<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Pilot
Tytuł Pani z wołaczem
Pochodzenie Panny szczerbate: opowiadania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1962
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PANI Z WOŁACZEM

W tej okolicy rzadko używało się form: „pan” czy „pani”, a już wołacz — był zgoła rarytasem. Ludzie po staremu mówili sobie „wy”, a tymi różnymi panowaniami operowali, z wielką zresztą niechęcią i skrępowaniem, tylko w bardzo urzędowych przypadkach życiowych.
Toteż kucharka z sąsiedniego miasteczka wybuchła jak bomba w domu weselnym i tak już podnieconym i wzburzonym. Długo się najpierw nie zjawiała; ojciec weselny klął spłoszoną, skołowaną matkę — kiedy na koniec pani Słomkowska przyjechała południowym autobusem. Była sama, bez żadnej pomocnicy, i jak Sośniak to zobaczył, wpadł w ostatnią prawie złość:
— Wesele na setkę ludzi, a wy tu sobie na ostatnią godzinę prawie przyciągacie, i to jeszcze sama! Kto jutro będzie ślepiami świecił, no, kto? Ja.
— Panie ojcze weselny — na to mu pani Słomkowska. — Czy ja się może na swojej robocie nie znam, tylko wy się znacie? Panie ojcze weselny, o jadle to ja z wami jutro będę gadała.
Sośniak nic na to nie powiedział, stał i patrzył, jak pani Słomkowska przebiera się w biały kitel, a potem jeszcze chowa włosy pod czepkiem. Baba była duża, szeroka, ruszała się pewnie i energicznie, w tej kuchni Sośniaków od razu poczuła się jak u siebie w domu, kręciła się po wszystkich kątach i gadała:
— Panie, a gdzie rzeźnik? Niech tam sobie nie skrobie według swojego widzimisię, tylko łapie się za to, co trzeba. Matko weselna, trzy pomocnice potrzebuję, robotne, ale już.
I odtąd w całym domu weselnym nikt takiego słowa nie powiedział, które mogłoby coś znaczyć, wszyscy latali zgodnie z kuchennymi rozkazami pani Słomkowskiej. W chlewie gdakały przestraszone kury, spośród których wybierano co tłustsze do zabicia, w szopie rzeźnik, powrzaskując sobie od czasu do czasu, płatał wieprzka według recept pani Słomkowskiej, Sośniak, zupełnie ogłupiony rozlicznymi poleceniami, to brał się do rąbania drzewa, to leciał na wieś po jakieś niezbędne garnki i przyprawy, to znów za nie wiadomo co jeszcze się chwytał. Furkotało wszystko wokół pani Słomkowskiej, czasami plątało się zupełnie niemożliwie, ale ona wiedziała, co i kiedy się plącze, wkraczała w krytycznym momencie z nieomylnymi rozkazami, napoleońskimi w treści, choć ubranymi w eleganckie, pańskie formy. Pod wieczór, kiedy już cały dom, ba! żeby to tylko — wszystkie sąsiednie domy bulgotały od kuchennej roboty, miała pani z wołaczem pod swoją komendą chyba jaką dwudziestkę ludzi, już to domowych, już to byle gdzie, choćby na drodze zwerbowanych dobrymi manierami i bardzo rozkazującymi wołaczami. Ciemniało powoli, dom weselny wyglądał teraz jak wulkan, z kominem (musiał go Sośniak przeczyścić) buchającym dymem, ogniem, kłębami nie dopalonych gałęzi. Domowi mężczyźni, zmęczeni, głodni, siedzieli ponuro na ławce pod studnią i nie śmieli się upomnieć choćby o kromkę chleba z masłem i garnczek nie słodzonej kawy. Ale około dziesiątej, kiedy już dobrze pociemniało, kucharka obwołała się zmęczoną i posiłkując się pańskim słowem i jeszcze bardziej zdumiewającymi wołaczami, wydała swojej ekipie roboczej polecenie rozejścia się. Wciągnęła na siebie kożuszek i otworzywszy w kuchni wszystkie okna i drzwi, wyszła na podwórze, przysiadła na ławeczce obok Sośniaka i jego dwu bardzo wygłodzonych synów.
— Panie ojcze weselny! — oświadczyła. — Wesele zapowiada się dobrze jak rzadko. Goście złego słowa nie powiedzą, rękę za to daję!
— Pani! Pewnie, pewnie! — z głębokim przekonaniem i użyciem zapożyczonego wołacza przytwierdził Sośniak.
— No — rzekła pani Słomkowska zadowolona. — Teraz możemy sobie pomalutku zjeść jaką kolację. Przyjdźcie, panowie, za parę minut do kuchni.
Sośniaki odczekali trochę i poszli, a starego znów, jak przy przyjeździe pani Słomkowskiej, szlak mało nie trafił. Stół — co prawda, tylko kuchenny — zastawiony był tak, jakby za chwilę miała zasiąść przy nim młoda para. Na półmisku leżała kura, na talerzykach przysmażona kiełbasa z musztardą, wątróbka, do tego wszystkiego mocna herbata, a na kredensie — bo na stole już nie było miejsca na nic — stał talerz z pokrojonym ciastem.
— Ale to? — zająkał się Sośniak z wielką złością. Nic właściwie nie powiedział, ale pani z wołaczem pojęła:
— Panie ojcze weselny! — ozwała się z łagodną perswazją. — Będziecie jutro mieli dzień cięższy jeszcze niż dzisiaj, bo to będzie wesele, ale nie dla was, panie ojcze weselny, wy będziecie mieli same kłopoty, wspomnicie moje słowo. To i tyle waszego wesela, co dzisiaj.
Nie potrzebowała tak wiele mówić, bo dwa młodsze Sośniaki zajadały już tak, że już nikt by ich za żadne skarby od tej kury i kiełbasy nie odegnał. Sośniak też, rad nierad, wziął się do jedzenia i poweselał tak, że nawet poczęstował wszystkich kieliszkiem weselnej pieprzówki; panią Słomkowską najsampierw.
— Jednego można — uznała i wypiła, nie skrzywiwszy się, choć wódka była na spirytusie, ostra. — Więcej nie, jutro skoro świt pobudka.
I od piątej rano wszystko zaczęło się od nowa. Piec omal nie zarywał się pod ciężarem ogromnych garów, Sośniak nie nadążał rąbać drzewa, a synowie — znosić z całej wsi potrzebnych półmisków i rondli.
Nic też dziwnego, że koło południa wszystko już było gotowe, nawet nakrycia leżały na stole; a kiedy nadjechał pan młody z wszystkimi gośćmi ze swojej strony — na powitanie wyszła też i pani Słomkowska, wystrojona w suknię dość frywolną i niewątpliwie szokującą, z pewnością jednak mniej niż sposób wyrażania się jej właścicielki. Wytwornie gestykulując, posługując się swoim wybuchowym wołaczem, zapraszała do stołu „na maleńką przekąskę”. Goście, omiatając wąsami jej dłoń, kłaniali się niezręcznie i szli, chciał kto czy nie chciał, taka bowiem była przemożna moc wszystkich zjednoczonych przymiotów pani z wołaczem. Stary Sośniak był wniebowzięty i przepijając z ojcem pana młodego, zerkał na panią Słomkowską częściej niż na córkę, która, już w ślubnej sukni i welonie, krzątała się pomiędzy gośćmi.
Zdumiał się za to niepomiernie, kiedy nastał czas wyjazdu do kościoła. Pani Słomkowska bowiem odszukała go wtedy i wyszarpnęła z tłumu.
— Na której bryczce jadę?
Sośniak wybałuszył oczy i wykrzyknął, znieczulony nagle na wszelką galanterię:
— Coś ty, kobieto! Do kościoła pojedziesz, a kto tu ludziom obiad postawi na stół?
— Panie ojcze weselny — rzekła pani Słomkowska surowo. — Obiad to moja sprawa, nie wasza, panie. A w kościele muszę być, żeby wiedzieć, co państwu młodym postawić, zależnie od humoru.
Sośniak nie miał czasu przeciągać rozhoworów, bo nawinął się skrzypek i posłyszawszy, w czym rzecz, z galanterią ujął panią Słomkowską pod łokieć i poprowadził do bryczki, którą okupowali muzykanci. Sośniak machnął więc ręką; dopiero długo później pojął, do czego się w ten sposób przyczynił.
Na razie pani z wołaczem siedziała pośród pijanych muzykantów, godnie, aczkolwiek bez specjalnego przekonania, opędzała się ich zalotom i dyktowała kawałki, jakie należy grać. Drużbowie pohukiwali i wyskakiwali z bryczek, tak im się podobało to, co radziła grać pani Słomkowska.
W kościele natomiast oddzieliła się od muzykusów i skromnie przysiadła w jednej z ostatnich ławek. Pomodliwszy się, ile przystało, wyciągnęła szyję, gotowa celebrować obrządek.
Coś jednak się opóźniało. Młodzi klęczeli już od długiego czasu i widocznie zaczynało im być niewygodnie, bo przystawali, kręcili się, a ksiądz jak nie wychodził, tak nie wychodził z zakrystii. Starszy drużba z zakłopotaniem wycierał chusteczką kark, w końcu zdecydował się, szepnął coś do ucha panu młodemu i poszedł do zakrystii. Wypadł stamtąd prawie natychmiast, przyskoczył do młodego, klarował mu coś półszeptem, gestykulując szeroko. Pan młody podniósł się teraz także, obaj nerwowo podreptali do zakrystii. Czuło się coś nie najlepszego, z zakrystii dochodziły niejasne, podniecone głosy.
— Ksiądz nie chce dać ślubu — szeptano wśród gości.
Bliżsi krewni państwa młodych najpierw pojedynczo, potem całą hurmą ruszyli do zakrystii. Pani Słomkowska podniosła się także i pomodliwszy się krótko, wyszła na kościelny dziedziniec, a potem ruszyła z drugiej strony do zakrystii.
Było pełno ludzi, wszyscy krzyczeli, ksiądz, wepchnięty w kąt, powtarzał z wymuszonym spokojem:
— Nie mogę, dobrzy ludzie, nie mogę. Nic na to nie poradzę, donieśli mi ludzie, że pan młody nie jest wolny. Pewnie to nieprawda, ale wyjaśnić trzeba.
— Ty — mówił starszy brat panny młodej do pana młodego. — Chodźmy stąd. Mam sprawę do ciebie.
Pan młody nie miał wcale ochoty wychodzić; stał i błagalnie popatrywał na księdza, pofurkującego gniewnie, a zarazem strachliwie na szarpiących go z wszystkich stron weselnych.
— Chodź — wykrzykiwał starszy z braci Sośniaków. — Chodź.
I szarpał tak pana młodego za ramię, że w końcu wywlókł go z zakrystii. Pani Słomkowska, która stała w progu, grzecznie ustąpiła im miejsca, a potem pomalutku poszła sobie za nimi. Sośniak wywiódł swojego niedoszłego szwagra za najbliższy węgieł i przycisnął go do ściany.
— Ty — powiedział. — Myślisz, że tak ci poleci? Z moją siostrą tak ci się myślało? — szarpał go za klapy marynarki. Aż, nim pani Słomkowska zdążyła słowo wtrącić, trzepnął go przez łeb. Pan młody ani piknął, potrząsnął swoimi długimi włosami, które Sośniak zgarnął mu na oczy. Przejrzawszy, bez słowa buchnął niedoszłego szwagra w brzuch.
— Panowie — zaingerowała teraz pani Słomkowska. Młody Sośniak i pan młody nie zamierzali zwracać uwagi na jedno choćby czyje słowo, nawet, gdyby wypowiadała je osoba tak wpływowa, jak pani Słomkowska. Grzmocili się zapamiętale i nim pani z wołaczem zdołała przedsięwziąć coś bardziej radykalnie oddziałującego niż słowa, już z obu stron, od kruchty i zakrystii, nadbiegli pozostali Sośniacy i Wolni. Poczęli się grzmocić na oślep. Parę razów z tej i tamtej strony dostało się także pani Słomkowskiej, która znalazła się w środku walczącego kłębu weselnych; wpadła nagle w wielki gniew.
— Panowie! — wydała pełen oburzenia wrzask i z wielką wściekłością ucapiła za kołnierze obu głównych zapaśników, szarpnęła tak, że zatrzeszczały szwy ich paradnych ubrań. Oderwała ich od siebie i postawiła jednego u prawego, drugiego u lewego swojego boku.
— Panowie! — krzyknęła jeszcze raz, z wielkim już wysiłkiem, bo trzymanie dwu rozjuszonych chłopów po wojsku w przyzwoitej od siebie odległości, jeśli nie jest zupełnie niemożliwe dla kobiety, to jednak wymaga wielkiej koncentracji sił i dużego samozaparcia. Więc już krzyk, który na chwilę odwróciłby uwagę wszystkich zgromadzonych na dziedzińcu Sośniaków i Wolnych, musiał być czymś nadludzkim. Pani Słomkowska dokonała jednak tego: wszyscy Sośniacy i Wolni stali przez chwilę rozdziawieni. Nim minęła ta sekunda, pani z wołaczem wykonała już następne, równie zaskakujące posunięcie: — Panie, chcesz mieć kobietę? — ogromnym głosem zapytywała trzymanego za kołnierz pana młodego. — Jak? — potrząsała nim, aż bąknął: — No... — No to co? Bijesz swego szwagra? I to na samym początku? — atakowała z wielką werwą. — Idź do swojej kobiety i proś o wybaczenie. — I pchnęła go prawą ręką tak, że potrąciwszy któregoś z ciągle rozdziawionych Sośniaków, wpadł prosto na stojącą pod ścianą pannę młodą, wycierającą łzy skrajem ślubnego welonu.
Sośniacy i Wolni nic z tego wszystkiego nie rozumieli. Sprawa była paskudna i załatwić ją z honorem można było tylko w ten sposób, w jaki zaczęli ją załatwiać. Tymczasem pani z wołaczem wyraźnie zaczęła wszystko komplikować, wyglądało na to, że wcale nie zamierza dopuścić do tego, żeby wszystko zostało rozwikłane do końca. Szarpała teraz za kołnierz starszego Sośniaka — Masz co, panie, do swojego szwagra? Tak chcesz, panie, załatwić swoje sprawy z nim? Słowa nie masz, panie, tylko pięść? Tak to się załatwia sprawy z mężem swojej rodzonej siostry?
— Ale, jaki tam mąż — powiedział starszy Sośniak ze złym błyskiem w oczach. — Ksiądz ślubu nie da, słyszeliście, pani!
— Nie mąż? — zdziwiła się pani z wołaczem tak mocno, że aż puściła kołnierz starszego Sośniaka i obiema dłońmi donośnie prasnęła o biodra. — A to jak? Czy to w urzędzie nie byli? Czy to nie zapisali ich w aktach jako męża i żonę?
— Eee... — rozdziawił się starszy Sośniak. Pani Słomkowska zerknęła w stronę młodych, którzy łzawo tulili się do siebie pod ścianą, i była już prawie z siebie zadowolona, kiedy nagle wyszedł z rozdziawienia Sośniak-ojciec.
— Hoła, pani — zawołał. — Co to tu wygadujecie? Że w urzędzie byli, to byli, ale ksiądz nie pobłogosławił, a ja bez ślubu nikomu swojej córki nie dam! Taki tam w urzędzie ślub nieważny!
— Panie ojcze weselny, co też mówicie! — krzyknęła pani Słomkowska, używając najgroźniejszego wołacza, jaki tylko znajdował się w jej repertuarze. — Toż sam ksiądz proboszcz czegoś takiego nigdy by nie powiedział! — I zrobiwszy kilka kroków w stronę zakrystii, zawołała: — Księże proboszczu!
Ksiądz natychmiast wychylił się zza węgła, gdzie w ukryciu przysłuchiwał się całemu zajściu. Wyglądał też na odrobinę rozdziawionego.
— Księże proboszczu! — przywołała go władczo. — Niech no ksiądz powie: czy to ślub w urzędzie nieważny? Co ksiądz o tym myśli? Hę? Nieważny?
— Ja nigdy tak nie powiedziałem! — bąknął ksiądz, któremu teraz dopiero dopełniła się miara rozdziawienia.
— Proszę księdza — indagowała dalej pani Słomkowska. — Ważny, znaczy się, wesele może się spokojnie odbyć? Jak, księże proboszczu?
— Tak — jęknął ksiądz. — Ale...
— Więc zapraszamy księdza na weselisko! — wystrzeliła pani z wołaczem.
— Tak — bąknął ksiądz. — Ale...
Niepotrzebnie wcale zaczynał to nieśmiałe zdanie z „ale” na początku, można to położyć wyłącznie tylko na karb jego rozdziawienia; w innym wypadku pojąłby natychmiast, że nigdy nie będzie mu dane go wypowiedzieć. Pani Słomkowska, zyskawszy od proboszcza wszystko, co tylko było jej potrzebne, zignorowała go natychmiast, odwołała się do szerokiego audytorium:
— Słyszeliście, goście weselni? Sam ksiądz proboszcz słowo powiedział! No, państwo młodzi! Drużbowie, druhny, para za parą, no, dalejże! Matki, ojcowie weselni! Muzyka, hej, tam, muzyka! Weselnego!
Pierwsza, rozumie się, posłuchała muzyka, która od czasu jazdy na wspólnej bryczce oddana była pani Słomkowskiej do ostatniego kieliszka; wyrżnęła też weselnego ochoczo i donośnie. Przy weselnym i goście nagle poczuli się znów weselnie, zaczęli otrzepywać się i przygładzać sobie włosy. Para młoda ruszyła z miejsca, ale zaraz zatrzymała się, zawstydzona: trzeba było pani Słomkowskiej spiąć ich rękami i wypchać do przodu — a potem kolejno kleić w pary i zachęcać do marszu ociągające się druhny i drużbów — nie zapominając o tym, że należało jeszcze osłaniać młodych przed Sośniakiem-ojcem, który parł do przodu i wrzeszczał:
— Nie dam, nie dam!
Jakoś jednak powoli wszystko toczyło się ku bryczkom; wreszcie siedli wszyscy i pani Słomkowska dała hasło odjazdu, bo nikt z mniej lub bardziej rozdziawionych weselnych nie był jeszcze do tego zdolny.
Bryczki ruszyły w milczeniu; nikt nie odzywał się, drużbowie nie hukali i zanosiło się na to, że tak odbędzie się cała podróż, a to znaczyło, że w domu weselnym wszystko rozpocznie się od nowa. Pani z wołaczem gorączkowo podżegała do czynu co bliższych drużbów, ale tylko patrzyli na nią w rozdziawieniu; w końcu ktoś dał się podbechtać, zapiał, aż poleciało przez wszystkie bryczki. Pani Słomkowska czekała z zapartym tchem: echo oddało mocno! Furmani nagle też poczuli się weselnie, strzelili lejcami, konie poczęły rżeć i wierzgać. Zaczął się weselny wyścig. Furman pary młodej powoził jak szatan, ale wjechał na podwórze pierwszy tylko dlatego, że ścigająca go bryczka wysypała się na którymś zakręcie. Drużbowie wyskoczyli z rozbitego pojazdu i z wrzaskiem pobiegli za niknącym w kłębach kurzu orszakiem.
Pani Słomkowska na szczęście dojechała bez przygód, pierwsza zeskoczyła ze swojej bryki i wpadłszy do kuchni, wypędziła wszystkie swoje pomocnice z wódką na podwórze. Sama też porwała karafkę i poleciała do starego Sośniaka. Wypił pół szklanki, sapnął:
— Pani — poskarżył się. — Pani...
Nie wysłowił się, bo ojciec pana młodego targnął go za łokieć. Pani z wołaczem zerknęła na nich niespokojnie, ale zauważywszy pomiędzy nimi flaszkę wódki, odetchnęła.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.