<<< Dane tekstu >>>
Autor Deotyma
Tytuł Panienka z okienka
Wydawca Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W Bursztynowym Domu.



D


Długo musiał czekać pode drzwiami. Przynajmniéj naszemu gorączce, wszelkie czekanie zawsze wydawało się długiém.
Nakoniec z wewnętrza, zaszemrały kroki dosyć lekkie.
— Oho! Jużem ściągnął mego ptaszka z poddaszka. A może to i nie ptaszek. Jakoś trocha ślamazarnie nóżki za sobą ciąga...
Warknął gruby rygiel, i w szparze drzwi odchylonych, ukazała się głowa, coprawda kobiéca, dosyć nawet przyjemna, ale nic a nic niepodobna do tamtéj. Musiała to być niewiasta służebna, i dobrze już wysłużona; dobiegała conajmniéj piędziesiątki. Ubrana była chędogo, w kołnierz z muślinu, prawda że grubego, ale suto nakarbowanego, (bo wtedy czy sługa czy przekupka, żadna nie ruszyła się bez krézy) i w inderak czyli spódnicę staroświecką, pękato wywatowaną koło bioder.
— Co to? — Zapytała.
— Czy tutaj kram na bursztyny?
— Ia. — Odrzekła, i rozwarła tak szeroko drzwi, że uderzenie ich o ścianę odbiło się przeciągłém echem po sieni, nadzwyczaj długiéj, wyłożonéj piękną, polewaną cegłą. Pod sklepieniami wisiały rogi jelenie i różne obrazy, którym jednak trudno było się przypatrzéć, bo choć owo złoto-kraciaste okno wpuszczało tam sporo światła, jednak sień była taka głęboka, że już od połowy tonęła w półcieniu.
Na saméj głębi, przez inne drzwi wpółotwarte, oczy mogły rozróżnić równie długą i głęboką kuchnię, zakończoną dwoma oknami, wychodzącemi na mroczny dziedzińczyk. Że pora była poobiednia, więc wszystko tam stało we wzorowym porządku; z półokrągłych wnęk, powyżłabianych w murze, jakieś brzuchate kociołki mrugały miedzianemi połyskami, a skośnie oparte na półkach misy i talerze cynowe, świeciły rzędem jakby tarcze.
Drzwi te zajmowały jeden z kątów sieni.W drugim kącie, wokoło grubego słupa, kręciły się ślimakiem schody, obwite przejrzystą, z orzechowego drzewa toczoną poręczą, któréj tralki były powyginane w najśliczniejsze palmy i chimery
Tam niewiasta wskazała, mówiąc:
— Na pierwszym treppie.
I znikła w głębiach kuchni.
Wszedłszy na kilka stopni, Kaźmiérz wydał przytłumiony wykrzyk: o dwa zakręty wyżéj, przechylona przez poręcz, zwieszała się ku niemu koronkowa stokrotka, i wyglądająca z niéj ciekawie złota główka. Puścił się szybko ażeby ją dogonić, ale ona jeszcze szybciéj mknęła, i tylko jéj błękitna suknia, przerabiana w białe floresy, migała za orzechowemi floresami kraty, wydając takie sztywne chrzęsty, jak gdyby drzewo tam szumiało.
Kiedy nakoniec wybiegł na korytarz przecinający pierwsze piętro, już ona śmignęła po-za majaczące przezrocza innych schodów, co nowym ślimakiem wywijały się w górę. Wielką miał ochotę i tam za nią popędzić, ale w téj chwili odęmknęły się jedne ze drzwi korytarzowych, i ukazała się w nich posępna głowa młodego człowieka, który spytał:
— Kto tutaj chodzi?
— To ja. Wedle bursztynów.
— A! To tam, Wasza Dostojność, naprzeciwko.
Więc Kaźmiérz skierował się do drzwi z naprzeciwka, i do jakich drzwi! Gdyby nie półciemność panująca w korytarzu, gdyby zwłaszcza nie gwałtowność z jaką wszystko zwykł czynić, byłby mógł zgubić oczy w téj wikłaninie wstęg, powojów i skrzydlatych genjuszków, co się tam roiły na tle z jasnego dębu. Ale za otworzeniem, piękność drzwi gasła jeszcze przy piękności komnaty, zatrzęsionéj także dębową snycerszczyzną. Z misternych, czworobocznych przegródek sufitu, wyglądały rzeźbione głowy (ozdoba ulubiona polskim budowniczym). Przy ścianach, ciągnęły się sławne Gdańskie szafy, o kulistych nogach, o wrotach bajecznie dłutowanych, o szeroko przysiadłych dachach, istne pałacyki dla Dryjad i domowych Larów. Zastawiona takiemi gmachami komnata, wydawała się mocno ciemną, témbardziéj że była wązka w stosunku do swojéj wielkiéj głębokości. Na samym jéj końcu dopiero, świeciły dwa okna, te właśnie, między któremi na zewnątrz stał Carolus Magnus, a pod któremi tutaj ciągnął się stół ogromny, zarzucony mnóstwem świderków, pilników, baniek i miseczek.
Przy stole, w dużém poręczowém krześle siedział mistrz Johann Schultz. Miał na sobie kurtę z kasztanowatego falendyszu, o małym karbowanym kołnierzu i bufiastych rękawach; szare pludry, zielone pończochy, i trzewiki z pęczkami wstążek. Na długawych, szpakowatych włosach nosił mały czarny birecik, bo wtedy i w domu nakrywano głowę.
Siedział pochylony do światła, i pulchnemi rękami urabiał maleńkiego Amorka z bursztynu. A nietylko ręce ale i twarz miał pulchną, i cała jego osoba jaśniała okazałą tuszą, tak że Kaźmiérz pomyślał sobie:
— Jeślici tamten Grubasek, to ten cały grubas.
Ale ta grubość była przejrzystsza, wykwintniejsza. Rysy nawet musiały być niegdyś bardzo ładne, dopóki długie lata siedzącego życia, i długa zażyłość z kuflem, nie zaokrągliły ich zbytecznie.
Podczas gdy Kaźmiérz czynił w duchu takie uwagi, mistrz Johann oddawał piękném za nadobne. Spostrzegłszy świetny wygląd wojskowego, pomyślał sobie:
— Oho! Może jakowy utracyusz? Będzie zeń dojny kuntman.
Przyczém, wstawszy powolutku, skłonił się z powagą, i patrzył na gościa w postawie wyczekującéj, bo wielcy kupcy owych czasów, byli tacy, jakiemi są jeszcze dziś na Wschodzie, uprzejmi, ale małomówni i nie narzucający się z towarem. Wszelką sztukę «reklamy», wszelkie przechwałki z bębnami, pozostawiali krzykaczom jarmarcznym, a sami twierdzili, że czego kto naprawdę potrzebuje, to sobie zawsze znajdzie. Niewiedzieli, prostoduszni! że można ludzi kusić i na to, czego im nie trzeba.
To téż i w ich składach nic nie stało na pokaz, nic się nie uśmiéchało z po-za szyb kryształowych. I tutaj oto, któż byłby mógł odgadnąć, co ta surowa komnata ukrywa w swoich szczelnie pozamykanych tajnikach?
Kaźmiérz pierwszy zaczął:
— Jutro wyjeżdżam, chcę zawieźć doma gościniec, z téj racyi przyszedłem do Waści, panie kupiec.
— Toś Wasza Miłość richtig trafił. U nas grassuje przysłowie:
Zawiózł panek do Gdańska pół-szkutek pszenicy, Za to przywiózł bernsztejnu aż pół rękawicy.
— A! Paradnieś to Waść przycytował. — Rzekł gość, któremu bardzo się podobała krotochwilność gospodarza. — Obaczmyż co ja mam nasypować do onéj rękawicy, chociaby do jednego palca w gantelecie?
Kupiec tedy zaczął jedną po drugiéj otwierać owe zaczarowane szafy. Tam na głębokich policach, stały rzędami bursztynowe posążki, czarki, kropielniczki, solniczki, ampułki. Były i przedmioty niby innego porządku, jako to: srebrne puchary i talerze, kryształowe szklenice i nalewki, ale wszystko nasadzane maskaronami albo figurkami z bursztynu; były i krucyfixy hebanowe ze słonecznym Panem Jezusem, i świątyńki z kości słoniowéj, gdzie bawiły się różne żółciuchne osóbki.
Potém kupiec wyciągnął płaskie szuflady, gdzie leżały rzeczy drobniejsze ale niemniéj kosztowne, bo z najbielszego bursztynu wycinane, i złotemi oprawawami niewidzialnie podszyte. Spoczywały tam na czarnych axamitach, naszyjniki, krzyżyki, zausznice, alszbanty, i wszelkie inne figle białogłowskie, wyrobione tak cieniuchno jakby z wosku. Gdzieindziéj znów, guzy do żupanów, szpinki do kitek i kołnierzy, kule i różne wisiory do rzędów końskich, kameryzowane gdzieniegdzie upstrzeniami z pereł i drogich kamyczków. Tu już Pan Kaźmiérz zaczął tracić głowę. Mieszek jego — coprawda – piszczał srodze na haniebne ceny jakie mistrz Johann obojętnie wymieniał, ale Kaźmiérz nie okazywał żadnego zmieszania, ani się owym cenom dziwował; a czynił tak dla dwóch powodów; najprzód chciał koniecznie przedłużyć rozmowę, w nadziei że panienka z okienka zajrzy nakoniec do komnaty; powtóre, chciał się nasycić, jeżeli nie posiadaniem, to przynajmniéj oglądaniem tylu przecudności, bo nasza młodzież wojenna zawsze kochała się w «splendorze». Więc wszystko po kolei brał do ręki, najdroższe rzeczy targował, a jeśli nie sypał złotem, to sypał hojnie i szczerze pochwałami, czém niezmiernie sobie ujął gospodarza, bo Majster Johann był jeszcze więcej kunsztmistrzem niż kupcem.
Widząc, że młodzieniec najpilniej ogląda figurki niewieście, odezwał się z uśmiechem:
— He he! Mam ja tu coś, echt dla pana officyjera, jeno tam jeszcze grubszy koszt, bo to mój meister-stück.
Tu wysunął na środek pokoju swoje wielkie krzesło. (Z dębu rzeźbione jak wszystkie inne sprzęty, a wybite skórą z Korduby, o tle dereniowém i złotych wyciskach). Potém z kieszeni wyjął kluczyk, a wtedy Kaźmiérz spostrzegł nie bez podziwu, że pod siedzeniem jest ukryta szuflada z misternym zameczkiem.[1]
— Przebóg! Czego téż te Niemcy nie wymyślą? — Zawołał. — A to, bez urazy, możnaby o Waści powiedziéć, co się zawdy o sknérze powieda, że: «siedzi na swoich skarbiech.»
— Ia. Ia. Siedzi. Czego niéma siedziéć, kiedy skarby są? — Odparł bez urazy gospodarz, i wyciągnąwszy szufladę, zaczął przeglądać jéj różne przegrody. W jednych, nakształt kiełbasek, wiły się długie sakiewki, przez których dziergankę przeglądały rulony hollenderskich dukatów. Gdzieindziéj były drobne łańcuszki i paciorki.
— To — mówił — różne andenkieny po mojéj nieboszczce.
— Waść wdowiec?
— A wdowiec. Już dwie lecie z górą minęło jak my ją pogrzebli.
Nakoniec, z najgłębszéj skrytki, wyjął długie puzderko, gdzie na szafirowym atłasie ukazał się bursztynowy sztuciec. Trzonki u wszystkich trzech narzędzi były wyrobione w kształcie mitologicznych posążków, a przytém obmyślone z podwójnym dowcipem; i tak, po jednéj stronie bożek Mars, gorejącéj barwy, trzymał nad ramieniem wzniesiony mieczyk złoty, który zarazem tworzył i klingę noża. Po drugiéj stronie Neptun, trochę szarawy, trzymał trójzęb, którego złote szpikulczyki tworzyły widelec. Najwięcéj Panu Kaźmiérzowi podobała się łyżka; była to stubarwna, okrągło-wklęsła muszla, z któréj wychodziła bogini Wenus; a bursztyn użyty na tę postać, przeświécał taką mléczną białawością, że wydawała się naprawdę istotą z morskiéj piany.
Pan Kazimiérz przyglądał się téj niebiance z iście pogańskiém nabożeństwem. Niemniéj pilnie jéj się przyglądał i własny jéj twórca, a nawet w tém jego patrzeniu była jakaś lubość taka daleka od czystego artyzmu, że młodzieniec spostrzegłszy jego usta lépko rozchylone jak u ryby, pomyślał sobie:
— Ej, ty niemiecki Sylenusie! Mimoć latek, ona bogini jak widzę, dobrze cię jeszcze za łeb dzierży.
Jednak uwagę tę schował dla siebie, a na głos powtarzał:
— Mirabilia! Godne królewskiego stołu!
— A ja zawdy powiedam, że to stworzone dla was Panie Officyjerze, bo jako się widzi z moderunku, Wasza Miłość służysz i Marsowi i Neptunowi, a jako się patrzy z oczu, to takoż...
— I Wenerze. — Dokończył Pan Kaźmiérz. — Co prawda to prawda. Służęć ja téj bogini z ferworem, i zabrałbym Waszecin sztuciec jeszcze dzisia, cóż kiedy w sepecik nie wlézie.
Mówiąc to, wziął jedną ze swoich rękawic, i chciał niby wsunąć w nią puzdro, które oczywiście nie mogło się tam zmieścić.
Obaj się roześmieli, a podczas kiedy kupiec zamykał napowrót szufladę, Kaźmiérz mówił z niekłamaném zachwyceniem:
— Wielki z Waści magister w tém rzemiośle. Wié to cała Hanza, i cała Korona. Mnie nawet gadano, co Król Jegomość nieboszczyk do Waści pisywał. Czy to może być?
— A może być, kiedy było. Ho! Nasz Pan Miłościwy, to nietylko był mądry König, ale i mądry Kunstmeister. Inne królowie, kiedy się sfatygują, to wyprawiają sobie Turnyery, szlichtady i różne lusztyki. A król Zygmunt nie, — jeno siadał wonczas do warsztatu, i dłubał sobie we złocie albo srybrze, to kubeczki, to łańcuchy, to Monstrancye, i to nie dla żartu, ale rzeczy fein, coby się ich i prawy Meister nie powstydał. Owóż jednego dnia, przyszła mu takowa chęć, aby sobie zrobić trinckbecher z czystego bernszteinu, jeno niewiedział zkąd wziąć tej substancyi, ani jak się to robi? Kazał tedy pisać do mnie, abym ja mu przysłał kawały jakie mam najlepsze, i takoż w piśmie zapytował o nasze niektóre majsterskie sekreta. Jam tedy posłał, i z sekretów onych się spuścił, jako wierny sługa i poddany.
— I cóż król, zrobił ten kielich?
— Gadali mi panowie co płynęli ode Warszawy, że zrobił, i że tam wygrawował swój osobisty konterfekt.[2] Mówili przytém, że i moim sekretom był rad.
— Fiu! Fiu! To Wasze Panie Konzul, w korrespondencyach z królami! Felicytuję.
I Pan Kaźmiérz spojrzał na niego innémi oczyma, i odtąd zaczął go tytułować już nie «panem kupcem,» ani «majstrem,» ale «Panem Konzulem.» (Bo tak u nas niekiedy z rzymska chrzczono Rajców, którzy byli niezmiernie radzi owéj nazwie).
— Co téź to tych precyozów tutaj! — Mówił oglądając się do koła. — Jakem żyw, jeszczem nigdy tego cudownego electrum tyle naraz nie widział. Czy i w téj szafie takoż?
— Oho! Abo to tylko w téj szafie? I abo to tylko w téj komorze? Ja na każdym sztocku mam izbę pełną tego, i cały strych takoż pełen.
— Nie może być! Nie uwierzę, chyba że obaczę. Pokaż mi Waszeć wszystko bez excepcyi. Ja już może nigdy tu w Gdańsku nie będę, to niechże per omnia tempora napasę nos i oczy tą pachniącą ambrą.
— A no, czemu nie? Jeśli Herr Officyjer ciekaw, to pójdziem na górę. Będzie w czém wybierać.
Tu gospodarz zdjął ze ściany klucze, i otworzywszy drzwi komnaty, wypuścił naprzód Kaźmiérza, który wyszedł tryumfując w duszy:
— Aha! Postawił ja-ci na swojém. Jak poczniem cały dom lustrować, toć przecie nam się ta biała myszka nie wyśliźnie?



Zaraz w korytarzu, widząc owe drzwi, z których posępny młodzieniec wskazywał mu drogę, Pan Kaźmiérz zapytał:
— A tu co? Takoż skarbczyk?
— Nie, to warsztat.
I kupiec otworzył drzwi do izby wązkiéj a głębokiéj; rozciągała się ona po-nad kuchnią, i dwa jéj okna równiéż wychodziły na mroczny dziedzińczyk. Ściany były nagie, pod ścianami ciągnęły się stoły z prostych desek. Przy stołach pracowały zamorusane chłopaki.
— Oni — mówił kupiec — obrabiają z grubego; ja dopiéro potém biorę do forszneidunku.
— A oto — rzekł wskazując na młodego człowieka o posępnéj twarzy, który stał pod oknem, — oto mój Altgesell, człek tęgi, Kornelius Storm. Z Ollendrów on, z narodu pracowitego. Będzie to kiedyś także Meister, jeno musi jeszcze dobrze fałdów przysiedziéć.
Kornelius pokłonił się, a potém powiedział:
— Herr Meister, była tu frajlein Hedviga, i pytała o Pana Meistra.
— Nic pilnego. Ta fryga musi co godzina cały dom obieżéć. Niech sobie czeka. Teraz mam gościa, i to rarytnego, takiego co nietylko na rzemiośle wojenném, ale i na wszelakiém inném się zna.
Tak to nasz kawaler prędko potrafił zawojować Pana Rajcę.



Gdy wrócili do korytarza, i zaczęli wchodzić na schody, Kaźmiérzowi błysnął znowu nad poręczą jakiś krążek biały jakby kréza. Jednakże u wierzchu nie znalazł nikogo.
Rozkład wszystkich piąter był jednakowy; wszędzie tylko dwa, niezmiernie długie, przeciwległe sobie pokoje, rozdzielone korytarzem, przez który przebijała się śruba schodowa. Korytarz taki, biegnąc w poprzek domu, niemógł posiadać właściwych okien; czasem jednak, na wspanialszych piętrach, — jak tu naprzykład — był nieco rozświecony przez otwory, wycięte w wewnętrznych ścianach, a które od strony pokoju, zasuwano wedle woli, ruchomą deszczułką.
Na drugiém piętrze, w komnacie od ulicy, stały znowu szafy ogromne, ale już skromniejsze, a w nich znowu krocie przedmiotów bursztynowych, ale już mniéj kosztownych. I te jednak były prześliczne, i Kaźmiérz zaczął już na dobre targować pewien kubeczek z rycerskiemi godłami, co wedle słów jego: «przydał by się dla Pana Oćca jak ulał.» Przed końcem targu wszakże, oświadczył że «musi jeszcze wziąć na medytacyę, i że tu grzech coś rezolwować, dopóki się nie zlustrowało wszystkiego.»
Wrócili więc na korytarz, gdzie kupiec sam wskazał drzwi przeciwne, mówiąc:
— Tu mój szlaf-zimmer.
I wprowadził gościa do komnaty, cudniejszéj niżeli wszystkie inne. Wprawdzie okna jéj wychodziły na dziedzińczyk, ale tu już przy większém wyniesieniu, światło było mocniejsze, i skrawek lazurowego nieba rysował się za szybkami. Zresztą, ktoby tu miał ochotę patrzéć na resztę świata? Każdy wolał patrzéć w koło siebie. Było na co. Nogi grzęzły w pstrokatym Smirneńskim dywanie. U drzwi i okien wisiały, chodzące na kółkach, mięsiste zapony, tak zwane «huisverts,» gdzie były wyszyte w tkaninie rozmaite obrazy, przeważnie zielone, bo wzięte najczęściéj z życia myśliwskiego. Na murach, w ogromnych dębowych obramowaniach, rozpinały się sztywnie flamandzkie kobierce, a na nich téż ogromne wytkane obrazy, z figurami rycerzy, pięknych dam i bogów. Poniżéj, stały nietylko szafy Gdańskie, ale i śliczne szafeczki Toruńskie, wykładane mozaiką z drzewa, którego słoje tworzyły najuczeńsze rysunki. Były i stoły, i krzesła, i półeczki, o wyrzynanych brzegach, o skręcanych nogach. A na tych stołach i półkach, różne rzeczy ciekawe; tu srebrny półmisek ze dzbanem, ówdzie Biblja w cudownéj oprawie z emaljami, a wszędzie pełno tych pękatych Delftyjskich fajansów, których tło białe jest nażyłkowane błękitnemi albo czerwonemi wzorkami. Było téż dużo i fraszek niewieścich. Z boku, nad wszystkiém królujący, piętrzył się pod ścianą wspaniały pawilon, po trzech stronach zasunięty złoto zieloną makatą z Arrasu.
Pan Kaźmiérz rozglądał się, kręcił głową i mówił:
— Proszę! Proszę! Waszecina kamieniczka, druga królowa Bona. A toż ona summy Neapolitańskie połknęła.
Kupiec zaś powzdychiwał, i powtarzał:
— Cóż, kiedy pustki? Tu przez dwadzieścia lat gospodarowała moja biédna Dorotea.
Kaźmiérz spostrzegłszy w téj chwili klęcznik, z bursztynową Figurą Matki Boskiéj, zdziwił się i zapytał:
— A toć to chyba nie była dyssydentka, kiedy widzę tu takie świętości?
— A nie. - Odparł z przekąsem gospodarz. - Katoliczka była, i zażarta. Dobrze mi dojadła swoim wiecznym śledziem i Litanyami.
— Remomeruję Waści, że i ja katolik i praw.
Gospodarz odpowiedział pół-szyderczo:
— Pokornie Waszą Miłość przepraszam. Ale my tu we Gdańsku nie owijamy téj rzeczy w bawełnę; jako kto wierzy, tak i gada. U nas tak.
Potém znów nastroiwszy smutny wyraz twarzy, utyskiwał:
— Otóż, ja tutaj od roków dwóch, i więcéj, mizerny pustelnik. Ale — dodał z tajemniczym uśmiéchem — niedługo już tego będzie... Niéma Lei, to się znajdzie Rachelka.
Poczém, wyprowadził gościa, który tymczasem klął w duchu:
— A ty paskudny heretyku! Niedość że nie respektujesz postnego śledzia, jeszcze téj panniusi chcesz napędzić macochę? Boć ta frajlein Hedwiga musi być jego dziewka, tak mi się precz widzi.



Trzecie schody były już dużo węższe i mniéj ozdobne, a w korytarzu, pozbawionym ściennych wyględów, panowały takie ciemności, że Kaźmiérz niemógł dopatrzéć żadnéj krézy. Zdawało mu się wprawdzie, że słyszy jakieś szmery, ale musiało się to tylko zdawać, bo na trzeciém piętrze nie znalazł nikogo.
Tu kupiec pokazał mu od ulicy, komorę o ścianach nagich, gdzie stały szafy ogromne ale proste, a w nich nic, tylko tysiące i miljony bursztynowych paciorków; jedne już nanizane w rzędy i różańce, inne luźno zsypane do szufladek; tu grubsze, jakby przezroczyste orzeszki, tam drobne jakby złote krupy.
Białogłowa, byłaby godzinami całemi przebierała w tych perłach; dla Oficera, niewielka była tu zabawa. Prędko się téż ztąd wyniósł, a widząc jak otwarcie gospodarz mu wszystko pokazuje, sam przystąpił do drzwi przeciwnych, i już ujął za klamkę; aliści tu właśnie śmiałość jego nie w porę wypadła; mistrz Johann przyskoczył zapéżony, przytrzymał jego rękę, i zawołał:
— O, tu niemożna! Tu frau-zimmer.
Kaźmiérz cofnął się z pańską uprzejmością, przepraszając:
— Exkuzuj Waszeć ignorancyę. Anim wiedział co tu za sanktuarium. Tu pewnie żywie panna Hedwiga, Waszecina dziewka?
Mówił tak, chcąc nareszcie się dowiedziéć kim jest naprawdę owa «frajlein»? Ale jego dyplomacja na nic się nie zdała; kupiec nachmurzony wcale nie odpowiedział. Natomiast wskazał nowe schody, i rzekł niechętnie:
— Teraz, już tylko strych. Czy Wasza Miłość jeszcze ciekaw? Tam już nic nie trzymam jeno bernsztein surowy, a wysoko iść.
— Co, wysoko? A toć właśnie w to mi graj! — Zawołał Kaźmiérz. — Jaciem jeszcze niedawno latał jak opętaniec po linach i masztach. Bywało, nieraz pół dnia siedzę w Bocianiém gnieździe. Im wyżéj, tém człeku weseléj.
Mówiąc to, puścił się co żywo na schody, istotnie drabiniaste. Musiał się tam w ciemnościach ktoś ukrywać, bo tuż przed nim zatupotały jakieś nóżki, a przytém tak mocne szelesty, że nawet zasapany Pan Majster zaczął głowę zadzierać, i pytać niespokojnie:
— Co tutaj tak fiuka? Czy Hedvich znowu sobie kota chowa? Ta dziewczyna zawdy coś musi wymyślić.
A Kaźmiérz śmiał się w duchu, i szeptał sobie:
— Głupiś Asan. To nie kot umyka, jeno mysz, a jeśli kto tutaj kota personnifikuje, to chyba ja, co się za nią upędzam po całéj twojéj chałupie.



Strych był także na dwie części rozgrodzony, ale tylko lekkiém przepierzeniem. Tu i tam, stały ogromne skrzynie, zamknięte na kłódki.
Nie wszystkie jednak znalazły się w porządku. Gospodarz zajrzawszy do tylnéj przegrody, chwycił się za głowę, i jął krzyczéć:
— Herr Iesu! Paka roztworzona! Już tu znowu któryś chłopak mi plądrował.
I klnąc półgłosem, (ale na ten raz już w czystéj niemieczczyźnie,) zaczął najprzód zamykać wieko, potém szukać zarzuconéj kłódki.

Tymczasem Pan Kaźmiérz zajrzał do drugiéj przegrody, gdzie świeciło niewielkie, okrągłe okienko, i tam, o radości! dostrzegł nakoniec swoją «apparycyę.»
Stała ona w najciemniejszym kąciku, szczuplutka, niebieska, i cała wystraszona, jakby Chochlik domowy, którego czarnoxiężnik uwięził w zaklętém kółku.
Pan Kaźmiérz grzecznie się zbliżył, zdjął czapkę, i z pięknym ukłonem rzekł:
— Po raz wtóry, składam Waćpannie moją rewerencyę.
Zarumieniła się i dygnęła.
On zaś ciągnął daléj:
— A czemuś to Wacpanna niechciała mi się kłaniać kiedym był na dole?
Panienka, któréj szybko wracała przytomność, wyskoczyła z ciemnego narożnika, i odparła, figlarnie przechylając główkę:
— A czemuś to Wacpan kłaniał się takowéj któréj nie znasz?
— Boś Wacpanna patrzyła na mnie.
— Abo to prawda? Jam patrzyła za tém weselem co ciągnęło mimo naszego domu.
— Teraz ja znowu powiem: abo to prawda? Nie mogłaś Wacpanna patrzéć za tém weselem, kiedy już było na trzeciéj ulicy.
— Tam z dołu już go nikt nie widział, ale jam jeszcze widziała. Ztąd widać dziesięcioro ulic. Przyjrzyj-no się jeno Wacpan a dasz wiarę.
Kaźmiérz wetknął głowę w okienko.
— A prawda. Co tu tego widać! Ulic, domostw, kieby cacek na stole. Ale co mi tam po tém, wolę z Wacpanną gadać. Ładne było wesele, co?
— Ach! Jam jeno sobie myślała, daj mi Boże nosić taką suknię na mojém weselu.
— A to dziw, jak Pan Bóg te same akurat chęci nam zsyła! Bom i ja sobie myślał: Niech-no się tylko żenię, a moja panna musi mieć punkt w punkt podobniusieńkie obleczenie.
— To winszuję onéj pannie.
— Czego? Takowego męża?
— Nie, takowego płaszcza i ukoronowania.
Zaczęli się śmiać i było im bardzo wesoło, kiedy nagle na tę wesołość spadła chmura: mistrz Johann zajrzał do przegrody, i mocno brwi naciągnął.
— Co ty tu robisz, Hedvich?
— Ja? Ja tu przyszłam aby się popatrzéć na ono przecudowne wesele. A Dobrodziéj widział?
— A widziałem-ci! — Odrzekł z pogardliwém wzruszeniem ramion. — Jakoż nie miałem wstać i pojrzéć, kiedy szli z takiémi piszczkami, coby i umarłych pobudzili? Widno, jakieś uparte katoliki, po staremu święciły swój sakrament.
— Aha! — Rzekł Kaźmiérz. — Więc to były gody wedle starego obyczaju?
— A tak. U nas w Gdańsku dawniéj, wszelka Panna Młoda musiała się tak wycudaczyć. Ale jak przyszła nasza wiara, tak i zdmuchnęła te błazeństwa. Bo i do czego to podobne, przebrać jakąś mödchen za królowę, kiedy ona właśnie ma wiedziéć, że nie będzie w domu królową, jeno pierwszą sługą swego męża?
— A wszelako, — rzekła przymilając się Panna Hedviga, — jak będzie mój szlub, to ja się tak przebiorę. Dobrodziéj pozwoli? Ej, pozwoli!
— Nie pozwolę. — Odparł twardo. Ale widząc jak panienka zmartwione oczy spuszcza, i już do nich fartuszek przytyka, zmiękł nagle.
— No no, nie lamentuj Hedvich. Obaczym jeszcze. A teraz lepiéj zejdź do kuchni, pomyśl co już nie długo czas na mój podwieczorek. Zastaw mi go na beischlagu.
Panienka potoczyła w koło wzrokiem zasmuconym; widocznie żal jéj było ztąd odchodzić. Jednakże krótko się wahała; jeden dyg, drugi dyg, i zaczęła zlatywać po schodkach z takim chrzęstem sukni, jakby wicher się tam zakręcił.



— A to się Panu Bogu stworzenie udało! — Zawołał Pan Kaźmiérz. — Nie dziewka jeno marcypan. Musi w domu Pana Konzula być konkurentów huk?
Pan Konzul najéżył się jak puchacz, i z ukosa patrząc na młodzieńca, odpowiedział:
— U mnie w domu niepotrzebne konkurenty, bo dla Hedvigi mąż już obmyślony. Panu Kaźmiérzowi nie podobała się ta wiadomość.
— Czy tak? — Rzekł z przekąsem. — I cóż to za jeden, ów obmyślony fenix? Czy także gatunku kupieckiego?
— Tak, Mości kawalerze, i to najlepszego, bo to ja sam.
— W imię Ojca i Syna... Jakoż to może być? A mnie się przywidziało, że to Waścina córka?
— No, niby tak... Ona respektuje mnie jak oćca, ale ja nie żaden dla niéj ociec, ani ona mi żadna córka. To dziecko wzięte z litości na wychówek.
Pan Kaźmiérz krzywo się spojrzał, i przez zęby wycedził;
— Hm! Piękny to chrześcijański uczynek, jeno go sobie Waść sowicie własnemi rekoma płacisz.
— Co chcesz, Mości Officyjerze? Odbierać swoje długi, nie żaden kryminał. Wychowała się ta dziewka moim sumptem i fatygą, niechże mi za to wszystko jako żona odsłuży. No, i co jéj za krzywda? Będzie panią, jakich niewiele w Gdańsku.
— Prawdać i to... in articulo fortuny, jest racya, ale zresztą... Ha, może jéj właśnie te luxusy do gustu? Pewnie to jaka mizerna sierotka?
Tu kupiec odparł dość wyniośle:
— Niewiem ja czy mizerna, i niewiem czy sierota. Może jaka Wojewodzianka? Może jest u was jakowyś wielki pan, coby oddał całe swoje senatorstwo za odzyszczenie téj dziewki? Jeno niewié że ona u mnie, a ja niewiem gdzie jego szukac.
— Co Waść gadasz? Jak Boga kocham, nic a nic nie rozumiem.
— A bo to cała historyja... To jest dziewczynina odbita z jassyru. Naszli my ją na Rynku Lwowskim.
— Jezus Maryja! Józefie Święty! I kiedyż to było? Temu lat piętnaście? Po wiktoryi Pana Koniecpolskiego pod Martynowem?[3]
— A tak! Właśnie wonczas. Ale jakżeś to Waszmość utrafił tak richtig w datę?
— A bo i ja wtedy byłem, jako małe chłopię, zabrany w ten jassyr! I to jeszcze z siostrą niedużą. I mnie ociec i matka naleźli na Rynku Lwowskim, ale onéj siostrzyczki już nie odnaleźli. Przepadła, jak kamień w wodę! A może ta Panna Hedwiga, to akurat ona? Co my jéj się naszukali po świecie! Co my przetrzęśli miast i wsiów! I nic!... A teraz oto... Ach, może to sam Pan Bóg mnie tu nagnał? A tożby się Pan Ociec rozradował! Oj, czemu téż to Pani Matka nie doczekała téj godziny?
I chwycił się za skronie. A tymczasem kupiec zdumiały podnosił ręce i powtarzał:
— Herr Gott! Herr Gott! A to naprawdę byłby cudowny casus!
Obaj od wzruszenia zamilkli.
Nagle Kaźmiérz zaczął go trząść za ramię.
— Ależ gadaj Waść wszystko co wiesz o téj dziewce! Niechże ja wysonduję czy to Krysia czy nie Krysia? Gadaj, bo mnie już emocya zadławia.
— Za pozwoleniem... — Stęknął kupiec, wysuwając się z pod żelaznéj ręki wojskowego. — Zaraz... opowiem wszystko dokumentnie, jeno tu na strychu jakoś nam nie glaźno... Może zejdziemy do komory? Abo jeszcze lepiéj na beischlag? Już dzień roboczy skończony, ja zawdy sobie wieczorem na chłodku siaduję, tam będzie nam najlepiéj poszprechować.
— Gdzie chcesz Panie Radny, chociaby i w lochu, jeno mi zdejm ten kamień z serca.
I zaczęli co prędzéj schodzić.
Kupiec jednak, mimo «emocyi,» zajrzał jeszcze do każdéj komnaty, aby się przekonać czy wszystkie szafy dobrze pozamykane, a potém wpadł i do warsztatu, dla sprawdzenia roboty dziennéj.



Tymczasem Pan Kaźmiérz zbiegał.
Już ledwie kilka stopni miał do zejścia, gdy spostrzegł w sieni brzeg niebieskiéj sukni, wystający z otwartych drzwi kuchennych, i usłyszał głos Panny Hedwigi, która mówiła z uniesieniem:
— Ach, Mina! Mina! Co to za kawaler! Jeszczem jak żyję takiego nie widziała! A toć anioł z nieba!
— E! Co mi za anioł, z wąsami? — Sarknęła w głębi kuchni Wilhelmina. — I taki na gębie osmalony, jakby z dyabłami w piekle przy smole kucharował.
— Ach, nie gadaj tak, Mina... Powiadam ci, anioł. A jaki galant w dyskursie! Bo przyszło i do dyskursu. Ja chciałam jeno mu się przypatrzéć, więc wyleciałam na schody. A tu on, z Dobrodziejem, zaczyna iść na górę. Więc ja hyc, uciekam. A oni precz coraz wyżéj, aż pod dach. Jak mię tam przyparli do ściany, tak już i nie było gdzie uciekać. Ale się fortunnie stało. Gadał mi takie śliczne rzeczy... na ten przykład, że jak ja co pomyślę, to zaraz i on musi to samo pomyślić.
Tu Wilhelmina zaśmiała się i rzekła:
— Ej, żeby to tak był Freibitter, a porwał na swoją Freigatkę, toby panienka z nim pojachała na morze, co?
— Ojoj! Na koniec świata! Do Indyjanów, do Ameryków, gdzieby jeno chciał!
Tu okręciła się na wysokim trzewiczku, i nagle spostrzegłszy Kaźmiérza schodzącego z ostatnich stopni, cała stanęła w ogniu.
On wpatrywał się w nią dość długo, ale tym razem poważnie, i ująwszy jéj rękę, zapytał:
— Powiedz mi Wacpanna, ile tobie latek?
— Na siedemnasty.
Uderzył się w czoło, szepnął:
— Owóż tedy, nie!
Poczém rękę jéj przycisnął do piersi, i znowuż owinął ją spojrzeniem, ale na ten raz już ognistém.
W téj chwili załopotało po schodach ciężkie zstępowanie Pana Majstra. Panienka furknęła do kuchni, Kaźmiérz zaś raz jeszcze przeciągnął ręką po czole, i szepnął:
— Nie, to nie Krysia. Krysia miała cztery lata jak nas wzięli, toby już teraz miała kole dwudziestki. A może ta dziewka kłamie? Ej, chyba nie. Młodziusie to. Jabym na oko i piętnastki jéj nie dał. A przytém i włos jenszy, i buzia. Tamta była kieby Cyganeczka. Ach nie, to nie Krysia. Już ona nigdy się nie najdzie.
I westchnął.
Jednak smętność nie przylegała na długo do jego zuchowatéj duszy. Więc zaraz się uśmiechnął, i dokończył;
— Że nie siostra, to nie. Ale staremu się nie przyznam. Niech sobie myśli że siostra. Łacniéj mię będzie w domu cierpiał. I ona łacniéj przyjdzie do konfidencyi.
Właśnie Majster Johann go zachodził, i drzwi otworzywszy, z pięknym ukłonem przeprowadzał:

— Proszę Waszą Miłość na beischlag. Hej! Słyszysz tam Hedvich? Przynaszaj nam tu kufle!









  1. Rysunek takiego ciekawego krzesła, znajduje się w dziele wydaném niedawno przez M. A. Racinet'a, p. t. Le Costume historique (Paris — chez Firmin-Didot — ) w Tomie V-m, na karcie F. — A.
  2. Kielich ten dotąd istnieje. Oto co drukował Tygodnik Illustrowany w roku 1884-m, w N-rze 71-m na str. 303-ciéj.
    «Kielich bursztynowy roboty Zygmunta III-go, znajduje się obecnie na wystawie kamei p. Ciążyńskiego w Krakowie. Kielich ten niegdyś podobno stanowił własność Biskupa Sołtyka, po którego śmierci, gdy zbiory jego poszły w rozproszenie, został sprzedany, a następnie drogą zapisu dostał się p. Ludwikowi Michałowskiemu. — Na przezroczystém dnie, widać wizerunek króla-rzeźbiarza, a obok leżą, odpadłe od kielicha, prześlicznej roboty cztery maskarony».
  3. «Dziękowały Panu Hetmanowi Koniecpolskiemu.... ofiary jassyru tatarskiego, odbite przezeń sławnym pogromem Ordy pod Martynowem nad Dniestrem. Odniósł Hetman to błogosławione zwycięztwo już w kilkanaście miesięcy po swojém własném wyzwoleniu z jassyru. Ogromna tłuszcza krymskiego i nogajskiego Tatarstwa, wpadła na wiosnę r. 1624 pod srogim łupieżcą Kantemirem, w południowe granice Polski, i zagnawszy się aż po ostatnie miedze ziemi Przemyskiéj, zniszczyła wszystko pożogą i rozbojem. Oprócz zwyczajnych łupów wojny tatarskiéj, chwytało pogaństwo najchciwiéj dzieci obojéj płci.
    Nabrano tyle chłopców i dziewcząt w handel do serajów tureckich, iż na trzy mile rozciągał się pochód teleg i koni z tym plonem, gdy Orda nareszcie wracała ze zdobyczą do domu. Największą w takim razie trudnością, była dla niéj przeprawa przez Dniestr na Pokuciu. W tegorocznym pochodzie, wyprawiono naprzód wszystek plon z łupami w kosztownościach i trzodach, a zbrojne hufce Kantemirowe ciągnęły z tyłu.
    «Około połowy Czerwca, przeszły już były przez rzekę nieskończenie długie rzędy teleg zdobycznych, i o milę za Dniestrem stanęły koszem ogromnym. Na dążącą zaś za wozami zgraję łupiezką, wpadł niespodzianie Hetman Polny Koronny z niewielkim pocztem rycerstwa, i straszną klęskę zadał Kantemirowi u brzegów Dniestru. Większa część pogaństwa zginęła przechodząc rzekę, albo błąkając się rozbita po lasach okolicznych. Tylko mała garstka uszła w popłochu, z trzykroć postrzelonym dowódcą Kantemirem.
    «W pogoni za rozbitkami, zagnało się rycerstwo polskie aż do kosza z jeńcami, dla których niewola pogańska skończyła się tym razem na szczęście już w granicach własnego kraju. Scenę spotkania się wybawców z wybawionymi, odmaluje najlepiéj jeden ze świadków naocznych, spółuczestnik tego jedynego w swoim rodzaju odgromu dziatek:
    «Od południa, mila od Dniestru, począł się kosz, niezliczona rzecz ludzi obojéj płci, bydła, koni, stada owiec, które na gospodarstwo pędzili. Pełno było po polach dzieci, niewiniątek i niemowlątek odbieżanych, które tylko płaczem krzyczały. Zaczęły się więźniów naszych, szlachcianek i panienek szlacheckich procesye, i tłumy bardzo gęste różnéj kondycyi i wieku ludzi, około Krosna i Przemyśla pobranych, przez trzy mile continue z płaczem idących. Wielki tam żal był z pociechą zmieszany, gdy ci ludzie znowu na świat porodzeni, z prostoty swojéj krzyżem przed nami padając, różne błogosławieństwa nam dawali. Sprzętami zaś domowemi... . a nawet aparatami kościelnemi, cokolwiek jeno na koniu zanieść mógł nieprzyjaciel, usłany był wszystek szlak. A plon..... temu poganinowi jako okrutnemu lwowi z paszczęki wydarty, i do wolności pierwszéj jest przywrócony, tak że ledwie kto u nich w niewoli został, oprócz tych, których oni uciekając ścinali i psowali, których jednak nie nalazło się więcéj, nad kilkuset na tych szlakach.....»
    «Po wyczerpaniu ostatnich sił pogoni za resztkami pogaństwa, kiedy konie, od 26-ściu godzin nic nie jadłszy, kroku już daléj ruszyć nie mogły, pozwolił sobie Hetman o północy dwugodzinnego spoczynku w lesie, a rano o pierwszych zorzach udał się do pobliskiego Halicza, dla podziękowania Bogu za wczorajsze ocalenie tylu ofiar jassyru od długoletnich więzów, tylu dusz niemowlęcych od wieczystéj zaguby w błędach pogańskich. Przy odgłosie dzwonów dziękczynnych, wyprawiono na rozkaz Hetmana kilkadziesiąt wozów, «dla pozbierania dzieci małych, których «niezliczona rzecz była na miejscu pogromu, wzdłuż na całe «trzy mile.»
    «Wiele z przywiezionych do Halicza dzieci, rozchwyciły natychmiast matki tameczne. Największą część zawieziono na kilkudziesięciu wozach daléj do Lwowa. Tam Panowie Rajcowie kazali wystawić sierotki publicznie na Rynku miejskim, aby kto zechce przygarnął je za swoje. Czémprędzéj rzuciły się tłumy mieszczanek i mieszczan do wozów z niemowlętami, i rozebrali je między siebie.....
    «Przez zacnych rodziców przygarnięte sierotki, urastały po największéj części do wcale innych losów, niż im przeznaczone były od urodzenia. Niemało dzieci pańskich poszło na wychowanie i całe dalsze życie w progi ubóstwa, wiele zrodzonych do biédowania pod ubogą strzechą wieśniaczą, znalazło niespodzianie przytułek w dostatnim domu mieszczańskim. Ileż to scen niespodzianego późniéj spotkania się rodziców z dziećmi utraconemi, odgrywać się musiało po dziwnéj zmianie losów, przy teraźniejszém wyzwoleniu z więzów pogańskich!» — Dzieła Karola Szajnochy — Warszawa — 1876 — w Tomie Drugim Powieść o Niewoli na Wschodzie — Str. 382.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Łuszczewska.