającą główką, i usiłującą robić słodkie oczy; ale w wielkim świecie, dowcip i dobry stół, czegoż nie każą przebaczyć.
Śmiano się cicho ze Starościnéj, a pomimo to, wszyscy u niéj bywali, i towarzystwo zwyczajne, nie opuściło jéj do końca.
Śmierć szła powoli, dozwalając żeby o niéj nieopatrzna Starościna zapomniała; szła po cichu, na palcach, i gotowała jéj niespodziankę. — Tymczasem cóż to były za obiady! jakie wieczerze, co za śniadania i przekąski! Kilka razy to kościstą nogę, to suchą swą rękę śmierć kładła w pasztet lub półmisek grzybów; ale dotąd jeszcze cofała je, zostawując sobie smaczny kąsek na potém.
Janek rządził w Żalicach i łykał ślinkę, obiecując sobie swe służebnictwo nagrodzić późniejszém panowaniem. Wedle jego rachuby, spadek po Starościnie zawieść go nie mógł; jedyną trudność spotykał w myśli, że się nim z bratem, którego nienawidział, podzielić będzie musiał. Uważał za niepodobieństwo, żeby Marek nie doszedł swego pochodzenia, i nie obstał przy podziale łakomego dziedzictwa. Nad tém więc dnie i nocy schła mu głowa, jakby go w razie takim, albo się pozbyć, lub niczém skwitować. Dzielić się Żalicami nie chciał! oddać co uważał za swoje, rozdzielić się ze swoją wielkością, miał za niepodobieństwo! — Zatruwał sobie życie ciągle w tę przyszłość zaglądając ciekawie, szperając w niéj, dochodząc i budując zamki na lodzie. Ewa ze swojéj strony, teraz trochę dla męża łagodniejsza, cała była zajęta przyszłém panowaniem, i wielkością swoją i blaskiem, którym, dziś ją za nic mające, zaćmić chciała sąsiadki!
Nie było to szczęście, choć najrzeczywistsze może szczęście ludzkie w nadziejach spoczywa. Ale są czyste i skalane nadzieje, a chciwości nadzieje, stanowią męczarnię, bo są Danaid naczyniem, nienasyconém. Janek Żalice i trzy wsie, już prawie trzymając w rękach, w miarę tego co mieć mógł, sięgał myślą daléj, a daléj, chciał więcéj a więcéj. — Wszystkie przeszkody, które mu natrętny niepokój podsuwał, łamał, niszczył, ale niemniéj walczył z niémi, i jątrzyły go.
W chwilach innych był znużony, zużyty, znudzony, i nierad wszystkiemu; żony nie kochał, nie przywiązał się do nikogo, nic nie lubił, nic go nie cieszyło. Otaczający bali się go, lub nie dowierzali mu, a przyjacielskiéj dłoni w życiu nie spotkał.
I rok za rokiem upływał; a nic się w położeniu jego nie zmieniało, tylko Janek rychło i przed czasem starzeć poczynał, a Ewa zupełnie już zbabiała, co mężowi całkiem było obojętném, gdyż dawno na nią nie patrzał. Interes tylko wiązał tę parę ludzi, więcéj ku sobie nienawiści, niż życzliwości mających.
Jednego ranku śpieszy goniec z Warszawy; śmierć nareszcie uprzykrzywszy sobie fertanie się Starościnéj, i żarty które z niéj stroiła, przyjechała w salcesonie bolońskim umyślnie po starą zalotnicę. Po śniadaniu wesołém, na którém główném daniem, były te nieszczęsne salcesony, Elżusia zachorowała, dostała niestrawności, gorączki, i — umarła.
Janek wziął pocztę, i co tchu poleciał do Warszawy. Jedźmy z nim także; znajdziemy tam Marka.
Właśnie w téjże saméj kamienicy, którą zajmowała na piérwszém piętrze Starościna Mylżyńska, na dole w dwóch ciasnych izdebkach, mieścił się majster Marek Porębski, z wdową Maciejową i dwójgiem maleńkich dziatek, z których młódsze karmiła śliczna Anna.
Trzech czeladzi, jeden chłopiec stukając młotami, żwawo wywijając igłami, ledwie nastarczyć mogli robocie, która płynęła pod Jelenia. Trzeba bowiem wiedzieć, że szyld majstra Porębskiego, dla odznaczenia się od innych, nosił to piękne źwierze odmalowane na wierzchu. Izdebki były czyste, schludne, a choć w nich czułeś ubóstwo, widać było spokój i wesele. Wszystkie twarze uśmiechnięte, wszystkie oczy śmiejące się, na ustach słowa dobroci i pociechy, ręce otwarte, otwarte serca.
W piérwszéj izbie, gdzie pracowali czeladnicy, za warstatem pod oknem, sam znajomy nam majster z wypogodzoném czołem, raźnie cóś opowiadając, nauczając, pocieszając, dodając serca, zachęcając do pracy, robił z czeladzią. — Tu był i sprzęcik porządniejszy, i komoda jesionowa i źwierciadełko, i kilka świętych obrazków; w drugiéj izdebce Anna kołysała usypiające niemowlę, cicho rozmawiając ze starą Maciejową, która okulary na nos włożywszy, w xiążce nabożnéj czegoś szukała. Starszy chłopak rumiany i tęgi, aby nie obudzić braciszka, nudził się wstrzymując od zabawy. — Anna była w kwiecie rozwinienia i piękności, a jéj oczy nie straciły tego wyrazu czarownego, który miała, gdy ją Marek piérwszy raz zobaczył. Tylko kibić wysmukła zawsze, stała się silniejszą, rozmężniała, a czoło pogodne dojrzałéj niewiasty, poważna a czysta myśl zajęła, i dostojność matki z dziewczęcia, zrobiła ją kobiétą. Widać było, że życia ubogiego nic nie zamęciło, bo żaden wyraz boleści w rysach pięknego oblicza nie zastygł.
Była szczęśliwą, ale nie wiedziała o szczęściu swém, nie marzyła o niém, używała go; nie miała jeszcze zręczności porównać go, by ocenić. Jak ryba w wodzie, płynęła swobodna, niewiedząc, że nad nią żyją stworzenia w innym żywiole. — Cóż jéj brakło? Był chléb powszedni, była praca co życie umaja, były serca przywiązane, były nadzieje w dzieciach, i sumienie tak spokojne! Dni szły jeden za drugim jak równe paciórki różańca, przedzielane tylko jaką uciechą, spoczynkiem lub podwojoną radością. Ubóstwo zdawało się im naturalnym stanem człowieka, bo zmyślonych potrzeb nie mieli. Nawet los od niejakiego czasu oszczędził im przykrych wrażeń, bo żadna nieprzyjaźń i prześladowanie ich nie dotknęły. Nieprzyjaciół nie mieli, a współzawodników pogodném czołem i szczérą przyjaźnią rozbrajał Marek. Rachując wedle swego usposobienia, więcéj na Boga niż na ludzi, Marek się nigdy nie dobijał o roboty, nie odrywał jéj drugim, nie odmawiał czeladzi, nie nabijał o zakazy; a szło mu dobrze, i nie bogacąc się, nie potrzebował też chléba przynajmniéj.
Marek był w sile lat, w pełni życia i spójrzéć na niego miło było; tak z całego tego człowieka tchnęło poczciwe i niczém niezamącone szczęście. Nie miał on téj bladości którą często nadaje siedzenie ludziom do niego niestworzonym, ani zapalonego lica, które goreje od sztucznego ognia wlanego we wnętrzności trunkiem; ale cerę zdrowia i dojrzałych owoców. Oczy jasne, czoło niezmarszczone, uśmiech dobroci na ustach. Poczciwy i roztropny, zjednał sobie szacunek powszechny, i serca wszystkich; miał on ten rozum, który u nas chłopskim nazywają, a który jest jedynym prawdziwym i dobrym. Wszelka nauka dla niego ograniczała się nauką wiary, a czynności życia stosowały do niéj ściśle.
Ztąd taki spokój, i to w przyszłość zaufanie niezachwiane, z jakiém poglądał na straszne dla drugich jutro.
Wcześnie Maciejowa wpoiła i w Anusię te zasady, którémi wychowała swojego Marka: dom ten oddychał pobożnością, a na niéj krzewiło się wesele duszy i spokój chrześciański.
Majster i majstrowa i cała ich czeladka, nie mieli postaci smutnych tych pobożnisiów chytrych, co cnotę spełniają, religię wyznają i pilnują ściśle jéj przepisów, aby się z tém pochlubić; a widać z nich, jak im kosztuje poczciwość. Tu przeciwnie znać było, że tak jak byli ci ludzie, byli szczęśliwi — a nic więcéj nie pragnęli i nie czuli żadnéj ofiary.
Wszystkiém co mieli, dzielili się z ubogim, jakby w każdym widzieli Chrystusa; starą Maciejowę zubożałą po śmierci męża, przytulili z radością, otaczali poszanowaniem jak matkę. — Nieraz ostatni grosz oboje dawali w cichości na dobry uczynek; a gdy potém chléba za co nie było kupić, Marek wesoło i dumnie, szedł prosić piekarza o kredyt, pewien, że mu praca powróci ubytek, który uważał za obowiązek. Często tęż samę pracę swoją, która dla niego była całą majętnością, ofiarował majster, biegnąc na pomoc, zwaśnionych do zgody, utrapionych do pociechy wiodąc, zepsutych usiłując nawrócić.
W obejściu z czeladzią był starszym bratem tylko, i kochali też go jak brata, a szanowali jak ojca. Opędzić się nie mógł tym, co u niego terminować chcieli, bo i rodzice chłopców z pocałowaniem ręki, w takim domu umieszczali.
Jak świt wstawano do roboty, zapalały się świéce, zawieszały banie, rozpalała ogień Anna, i nim się mléko uprażyło, majster wesoło poczynał z czeladzią:

Zacznijcie wargi moje....

Wśród stuku młotków, odśpiewywano tak pobożnie modlitwy; a gdy Anna wezwała i majstra i czeladzi do jednego stołu na śniadanie, gdy potém nagadawszy się wesoło, siadali do nowéj roboty, podsłuchawszy u drzwi, pozazdrościłbyś im swobody, serdecznego uweselenia i dobréj myśli, z jaką żwawo pracowali.
Majster czasem opowiadał to swoje, to cudze przygody, ale umiał każdą ukazać w świetle, jakie jego duszę objaśniało, aby poszła na korzyść słuchaczy.
Często, jak zwykle u ludu, trafił się czeladnik, co na panów, na bogaczów i wyższych narzekał, wyśmiewał ich, i nienawistne ku nim budził uczucia; naówczas Marek, który poczciwéj Maciejowéj pamiętał nauki, odpowiadał im:
— Zazdrościć bogatszym nie ma czego; bogactwo się błyszczy, pokrywa człowieka, ale ani go nasyca, ani leczy. Cóż oni winni, że bogaci? za co miéć do nich dlatego nienawiść? każdy z was gdyby był bogatym, nie odrzuciłby mienia i wyższości. Nienawidzieć nikogo się nie godzi, nawet tych, co by nam źle czynili, a my z nich żyjemy. Kiedy nami gardzą, śmiejmy się z nich tylko, byle nami Chrystus nie gardził. Poczciwych w każdym stanie szanujmy, występkiem wszędzie gardźmy, a o te cudne złoto i świecidełka niepożywne nie starajmy się, kosztem poczciwości i pokoju. —
W dniach zaburzeń ulicznych, Marek potrafił podobnemi wyrazy, wstrzymać rozlew krwi ohydny, i ukołysać tłum podeszczwany w widokach osobistych ludzi, co życie braci za nic rachują.
Nieraz swoje życie wystawiał na niebezpieczeństwo, dopełniając obowiązku; a gdy potrafił słowami pokoju, przebaczenia i zgody nawrócić obłąkanych, modlił się i Bogu dziękował. Bo u niego wszystko poczynało się i kończyło nabożeństwem. Już naówczas i między miejskim ludem poczynała się krzewić bezbożność, podsycająca namiętności, lecz wstępu jéj do swego domu nie dał majster. Najlepszego czeladnika odprawił za kilka wyrazów lekkomyślnych.
— Mój bracie — rzekł, trzymać cię nie mogę, mam młódszą czeladź, mam dzieci, żonę, a tyś zepsuty, i drugich psuć możesz. Jeśli mi przyrzeczesz, że się będziesz starał poprawić, zostań, chętnie się zajmę tobą; ale jeśli ci smakuje twój stan, idźże sobie z Bogiem odemnie i nie mąć mi pokoju. Daj ci Boże nawrócenie. —
Takim był Marek, i kiedy mu nieraz wesoła Anna, niosąc dziécię na ręku, szarym wieczorem, jak zwykle matki, poczęła o losie przyszłym dzieci prawić, spodziewając się dla nich dostatków, bogactwa.. on jéj odpowiadał:
— Albo to my nie bogaci moja rybko? Na cóż moim dzieciom dostatki większe, żeby założywszy ręce siedziały i ziewały! Nie daj Boże! Ludzie się psują bogactwem; niech pracują jak ja, i daj tylko Boże żeby każdy z moich chłopców, taką sobie wymodlił Anusię, i taki los jak mój. —
Trafiało się, że go w daleki kraj ciągniono nadziejami wielkich zysków, ale on nie chciał dla nich opuścić rodzinnego miasta.
— Albo to ja będę jadł talary czy co? odpowiadał — chléb mam i dosyć. Dzieci wychować będzie za co, a jak im dam w ręce rzemiosło, umrę spokojny. —
Gdy szewc śpiewa na dole wesoło, Starościna umiéra na pierwszém piętrze, i u drzwi Porębskiego przybijają czarny całun, oznaczający po miastach, że w domu jest nieboszczyk, przy którym pomodlić się powinien przechodzień. Cała kamienica ścisku pełna, bo pani była bogata; odwiedzających ciało mnóstwo, gwar sług, śpiew xięży, stukot powozów i krzyki gawiedzi rozlegają się w podwórzu.
Szewc z całą swoją rodziną, rankiem poszedł nawiedzić ciało, pomodlił się i wrócił do roboty. Śmierć zawsze osmutnia człowieka, choćby była najobojętniejszą, i ptaszęta dla tego są wesołe, że ich bracia, gdy przyjdzie godzina śmierci, lecą gdzieś na nieznane smętarze złożyć kości, by niémi nie smucić swoich. — Szewc tego dnia z czeladką nie gwarzył, i rzadkie tylko słowa z ust wszystkich się wyrywały. Czeladź cicho rozpowiadała urywanym głosem o zgonie nagłym Starościnéj.
Nim trzeci dzień upłynął, pocztarska trąbka rozległa się w podwórzu i z kolasy wysiadł Janek. Marek stał we drzwiach kamienicy właśnie, i bracia spotkali się oko w oko. Pan rzucił wzrok złośliwy na szewca, i rzekł w duszy: — Jest! a niepokój zatruł mu zaraz piérwszą godzinę jego szczęścia, na które czekał tak długo.
Już się Pan Jan Porębski nie taił, że był siostrzeńcem Starościnéj i jéj spadkobiercą; uboczni krewni Starosty którzy ostrzyli zęby na spadek, cofnęli się przerażeni, gdy im pełnomocny P. Jana oznajmił, że cały majątek Starosty zapisany był żonie, a z głowy siostry, dziedziczył po niéj Pan Jan Porębski.
— To się nie obejdzie bez prawa! zawołali.
— Pójdziem do prawa!
— Pójdziem do prawa!
— Zapisy były fałszywe! wołali jedni. — Spadkobierca wyszedł z pod ziemi! mówili drudzy: — Mielibyśmy pójść z próżnemi rękami, przerywali ostatni — to być nie może! lepiéj do ostatka się stracić, niż dać się zagrabić. — Jan więc miał do czynienia zaraz na wstępie z całym tłumem, oblegającym trumnę. Ale tego się nie lękał, jemu straszniejszym daleko był brat, którego jak przypomnienie, jak groźbę w drzwiach kamienicy zobaczył. — Tymczasem Marek śpiewając szył bóty, i wyciągał skóry. —
Pogrzeb Starościnéj odbył się z wielką wspaniałością i przepychem. Jan Porębski wszystkiém się zajmował; a że przypomniano sobie, iż był niegdy towarzyszem pieska bonońskiego u Starościnéj, słuchy chodziły, że ten wychowaniec bliżéj zmarłéj dotykał niż mówiono. Spadkobiercy zażądali dowodów i otrzymali je. Niepodobna było utaić, że miał brata, domagano się o niego, ale P. Jan zeznał, że nie wié co się z nim stało. Ogłoszono więc w pismach publicznych, aby do spadku po Elżbiécie z Lutyńskich Mylżyńskiéj, jawił się gdziekolwiek by się znajdował, syn siostry jéj Tekli z Lutyńskich Porębskiéj, imieniem Marek.
Szewc tymczasem nie wiedział nic, co się około niego dzieje, i ani się domyślał, że kobiéta u któréj katafalku się modlił, była jego ciotką. Janek mający cały majątek w ręku, wyjechał zabrawszy kosztowności i remanenta do Żalic, dla ułożenia interesów. Nadto długo był rządzcą, żeby się nie miał namyślać nad podobnego zastępcy wyborem.
Gdy się to dzieje, a pani Ewa stroi się do kościoła, zabierając w piérwszéj zasiąść ławie; Marek szyje bóty i śpiéwa godzinki. Jednego poranku, otwiéra drzwi jego izby figura niepoczesna, długa, sucha, na lasce opierając się i pyta:
— Tu majster Porębski? —
— Na usługi, ja jestem — odparł Marek wstając ze stołka, i zdejmując czapeczkę zmierzył okiem przybysza. —
Był to stary, szpakowaty już mężczyzna, słusznego wzrostu, w długiéj kapocie makowéj, podpasany jedwabnym słuckim pasem, z wygoloną czupryną, laską o rzemyku i maleńką szabelką jakby tylko dla formy na skórzanych rapciach przyczepioną. Twarz jego uśmiechająca się słodko, a chytra, miała dwoje siwych oczów, które szparko i bystro na wszystkie strony się rzucały. Wiek trochę starca pochylił, ale mu widać żywości nie odjął; spójrzał na majstra, ukłonił się bardzo grzecznie, zatarł ręce i drépcząc prosił, żeby mu pozwolił spocząć. Marek posadził go na ławie, sam usiadł przeciw niego, i wpatrując się w tę dziwną twarz napiętnowaną chytrością, nie uważał, że z pod brwi stary także usiłował zbadać tego, z którym miał począć rozmowę. Nareszcie po chwili odchrząknął przybyły, i tak począł:
— Mam tu do waści panie majster, maleńki interesik.
— Co każecie?
— To jest mała rzecz — mała rzecz. Nazywasz się waść?
— Marek Porębski, jak na szyldzie stoi.
— Aha! Marek! Z kądże rodem?
— Moja matka była z krakowskiego, a ja od dzieciństwa w Warszawie.
— A można się popytać, bo to widzicie i ja nazywam się Porębski, to, to mnie wasz szyld uderzył (stary kłamał). — Któż z domu była matka?
— Ślachcianka Tekla Lutyńska, bo i mój ojciec był ślachcic.
Stary połknął ślinkę, zamyślił się, pokiwał głową i wpadłszy na trop, dumał co tu daléj począć.
My teraz powiedzmy, kto był ten stary ciekawy, z podgoloną czupryną.
Dziś już podobnych ludzi nie znajdziesz, zastąpili ich wprawdzie, nie mniéj skuteczni nowego pozoru i nowéj metody prawnicy; ale stary — jur nasz zniknął. Nie nazywał się on Porębski, jak mówił: z potrzeby tylko przyznał się do tego nazwiska; imie mu było Ambroży Murdelio Sliwicki, a tytułował się Skarbnikiem, ale było to skarbnikowstwo domowéj fabryki, chociaż je za dobre przyjmowano. P. Ambroży od młodych lat żył w palestrze, jak w swojém żywiole, i z namiętnością prawdziwą zajmował się procesami. Wprawa dała mu biegłość w kruczkach niesłychaną, rzut oka trafny i renomę zawołanego jurysty, który tam, gdzie już inni rady dać nie mogli i sposobu nie wiedzieli, znalazł jeśli nie pewną wygrane, to nieochybne przeciągnienie procesu na wiekuiste czasy. — Skarbnik miał nietylko kawałek chléba ze swéj jurysterji, ale namiętność do swego powołania; tak, że gdy mu zabrakło roboty, podjąć się jéj był gotów za Bóg zapłać, byleby mu pozwolono poszperać w papierach. Rodził też procesa z zadziwiającą łatwością, i nieraz ze starych papierów odgrzebywał takie, których nikt już nietylko się spodziewać, ale przewidzieć nie mógł. Łatwa sprawa, jasna, czysta nie bawiła go wcale, i takich się nie podejmował; ale trzeba go widzieć było, gdy schylony nad zbutwiałą papierów pliką, szukał w niej śladów do prawa! oczy mu się iskrzyły, ręce drżały i usta uśmiechały łakomie. Z jakim też zapałem opowiadał szczególne casusa, jakie mu się w życiu trafiły!
Użyty do konferencji w sprawie, o spadek po Staroście Mylżyńskim, przez kollateralnych, napróżno mordował się, chcąc tu jakie zastosować prawo, jaki brak dokumentów zadać, lub wątpliwość ich podsunąć. Nic nie mogąc poradzić, zgryzł się stary: gdy kollateralni widząc, że nie dadzą rady P. Janowi Porębskiemu, już tylko przez złość ku niemu, jęli dowodzić, że niema prawa do spadku sam, dopókiby nie okazał, co się stało z jego bratem, powołanym równie do dziedziczenia po Starościnie. Był to wybieg tylko, spodziewali się zyskać na czasie, a domyślając się, że znikły brat Jana, nie musi być w położeniu bardzo szczęśliwém, wnosili, że się z nim za lada co ułożą. Poczęto więc publikować wzywając Marka Porębskiego, aby się stawił; ale Szewc o niczém nie wiedział. Pan Skarbnik Sliwicki pełnę mając głowę procesu, którego nie mógł poprowadzić jak chciał, a całą nadzieję w Marku, idąc ulicą wyczytał na szyldzie nazwisko majstra, tknięty tém, wszedł wybadać i nadspodziewanie znalazł, że trafił szczęśliwie.
Poskramiając więc swoją radość, jął daléj dopytywać.
— Macież wy jakie dowody rodowitości? i jak się to stać mogło, żeby ślachcic wziął się do kopyta?
— Albo to co ma do ślachectwa? odparł Szewc śmiejąc się — teraz ci już przecie nie czas gardzić rzemieślnikiem, co w pocie czoła na chléb zarabia. Wszelka praca uczciwa, a występek tylko kala ślachectwo.
— O! ba! jaki mi waść sensat! rzekł adwokat kręcąc rzemyk u laski — ale to nie do rzeczy. Masz że, waść dowody swojéj rodowitości?
— A jakże! odparł Marek — ale po co to wszystko mój panie! Wam z tego nic ni przybędzie, ni ubędzie, a mnie czas drogi.
— Ej! choć no waść do alkierza, coś ja waści powiem, szepnął adwokat, i piérwszy wśliznął się do izdebki, w któréj Anna z pończoszką siedziała u kolebki dziecka.
Piękna majstrowa ukłoniwszy mu się, wskazała krzesełko, prawnik obejrzał i skinął głową jéj i Maciejowéj, która ledwie oczy w okulary strojne z książki podniosła, i zbliżając się do Marka rzekł po cichu:
— Nie będę z waszmością mydlił — clara pacta ot tak się rzecz ma. Na waści spadło dziedzictwo znaczne.
— Na mnie! zawołał Szewc z podziwieniem, więcéj niż radością.
— No — no, niech się wam tylko zbytnie głowa nie zawraca — zaraz wszystko rozpowiém. I usiadł, a potoczywszy wzrokiem dokoła, tak kończył.
— Zmarła niedawno, podobno nawet w téjże kamienicy, wdowa po JW. Staroście M. Janie Krzysztofie Mylżyńskim, z domu Elżbiéta Lutyńska, była ut acta probant, siostrą rodzoną Tekli Lutyńskiéj za Porębskim będącéj, i z nim dwóch synów bliźniąt mającéj. Synowie ci Jan i Marek imieniem, jesteście wy mości Szewcze i drugi Porębski, dziś detentor Żalic i całego dziedzictwa abusive et contra legem. — Połowa dziedzictwa, jeżeli się ono wam należeć okaże (res sub judice est), należy wam panie Marku.
— Więc mam brata! brata i ten brat żyje, i ja go nieznam! gdzie jest mój brat — gdzie brat mój? zawołał Marek, na Boga mówcie!
— Ale tu nie o brata chodzi, rzekł gorsząc się prawnik, res gravior, sukcessja.
— Co mi tam sukcessja! Bóg mi daje brata, a jabym się miał cieszyć pieniędźmi.
Stupidus! rzekł do siebie po cichu jurysta — stupidissimus! — Brat ten waści chce ograbić, chce odrzeć, chce w łyżce wody utopić.
— Brat mnie! jakże to być może, my się nie znamy! ale gdzie on jest? tu w Warszawie?
— Nie, pro tunc w Żalicach bawi, pod Krakowem.
— W Żalicach!
— Gdzie olim był rządzcą z ręki Starościnéj, która ut supponitur, wiedziała o pokrewieństwie, nie przyznając się do niego, ex ambitione, i z wielkiego animuszu.
Marek ruszył ramionami.
— Był rządzcą — ! o! to on! zawołał, to on!
— Kto on —?
Markowi ręce opadły. — Znam go, rzekł — i toś ty był mój brat.
— Ale słuchajże mnie, dodał prawnik zniecierpliwiony — to nie koniec.
— Słucham, rzekł Szewc roztargniony.
— Sprawa się toczy o spadek, między urodzonym Janem Porębskim, a krewnémi najbliższemi Jana Krzysztofa ex linnea collaterali. Proces jest na téj stopie, że jak jedni, tak drudzy wygrać mogą. —
Anna i Maciejowa powstawszy, jedna od roboty, druga od modlitwy, ciekawie i zadziwione przysłuchiwały się mowie jurysty.
— Jabym życzył waści, korzystając z uporu brata, kończył P. Skarbnik, który układać się nie chce, i do sądów pociąga, samemu o swą połowę przystąpić sine mora do przyjacielskiego porozumienia. Eventus sądów dubius; kollateralni kolligaci, waszmość sami sobą tylko, lepiéj się kombinować.
— Ale daj mi pan pokój, odparł Marek — naprzód chcę widzieć i poznać brata, o majątek mi nie chodzi.
— Jakto o majątek nie chodzi? do najwyższego stopnia zadziwiony, spytał adwokat: o majątek nie chodzi! a o cóż chodzi?
— Z łaski Bożéj i z mojéj pracy mam chleba kawałek, z mojego stanu jestem rad, a co Bóg da więcéj, to dali dobrze, nieda — drugie dobrze — obejdziemy się.
Stupidissimus! powtórzył jurysta, mente captus — ale to wszystko dobrze, dodał w sobie, zrzecze się dziedzictwa byle za co.
— No to jak waści o majątek nie chodzi — to go odstąp za cokolwiek i rezygnuj kollateralnym, w rękę jeszcze cię pocałują, dodał. A kto wié, może i dobrze zrobisz, to proces, to kłopot, a eventus, sicut dixi, dubius.
— Po łacinie nie rozumiém, odparł Marek, ale tymczasem ja bez brata nic nie pocznę, a i namyślić się potrzeba.
— Bez brata waść nie poczniesz! a toż brat cię chce zgubić.
— Ale dajże pan pokój! to być nie może!
— No! zobaczysz. — Ale jeszcze słowo — nie myślicie sami przez się kombinować się, piękny by wam grosz przyjść mógł!
— Sam bez brata nic nie pocznę — rzekł stanowczo patrząc na Annę Marek.
— No, jak tak, to robcież sobie co chcecie — ale zawsze takoż winniście mi cokolwiek wdzięczności za wiadomość, któraby do was jak uważam nie łatwo inaczéj doszła.
— Istotnie — zawołał Szewc, napełniliście moje serce radością, uwiadamiając mnie, że mam brata!
— I majątek tandem. —
Marek głową niedbale kiwnął, Anna się uśmiéchnęła łagodnie i biorąc go na stronę szepnęła. — Trzebaż tego zwiastuna lepszéj doli dla naszych dzieci, przyjąć czémś, poślijcie po przekąskę i wina flaszę.
Marek zaprzątnął się z żoną, zastawieniem stolika w alkierzu, a jurysta chodził zamyślony; przyjęto go jak najuprzejmiéj, i czém tylko było można, aż się nareszcie, napróżno tentując majstra, i dając mu do namysłu dwa dni, oddalił.
Po wyjściu jego Szewc nie usiadł już do roboty; poszedł do żony i staréj Maciejowéj, gdyż wiele z sobą do mówienia mieli, kobiéty cieszyły się i marzyły już, majster surowiéj na rzeczy patrząc więcéj się kłopotał niż radował.
— Będziemy więc bogaci: zawołała Anna, jak z nieba spadł nam majątek!
— Nie cieszcie się! rzekł Marek — majątek nie jest tak wielkiém szczęściem, jak się wydaje, zwłaszcza dla ludzi co do niego nie zwykli. Inni toby się już bez niego obejść nie potrafili — ale my!
— Zmiłuj się, a dzieci! zawołała Anna.
— Alboż nie mamy ich za co wychować, i co im zostawić. Najpewniejszy to majątek, co na końcu palców; a jak co sam zarobię, to u mnie najsłodszy grosz. A co ta fortuna niewiedzieć jak zebrana, niewiedzieć zkąd przybyła, niewiedzieć za co — więcéj mnie straszy niż cieszy.
— Ty bo dziwny jesteś człowiek! odparła Anna, gotoweś się jéj wyrzec.
— Ba! gdybym był sam! pewnie bym to uczynił. — Ale zresztą, niech no to przyjdzie, zobaczemy! odrzucać nie myślę, jeno to mnie już kłopocze, że nie wiem, co z tém będę robił!
Maciejowa pocałowała go w głowę.
— Dziecko moje! rzekła, jak ma iść w złe ręce — lepiéj że się tobie dostanie. Znajdziesz co robić z groszem, tylu jest ubogich.
— A! prawda! — przerwał Marek, całując ją w rękę, o tém nie pomyślałem. Ot widzicie, jeszczem się nie dotknął pieniędzy, a jużem i gorszy i głupszy.
Rozśmiała się Anna, i wieczór przeszedł na wesołéj rozmowie, czoło tylko Marka zasępiło się, w nocy spać nie mógł, nazajutrz chodził po izbie, bo usiedzieć nie potrafił, i myślał a myślał. Ku wieczorowi dopiéro splunął, pomodlił się i chwytając kopyto, rzekł:
— Ot lepiéj po swojemu szyć będę — niech tam licho bierze bogactwo — bo i spać i jeść, i spokojnéj chwili użyć nie daje.
W alkierzu Anna z Maciejową, marzyły i prześcigały się w wymyślaniu losu, dla chłopaków, którzy niewiedząc, o co chodziło, bawili się wesoło jak przedtém.
Tymczasem Pan Jan Porębski, leciał na rozstawionych koniach do Warszawy, szukać brata, pewien będąc, że z nim się jak zechce ułoży; a bojąc się razem, by go nie odszukali przeciwnicy i w układy z nim nie weszli, wziął z sobą parę tysięcy dukatów, postanowiwszy okazać się tu, czém nigdy nie był, czułym, wspaniałomyślnym i serdecznym.
W kilka dni po odwiedzinach Skarbnika, które się bez skutku powtórzyły, Janek wysiadał w kamienicy niegdy zajmowanéj przez Starościnę, i z szumem a łoskotem wpadł do izby pana majstra, zajętego już znowu swojém rzemiosłem.
Twarz jego zmęczona, blada, przybrała wyraz serdeczności potrzebnéj; na progu spójrzał i łatwo rozeznawszy Marka, rzucił się w jego objęcia.
— Więc mam brata! zawołał teatralnie — o dniu szczęśliwy!
Marek zapomniawszy całéj przeszłości i nie pytając o nic, ze łzami przycisnął go do piersi. — Anno! zawołał, matko! chodźcie! chodźcie, to mój brat! to brat mój!
Kobiéty wybiegły z alkierza, a Jan, który do wypicia tego kielicha był przygotowany, choć poznał Annę i zmięszał się, choć się wzdragał uścisnąć starę Maciejowę, dopełnił wszystkiego jak należało, aby dać o sobie jak najlepsze wyobrażenie, i byłby może wycałował czeladników, gdyby się to na co przydać miało.
— Błogosławię ten proces, zawołał nareszcie odetchnąwszy po uściskach i oddając synka zarumienionéj Annie — nie dla pieniędzy marnych, bo tych mam dość, ale że mi daje brata! pamiętasz kochany bracie, dodał — ileśmy razy spotykali się w życiu, niewiedząc o sobie.
— Pod Warszawą piérwszy raz, ja wam nawet mówiłem imie naszej matki.
— Tak, ale ja naówczas byłem w zupełnéj mego pochodzenia nieświadomości. —
O drugiém i późniejszém spotkaniu, mowy nie było. Marek chciał o niém zapomnieć, boby musiał nienawidzieć tego, którego kochać pragnął. Jan się wstydził. — Ale wreszcie trzeba się było wytłumaczyć i z tego, a Jan śmiejąc się, złożył na wiek namiętności, uczynki, któremi jak mówił, brzydził się téraz.
Oba bracia opowiedzieli sobie życie swoje, Marek z zupełną szczérością, Janek fałszywie i nieprzyznając się ani do źrzódła swego majątku, ani do jego wielkości.
Cały zdawał się zajęty bratem i zapewnieniem mu, jak nazywał losu; ofiarował gotowość do posług, poświęcenie zupełne, przyjaźń wieczną i trud i t. d.
Przez półtora dnia trwały te wynurzenia się, a biédny Szewc brał wszystko za prawdę i łatwo dał z sobą uczynić bratu, co mu się podobało. Brat ten tak był serdeczny, tak przywiązany, tak wylany, dla nich! Powtarzał ciągle: — niedbam o ten spadek, odstępuję ci go, bierz, rób co chcesz.
— Ale cóż ja z nim pocznę, i jak sobie dam radę, rzekł Marek — ja nie wiem ani sposobu odzyskania go, ani mam czas na to, piérwszy z brzegu prawnik mnie podejdzie, stracę co mam z pracy mojéj, a kto wie, co zrobię.
— To prawda! mówił Janek, ale cóż poradzić? znając mnie tak mało, mógłbyś posądzić o chciwość, gdybym ci co innego zaproponował.
— Rób co chcesz.
— Rób co chcesz.
— Zajmij się ty.
— Ty się zajmij.
Po długich zrzekaniach się z jednéj strony szczérych, z drugiéj obłudnych, stanęło na tém, że Janek zobaczywszy jak łatwo brata zaspokoi, z dwóch tysięcy dukatów, dał mu tylko tysiąc, i otrzymał zupełne od niego zrzeczenie się spadku. Marek tak był pewien, że brat największą mu robi łaskę, iż on i żona i dzieci, ucałowali ręce dobroczyńcy odbierając tę sumkę, nie będącą nawet dziesiątą częścią tego, co im należało. Janek zapewniwszy sobie urzędowe ustępstwo spadków, pożegnał Marka trochę oziębléj, siadł śpiesznie do powozu, pod pozorem tęsknoty i niepokoju za żoną, i z Warszawy wyjechał.
Obejście jego z Markiem, tak było dobrze odegraną komedją, że majster i jego rodzina, przekonani byli o najczulszém przywiązaniu, o największém poświęceniu Janka dla siebie.
Trwało to jednak niedługo; nazajutrz po wyjeździe brata, czyhający tylko P. Skarbnik Sliwicki, wpadł do izby z nowemi namowami na kombinacją.
Szewc powitał go wesołą twarzą.
— E! Panie Skarbniku, już wszystko skończone, pozbyłem się kłopotu i zdałem całą biédę na brata.
— Jakto? daliście mu pełną moc? hę.
— Nie — zrzekłem się wszystkiego na niego.
— Jest! patrzcie! załamując ręce, rzekł P. Sliwicki, tandem, jeśli wolno zapytać, a cóż waści dał?
— Biédny brat, może ze stratą, ale mi tysiąc dukatów wyliczył.
— Rocznie? spytał Pan Sliwicki.
— Jakto rocznie — raz i koniec.
Skarbnik śmiejąc się szydersko rzucił się na kanapę. — Cha! cha! zawołał, po bratersku waści ociął, a toż ja byłbym kończył z podziękowaniem za pięć, za sześć tysięcy dukatów.
Marek osłupiał, ale niepodobno mu było uwierzyć w taką obłudę, w taką brata podłość, serce mu się wzdymało i wypędził niegrzecznie trochę jurystę.
Ale podejrzenia go obległy, ale niespokoj nim owładnął. Żona, która zawsze trochę jakiejś nieufności na dnie serca zachowała, poczynała mu wymawiać zbytek wiary, wyrzucając ją i sobie. Marek doznał piérwszy raz w życiu uczuć przykrych, którémi jak żółcią serce nabiega przy sprawach pieniężnych. Dawny spokój i swoboda uciekły.
Skarb też swój, owe złoto, którém zbył go brat, ciężyło mu, bał się o nie, nie wiedział co z niém zrobić, i przetrwawszy dni kilkanaście w niepokoju o złodzieja o przypadek; w namysłach, które mu spać nie dawały; w próżnowaniu, które go odrywało od pracy i kierunku warstatem, jednego ranku znacznie zmieniony, dość smutny i blady, wszedł do alkierza, w którym sama jedna siedziała Anna, równie teraz posępna i zamyślona jak on.
Pocałował ją w czoło i siadłszy przy niéj na łóżku — serce moje — szepnął jéj — ja i ty smutni coś jesteśmy, od czasu téj nieszczęsnéj sukcessji, pieniądze nasze nas dławią, chciwość powoli zatruwa spokojność. Gdzie nasze dawne szczęście Anusiu?
— Annie łezka zakręciła się w oczach — mój drogi, rzekła, i ja już od myśli, przemysłów i kłopotu dostałam gorączki. Radźmy co robić?
— Mnie się zdaje, rzekł Szewc, pozbyć się jak najrychléj pieniędzy uczciwie i pożytecznie, a samym zapomniawszy, co nas spotkało, żyć po staremu i swojego patrzéć.
— I znów kochać się i nie troskać o jutro, dodała Anna sciskając męża. Od czasu jak to złoto w kufrze, każde spójrzenie czeladnika strachem mnie napełnia; podejrzéwam domowników, boję się złodzieja.
— I ja tak samo, i ja moje serce.
— A więc duszo droga — róbmy co chcesz, aby odzyskać nasze dawne życie. Po co nam ten kłopot.
Majster wziął na siebie kapotę i wyszedł na miasto, poradzić się ludzi. Znalazł starszych mieszczan na Ratuszu, a ci uśmiawszy się z niego dowoli, radzili mu bardzo różnie.
Ławnicy chcieli, żeby zrobił ofiarę na Ratusz; inni, żeby oddał na szpital, którym zawiadywali; złotnik życzył, żeby sobie kupił sréber; ksiądz przechodzący mimo, radził zapisać na klasztor i tym podobnie, zupełnie jak w Molierze. Nareszcie stary jeden przerwał:
— Wiesz waść co, tak ci to w piérwszych dniach zdaje się, że pieniądze ciężą, ale jak się ich pozbędziesz, będzie ci ich żal znowu. Z niemi to tak zawsze: póki są, nie wiedzieć co robić, pozbywszy się, utrapienie nowe, że niema. Ot posłuchaj rady mojéj, kup sobie dom: co ci przyjdzie z najmu mieszkań, nie zacięży; a jak tam jakiemu ubogiemu dasz darmo przytułek, więcéj uczynisz, niżbyś zapisał na szpital. Na starość będziesz miał przytulisko i chléba kawałek.
Posłuchał Marek, i wkrótce przeniósł się do bardzo porządnéj kamieniczki, którą kupił na jednéj z przedniejszych ulic miasta. Sam przywykły, zajął mieszkanie na dole, piérwsze i drugie piętro najmował; na tyle zaś i strychu mieścił ubogich rzemieślników tak jak darmo, bo brał od nich tyle tylko, żeby ich nie upokarzać datkiem, żeby sądzić mogli, że się oszukał w najmie.
Powoli Marek odzyskał spokój dawny, i wesołość piérwszą; niekiedy tylko wspomnienie brata i podejrzenia wywołane przez Skarbnika chwilami go trapiły. W istocie postępowanie Janka usprawiedliwiło złe o nim mniemanie: otrzymawszy bowiem czego żądał, zagarnąwszy spadek po Starościnie cały, osadziwszy Rządzcę w Żalickim kluczu, przybył z żoną do Warszawy, ale ani się ukazał u Marka.
Marek dowiedział się o nim, widywał go nawet zdaleka, ale nic nie mówił o tém żonie, aby jéj nie gryźć; sam zaś westchnąwszy po cichu, wylawszy łez kilka, usiłował zapomnieć, że miał brata. Nigdyby był za nic w życiu sam teraz piérwszy ręki do niego nie wyciągnął; nie żal mu było majętności wydartéj, ale bolało podejście i zdrada, upokarzało oszukaństwo.
Zresztą nie miał ku niemu nienawiści i przebaczał mu chętnie, mówiąc sobie w duchu:
— Biedny obłąkał się goniąc za groszem, niechże choć tego szczęśliwie używa.
Traf jakiś chciał, żeby w sąsiednim domu państwo Porębscy zajęli mieszkanie. Codzień więc widywał go z okna Marek, usiłując tylko jak mógł najdłużéj zakrywać go przed Anną; i nierychło też czeladź oznajmiła pani majstrowéj, o P. Janie. Anna w początku pobiegła do męża z oznajmieniem nowiny i chciała z nim iść do brata, ale Marek wziąwszy ją do alkierza, odkrył jéj prawdę.
Anusia popłakała trochę, pogniewała się, przebaczyła nareszcie, i z pewną dumą rzekła:
— Dobrze, dobrze — niechże sobie przywiązańszych od naszych i lepszych serc szuka. Daj Boże, żeby je znalazł.
Tylko Maciejowa przebaczyć nie mogąc, srodze łajała Janka, nie przy bracie wprawdzie, ale przed Anną, gdy go nie było w domu.
Państwo Porębscy, przybywszy do Warszawy, poczęli wieść życie pańskie. Janek chciał sobie nagrodzić wycierpiane na wsi oczekiwania, i sypiąc złotem, torował drogę do towarzystwa wyższego. Ewa, któréj się chciało być piękną jeszcze, i udawać kobietę wielkiego tonu, była najstraszniejszém czupiradłem, jakiém się szczycić mogła Warszawa. Janek jako tako grał rolę pana, ale jejmość tak była w niéj pocieszną, że wkrótce zwabiła do siebie szyderskie towarzystwo, pragnące ją widzieć zbliska. Strój, mowa, powóz, ludzie, przyjęcie, mieszkanie, wszystko tu sobie odpowiadało; Jankowi i Jejmości głowy się zawracały, a nowi znajomi, opijając, objadając ich i ośmiewając, pożyczając pieniędzy, wyzywając w karty, wkrótce utworzyli koło nich brzęczący rój much, które lgną do cukru.
Jak przewidzieć łatwo, Janek padł ofiarą oszustów, co przed nim odegrywali rolę ludzi wielkiego świata; po nich, biorąc ich za stopnie, myślał się wcisnąć w lepsze towarzystwo, ale do tego przystęp zawsze trudniejszy jest, niż sobie ludzie wyobrażają. Wprawdzie pieniądze są kluczem pewnym, ale tych przynajmniéj mieć potrzeba bardzo wiele, a Janek zaledwie w stolicy podrzędną, mógł w tym względzie grać rolę. Przecież dom się jego napełnił, i to niepośledniemi na oko figurami, które albo szczyciły się krajowemi i cudzoziemskiemi orderami, albo tytułowały dość szumnie. Między innémi, przyjacielem najpoufalszym był Baron Hintenfeld, którego żona podjęła się wychowaniem ostateczném do stołecznych obyczajów zastosowaném, obdarzyć panią Ewę. Baron Hilary Hintenfeld pochodzący jak mówił, ze staréj Inflantskiéj familji, szczycił się orderem Ś. Huberta, Bożogrobskim i Ś. Stanisława. Był to mężczyzna rosły, czarny, atletycznéj postawy, ramion szérokich, z wąsem potężnym i bródką hiszpańską; nosił się z cudzoziemska, mówił głośno, zarywał na wojaka, i usiłował przybrać minę i pozór człowieka z wielkim światem oswojonego. W rozmowie cytował, często gęsto, Xiążąt, Hrabiów, Senatorów po imieniu; opowiadał o wielkich swych dobrach, o mnogich podróżach, a szczególnie o powodzeniach, jakie go spotkały na dworze króla Ludwika XVI, gdzie lat kilka spędził, jak powiadał, codzień będąc na wieczorze i na grze w Tuilleries. Piękne brylanty, ogromny zbiór tabakierek, wiele kosztowności i błyskotek, któremi się obwieszać lubił, charakteryzowały go. Żona młodziuchna i piękna brunetka, nie miała wprawdzie tyle pewności siebie, i nie mówiła tak głośno o sobie jak mąż, ale niemniéj usilnie starała się grać rolę damy wielkiego świata.
Baron Hintenfeld przyjmował u siebie na krakowskiém przedmieściu, w przepysznie urządzonych apartamentach, mnóstwo gości, których zwabiały, czarne oczy Baronowéj, wyborny stół i gra. Gra stanowiła główne zajęcie w salonach pana Barona; ale że w owym czasie upadku moralnego, grano wszędzie i ogromnie, nie dziwiło to wcale, ani odcechowywało szczególniéj domu Inflantczyka. Przegrywano wprawdzie u niego summy bardzo znaczne i brat pani Grab..... królewskiéj kochanki, dwa razy się był zgrał ze szczętem w domu Barona; ale któż mu był winien. Hintenfeld sam nawet nie wygrał, tylko przyjaciel jego Pogorzelski, który zwykle bank trzymał. Łatwo namówiono Janka do gry przedstawiając mu, że przy niéj robiły się najważniejsze znajomości, że ona wstęp dawała wszędzie, że wszyscy ludzie wyższego tonu grali. Janek choć chciwy i skąpy, a może właśnie dla tego, że skąpy i chciwy, począł grać w początku bez namiętności, w krótce potém zajadle i wściekle; szczęście jednak mu nie służyło.
Ale choć najlepiéj znał fundusze swoje i stan majątkowy, teraz gdy doszedł szczebla, na którym stać pragnął, durzył się sam, sądząc niewyczerpanie bogatym; wszelkiego rodzaju straty pieniężne, zdawały mu się mało znaczące. Codzień widując po kilkanaście tysięcy czerwonych złotych na stolikach gry, począł jak wszyscy gracze mniéj coraz ważyć wydatki pieniężne i wartość grosza.
Tymczasem sama pani opływała w roskoszach, rozsiadając się w pąsowéj swéj karecie, za którą dwóch galonowanych i pudrowanych lokajów, stawali na podziw miastu w liberji seledynowéj z pąsowym. Cztéry przepyszne taranty, woziły Jejmość do kościoła i znajomych, uginając się pod złocistemi chomąty. Wszystko koło niéj co tylko złotem lub złocistém być mogło, świeciło się tym czarownym kruszcem. We własném ubraniu, jak w ubraniu koni, świecidełka panowały; w pokojach stołeczki nawet pod nogi, choć malarskiem złotem pociągano.
Rzuciwszy się w te życie, które było długiém marzeniem dla Janka, Porębski dążył teraz do nowych celów. Dręczyło go, że nie miał ani urzędu, ani orderu, ani wstępu na królewskie pokoje, gryzły go spotykane w dopięciu tych ostatnich pożądań, trudności; ale że dyplomy z okienkami na ordery już się sprzedawać poczynały, łatwo wkrótce zaspokoić się mógł Ś. Stanisława wstęgą, którą włożył piérwszego dnia pod szlafrok od rana w niéj chodząc. Jakieś Łowczowstwo zawakowało i nowe starania o to, nie bez kosztu uczyniły go przecie panem Łowczym, co go w pewien sposób postawiło na świecie, jakkolwiek małą bardzo rzeczą było Łowczowstwo każde. Janek mając tymczasową kopertę, sięgał już myślą wyżéj a wyżéj. Jakieś tam drwiny z jego tytułu, wkrótce były przyczyną, że go prawie porzucił i o nowy starać się począł.
Jejmość tymczasem w miarę czasu, jaki na wychowanie swe nowe łożyła, stawała się coraz śmieszniejszą, nabierając odwagi, z którą prawiła śmiało niestworzone rzeczy. Rzuciła się wkrótce w francuzczyznę, i wygadywać poczęła, najosobliwsze androny, któremi bawiła się cała Warszawa.
Rok za rokiem upływał lecąc jak strzała, a z podziwieniem obojga państwa, stanąwszy u szczytu, nie czuli się tak szczęśliwi jak marzyli. Pani zmuszona, w pośledniejszym kręgu towarzystwa się obracać, postrzegała powoli, że są rzeczy, których dostąpić próżno pragnie, są drzwi, które się jéj nigdy nie otworzą, są ludzie, co ją nigdy nie przyjmą. W Warszawie też dopiéro przekonała się, że nie mogła liczyć się do piękności, w których rzędzie stać życzyła, pamiętając młodość więcej niż należało.
Jan po kilku dniach, zażądał Orła Białego, po kilku innych, marzył o urzędzie ważniejszym niż tytularne jakieś Łowiectwo! Wielkość, któréj dosięgnął, wydawała mu się lichotą, stopniem tylko do nowych. Tymczasem pragnąc pójść wyżéj, spotykał nieprzełamane zawady. W dodatku nieprzebrane bogactwa przebierać się poczynały, z pomocą Barona Hintenfeld, i pięknéj Baronowéj, która Janka wziąwszy za powiernika, zwierzyła mu się, iż mąż jéj wiele odmawiał. Janek chętnie pożyczać począł pięknéj Baronowéj, a w zamian odbierał takie uśmiechy, takie dowody uczucia!..
W następującym roku pobytu w Warszawie, który był nieurodzajny i niehandlowy, Żalice nie dały zwykłéy intraty, i potrzeba było na życie i karety dług zaciągnąć. Gra też szła coraz niepomyślniéj panu Janowi, a Ewa coraz szumniéj na swoje wydatki nie skąpiła jego kieszeni: długi poczęły znakomicie wyrastać. Pani Baronowa ze swéj strony uczyniwszy raz początek, co tydzień prawie nowych pożyczek od P. Jana potrzebowała: jakże jéj było odmówić?
P. Jan Porębski wejrzawszy raz w chwili wolniejszéj, w stan swoich interesów, zaląkł się i poszedł do Ewy rankiem, aby jéj oznajmić, jak stali niebezpiecznie. Małżonkowie oddawna oddzielne mieli apartamenta; zapukawszy więc do pokoju Jejmości, i otrzymawszy pozwolenie wnijścia, Jan wsunął się do jéj sypialni.
Był to najniesmaczniejszy w świecie gabinet, przystrojony na pociechę ludziom, którzy wstęp do niego mieli. Ogromne łoże złociste, podniesione na stopniach wznosiło się w zagłębieniu, pokryte baldachymem adamaszkowym z frendzlami, sznurami i kutasami złotémi; w rogach i na wierzchu zdobiły go pióra strusie pąsowe. Ściany obite były niebiesko ze złotem, a firanki niebieskie i pąsowe, krzyżowały się w oknie. Firanki te całe były oszyte frendzlą złotą, galonami i związywane sznurami złocistemi; na kominie był zegar od alabastru, złota, marmuru czarnego, z figurkami z porcelany, kwiatami robionemi i szklannemi, jak u żyrandola świecidełkami. Obok niego dwa świeczniki bronzowe z marmurem. Dywan na podłodze jaskrawy, i mnóstwo sprzętów niedobranych, krzyczących, wadziły się z sobą.
Jejmość fryzowano właśnie, ale się miało ubranie głowy wyłysiałéj ku końcowi, a Janek odprawiwszy francuza, co ją tapirował, i garderobianę, odezwał się z westchnieniem siadając w berżerce.
— A co Pani? czas nam pomyśleć o sobie.
— Jakto kochańciu?
— Przyszedłem pomówić z tobą serjo, i jest o czém.
— A! duszko mam dziś mingrenię i szpazmy.
— Odłóżmy to dla gości.
— Cóż to jest rybko, czego chcesz? — czuję serca bicie gwałtowne, przerażasz mnie.
— Dotąd nic jeszcze pani moja, ale grozi nam nieszczęście.
— A! menażuj moją delikatność, nie dobijaj mnie, ty wiész stan mojego zdrowia.
— Kochanko! z uśmiéchem rzekł Janek, to dobre dla gości, ale my cośmy z sobą razem koło indyków w Żalicach chodzili...
— Na Boga! posłyszą nas — mdleję.
— Słuchaj Ewo, rzekł Jan — jesteśmy jeśli nie zrujnowani w téj chwili, to ruiny blizcy; czas radzić, nie porachowaliśmy się z naszą fortunką, i oto poczyna się przebierać jéj, wkrótce możemy nic nie mieć.
Ewa zapomniała o mdłościach, i poskoczywszy z krzesła zaczerwieniona, zawołała:
— Bo w karty przegrywasz — bo w karty przegrywasz!
— Ja! ruszył ramionami Jan, a paniż to mało tracisz co dzień! Obojeśmy winni.
— Nie prawda! nie prawda! — odparła żona — tyś winien, ty — alboto bym ja traciła, żebyś mi w początku nie mówił: trzeba się zastawić, a postawić.
— Cicho! cicho! cicho! Kto wié, słuchają nas może pode drzwiami, a gdy się jeno wieść rozejdzie, ratunku już nie będzie, rzucą się na nas wierzyciele zewsząd.
Jejmość padłszy w krzesło rozpłakała się.
— Trzeba nam — rzekł Janek, pod pozorem do wód, wyjechać do Żalic i podłatać pracą, co się utraciło.
— Wyjechać z Warszawy! ale ja nie wyżyję na wsi.
Janek się rozśmiał, ruszył ramionami i rzekł po cichu: — Nie grajmy z sobą komedji — mówmy rozumnie; na Żalicach i przykupionych wioskach, mamy już 200,000 długu, jeszcze z tego wynijść możemy, ale późniéj nie czas będzie.
— A przecież Żalice i te wioski, warte są więcéj 600,000! sam to mówiłeś?
— Tak jest, pani moja, ale na tém 200,000 co dzień rosnącego długu, to rzecz nie mała.
— Ja nie potrafię teraz wyżyć na wsi!
— Ba! będziesz musiała. To powiedziawszy Janek wstał i przeszedł się po pokoju. Naradźmy się, rzekł, kiedy wyjeżdżamy; trzeba zawcześnie mówić o tém. Kilka tygodni będziemy jeszcze żyć, jakeśmy żyli, potém niby do wód, usuniemy się na wieś.
— Rób co chcesz! ale ja umrę — odparła Ewa padając na krzesło.
Jan ruszył ramionami jakby chciał powiedzieć — Umieraj sobie, i wyszedł z pokoju. Pomimo téj sceny rannéj, która panią Łowczynę nabawiła szpazmów i bolu głowy na dzień cały, a któréj tajemnica zachowała się między małżeństwem, życie obójga ani na włos się nie zmieniło. Ewa nazajutrz zaraz, jakby na złość porobiła nowe ogromne wydatki, a Jan tegoż wieczora, probując szczęścia, i usiłując się odegrać u Barona, puścił się tak zapamiętale w karty, że nim dzień zaświtał, przegrał na słowo do 15,000 czerwonych złotych, precjoza, konie, powozy, i co tylko na kartę mógł postawić.
Baron bez żadnéj ceremonji, uzyskawszy obligi formalne, zabiérał się drogą sądową dochodzić swéj należności, a biorąc pochop do zerwania stosunków przyjaźni z P. Janem, do czego dawno szukał tylko powodu, wyzwał go na pojedynek rzucając mu w twarz ostatni list jego, pisany do Baronowéj.
Spotkanie wszakże do skutku nie przyszło, bo Jan wyjechał nagle na wieś, zostawując żonę samą w mieście.
Wierzyciele bliżsi, na hasło dane przez Barona, rzucili się zajadle na ruchomości pozostałe w mieście, i wyścigając się poszli do majątku. Baron nabywał długi, i nim Janek wykrętnemi zmyślonemi ciężary potrafił zakryć majątek, już ruina jego, stała się widoczną. Ewa uchodząc wstydu i niedostatku, który jéj zagrażał, ostatnim powozem nocą umknęła z Warszawy za mężem. Interesa obojgu tak nieszczęśliwy wzięły obrót, że najbieglejsi prawnicy obiecywać nie mogli Janowi nic nad zupełną ruinę. Janek rachując, że lepiéj było pani majątek na swój przerobić, wyrwał sobie sam sposób bronienia się wierzycielom, choć chwilowy i niegodny. Żalice i przykupione wioski zajęto, zostawując dziedzicom lichy domek i sustentację ubogą.
Ewa wydzierała oczy mężowi, mąż wściekał się ze złości bezsilnéj, a życie tych dwójga nieszczęśliwych, stało się pasmem nieznośnych swarów, niekiedy do boju przychodzących. Nareszcie sama pani tknięta paraliżem, umarła. Janek po ubogim pogrzebie, odzyskawszy trochę energji, jął się zapamiętale procesu, i z pomocą Skarbnika Sliwickiego, począł pracować nad zepchnięciem swych prześladowców, (tak nazywał wierzycieli). Nieszczęściem ci, co najprawdziwsze i najsprawiedliwsze mieli należności, najmniéj opatrzni byli w ich ubezpieczeniu; ubogich więc rzemieślników, puszczono z kwitkiem, i massa powiększyła się tą likwidacją bezecną. Ale z Baronem nie tak było łatwo, bo ten się pilnował — i gdyby nie to, że jakiś traf szczęśliwy na szulera nasłał większego jeszcze, byłby Janek padł jego ofiarą.
Po długich mękach i pracy, dług Barona już w drugich rękach będący, bo przegrany z kolei, potrafił Janek zbyć dożywotnią pensją, na którą się zgodził nowy posiadacz. Pozostawali jeszcze inni wierzyciele, z któremi staraniem Sliwickiego, poczyniono układy jak było można, tak, że Jan pozostał przy Żalicach i Wólce, resztę dając na pastwę.
Wszystko to, cośmy tu w kilku słowach opisali, dla Jana który wcześnie szafował życiem, przyśpieszyło starość. Zgryzoty, praca nowa, zbytki, ciągle wrzące w sercu nienawistne uczucia, wyczerpały z niego sił ostatek.
Zestarzały, zgrzybiały, łysy, kaszlący, schudły, z oczyma wpadłemi i gorączką wewnętrzną, co pali ludzi szukających na ziemi szczęścia w rzeczach, które go dać nie mogą, po kilku latach Pan Jan Porębski, kawaler orderu Ś. Stanisława, Łowczy.... powrócił do Warszawy. Stan rzeczy krajowych, mamił go nadzieją pochwycenia jeszcze téj godności jakiéjś, o któréj dotąd niezrażony marzył. Wszystko było w ruinie i zamięszaniu, a z ruiny i zamięszania korzystać najłatwiéj. Starostwo grodowe wakujące opłaciwszy suto, przyszło nareszcie uwieńczyć usiłowania jego. Ale teraz, gdy je posiadł, Starostwo zdawało mu się niezmiernie małą rzeczą przy kasztellanji chociażby drążkowéj, przy krześle w senacie!
— Czemubym ja zasiąść tam nie miał? — pytał się codzień siebie, czemu? i odpowiedzi nie mógł znaleść, tak się czuł godnym wszystkiego, co pragnął.
Starość nadchodząca bez pory, zawładła też nim w sposób, jakim włada podobnymi jemu. Chciał używać, gdy już nie mógł, i wylał się na rozpustę i zbytki. — Nie brakło wówczas w Warszawie pięknych kobiét frymarczących sobą, łatwych pochlebców i towarzystwa, które podbudzało Pana Jana, i podżegało go do rozpusty.
Dawna namiętność do gry i kart wróciła; i czego nie zabrały Róże, Emilje i Ernestyny, pochłonął stolik zielony. Starosta też sprawiał bale, dawał wieczory, i znowu po piérwszemu, na wystawę się sadził. W rok czy dwa, długi nowe do reszty piérwszych przyrosłe, już zastraszać poczynały, ludzie usuwać się myśleli od P. Jana i chłód zrujnowanych obwiewał go zewsząd. Nareszcie na dany znak przez jednego z wierzycieli, runęli wszyscy na majątek, a widząc się bez nadziei ratunku, Jan co nie miał pojęcia innego życia, nad to które prowadził, wziął truciznę w kielichu wina, i w męczarniach życie skończył.





Tymczasem szewc pracował, śpiewając wesoło. Rodzina jego pomnożyła się jeszcze dwóma synami, a oszczędność dozwoliła przykupić drugą sąsiednią kamieniczkę. W izbie majstra nic się nie zmieniło, tylko czas spoważnił twarz Marka, i piękną Annę zmienił w podżyłą kobiétę, zawsze miłą jeszcze i świéżą.
Rzadka chmurka przeleciała po niebie pogodném pożycia Anny i Marka; i były to chyba strapienia drobne, powszednie, nieuniknione, które są życia wszelkiego warunkiem.
Jedni starzeli, drudzy rośli, a warstat majstra rozlegał się rozmową swobodną, śmiechem wesołym, lub pieśnią pobożną. — Niekiedy wspomnienie Jana zasępiło ich czoła, ale nigdy Marek żałując brata, nie pożałował majątku. Miał dosyć dla siebie i dzieci; bolał tylko nad tém, że mógł mieć serce, które od niego uciekało. Nieraz spotkali się z sobą, ale szewc udawał, że nie zna Pana. Pan ani oczu nie podniósł na szewca. Dopiéro na łożu boleści, gdy straszliwe męczarnie, krzyki rozpaczy wyrwały mu z duszy, Jan ujrzał Marka przy sobie. Szewc nadbiegł go ratować z lekarzem, zasłyszawszy o wypadku. Ale już było za późno, chłodną tylko dłoń uścisnął, i pomodliwszy się u łoża zmarłego, pogrzebł go swoim kosztem, bo wierzyciele natychmiast wszystko zagarnęli.
Taki był koniec Jana: a Marek? żyje podobno do dziś dnia. Słyszałem go śpiewającego Godzinki w kościele Ś. Jana, głosem jeszcze czystym i silnym. Anna i on siedzą przy starszym synu, a ze trzech młódszych, jeden jest stolarzem, drugi kowalem, trzeci krawcem. Marek nie chciał ich próżniakami na świat wyprawić, i każdemu dał rzemiosło; choć ściśle biorąc, obejść by się bez niego mogli, bo Bóg poszczęścił poczciwemu, i jałmużny jego stokroć urosły, a cztéry kamienice w mieście i kapitalik jeszcze, uczyniły go prawie bogatym. Nie żyje wszakże jak bogaci, ani żyć synom dozwala.
— Masz do zbytku, mówi — podziel się z temi, co na potrzeby nie mają, sam nieużywaj nad miarę, bo się zepsujesz, bo ci życie obrzydnie. — Pracuj i kochaj, a będziesz szczęśliwy. Szczęście w nas jest samych.
Ostatniemi czasy słyszałem, że Marek nabywszy w Wólce Lutyńskiéj kawał gruntu, na miejscu chaty gumiennego, postawić chciał domek dla żony i siebie, i tam naostatek dni zamieszkać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.