<<< Dane tekstu >>>
Autor Deotyma
Tytuł Panienka z okienka
Wydawca Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Na złotym ganku.



N


Na tarasie, wzdłuż kraty, pomiędzy zielenią, biegły dębowe ławy o rzezanych oparciach. W pośrodku, wznosił się stół okrągły, raz na zawsze już wmurowany, i wyrznięty z tegoż samego szarego granitu, co i olbrzymie przedgankowe kule.
Gdy siedli, Majster Johann obejrzał się po ziółkach, które do koła pachniały z doniczek, urwał listek, i ssąc go w miękkich wargach, zaczął powoli mówić:
— Nie wieleć ja wiem, ale i to jest cóś. Owóż, trzeba zacząć od téj biednéj Dorotei. Moja żona była z pod Przemyśla.....
— A! To z moich stron. — Podchwycił Pan Kaźmiérz. — Ale, cóż u Boga, na jakiż manier nasza Przemyślanka, tutaj się Waszeci napatoczyła?
— Nie tu, jeno tam. Trza wiedziéć Waszmości, że my, wielkie kupce Gdańskie, mamy dużo konszachtów z Leopolem, bo tamtędy droga na handel z Lewantem. Ja teraz, to tam tylko wyprawuję agenty, ale za młodych lat, nieraz bywało, jadę sam. Tam właśnie wlazła mi Dorotea w oczy.
— A gładka była?
— A juści, to już keine gadanie. A po co by ja ją wziął? Jam tu mógł dostać bogatéj, ho ho! i jak jeszcze! Ale dla mnie zawdy co schöne, to kunsztem pachniało. Gładka była. To jedno téż tylko miała. Ha no, była i dosyć dobra, acz — jak to zawdy wasze niewiasty — trocha za harda. Przytém nie dała mi nijakiéj konsolacyi. Ale była uczona; czytać, pisać, ani się zająknęła, powiedam Waszmości, moje Standbuchy to tak trzymała, jakoby Rathauzowy secretarius. Cóż, kiedy w domu deserta Arabia! Mnie to było ciężko, a już ona, to dzień i noc lamentowała za kinderkiem. Tak zeszło z jakie pięć lat. A właśnie umarł jéj Fater. Dużo to narobiło nam gomonu. Dorotea nie wychodziła ze łzów, a jam był zły, bo miała dwie siostr za mężami, a te miłe szwagry chciały nas okpić. Fortunka po tym oćcu i tak mała na śmiéch, a oni jeszcze chcą i to rozdrapać. Żona precz gadała: «Oj, żebym ja tam była, tobym nie dała ciebie skrzywdzić». A jam widział, że jéj się chce w swoje strony, i że jéj się chce jeszcze starą matkę obaczyć, i w tym frasunku ją zrekonfortować. A sam wonczas nie mogłem jachać. Ale właśnie tam jachał mój brat, Michael. Możeś Wasza Miłość słyszał o Michaelu Schultzu?[1]
— Tak, coś... To był morski człek?
— Ale gdzież tam! Nigdy. To był sławny Meister od zegarów, taki sławny, co nietylko w całéj Hanzie miał reputancyę, ale i Cesarz Rudolf bierał od niego horologia, i z Paryża o nie pisano.
— Więc ten brat miał jachać do Lwowa?
— Ia. Tedy ja mówię: «Dorotea, pojedź ty z Michaelem, obaczysz jeszcze starą matkę, i siostrom się nie dasz odrwić». A ona całuje mię po rękach. Tandem, pojachali. A tu w jaki miesiąc potém, straszne rzeczy gadają ludzie: jako tam wpadli Tatarowie, i pod Leopolem już plądrują. Tedy ja drżę o brata, i także téż o moją Doroteę. A tu po jakich dwóch miesiącach, są! Wracają zdrowi, żona przywozi trochę geldu po oćcu i w dodatku co jeszcze? Małego kinderka.
— O! Proszę!
— Cóż, kiedy nie swoje to było dziecko, jeno znajdek. A w takich okrutnych imprezach nalezione, co i trudno uwierzyć, i ja téż babskiemu gadaniu mało bym dał wiary, ale Michael tam był okulatem, a ten zawdy prawdę mawiał. Owóż tedy, prawili tak we dwoje, co Tatarowie rozlatawszy się po kraju, nie łapali prawie nijakiego niewolnika, jeno samych dzieciów.
— A tak, prawdę wam brat powiedział, oni na to najbardziéj łase, bo to ze starego już niełacno uczynić poganina, a z dzieci to zaraz narobią sobie Turków i Tatarów; i jeszcze potém to biedactwo bije się za wiarę Mahometa, i to z takim zawziątkiem jak żaden rodzony Turczyn. Zwyczajnie, zaprzaniec. Niechże będzie pochwalony Majestat Boski, że mnie na podobną infamię nie przyszło, a już mi było bliziusio, boć ja już piszczałem w ich ręku, i nigdy pono jeszcze tyle tego maleństwa nie trzymali w garści.
— Otóż to właśnie i mnie tak prawił Michael, co jeszcze póka świat światem, nie nabrano tyle dzieciarni w jassyr; to — prawił — nie na sta, ni na tysiączki, ale na dziesiątki tysiąców; jak fury z onemi jeńczykami zaczęły ciągnąć za Ordą, to ciągnęły całkie trzy mile niemieckie. To — prawił — była czysta wojna anty-kinderna. Owóż, kiedy ten wielki generalissymus Koniecpolski rozbił ich na trzaski, tak tedy po wiktoryi patrzy, a tu owe trzy mile pełne fur z dzieciaszkami. Co tu z tém robić? Jedne zara na miejscu pobrały to oćce, to bracia, co kto swego znalazł. A resztę zawieźli do Leopola, i tam na Rynku tak wystawili jakoby w jarmarcznéj budzie. Tam tedy zjeżdżały się matki różne, każda swego maleństwa szukała, a co nie nalazło ni matki ni oćca, to poczciwe mieszczki Leopolskie rozebrały pomiędzy siebie. A co to tam były za lamenty i jubilacye, ci się poznają, owi swego nie znajdują — tu się ściskają, tam płaczą — to jakoby Sądny dzień.
— Komu to Waszeć mówisz? Wszakci ja tam był — i sprawiedliwie gadacie co Sądny dzień, bo iście wszyscy my zmartwychwstawali, i jedni szli do raju, do rodziców, a drudzy niekoniecznie do raju, boć to tam niejedno pańskie dziecko poszło na nędzę do chałupy, abo i z ran zmarniało nim je swoi odszukali.
— A tak, właśnie; i wiele było i takich, co się nikt o nich nie spytał, nie wiem z jakowéj tam racyi, czy że im Tatarowie ubili familię, czy że na czas nie zdążyła z szukaniem? Owóż tedy, moja Dorotea słysząc wielkie cuda o téj niesłychanéj tragedyi, wybrała się takoż z Michaelem na Rynek. Poszli jeno tak, byle się napatrzéć, aleć jak obaczyła tyle tego maleństwa, ona co się kochała w dzieciach, tak zara serce jéj spłynęło dezolacyą i affektem, a kiedy jeszcze widziała jak mieszczki Leopolskie rozbierają między siebie sierotki, tak sobie — powieda — zara pomyślałam: «A toć mię Pan Bóg na to właśnie tu przysłał, abym i ja tu sobie wybrała pociechę.» A było w czém wybiérać, jeno kłopot co brać? Bo i to ładne, i to gładkie, a wszystko nieszczęśliwe. Wszelako, najbardziéj wpadło jéj w oko to co było najmniejsze, niemowlę malusie, co piszczało tam na słomie, tak — powieda — jakby ten vogelek, co go złe chłopcy z gniazda precz wytrzęsły. Niewiasty po kolei to lulały, przynosiły temu trochę mléka, ale wziąć nikt nie śmiał; każdy wolał brać starsze, bo to już łatwiejszy odchówek, a to było takie subtelne, że i dotknąć strach, i szatki były na tém bardzo pańskie. Dorotea tedy czekała jeden dzień, i drugi dzień, i trzeci, aż obaczy, że ani żadna matka do téj odrobiny się nie przypytuje, ani żadna inna nie przygarnia, tak czwartego dnia zabrała jakby swoje, i mnie tu przywiezła.
— I cóż Waszeć, ucieszył się?
— Bogać ja się tam ucieszył! Żeby jeszcze chłopiec, to nie powiem, ale żona mi gadała tak: «Jakbym ja wzięła chłopca, tobyś ty go wychował na lutra, a jak dziewczynę, to będzie moja dziewka, i zrobię z niéj dobrą katoliczkę.» I prawda, zrobiła z niéj taką zelantkę, jak i sama była. A kiedym jéj mówił: «A kto wié, czy i ona nie luterka? Małoż to w Polsce dyssydentów? A może nawet z Aryjanów?» To ona mi pokazała Szkaplerz co znalazła na szyi dziecka, i to już keine gadanie była racya, bo żaden z naszych nie zawiesi dziecku na szyi takiego bałwochwalskiego amuletu. Nie marszcz się Wasza Miłość, każdy gada wedle swojéj perswazyi. Owóż chciała bardzo, abym i ja miłował tę dziewkę, i nazwała ją Hedvich, że to niby ta Święta była Niemka, a swoją drogą jest Patronką polskiego narodu. Alem ja długo nie mógł cierpiéć owéj dziewczyny; bo jak się Dorotea w niéj rozpassyonowała, tak już i Handbuchy w kąt, i gospodarstwo w kąt, i pan mąż w kąt, nic tylko Hedvich i Hedvich. A jak dziéwka podrosła, tak jeszcze gorzéj, bo com ja miał jedną katoliczkę w domu, to teraz dwie, a niewiadomo która większa zelantka? A jak mi zaczęły sprowadzać, a to Dominikanów, a to takich a to siakich mnichów, tak i Minister już nie chciał do mnie przychodzić na kunsztyczek bieru. Fukałem, krzyczałem, aleć one zawsze postawiły na swojém, bo to były obie takie łasiwe, że i dyabeł dałby się zawojować. Zwyczajnie, polnische frau.
— I kiedyż to Waszeć postrzegłeś, że jednak ta Panna Hedwiga warta miłowania?
— Póka Dorotea żyła, tom ja ją zawdy miał za małe i liche dziecko, dopiero jak żony zbrakło, jak ta zaczęła mi usługować, a nadskakować, jak rodzonemu oćcu, tak nakoniec i postrzegłem, że to bestyjka cudna, bo i buzia gładka, i włos jakby z bernszteinu, i pańska maniera, i serce pełne rekognoscencyi, zgoła, gdyby nie ta żarliwość wedle wiary, toby na świecie nie było lepszéj dla mnie żony.
— I nie boisz się Wasze onéj żarliwości?
— Ba! Poradziłem z jedną, poradzę i z drugą. A to tém łacniéj, że tu mam niby i ojcowską władzę. Kto to wié jeszcze, jak to tam daléj będzie? Abom to ja raz widział największe fanatyczki, co jak poszły za lutrów, tak się i nawróciły?
— O! Tego bym nie radził Waszeci, bo nużby się znalazła jéj familia, toby z Waści duszę wywlekła.
— Ja téż nie myślę gwałtów robić, jeno tak sobie mówię: Będzie chciała do nas przystać, a no, to chwała Bogu — a nie będzie chciała, to i bez tego gładka. Co mi tam u niewiasty, doktorskie dysputy? Byle ją na gębie Pan Bóg pobłogosławił, to już i dość dla niéj mądrości.
W téj chwili drzwi domu z wewnątrz się rozwarły, i wyszedł z nich nieśmiało Kornelius, już bez czeladniczego fartucha, z hollenderska, ciemno przybrany, z czystą krézą i włosem porządnie przygładzonym.
Stanąwszy bokiem na progu, ręką przytrzymywał za sobą drzwi rozwarte, dla przepuszczenia Hedwigi, która z głębi sieni nadchodziła, czy raczéj nadpływała, z tą wyprostowaną, niby łabędzią postawą, jaką przybiera osoba, niosąca w obu rękach coś ciężkiego. Hedwiga niosła tacę krągławą, z hebanu kunsztownie wytoczoną, a na niéj dzban i kilka wysokich szklenic. Wszystkie te naczynia opatrzone srebrnemi pokrywami, były ze szkła ciemno-zielonego; na tém tle, krotochwilny jakiś artysta, pomalował figurki osobliwszych garbusków, o czapkach uszatych, o strojach pstrokatych, jakoweś karły, koboldy czy téż błazny, którym z ust wywijały się wstęgi, zapisane niemieckiemi konceptami. Wyżéj, garbuski zupełnie takież same, tylko już ze srebra wyrobione, goniły się w pociesznych skokach, tworząc przy kuflach srebrne ucha, i kłębiąc się na pokrywach, jakgdyby w poplątane guzy. Oprócz dzbanka i kufli, był jeszcze i chiński talerzyk, a na nim w małą szychtę ułożone, majaczyły złotawe krajanki toruńskiego piernika.
Na ten widok, Pan Kaźmiérz zerwał się i skoczył po rycersku, ażeby z rąk panieńskich odebrać tak niewygodny ciężar, na co znów panienka nie chciała pozwolić. W tém certowaniu się wzajemném, szklenice już zaczęły dzwonić, i tylko dzięki obustronnéj zgrabności, taca bez szwanku dojechała do stołu.
Mistrz Johann ruszał nieznacznie ramionami, nakoniec ozwał się:
— Po co téż to Wasza Miłość czynisz sobie subickcyę? Dziewki rzecz usługować mężom.
— A jakże Waszeć chcesz, abym nie ulżył fatygi mojéj Pannie-Siostrze?
— A co? Jak ona się uciesznie patrzy? —
Zawołał Majster, widząc zdumienie z jakiém Hedwiga spojrzała na Pana Kaźmiérza.
— Słyszysz Hedvich? Ten kawaler mi tu właśnie rozpowiada, że i on także był w tym samym kinderkowym jassyrze co i ty, i że tam zgubił jakąś małą siostrzyczkę, i że całe życie jéj szuka, i że to może ty właśnie jesteś oną siostrą?
— Jezu miłosierny! — Zawołała, składając ręce jakby do modlitwy. — Więc na koniec końców mogłabym wiedziéć co ja za jedna, i to właśnie Waszmość...
Tu niedokończyła, i tylko ze złożonemi wciąż rękoma, podniosła oczy na młodzieńca.
On wpatrzył się w nią przenikliwie, chcąc wyczytać z jéj twarzy, jakie wrażenie ta wiadomość na niéj uczyni?
W pierwszéj chwili nic nie dostrzegł oprócz dziecięcego zdumienia. Ale co dostrzegł wyraźnie, to ponure oczy Korneliusa, które z po-za ramienia Hedwigi, strzeliły ku niemu niechętnie i podejrzliwie.
Niepodobało mu się to spojrzenie, i odpowiedział na nie wzrokiem pełnym wzgardy, która wyraźnie mówiła:
— A ty jakiś mizerny Czeladniku, co tobie do mnie, Porucznika Jego Królewskiéj Mości?
Hedwiga wciąż trzymając ręce złożone, zapytała:
— I Waszmość masz rodzice? Oćca? Matkę?
— Ach, matki już nie. Ale Pan Ociec żyw.
Przez ten czas, gospodarz nalewał piwo do kufli. Jeden dla gościa, drugi dla siebie, trzeci podał Korneliusowi.
— No, teraz — rzekł — kiedyś już Wasza Miłość ze mną zatrinkował, racz-że nam powiedzieć, jak mamy Waszmość tytułować?
— A prawda! — Odrzekł śmiejąc się młodzieniec. — Jam zapomniał się sprezentować z godności, a Waszecina dyskrecya wielce jak widzę cierpliwa. Owóż tedy jestem Kaźmiérz Korycki, herbu Prus Primo.
Po twarzy Pana Rajcy przeleciał maleńki cień rozczarowania. Zapewnie spodziewał się jakiegoś słynniejszego nazwiska.
Ale Hedwiga powtarzała z radością:
— Korycki! Korycki! Jak to się wdzięcznie wymawia! Może ja panna Korycka? No, a ten erb, jak on wygląda?
Pan Kaźmiérz zdjął z palca krwawnikowy sygnet, i podając go panience, mówił:
— Patrz Wacpanna, tu jest półtora krzyża.
— Aż półtora? Jezu Chryste! Dlaczego?
— Dlatego, że nasze dziady zawdy się za krzyż biły, i nieraz téż za to krzyż Pański znosiły. Exemplum: Święty Stanisław ze Szczepanowa, który tegoż klejnotu co i my zażywał.
— Tegoż samego? Czy to może być?
— A tak, nieinaczéj. Potém, niektóre jeszcze familie pododawały tu kupę różnych emblematów, jakieś kosy, jakieś podkowy, z czego sobie porobiły Prusy Drugie i Trzecie, ale my trzymamy się starego, najlepszego, bo jak powieda Pan Miecznik, mój Ociec:

Dla żołnirza,
Dość jest krzyża.


Panna Hedwiga tymczasem, obracając sygnet na wszystkie strony, mówiła:
— O Jezu kochany! Jakież to nabożne! I jak rychtownie wyrzezane!
Aż nagle posmutniała.
— Wszystko to dobre, — rzekła — jeno kto i jako to zweryfikuje, czy ja naprawdę siostra Waszmościna?
— Sprawiedliwie Wacpanna prawisz. Niełacna to rzecz będzie. Wacpanna nic nie pamiętasz? Nic nam nie przycytujesz?
— O Boże, jakoż ja mam pamiętać, kiedy ze mnie było niemowlę? Ani by ja wiedziała o téj mojéj niewoli, żeby Pani Dorota i starszy Pan Schultz nie byli mi o niéj gadali. Kiedym ja słuchała, to jakby gadali nie o mnie, ale o inszéj personie.
— A dokumentów téż nie macie Waćpaństwo nijakich?
— A jakoweż dokumenta mogą być? — Odparł Majster. — Chyba one szatki, co je miała na Leopolskim Rynku. Chcesz Waszmość, to choć to pokażę. Wołać mi tu Minę!
I przywołanéj Minie rozkazał, aby przyniosła «kinderkowe» szatki.
— Jest-ci — dorzuciła Hedwiga — i ten kochany Szkaplirzyk, aleć on nic nie powié.
To mówiąc, z pod krézy wyciągnęła Szkaplerz mocno już znoszony.
Pan Kaźmiérz pochwycił skwapliwie ten przedmiot, co przed chwilą spoczywał na jéj łonie, i ucałował go z podwojoném nabożeństwem.
— I Wacpanna zawdy to nosisz?
— O, zawdy! Już się sznurek przetarł, że ledwie dyszy, ale ja nie kładę nowego, bo to ten sam, uważ-że Wasza Miłość, ten sam co mi tam kładły Rodzice, pewnie dufający jako mię ta świętość zasalwuje.
— Aha! I pięknie zasalwowała! — Podchwycił szyderczo Pan Schultz.
— Aj, nie gadajcie tak Dobrodzieju. Zasalwowała, i jak jeszcze! Wszakcim ja nie ostała u Tatarów, jeno u Dobrodzieja chowam się po Chrześcyańsku.
Tu pochyliła się do kolan Rajcy, a ten, głaszcząc ją po głowie, mówił:
— Ej, ty ty łasico, ty zawdy umiész wszystko miodem posmarować.
Widząc tę pieszczotę, chociaż zupełnie ojcowską, Pan Kaźmiérz zacisnął pięści pod stołem, i miał ochotę powiedzieć Panu Majstrowi coś przykrego. Na szczęście, w téjże chwili powróciła Mina, niosąca piękną szkatułę z drewnianéj mozajki, o brązowych listwach i antabach.
— Widzisz Waszmość, — rzekł gospodarz — jako to moja Dorotea miłowała naszą Hedvich, te nawet oto jéj gałganki chowała, niby jakie świętoście, w swoim najlepszym sepeciku.
Tu podniósł wieko, i Pan Kaźmiérz zobaczył najprzód sukienkę z niebieskiego teletu, naszywaną drabinkami ze złotych passamonków, obrzeżoną u dołu i u góry sutém namarszczeniem ze złotych koronek, czyli jak wówczas nazywano «forbotów«. Sukienka była długa niby worek, ale maleńkie rozmiary staniczka, drobniutkie otwory na szyjkę i rączki, dowodziły że nosząca je dziecina, nie mogła miéć więcéj nad sześć do ośmiu miesięcy. Pod sukienką leżała koszulka, jeszcze drobniejsza, cała zahaftowana mnóstwem flamandzkich wszywek i obszywek, niegdyś białych, dziś od zleżenia mocno zżółkłych.
Pan Kaźmiérz patrząc na te ubiorki, pomyślał sobie:
— No, już teraz wiem dokumentnie, jako to nie jest Krysia, a to dla dwóch racyi. Pierwsza racya, że Krysia nigdyby w to nie była wlazła, kiedy już miała w one czasy kole czterech latek. Druga racya, że w naszym szaraczkowym domu, nigdy takowych luxusów nie znano. Pani Matka sama nie nosiła nijakich forbotów, ni białych ni złotych, a jeszcze by miała dzieciaki niemi pstrzyć? A toćby jéj Pan Ociec, Boże odpuść, był na skórce forboty wydeseniował. Nie, to nie Krysia, i basta.
Jednakże Pan Kaźmiérz nie zdradził się z żadném z tych spostrzeżeń, i ani zmrużył oczu gdy Pan Rajca wytrząsając sukienkę, mówił:
— Zbrukana-ci ona, i nie dziw, przeszła bez łapy Tatarskie i bez Rynki Leopolskie, aleć zawdy widno jako to z pańskiego domu dziecko, z takiego, jak Waszmościny, nieprawdaż?
Zagadnięty, wywinął się uwagą:
— Ale jakożeś to Wacpanna robiła, aby się zmieścić w takowy łątkowy przyodziewek?
A gdy Hedwiga zapytała:
— Powiedz mi Waszmość, czy ta siostrzyczka była wonczas taka malutka jak i ja? A może Wasza Miłość sobie przypomnisz czy miała takowy przyodziewek?
Odpowiedział wymijająco:
— Juścić że mała była, to wiem. Ale czy miała takową sukienkę, tego ja wiedzieć nie mogę. Takie kuse chłopię jakom ja był wonczas, nie baczy na żadne białogłowskie ochędóztwa, jeno za batem i konikiem się ugania. Ale ja powiem Wacpaństwu tak: Jutro wracam doma. Tedy opowiem wszystko Panu Miecznikowi.....
— Co to za Miecznik? — Spytał Majster.
— A no, mój Ociec. Tedy powiem wiernie Panu Oćcu, a juści on będzie wiedział najlepiéj, czy Krysia miała takowe przyodzianie, i czy nosiła Szkaplirzyk, co jest u dziecka rzecz niebywała, i może stanąć za «lico». Tedy Wacpaństwu napiszę co Pan Ociec powiedział, a może i sam przywiozę tę odpowieść. Nie miał-ci ja już co prawda tu powracać, ale dla Panny Siostry warto jachać i do morza, i nawet za morza.
— Rozumnieś Wasza Miłość zakonkludował. Tedy Hedvich niémasz tu już co robić, odnieś ten sepecik do Miny, i ostań się tam w kuchni, a dopilnuj dla mnie kolacyi.
Ale Pan Kaźmiérz okrzyknął się gwałtownie.
— A nie rób-że mi Waszeć tak okrutnéj krzywdy. Wszakci ja wciąż gadam, jako jutro jadę, niechże dzisia jeszcze nacieszę się Panną Siostrą.
Hedwiga także, składając ręce, mówiła z przymileniem:
— Ach Dobrodzieju! Tam w kuchni takowy skwar! Jużem ja do kolacyi wszyściutko wydysponowała. Pozwól mi tu ostać.....
Majster w końcu przystał, choć niechętnie.
— Ha no, to już i ostań, jeno weź-że się do roboty, abyś nie siedziała jako ten szyld malowany, co to mówi: «A patrzajcież na mnie!»
Panienka ucieszona, pobiegła do sieni, zkąd wtoczyła na ganek, leciuchny, misternie rzeźbiony kołowrotek, a Kornelius przyniósł dla niéj zydelek z białego jaworowego drzewa; śliczny to był sprzęcik; na trzech skośnych, kręconych nóżkach, miał deszczułkę z brzegiem wyrzynanym w liście jakby wianek, a z tyłu oparcie, wązkie w obsadzie, coraz szersze w górze, całe wzorzysto pokłute w przezrocza, niby wachlarz ze słoniowéj kości.
Na téj filigranowéj podstawie, panienka przysiadła lekko jak ptaszę na gałązce, i błękitnym trzewiczkiem wprawiwszy w ruch warczące koło, zaczęła skręcać długie nitki lnu, blado-żółtego jak jéj włosy.



Przy téj robocie tak cudnie wyglądała, że Pan Kaźmiérz zapatrzył się w nią całemi oczami, całą duszą, i zapamiętał się zupełnie.
Już nie wiedział ani gdzie jest, ani kto na niego patrzy, tylko sam patrzył, patrzył, i w duszy sobie powtarzał:
— Apparycyo ze złotą nitką, bądź-że Parką mojego żywota!



Nagle przypomniał sobie gdzie i u kogo bawi, odkrząknął, zwrócił głowę do Pana Rajcy, i mówił:
— Przypatrowam się bacznie Pannie Siostrze, bo chcę sobie zrememerować, do kogo z naszéj familii ona posiadła podobieństwo?
Tu z kąta, głos Korneliusa odezwał się przekąśliwie:
— Juści nie do Waszéj Miłości.
Majster spojrzał w tamten kąt zdziwiony, chwilkę pomyślał, potém dobrodusznie się roześmiał, i mówił:
— Ollender rzadko powié, ale już jak powié, to richtig. Waszmość — bez urazy — wyglądasz jak kruk, a oko Waszmościne to jak ten Pharus co w ciemną noc nad portem dygota. No, a Hedvich, to bielusia jakby jagniątko , a oczko jéj, Vergismeinnicht. Gdzież tu familia?
— O, za pozwoleniem! — Zaprzeczył z wielką powagą Pan Kaźmiérz. - Abo to raz bywa rodzeństwo cale od siebie różne? A wszelako każde z nich podobne do kogóś z antecessorów. Tak i Panna Hedviga... Czekajcie Wacpaństwo, do kogo to ona podobna? A! Już wiem. Jakem był mały, przychadzała do nas jedna moja ciotka. Nie była-ci ona już taka młodziusia, ale włos miała żółtawy, i oczy jako dwa modre kwiatuszki. Owóż Panna Hedviga kubek w kubek do niéj podobniusieńka. O..... im więcéj patrzę, tém więcéj to dopatrowam.
I na rachunek owéj żółto-włoséj ciotki, zaczął znowu, i coraz to już śmieléj, przyglądać się Pannie Siostrze.



Ta, z początku rada była braterskiéj uwadze, przytém i podchlebiał jéj taki hołd milczący, bo dobrze czuła że w tych oczach pała nieopisany zachwyt. Niedługo jednak, rotowy ich ogień zaczął ją niepokoić i mieszać; po kilku chwilach, myślała że się skręci. Chcąc przerwać ten «urok» co stawał się cierpieniem, sama wróciła do rozmowy. Uśmiechnęła się i rzekła:
— Ktoby to myślał, że my już raz tak bliziusio kole siebie byli, i może na się patrzali, i bez tyle lat nic o tém nie wiedzieli!
— Kędyż to było? - Pytał zdziwiony Pan Kaźmiérz.
— A no tam, na Leopolskim Rynku. Przypomnij sobie Waszmość dobrze, czyś tam nie widział wonczas takiéj małéj bzdury w niebieskiéj szatce i złotych forbotkach?
— Wstydno to wyznać, aleć takowéj panienki nie pamiętam, acz pamiętam wiele innych rzeczy?
— Na ten przykład, co?
— Na ten przykład, kiedy nas wieźli, to pamiętam jako mię jeden Tatarzyn chciał na wozie związać, a jam się mu nie dawał, i takem się małemi rękami i nogami bronił, i takem się wściekał, że aż pomogło; bo właśnie tamtędy jachał sam ich wódz, on sławny Kantemir, a obaczywszy jako się dzieciak broni, zaczął się śmiać że aż się za boki brał, i cóś gadał do mego stróża, a ten zaraz dał mi pokój. Widno że mu się ten animusz w dziecku podobał, chciał sobie może ze mnie zrobić tęgiego Tatarzyna. Aleć ja leżąc na wozie, takem sobie medytował: «Kiedy się mnie sam wódz pogański przeląkł, to ja w nocy wstanę, i tego Kantemira i wszystkich jego Regimentarzy wyduszę, za co mię nasi zara Hetmanem okrzykną.»
— A to piękna rzecz, kiedy chłopiec tak eroicznie roi. — Zauważyła z wysokiém zajęciem Hedwiga.
— Byłby ja téż pewnie w nocy wylazł, i byliby mię jak szczenię ubili, jeno że właśnie tegoż dnia, jeszcze przed nocą, Pan Koniecpolski nadciągnął i wszystkich nas wyzwolił, z czego ja nie był bardzo rad, bo już cały mój eroizm na nic się nie przydał. — Potém znowu pamiętam, że na onym Rynku, jakieś tłuste białogłowy posadziły mię na ziemi, pod szkarpą jakiegoś ogromnego domostwa, i kazały mi na głos wywoływać moją godność, aby mię familia łacniéj odszukała. Ale wnet pożałowały, bo jakem zaczął krzyczéć: «Jam jest Kazio Korycki! Kazio Korycki!» Tak na całym Rynku nikogo jenszego już nie było słychać jeno Kazia. Tedy mię znów prosiły abym przycichł, gębę mi łakociami zatykały, a ja nic, jeno się drę i drę, i takem się darł bez calutki dzień, aż mię i znalazło moje biédne matczysko, co już się téż wyrwało z pogańskich łyków.
— Jakoż to? Więc i matka była w jassyr wzięta? No, a ta siostrzyczka, kiedyż ją z Waszmością rozłączono?
— Od samego początku. Jeden porwał matkę, drugi siostrę, trzeci mnie, i wszyscy się rozlecieli na trzy strony, tak że ja z matką dopierom się tam na Rynku nalazł, a siostrzyczki już nikt nigdy nie widział, ani na pobojowisku, ani na woziech, ani w mieście. Nieraz my tak myśleli, że ją może Tatarzyn uciekając ubił, bo to nieraz oni wolą dziecko zarznąć, niżeli żywcem ostawić. A może ten co ją wiózł, potrafił uciec aż na Krym, boć i tacy byli co się przed nami salwowali. A może to po prostu jesteś Wacpanna?
Tu Pan Majster, nalewając sobie po raz drugi kufel, otrząsnął się jak po zimnéj kąpieli.
— Brrr... Co to za szczęście że oni tu nie dojeżdżają! Paskudna rzecz taka wojna. Dobrześ Waszmość uczynił kiedyś wybrał służbę na wodzie.
— A ja właśniem się już odprawił od Wodnéj Armaty.
— O, szkoda! — Zawołała Hedwiga, i oczami zmierzywszy jego postać, mówiła:
— Szkoda! Taki śliczny munderunek!
— I ja powiedam: szkoda! Ha no, co robić, kiedy Pan Ociec każe?
— Dla czego to?
— Dla tego: było nas trzech braci.....
— O? Niceś Waszmość nie mówił. To i oni poszli w on jassyr?
— Nie. Oni jako starsze, już byli żakami u xięży we Lwowie. To ich salwowało. Tedy potém jeden poszedł pod chorągiew pancerną, a drugi do haltylyerów. Tedy ja widzę że już mi wzięli i ziemię i ogień, tedy proszę się Pana Oćca aby mi dał iść na wodę, bo to wonczas wszyscy gadali, co to będzie za flotta jakiéj świat nie widział, i że król buduje ono warowne miejsce Władysławów. Jam zawdy miłował awantury, i takem sobie myślał: «Niech jeno dostanę się na morze, będzie ich w bród.» Pan Ociec długo się wzbraniał, aż mię i odpuścił tutaj. Najprzód więc jachałem na okręciech kupieckich; było się tam i sam, widziało się świata kawał, ale awantur mało. Tedy przystałem do Wodnéj Armaty. A tu jeszcze gorzéj. O batalię nie łacno, jeśli się trafi to jak ślepéj kurze ziarno, a służba żmudna i sroga. Już ja tedy myślał wrócić pod flagę kupiecką, i jachać do Indyów abo do Ameryki, za onym Panem Arciszewskim co tyle o nim gadania, aż tu przychodzi wiadomość, że starszy brat zginął w potrzebie, a w rok późniéj znowu wiadomość: drugi brat ubity, — a tu Pan Ociec pisze do mnie: «Wracaj-że mój ty Beniaminie, boś mi już jeden ostał się na świecie. Służ jako chcesz, jeno już na lądzie, abyś choć czasami przyjachał do mnie, i w gospodarce był mi sukkursem.» — Jakoż to nie posłuchać Oćca, staruszka samotnego? Wszystkich potracił, naprzód oną Krysię, potém Panią Matkę, potém dwóch starszych, już nikogo niéma jeno mnie.
— I gdzież Waszmość się zaciągasz, do pancernych?
— Owóż nie. Na wodzie człek odwykł od konia, lepiéj mi pójść do infanteryi. Hetman Zamoyski zawdy kawalerów tam namawiał, i gadał jako to teraz największa siła będzie w infanterzach. Tak to różnie ja się już przegryzował przez życie, i jako widzę jeszcze przyjdzie przegryzować się na inny manier, a zawdy awantur mało, chyba to może ja dzisia na nią się natknął, daj Boże szczęśliwie.



W téj chwili Pan Majster, który już sobie nalewał trzeci kufel piwa, chciał i gościowi napełnić szklenicę, ale spostrzegł że jest ledwie troszkę nadpoczęta.
— O! — Zawołał ze zgorszeniem. — Jaki to Waszmość niełaskaw na mój bier. A paradny bier, keine gadanie paradny. Czy nieprawda?
Pan Kaźmiérz zakłopotany odpowiedział:
— A no tak... dobry... jeno my na wodzie skąpo zażywamy piwa... to człek i nie przywykł.
Gdy kończył te słowa, Hedwiga się zerwała jakby wicher, i wpadłszy do sieni, drzwi za sobą zaparła.
— Co się stało? — Zapytał Pan Kaźmiérz.
— A kto ją wié? — Odrzekł Majster. — Ona nigdy nie może na miejscu spokojnie usiedziéć. A i ty Kornelius, czego tak stoisz jak ten słup co drzwi podpiera? Siadaj-że na swojém «ruhe.» — Trzeba wiedziéć Waszéj Miłości, jako my tu mamy nasze miejsca na zawdy nominowane. Ja siaduję tu pod złotém oknem, i ten kąt zwie się: «Faterstuhl.» Moja Dorotea siadywała tuż kole drzwi, aby łacno mogła dopaść kuchni, to my zwali jéj ławę «na tymczasem.» Hedvich na swoim zydelku, my gadamy «na skrzydełku,» bo wiecznie lata. No, a tam po drugiéj stronie drzwiów, ten drugi kąt ławy to «Kornelius-ruhe,» bo Kornelius tam nic nie gada, jeno siedzi jak mruk, i wzdycha za swoim Amsterdamem. A grzeszy chłopak; dziękowałby Panu Bogu że jest w mieście tak zacném i sławném jako nasz Dantzig. Gadaj-no Kornelius, u was tam niéma takich złoconych i rzezanych domów, ani takich beischlagów, co?
— Prawda Panie Majster, beischlagów niéma, aleć za to u nas w Amsterdamie niech jeno człowiek wsadzi w okno głowę, a już cały dycha słonością wiatrów morskich, a tu co? Ani wié że jest kole morza.
— Gadaj co chcesz, już ja tam wolę nie miéć słoności w gębie, a dychać naszą aurą co jest mocna i słodka jakoby Goldwasser. On mi się zawdy chwali ze swemi Amsterdamami, Rotterdamami, Harlemami, a ja powiedam: pierwsze miasto w świecie, Dantzig. Czy nieprawda, powiedz sam Waszmość?
Kaźmiérz się uśmiechnął.
— Żeby nie Kraków, tobym dał Waszeci racyę.
— Wasza Miłość nie byłeś w Amsterdamie? — Zapytał Kornelius.
— A byłem. Gdzieżem-ci ja nie był? Ze mnie wielki nawigant. Jeno powiedam: «Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiéj.» Z téj racyi téż i Waści panie Czeladniku nie ganię że chwalisz swoje Amsterdamy. Każda liszka swój ogon chwali. Niechże Amsterdam będzie ogonem wszelakich miast świata.
Kornelius, który słabo jeszcze podchwytywał odcienia polskiéj mowy, zamyślił się, niewiedząc czy ma na te słowa odpowiedziéć uśmiechem czy gniewem? W każdym razie, czuł większą skłonność do gniéwu. Ten gość, choć prawie nieznajomy, był mu od pierwszéj chwili niemiłym. Istnieją w ludzkich sercach przeczucia.
Gdy tak sobie nieznacznie docinali, drzwi domu się rozwarły, i Hedwiga powróciła, niosąc znowu tacę, nierównie mniejszą niż pierwsza, ale stokroć piękniejszą, całą wyzłocistą. Na tacce stały trzy naczynia, istne pieścidełka sztuki. Nalewka złota w kształcie ptaka, cała emaliami różnobarwnemi pokryta, jakby najwytworniejsza kraska. Przy niéj stał kielich ze szkła jasno-amarantowego, wyglądający na olbrzymi, wyżłobiony rubin; po jednéj stronie był na nim wymalowany król ptaków, z rozpostartemi skrzydłami, z koroną u głowy; po drugiéj stronie był napis polski. «Na zdrowye!» Między kielichem i nalewką, stała na złotéj nóżce, mieniąca się stu kolorami opalu, wydrążysta koncha, pełna malutkich marcepanów. Pan Kaźmiérz, ze zwykłą zakochanym bystrością, zauważył od razu że wszystkie miały kształt serduszek.
Pan Majster spojrzał na Hedwigę z podziwieniem, i zapytał półgłosem:
— Kto ci kazał to wszystko tu windować?
Panienka zmieszana odparła:
— Mnie się uwidziało..... że sam Dobrodziéj chciał..... Jego Miłości nie smakuje nasze piwko, i pierniczka ledwie nadkąsił, więc dałam petercymentu..... no, i tych Królewieckich marcypanków..... Może będą lepiéj do gustu?
— A będą, boś Wacpanna wybrała nic jeno serduszka.
Hedwiga zapłoniła się po same oczy.
— Wszakci ja mam być siostra, to winnam Waszmości dać serce?
— Biorę tedy serduszko Wacpanny.
To mówiąc, włożył do ust marcepanik, i smakując w nim z rozkoszą, powtarzał:
— Aj! Co za specyalik! Do śmierci ta słodycz mi ostanie.
Hedwiga tymczasem pochyliwszy kraskę, ze złotego jéj dzióba lała napój gęsty i ciemny, tak że kielich z amarantowego stał się morderowym.
Potém powróciła do kołowrotka. Robota jednak szła niesporo, kółko co chwila stawało, prządka wolała zasłuchiwać się w rozmowie gościa.
Ten, ująwszy kielich, wniósł «Zdrowie Panny - Siostry,» pokosztował, i mówił:
— Ono zdrowie chciałbym duszkiem wypić, aleć — jako widzę, — nie godzi się takowego nektaru łykać bez konsyderacyi. Wyborność.
I powoli popijał, a pijąc przyglądał się ciekawie naczyniom.
— Co téż to u Waszeci precyozów!
— A, mamci tego trocha, bom zawdy adorował wszelakie meister-sticki. Ten kielich to pamięta króla Zygmunta Augusta. Nalewka przyszła mi z miasta Italskiego Firency, gdzie są wielkie Meistry złotniki. A ta skorupa na konfekty, — patrz jeno Waszmość co tu kolorów lata w oczach, i purpura, i lazur, i złote płatki, — to jest, morski rarytas, Nautylus.
— Przebóg! Nautylus, o którym jam się tyle naśpiéwał! — Zawołał Pan Kaźmiérz. — A dajże go tu Panie Konzulu, niechże mu się naprzypatrowam. Jam go zawdy był taki ciekaw, żem już nieraz chciał jachać na morza Greckie, albo Indyańskie, aby tę bestyę obaczyć.
— A co to Waszmość śpiewasz o tym ślimaku? — Pytała Hedwiga.
— To, co IMci Pan Klonowicz o nim pisze w swoim «Flisie.» Znasz Wacpan tę xiążkę? Nie? A Wacpanna?
— I ja nieznam, jeno Pani Flora mi gadała nieraz, o takowéj pieśni co ma być «Flis.» I ucieszne to?
— Powiem Wacpannie, cud świata. Jam zawsze kochał się w poethusach. A już na wodzie, to najlepsza konsolacya. Bo to na okręciech nudno, ni podwiki ni pląsów, dzień jeden jako i drugi. Jak człek dorwie się niektórego voluminu, to i dziesięć razy w kółko czyta. Owóż ja tak onego «Flisa» zwertowałem, co go prawie całkiego mam w głowie. Szkoda że Wacpaństwo nie czytali, tam jest i o Gdańsku. Jeden z naszych Officyjerów przywiózł tę xiążczynę z Warszawy, to nieraz bywało wieczorami, siedzimy na pokładzie, a szczęki nam od ziewania trzeszczą, alić jak on zacznie nam one wiersze dyktować, a my wszyscy chorusem powtarzamy, tak i wieczór zleci jakoby z bicza trzasł.
— I co on tam — pytała Hedwiga — może pisać o takowym mizernym robaczku?
— Chcesz Wacpanna, to zaśpiéwam?
— A mój Boże! Toż dopiero będzie nam uciecha!
— A może na ulicy nie uchodzi?
— Aleć owszem. — Nalegał Majster. — My tu sobie nieraz na beischlagach takie wyprawiamy chorały jakoby we Zborze.
— Owóż słuchajcie Wacpaństwo. Ja to zawdy śpiéwam tak jako się śpiéwa stara pieśń:
«Przeciwne chmury słońce nam zakryły...,.» bo tak sam Author pisze na tytule. «Chcesz-li — powieda — możesz śpiewać Flisa na te note jako one Przeciwne chmury.» — Szkoda co niéma lutniey, to służy na podpórkę dla gardła, jak czekanik dla ręki. Ha no, jakoś to będzie.
Tu przetarłszy czoło, dla przywołania wyrazów do pamięci, zanucił głosem bardzo pięknym, pełnym filuternych zwrotów:

«Jest ryba trefna rzeczona Nautilus,
«A od niektórych nazwana Pompilus,
«A naszym polskim możesz ją językiem,
«Zwać żeglarczykiem.

«Bo z siebie własny uczyni okręcik,
«Jakby błazenek i morski natręcik,
«Gdy sobie igra za czasu pogody,
«Po wierzchu wody.»


— Jezu kochany! Co to za pieszczona piosenka! — Wołała Hedwiga składając w zachwyceniu ręce.
Śpiéwak pokłonił się z uśmiechem, i daléj nucił:

«A już się z morza nad wodę wydźwignie,
«Najpierwéj z siebie powódź precz wyrzygnie,
«A gdy się ulży, stroi dziwne cuda,
«Ona obłuda.»


— Jezu kochany! Obłuda!

«Wspłynąwszy na wierzch wypręży się opak,
«I położy się nakształt okrętu wznak,
«Wnet miasto żagla nastoperczy wzgórę
«Posłuszną skórę.

«I płynie sobie by co statecznego,
«Jak Bosman gdy co prowadzi grzecznego.....»


— Sehr gutt. — Pochwalił Pan Rajca.
— Czekajże Wacpan..... Jak Bosman..... jak Bosman gdy co prowadzi grzecznego..... Jak to tam daléj? A! Już mam:

«A gdy się czego on Pompiliusz lęknie,
«Radzi o sobie bez mieszkania pięknie,
«Gdy zasie znowu słoną wodę pije,
«W morze się kryje.

«Tam na to patrząc, w głowie sobie kryślił
«Człowiek roztropny, i okręt wymyślił.
«Tak wzór rzemiosło z przyrodzenia brało,
«Gdy nastawało,

«Więc na ryby kształt wnet szkutę urobił,
«I udychtował i żelazem obił,
«Sztaba miasto łba, a rufa sprawiona,
«Miasto ogona.

«A miasto skrzeli dla pewniejszéj jazdy,
«Przy burtach obu rozsadził pojazdy,
«Ztądże do czółna, ztądże téż urosło
«Do łodzi wiosło.

«Tak nauczyła roztropna natura
«Urobić szkutę zmyślnego Mazura.....»


— Ale co to ma być? Tu mi ktoś przygrawa? — Zawołał Pan Kaźmiérz zdumiony, posłyszał bowiem że przy ostatnich kilku wierszach, jakieś dźwięczne struny towarzyszyły jego śpiewce. Zaczął się oglądać, i tuż na sąsiednim ganku, spostrzegł piękną damę w żałobnym stroju, z lutnią w ręku. Pan Schultz i Hedwiga także spojrzeli w tę stronę, i razem zawołali:

— Pani Flora! Jest Pani Flora! Jak to dobrze!
— Pani Flora ozwała się do Pana Kaźmiérza:
— Cudnie Wacpan śpiéwasz, jenoś połknął czworo strofów co tam wśrodku siedzą.
Pan Kaźmiérz się tłumaczył:
— Boś mi Wacpani szyki popsowała tą siurpryzą. Ani ja się spodziewał takowego akkopanyamentu. A zkąd to Wacpani znasz tę notę?
— O Boże! Jakoż niémam znać? Ja to poema umiem jako pacierz, i godzinami sobie przy lutniey nucę. Ja bez wirszów i bez amorów niemogę nijak żyć, a teraz kiedy w tych oto kirzech Amory mię odbiegły, już tylko śpiéwaniem się cucę. Chcesz Wacpan to razem zaśpiéwamy?
— Jeno — przerwał Majster — już nie o téj skorupie. Śpiéwajcie nam lepiéj o naszym Dantzigu, jakoś Wasza Miłość powiedział, że w téj xiążce i o tém stoi.
— Hm.... Niewiem czy sobie przypomnę.... — Mówił zakłopotany Pan Kaźmiérz.
— Ale ja przypomnę. — Podjęła Pani Flora. — To tam gdzie on powieda:
«Drągiem to zową kędy port zawarto.....»
— A! Już wiem. — I zaczął znowu śpiéwać, podtrzymywany przygrywką i głosem Pani Flory.

«Tu już przyjedziesz do misternéj Windy,
«Tu ujrzysz dziwnych rzeczy na przebindy.»


— Uważasz Panie Majster, on tu wyraźnie pisze o Waszecinych bursztynach. Tedy:

«Tu ujrzysz dziwnych rzeczy na przebindy,
«Jakom powiedział, już tu masz Szpiklerze,
«Masz i machlerze.

«Masz Most Zielony, cel naszéj roboty.
«Tu wzwody, wschody, dziwne kołowroty.
«Masz wagę, trety, ławy, dziwne sprawy,
«Różne zabawy.

«Tu masz okręty z płóciennemi skrzydły,
«Tu masz z Zamorza dziwne skrzydływidły,
«Maszty wyniosłe z bocianiemi gniazdy,
«Pod same gwiazdy.

«Tu w stradyjetkach masz śmiałe Bosmany,
«Masz z dalekich stron kupce i ziemiany.
«Przedawaj, kupuj.....»


— Jak to tam u licha daléj? Aha.....

«Chwal przedawając, gań kupując. Kupca
«Niechciéj mądrego, szukaj sobie głupca.....»


Tu śpiéw został przerwany przez ogromne śmiéchy i oklaski. Pan Kaźmiérz, który siedział odwrócony od ulicy, obejrzał się, i teraz dopiero postrzegł, że na wszystkich tarasach, jak mógł okiem sięgnąć i w prawo i w lewo, siedziało także mnóstwo osób; gospodarze przy szklenicach, panie i panny z robótkami; dzieci bawiły się na schodkach. Wszystkie te grona słuchały z wysokiém zajęciem, nieznanéj dla wielu pieśni Klonowicza, a ostatnie słowa, dobrze trafiające do ich kupieckiego zmysłu, wywołały wielką wesołość. Zaraz têż towarzystwa innych ganków, odpowiedziały na ten śpiew innym śpiewem; jedni wykrzykiwali pustackie «Gaudeamusy,» drudzy niemieckie bajeczki o «Mądrym Lisie.» Na poprzecznéj ulicy, ozwał się nawet któryś z Chorałów Lutra.
W tym chaosie głosów, trudno było myśléć o dalszém śpiewaniu «Flisa.» Pan Majster odezwał się do Pani Flory:
— Przeszłabyś Frau lepiéj do nas.
I podał jéj rękę. Ona, położyła lutnię, weszła na ławkę, i przeskoczywszy przez obie poręcze ztykających się z sobą ganków, usiadła obok Pana Schultza.
— Prezentuję Wacpani wielkiego u mnie gościa. Oto IMci Pan Kaźmiérz Korycki, erbu Prus, Officyjer królewski od Wodnéj Armaty. A oto Pani Flora Korwiczkowa, wdowa po moim dobrym somsiedzie, co był Sławetny Pan Bonifacyusz Korwiczek, Meister Passamonnik, i to Meister nad meistry. Takiego drugiego nie mamy już w Dantzigu.
Temi słowy zapoznawszy swoich gości, Pan Konzul zaczął opowiadać Pani Florze dziwną przygodę, dzięki któréj Hedvich, jako się zdaje odnalazła brata i familię. Piękna wdowa słuchając z niezmierném zajęciem, spoglądała kolejno z pod oka, to na Pana Schultza, to na Pana Kaźmiérza, jakby w duszy chciała ich obrazy porównywać, i cóś z onych porównań wysnuć.
Pan Kaźmiérz przyglądał się jéj także pilnie, i nie bez podziwu. Ubiór i postać tworzyły tu zupełne przeciwieństwo; ubiór był żałobny, surowy, smutny; z całéj zaś téj fertycznéj osóbki biło tyle zdrowia, blasku i wesołości, że wszystko razem wyglądało tak, jakgdyby kto czarną wstążką przewiązał pęk róż stulistnych. Pani Flora była istotnie podobna do róży, pierś miała wypukłą, na licach kwitnące rumieńce. Musiały jednak pod tą wabnością kryć się kolce nieugiętéj woli, bo w koło warg rozkosznie rozchylonych snuł się ciemny meszek, a z pod brwi prawie czarnych, równych, długich, (zadziwiająco równych i długich.....) świéciły oczy podbójcze, na których dnie połyskiwało cóś twardego, jakby stalowa blaszka.
W owym téż, na pozór skromnym ubiorze, po bliższém rozpatrzeniu, wzrok odnajdywał mnóstwo szczegółów świadczących, że piękna wdówka więcéj musiała myśléć o żywych, niżeli o umarłych. Suknia była wprawdzie z czarnéj wełny, kołnierz płócienny gładko wywinięty, ale jedno i drugie skrojone tak prześlicznie, noszone z takim wdziękiem, że i różowa szata nie wydała by się weselszą. Miała téż na głowie czepiec wdowi, jak przystało z czarnych nicianych koronek, ale jego maleńki okrąg był tak zalotnie przypięty, i swoim axamitnym języczkiem tak zaczepnie na czoło się wysuwał, że przywodził myśl o ślubnym wieńcu. Miała téż na sobie i trochę klejnotków, jedynych jakie w czasie żałoby godziło się nosić. Były to trupie główki z białéj kości, powiązane ogniwami ze srebra, wyrobionemi w drobniutkim kształcie parzystych, niedopérzowych skrzydeł;[2] oprócz takich manelek i zausznic, miała jeszcze u pasa i srebrną banieczkę, którą czasem podnosiła dla wąchania, a ile razy odetkała trupią główkę tworzącą jéj koreczek, wnet cudne zapachy rozchodziły się po całym ganku.
— Co Wacpani za elixyry z sobą nosisz? — Zapytał Pan Kaźmiérz.
— Ach, jakoż niémam nosić? Mnie na Chrzcie Świętym dano Flora, i ja téż jak ona bogini, bez kwiatów usycham, a tu przy tych kirzech nie mogę się niemi obsypować, więc chociaż ich wonnościami się pasę.
— I długoż to jeszcze dla Wacpani tych kirów?
— Ach jeszcze całe dwie niedziele. A potém już koniec. Jeno w sercu nie koniec. Do grobu ja będę płakała po moim nieboszczyku. Jak on adorował swoją Florę! Nigdym nie widziała równie zacnéj passyi. Cudny to był człek. Szkoda jeno że kostera. Aleć téż Pan Bóg srodze go pokarał. Nazbyt człeczyna miłował kosteczki, no i teraz już z niego nic jeno kosteczki.
Pan Kaźmiérz lubił krotochwile, ta jednak nie w smak mu poszła; przyciął usta i zamilkł.
Pani Flora téż już na niego nie zważała. Zwróciwszy się całą postawą ku Panu Schultzowi, weszła z nim w żywą rozmowę, przyczém co chwila pokazywała w śmiéchu swoje wiewiórcze ząbki, albo przyglądała się swojéj rączce, ubranéj pierścieniami.



Młodzieniec, widząc że starsi Państwo na niego nie baczą, wstał i przystanął za krzesełkiem Hedwigi. Miał ochotę powiedzieć jéj niejedno słodkie słówko, ale go korciła obecność Korneliusa, tuż po-za niemi siedzącego.
Pochylił się więc do jéj ucha i szepnął:
— Czy to ten Czeladnik zawdy tak z Wacpaństwem siedzi w kupie?
— A zawdy. Co robić? Dobrodziéj wielce go konsyderuje. Ale dla mnie to utrapienie.
— A! I z jakowéj racyi?
— Bo mię fatygują te jego wyłupiaste, Ollenderskie oczy. Gdzie się ruszę, tam i te oczy za mną, jak szpiegusy.
— Żebym jeno śmiał, tobym go przepędził na dziesiątą ulicę.
— Nie czyń tego Waszmość, ja sama go przepędzę.
I obróciwszy się niedbale, przez ramię mówiła do Korneliusa:
— Skocz - no Asan po nowe powismo lnu. Znajdziesz tam w podwórku, na składzie.
Czeladnik zarumienił się i skoczył.
— Coś Wacpanna zrobiła najlepszego? A toć on za moment znów przylézie?
— To ja go znów przepędzę, chociażby i dziesięć razów. Jakoż się nasza sąsiadka Waszmości wydawa? Urodziwa, co?
Mówiąc to, niespokojnie spojrzała w oczy Kaźmiérzowi. Ten się uśmiechnął z wewnętrznego zadowolenia.
— Hoża niewiasta, — odparł — jeno musi być okrutnie rezolutna.
— A toś Wacpan trafił w samo cetno. Dobrze to taką być. A ja tego nieumiem, ja się każdego stracham.
— Uważasz-no Wacpanna jak ta Pani Flora mizdrzy sią do Pana Schultza? Czy oni mają się k'sobie?
— Ach, dałby to Bóg!
— Tak powiadasz Wacpanna? Dałby to Bóg? A mnie się widzi jako Pan Schultz bliżéj sobie szuka żonki.
— Zkąd się to Waszmości uwidziało?
— Bo mi sam gadał.
— Więc on o tém gada? O Boże, jakaż ja nieszczęśliwa!
— Tedy Wacpanna tego niémasz w życzeniu?
— Oh nigdy! Ja Dobrodzieja respektuję z affektem jak oćca, i nazywałam go zawdy «Faterkiem,» aleć od śmierci Pani Doroty, i tego mi zakazał. Niewiem jak mam gadać do niego, więc gadam: «Dobrodzieju.» Co to za nieszczęście że ta kochana Pani Dorota zmarła! Za niéj wszystko było dobrze. Ale ja tego nie zrobię. Jam jéj obiecała że nigdy nie pójdę za lutra. Dosyćem ja się napatrzyła jaka to dezolacya, kiedy mąż innéj wiary, a żona innéj.
— Bardzo ja szczęśliw, że Wacpanna jesteś takowéj rezolucyi.
Hedwiga stanęła w płomieniach, i podnosząc nieśmiałe oczy, zapytała:
— A co to Waszą Miłość może obchodzić?
— A i bardzo. Jeśli ja Wacpannie mam być bratem, to nigdy nie dam assentymentu na takowy nieklejnotny maryasz.
Hedwiga spuściła oczy,
— Ach tak..... Prawda..... Waszmość masz być brat.....
Zamilkli przez chwilę.

Właśnie téż wracał Kornelius, niosący aż dwa powisma. Hedwiga zaraz mu jedno kazała odnosić na powrót, potém go słała do Miny, dla dowiedzenia się czy prędko będzie gotowa wieczerza, a nakoniec kazała mu szukać swojéj chustki, téj z niebieskiemi chwaścikami, którą zostawiła gdzieś, sama niewié w jakiéj komorze i na jakiém piętrze? Tym razem Kornelius siedział bardzo długo, dziesięć razy obiegł wszystkie piętra i obszukiwał wszystkie kąty, nakoniec wrócił bardzo zmartwiony, nie odnosząc chustki, a to dla wielce prostéj ale jemu nieznanéj przyczyny, że chustka ciągle spoczywała w Hedwigowéj kieszonce.
Przez ten czas, Kaźmiérz i Hedwiga, oparci o złotą kratę, przyglądali się przepływającéj publiczności. A było na co patrzéć. Jeżeli w godzinach roboczych, dalsze ulice pracowitego miasta, przedstawiały się pusto i głucho, zato w godzinie przedwieczornéj, cały ten tłum spracowany, wylegał dla odpoczynku i przechadzki, a wylegał rojnie i strojnie. A stroje pstrzyły się tą niesłychaną rozmaitością, jaka zazwyczaj panuje w wielkich portowych miastach. Oprócz ubiorów niemieckich i hollenderskich, przeważających liczbą, można było dostrzedz i wielu naszych ziemian, łatwych do poznania po czapce włożonéj «brodźcem,» i po «marynałce,» czyli pasiastéj opończy, jaką się zazwyczaj u nas kładło na samém wsiadaniu do komięgi. Owi sielscy przybysze, sprzedawszy rano swoje żyto albo pszenicę, chodzili teraz po mieście, zadzierając głowę, dziwując się kamiennym ozdobom na domach, i zamorskim gościom na ulicach. A było tych zamorczyków niemało; żółto-włose Angliki, kraciaste Szkoty, czarno-okie Portugały z siatką na włosach jak u białogłowy. Czasem pojawił się człowiek z Lewantu, Grek o kaftanie cudnie wyszywanym, lub Albańczyk biało-fałdzisty; gdzie nie gdzie nawet, niby tulipan, zakwitł bisurmański turban. Niektórzy z przechodniów zatrzymywali się przy gankach, i przez kraty wiedli rozmowę z siedzącemi na nich mieszkańcami domu, lub zaproszeni, wchodzili na taras, i siadali przy rodzinnych stołach. Inni, dążyli na zamiejskie przechadzki, w które Gdańsk zawsze obfitował. Między temi, najliczniejsze były panny, plemię nigdy niesyte ruchu; nałożywszy na stanik małą pelerynkę, obszytą ciemnym passamonem, (takim samym jak i u sukni), a na głowę kapelusz słomiany o maleńkiém denku i ogromnych skrzydłach, (zupełnie podobny do naszych dzisiejszych «pasterek,»[3]) szły całemi trzódkami, pod wodzą matek lub ochmistrzyń, co je oprowadzały niby dla przyjemności, w rzeczy zaś dla złowienia Pana-Męża.

— Wacpanna lubisz spacyr? — Zapytywał Kaźmiérz.
— Oh, passyami! Muszę ja być ze wsi rodem, bo w tych kamiennych ulicach duszę się i więdnę, a zawdy jeno wzdycham do zielonych liściów i łączek. A u Pana Miecznika czy dom duży? Czy także na nim takie złote rzezania? A ogród jakowy? Czy jak na Biskupiéj Górze?
I zasypywała Pana Kaźmiérza pytaniami o jego rodzinę, o nieboszczkę matkę, a zwłaszcza o tę zaginioną siostrzyczkę. On nierad był przyznać się do niedostatków domowych, ani zgłębiać owego mniemanego pokrewieństwa, jak mógł się więc wywijał, i ciągle zwracał jéj uwagę na bieżące przedmioty.
— Czy widzisz Wacpanna ten potroisty kołniérz co wisi temu kawalerowi do pasa, niby trzy maluśkie białe płaszczyki? To najnowsze kawalerskie noszenie.
— Widzę. O jakież to trefne! Jakoby melszpeis co się nie udał i oklapł.
— A tak, to téż to się nazywa «kołniérz z konfuzyą,»[4] niby tak się skonfudował, że jak Wacpanna z figielkami powiedasz, oklapł.
I śmieli się do rozpuku, z tą pustotą młodości, co tylko sobie szuka pierwszéj lepszéj przyczyny do śmiéchu.
— O dla Boga! — Wołał znów Pan Kaźmiérz. — Cóż to za fiotylla ciągnie ku nam?
— To żona i córki tego grubego Van der Herna, co ma pono aż dziesięć okrętów.
Osoby jakim się przyglądali, były spowinięte niderlandzkim «huikenem,»[5] czyli długim welonem, tworzącym rodzaj płaszcza, który się przytwierdzał na wierzchu głowy pod maleńkim kapelusikiem; kapelusik ten, niby grzyb wywrócony wystrzelał w górę sporym prątkiem, który się zakończał grubą kulą puchu. Ponieważ ta czubata moda panowała przeważnie w Hanzeatyckich miastach, często więc owym prątkom nadawano wyraźny kształt rudelków, a wtedy kapelusik zsuwano tak silnie na przód głowy, że ów rudel sterczał ze środka czoła, i groził oczom przechodzących. Widok takich dam czubatych, («les dames huppées,») nas by dziś niesłychanie zdumiał i rozśmieszył; Kaźmiérz i Hedwiga, widując ich mnóstwo codzień, ledwie czasem na nie zwracali uwagę. Trafił się jednak i taki przystrój, który zdumiał Pana Kaźmiérza.
— A to co za jedne? — Zawołał. — Czego to sobie one tak zakryły gębę?
— Mówiąc to, wskazywał dwie nadchodzące, bardzo zgrabne damy, które miały głowę i stan spowinięte w koronkowe kaptury[6], w rękach okrągłe wachlarze z piór puszystych, a na twarzy czarne axamitne pół-maski.
— To przyjezdne. — Objaśniała Hedwiga. — Pono z Angielskiego kraju. Tamtejsze białogłowy strasznie są bójne o swoją skórę, tedy jak za dom idą, zara nadziewają maszkarki, zimą na to żeby ich mróz nie szczypał, latem aby ich słońce nie smoliło.
— No dobrze, ale teraz nie zima, i słońce już zaszło, to po co?
— To może wedle kurzawy, albo może wedle «urocznych oczów?»



Gdy tak młoda para śledziła przechodniów, ci śledzili ją niemniéj ciekawie. W owych salonach pod otwartém niebem, jakiemi są tarasowe ganki, życie Gdańszczan, (przynajmniéj w letniéj porze), upływało tak jawnie, że wszelka zmiana w tém życiu, zwracała zaraz powszechną uwagę. I tu, cała ulica spostrzegła niebawem, że na tarasie Pana Schultza znajduje się gość nowy i świetny. Szeptano sobie o tém żarty i prognostyki, a panny, pod różnemi pozorami, przechodziły tam i sam przed gankiem Bursztynowego Domu, aby lepiéj się przyjrzeć kawalerowi o płomiennych oczach, i aby z żalem zauważyć, że te oczy zwracały się wyłącznie ku Pannie Hedwidze.
Powoli zmierzch zapadał, i gwiazdy zaczynały wypryskać na niebo. Ulice, dosyć wązkie a obudowane wysokiemi gmachami, zaciemniły się prędzéj niż place i ogrody. To też służba zawieszała na tarasach różnobarwne latarki; gdzie niegdzie nawet stawiano nieosłoniony lichtarz, bo wieczór był tak ciepły i cichy, że świéca paliła się spokojnie jak w izbie. Wszystkie te światełka migocąc między zielenią doniczek, odbijając się w złotych kratach i malowanych szklenicach, nadały obrazowi zupełnie inną, czarodziejską cechę. A pod tém czarodziejstwem snuła się wesoła rzeczywistość. Wkrótce téż, zaczęły dzwonić noże i półmiski, balsamiczne powietrze napełniło się mniéj wykwintnemi, ale za to smakowitemi zapachami potraw, na każdym tarasie zastawiano wieczerzę.
Mina także, przyniosła najpierwéj pyszną latarnię o złocistych prątkach i cudnie rzniętéj bańce, którą zawiesiła u spiżowego wąsa, umyślnie wbitego na ten cel nad oknem. Potém stół obciągnęła prześlicznym flamskim obrusem, i zaczęła na nim ustawiać różne wytworności.
Pan Kaźmiérz spostrzegłszy te przygotowania, wziął czapkę i niby chciał odchodzić. Ale Hedwiga spojrzała na niego błagalnie, i dygnąwszy mówiła:
— O Jezu! Waszmość jutro masz jachać, daruj-że nam jeszcze te ostatki. Siostra prosi uniżenie.
Pan Majster, który był dnia tego w doskonałym humorze, i któremu Pani Flora tłumaczyła przed chwilą, «w jak dobrą komitywę powinien wejść z familią Hedwigi,» także gwałtem przytrzymał gościa. Siadł więc Pan Kaźmiérz ze wszystkiemi do stołu, nietyle dla jedzenia, ile dla podziwiania zastawy; bo jakżeż ten stół był ubrany! Co za misy malowane jak obrazki! Co za kielichy majaczące jakby drogie kamienie! A te flasze w złocistych siatkach! A te pokrywy na półmiskach, całe srebrne, wypukło wzorowane, jakby jakieś damasceńskie hełmy!
— Ach! — Myślał sobie. — Już chyba i król na Wawelu nie siedzi przy sutszym stole.
Samo jedzenie mniéj mu się podobało. Była wprawdzie i krucha zwierzyna, i drób’ dobrze karmiony, ale były téż i niemieckie specjały, niezrozumiałe dla szczero - polskiego podniebienia: jakieś gruszki z kluskami, jakieś ziółka ze śledziem. Pan Kaźmiérz byłby wolał zrazy z kaszą albo groch z kapustą; niewiele téż jadł; za to pił z przyjemnością, to złote Goldwassery, to wytrawne Węgrzyny, to słodki Alikant.
Pan Majster przeciwnie, opiwszy się piwa, teraz już tylko jadł, ale téż za czterech. Kornelius pomagał mu w milczeniu. Pani Flora jadła jedynie to co było słodkie i pachnące. Hedwiga nie jadła wcale. Rozmarzona, mówiła i chodziła jakby przez sen; nie ominęła jednak żadnego z obowiązków dobréj gosposi, nakładała na talerze, dolewała do kielichów, a Pan Kaźmiérz pomagał jéj bardzo pięknie; rozkroił nawet na powietrzu kapłona, — co jest majstersztykiem kawalerskim — a chociaż Kornelius twierdził że «u nas w Amsterdamie inaczéj się ptactwo krawa,» wszelako na ten raz nikt Hollendra nie słuchał, i nowy Krajczy uzyskał ogólny poklask.

Po wieczerzy, myśli zrobiły się jeszcze różowsze, rozmowy jeszcze strzelistsze. Od ulicy do ulicy brzmiały żarty i śpiéwki; na jednych gankach urządzano gry pełne psikusów i śmiéchów. Na innych toczyły się zażarte rozprawy o cenach pszenicy i budulcu, o nowych ocleniach i podatkach. Gdzie nie gdzie nawet już lutrzy z katolikami brali się do gwałtownych dysput.



Znagła, wszystkie rozmowy przycichły; zaczynała bić godzina dziesiąta. Najprzód, wydzwonił ją poważnie, powoli, jeden z większych zégarów miejskich. Słuchacze rachowali uderzenia, i po ostatniém, niejeden głos się odezwał:
— Jaka szkoda że już!
Potém inny zégar zaczął wygrywać prześlicznego, dzwonowego kuranta, potém kilka innych naraz odezwało się w różnych dźwiękach, to szklistych, to spiżowych, i wszystkie te dźwięki napełniły miasto muzyką nadpowietrzną.
Goście gankowi powtarzali chórem:
— Szkoda! Taki chłodek! Tak tu dobrze! Co robić? Trzeba iść doma.
Nikt jednak się nie ruszał. Już ostatni zégar zamilknął, a wszyscy jeszcze siedzieli, jakby w oczekiwaniu jakiegoś ostatecznego znaku.
Nakoniec i ten znak się pojawił.
Z dalekiéj ulicy nadleciał dźwięk trąby, przeciągły, żałosny, długi. Potém chwila ciszy. Potém, jakiś głos męzki zaśpiewał zwrotkę pieśni, żałosną, przeciągłą, długą. I znów chwila ciszy. — Tak, trąbienie i śpiewanie, przeplatane koleją, zbliżało się coraz donośniéj, aż w głębi ulicy, ujrzano dwóch Pachołków miejskich, nadchodzących mierzonym krokiem. Jeden z nich, w stroju paskowanym czarno i czerwono, kończył właśnie swoje żałosne wygrywanie; gdy się zbliżali do Bursztynowego Domu, opuścił od ust trąbę, a wtedy drugi Pachołek w szafirowo- brunatnym ubiorze, znajomy już nam Kuba Grubasek, przystanął, i z całych piersi przeciągle zaśpiéwał.

Już dziesiąta na zégarze.
Idźcie do snu gospodarze.
Strzeżcie ognia i złodzieja,
Chwalcie Boga Dobrodzieja


Skończywszy swoją zwrotkę, uderzył ciężkim berdyszem o ziemię, i obaj poszli daléj, naprzemian trąbiąc i śpiéwając.

Po ich drodze, na wszystkich tarasach powstawał wielki ruch; odsuwano stołki, żegnano się już na dobre, i rzucano sobie od ganku do ganku stokrotne «Dobranocki,» albo « Guttenachty.»

Towarzystwo Złotego ganku, rozeszło się jedno z ostatnich. Kaźmiérz tak był upojony, że niemógł się oderwać od swojéj Panny-Siostry. Coraz to nową powiastką, to nową krotochwilą przedłużał rozmowę, a gdy wszyscy już powstawali, i gdy Pan Majster zapytał:
Tedy Wasza Miłość jutro jedziesz?
Zawahał się i odrzekł:
— Jutro nie jutro..... abo ja wiem? Taka jeszcze na mojéj głowie kupa jenteresów, że i bożek Atlas by ich nie wyrychtował. Tak czy owak, zawdy ja tu jeszcze jutro zajrzę, i pokłonię się mojéj Pannie-Siostrze. Ergo, bez adiusów, jeno do zobaczenia!
— Do zobaczenia! Do zobaczenia! — Powtórzyli wszyscy, i rozeszli się, ale każdy z innemi myślami.



Pan Kaźmiérz wracając do gospody, bił się pięścią po piersiach, i powtarzał:
— Licho mię tu przyniesło, do tego Bursztynowego Domu! Ta stokrotka utknęła mi tutaj, nie jakby kwiatuszek, jeno jakby cierń. A to wszystko się na nic nie zda. Siostra mi ona żadna, to już wiem dokumentnie. Ożenić się z nią nie ożenię, boć to znajdek, może i dziecko szlacheckie, tak się widzi z onych forbotnych szatek, wszelako zawdy tu klejnot podejrzany. Ładnie by mię Pan Ociec przyjął, jakby ja mu przywiózł takową pół mieszczkę a pół zaklętą królewnę! Bo to rosło u jakowychś Majstrów, a chowane w delicyach, nic, tylko stąpać po perskich kobiercach, jeść na włoskich emaljusach, odziewać się w tureckie altembasy. Coby téż i ona powiedziała, gdyby jéj, tak wykrygowanéj, przyszło siedziéć w naszych bielonych izdebkach, jeść z cynowéj misy na stole krajką przykrytym, abo chadzać z dziéwkami do krów? Nie, — ciężka to afflikcya, — wszelako prosty rozum gada: «Ni ona dla cię, ni ty dla niéj.» Trza jachać. Nie będę jéj widział? To powolu ten śliczny konterfekt wyskrobie się z rekordencyi, wszakci nie jeden i nie dziesięć już się wyskrobało? Tedy pojadę, jeno jeszcze nie jutro. Jeden dzień, jeden mały dzionek jeszcze sobie akkorduję; bez jeden dzień przecie korona z głowy nie spadnie; tylko raz jeszcze obaczę te śliczności, posłucham tego paradyzowego świergotku, trzebaż miéć i nad samym sobą odrobinę zmiłowania; owóż robię sobie prezent ze dnia jutrowego, ale potém już bez pardonu jadę, i póki życia już nie wrócę.
Takie czyniąc postanowienia, Pan Kaźmiérz ani się domyślał, że w tymże czasie Pani Flora wcale inaczéj rozporządzała jego losami.



Wszedłszy na swój mały tarasik, jeszcze raz obejrzała się za odchodzącym Porucznikiem, i tak sobie przyszłość zaczęła rozbierać:
— Chłop jak ulany, niéma co gadać, i orator wdzięczny, i śpiéwa jak Orfeus. Pomyśliłam ja sobie z początku, że może on dla mnie dobry? Ale potém widzę że nie. Pono to chudopachołek, pan na czterech czy pięciu chłopach. Wolę ja mego Rajcusia i jego złoconą kamienicę. Wszelako i tamten mi się przyda; wyswatam za niego Hedwigę, bo ja nie wierzę w tę bajkę o zgubionéj siostrze. On taki jéj brat jak i mój, widziałam to z oczu, brat by tak nie patrzał po dyabelsku na dziewkę. Frant z niego! Ukuł tę dykteryjkę, byle nos wściubić do jéj konfidencyi. A niech ją bierze zdrów, ona mi srodze zawadza. Jak tylko Johann pochował tę biédną Doroteę, zarazem sobie powiedziała: «Panie Konzulu, będziesz ty mój, i twój kamienica będzie moja.» A co ja powiem, to zawsze się stanie. I teraz by my już pewnie byli po akkordalyach, żeby nie ta smarkata co mu precz w oczy włazi; póki będzie ją miał w domu, to stary nie wyjdzie z waryacyi. A ona nie zna się na nim, co młode to i głupie, będzie wolała lada awanturnika, byle miał wąsik smolony, i ładnie pobrząkiwiał mieczykiem. Niechże sobie jadą za morza, a mnie zostawią starego, tak i dla nich i dla nas będzie dobrze.



Jakiéż tymczasem były myśli saméj Hedwigi? Te trudniéj określić, bo doznawała i uciech i smutków, których sama sobie niemogła wytłumaczyć. Wracając do swojéj prześlicznéj, panieńskiéj komnaty, na każdym zakręcie schodów szeptała z upojeniem:
— Tu go widziałam..... i tu jeszcze..... i tu..... tego najmilszego..... brata. Więc to brat? A no, chwała Bogu, wielkie to szczęście znaleźć brata..... Niepróżno téż to zara w pierwszéj chwili tak serce we mnie do niego się wyrwało..... Tak, to pewnikiem brat.....
I ustami powtarzała:
— Wielkie to szczęście.....
Ale w głębi serca inny jakiś głosik odzywał się markotno:
— Więc to tylko brat?
I znów, cieszyła się myślą że go jutro zobaczy, ale gdy wspomniała o jego wyjeździe, ogarniało ją takie osmucenie, że miejsca sobie znaleźć niemogła, i gdy nakoniec twardy sen młodości zmorzył wszystkie rozmyślania i troski, śniło jéj się że Pan Kaźmiérz mówi: «Nie jestem bratem Wacpanny, i nigdy nie wyjadę, nigdy!»



Majster Johann i Kornelius najdłużéj zostali na ganku. Pan Schultz, rad dzisiejszéj przygodzie, dopijał reszty ostatniego kufelka, i tak sobie mówił:
— Dobrze to, że znalazła się familia. Nie takieci familianty jak myślałem, ale zawdy będę miał żonę szlachciankę. Trzeba tylko przyspieszyć ceremonię; niech jeno ów braciszek wyjedzie, ja zaraz krzyknę: «Hedvich, kłaść mi szlubny welon, i: ein, zwei, drei, do ołtarza!» Bo jakby ociec zastał ją frajleiną, toby gotów jeszcze wziąć mi ją z przed nosa, a jak ją zastanie już Panią Konzulową, to będzie musiał kłaniać się Panu Zięciowi.
Tu rozweselony myślą bliskiego małżeństwa, zwrócił się do Korneliusa:
— No cóż ty, nic nie mówisz? Ten Officyjer, to ucieszny kompan?
— A wié Pan Majster kto to taki?
— A no przecież sam powiedział, Kaźmierz Korycki, erbu Prus.
— Takci on mówi, ale czy to prawda?
— A czego by miał kłamać? Któżby to miał być jenszy?
— Ja wiem kto to jest, — ja zgadłem.
To mówiąc, Kornelius wstał z ławy, i tajemniczo przystępując do Majstra, szepnął:
— To zamaszkarzony Jezuita.
— W imię Ojca i Syna..... A po co by tu Jezuita przychodził?
— Jakto po co? Zwąchali że Pani Doroty już niéma, że jéj wychowanka mogłaby między nami poznać prawdę, więc nasyłają swoje szpiegi, gotowi nam ją jeszcze wykraść.
— E! Co znowu? Zwaryowałeś chłopcze. Więc ty i na to nie kredytujesz, aby to miał być jéj brat?
— Rękę bym w ogień włożył, głowę pod miecz oddał za to, że on ani jéj brat, ani żaden Korecki. Jezuicka intryga i koniec. Tylko w tym kraju takie rzeczy się dzieją. U nas w Amsterdamie, żeby kto się tak nagle do czyjéj familii przypytał, toby go zaraz Urząd aresztował.
— Ale bo widzisz, u was w Amsterdamie niéma żadnych Tatarów ani żadnych jassyrów, to tam bracia i siostry tak się nie zagubiają, a tu co jenszego, tu jest kraj awantur.
Wszakże, mimo własnych rozumowań, Majster się zatroskał i zamyślił. Ale po chwili uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Jest! Mam argument. To nie może być xiądz przebrany. Widziałeś jego wąsy? Galanckie, co? Zkądby ich wziął Jezuita? Musiałby z rok czekać, nimby się takich dochował.
— Panie Majster, oni mają na wszystko sposoby. A od czego czary?
— O ho ho! I Jezuita i czarnoxiężnik. Niedługo już z nim na stos! E, głupstwa gadasz, nie psuj mi próżno głowy.
To mówiąc wstał, i oparłszy się na ramieniu Korneliusa, (bo piwo trochę go z nóg ścięło), skierował się ku sieni, a po drodze mówił:
— Głupstwo czy nie głupstwo, zawdy trzeba już z tą Hedwigą skończyć, bo strzedz panny w domu, to lepiéj z fajerką siedziéć kole Pulwerthurmu.



Ledwie pan wyszedł, zaraz Mina zjawiła się na ganku, dla pozbierania kufelków i wszelkich sprzętów ruchomych.

I na innych tarasach służba gospodarzyła, sprzątając reszty wieczerzań, wynosząc stoły i krzesełka, zdejmując dogasające latarki. Potém zaczęło się zamykanie drzwi okutych; jedne po drugich zapadały, z głuchym łoskotem, z ciężkiém zasuwaniem ryglów, zakładaniem sztab i zgrzytem kluczów. Kto na piętrach jeszcze palił światło, ten pilnie zasuwał okna lub wynosił się do izb wewnętrznych, ażeby ront powracający, nie kołatał mu do drzwi z przestrogą. Czasem jeszcze wśród wysokich donic tarasowych, jakaś zapóźniona czuła para zamieniała ostatnie szepty, ale i ta nikła we dwie strony, gdy uderzenie berdyszów o ziemię, zdradziło zbliżanie się nocnych stróżów. Zwolna wszystko przycichło i przygasło. Zégary wybiły jedenastą; wtedy, zabrzmiała w powietrzu cudowna muzyka złożona z trąb i fletów, muzyka która od wieków całych, zawsze w owéj przed-północnéj godzinie, odzywa się na kościele Ś-téj Katarzyny[7], jakby przedsenna modlitwa usypiającego miasta, — i gdy ostatni dźwięk fletu rozwiał się wysoko, nic już nie świeciło nad Gdańskiem, tylko tysiączne gwiazdy ciepłéj letniéj nocy, odbite w czarnych kanałach Śpichlerzowéj Wenecyi, w brylantowych szybkach kamienic, i w marzeniach serc rozkochanych.









  1. W dziele wydaném przez Racinet`a Le Costume historique, w Tomie V, na karcie Pod dziadkiem do orzechów, między innemi klejnotami z czasów Odrodzenia, jest pod N-em 5-m Zegarek, z następnym napisem:
    «Montre en argent, en forme de bouton de fleur. Ce b jou de la fin du seiziéme siécle, est de fabrication allemande.Le cadran cirkulaire en argent, à une seule aiguille, encadre un paysage gravé; l'entourage se compose d'une tête de chérubin, et de fruits gravés en réserve. Le mouvement et signé. Michel Schulz, à Dantzig.»
    Był więc zegarmistrz tego nazwiska w Gdańsku, i to mistrz co się zowie. A ponieważ, wedle tego świadectwa, żył w końcu szesnastego wieku, mógł więc żyć jeszcze i w początkach siedemnastego.
  2. Takie przerażające klejnoty żałobne, można widziéć tamże u Racinet`a, w Tomie V, na tejże karcie Pod dziadkiem do orzechów.
  3. W dziele wymienioném powyżéj z Ubiorami Gdańskiemi, malarz Müller, na rycinie 16-stéj, odrysował tak przybrane: Panny idące na przechadzkę, Spazirend Jugfrawen.
  4. Taki potrójny kołnierz «à la confusion», można podziwiać u Racinet`a, w Tomie V, na karcie F.-J. w obrazku przedstawiającym zakład Balwierza.
  5. «C'est l’huiken néerlandais..... il a une importance plus grande que celle d'une mode possagére; l'ornement du front, en forme de champignon, avec une grande poignée droite au centre, soutenant une houppe avancée, est en quelque sorte devenu générique dans l'Allemagne du Nord pendant le dix-septiéme siécle, en particulier dans les grandes villes de commerce, tellesque Hambourg, Brême, Lubeck, Cologne, etc. Ce genre de parure devint l'apanage presque exclusif des classes moyennes bourgeoises..... On lui donnait à l'occasion, une forme de corne, ou d'éperon de vaisseau; le port en était le même; cela s'avançait plus ou moins loin, mais toujours en avant du front..... Les élégantes françaises ou anglaises n'adoptèrent point cet appendice baroque, et il ne paraît pas invraisemblable que les Français, qui faisaient alors tant de campagnes dans les Pays-Bas et dans l'ouest de l'Allemagne, au temps même ou cette éspèce de plumeau à épousseter se mettait au devant du front, et y faisait fureur, durent être vivement frappés par la houppe qu'ils rencon traient là de toutes parts. Ils en devaient souvent parler, et la locution populaire en France: «une dame huppée», servant à désigner une personne richement parée, n'a peut-être pas d'autre origine que la houppe des Flamandes, dont le véritable nom en ce cas serait celui de dames houppées.» — Le Costume historique de M. A. Racinet, Tom V — Text do karty Pod Bratkiem.
  6. Tamże, patrz w Tomie V kartę Pod Koroną.
  7. Niewiem czy dziś jeszcze daje się ona słyszéć, ale kiedy zwiedzałam Gdańsk w 1858- m roku, hejnał ów odzywał się tam co wieczór, i echo jego, brzmiące dotąd w mojéj pamięci, należy do najpoetyczniejszych wspomnień tego miasta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Łuszczewska.