Panienka z okienka/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panienka z okienka |
Wydawca | Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ptak niebieski w klatce.
Nazajutrz, Pan Kaźmiérz wstał pochmurny.
— Niefortunnie wczora mi poszło. — Rozmyślał. — No, zobaczym co ta mądra dziewczyna dziś wysupplikuje u starego? Leciałbym ci ja tam nie mieszkając, ale trzeba jéj ostawić kęs czasu na tą niełacną dyskussyę. Potem pójdę, niby wedle żegnania się z Panem Konzulem, a w rzeczy dla dostania języka.
Dopiero więc przed samém południem opuścił gospodę, i z przecznicy skręcił ku Bursztynowemu Domowi.
Doszedłszy tam, zdziwił się wielce; w kamiennym pierścieniu dostrzegł Hedwigę, która wychyliła nietylko głowę, ale i jedną rękę; ręką tą dawała mu jakieś niezrozumiałe znaki. Twarz jéj, zazwyczaj kwitnąca, była dziwnie blada; oczy szeroko rozwarte jakby od przerażenia.
Pan Kaźmiérz sądząc że go wzywa, skierował się co prędzéj ku wejściu, ale wtedy wyciągnięta ręka, kilkakrotnym i gwałtownym ruchem wskazała mu dom Pani Flory, poczém i ręka i głowa znikły, i okienko pozostało pustém.
W téjże chwili, od strony wskazanego domu, Pan Kaźmiérz usłyszał dolatujące go:
— Pst! Pst!
I dostrzegł Panią Florę, która — wpół schowana za oponę okna — przyzywała go przyciszonym sykiem, i nieśmiałem kiwaniem ręki.
Zaniepokojony, rzucił się pędem ku jéj progom.
Kamienica Pani Flory Kiczborkowéj należała do bardzo skromnych. Nie nosiła na swojéj nagiéj ścianie ani posągów, ani złoceń, tylko dwa szare wazony, dość pierwotnie z kamienia obrobione, zdobiły jéj pierwsze piętro, a trzeci wazon, takiż sam, ale wytryskujący bukietem o blaszanych kwiatach i liściach, unosił się w górze, nad szczytowym trójkątem. Ganeczek miała nieduży, otoczony brzeżkiem kamiennym, tak-że tylko z gruba ociosanym, a poręcze od schodków opierały się na dwóch kulkach, nie większych od człowieczéj głowy. Bo téż i cała kamienica była o pół węższa od Bursztynowego Domu, co sprawiało, że na każdém piętrze miała tylko jedno jedyne okno, a na dole niemiała wcale okna, tylko drzwi wąziuchne, prowadzące do sieni zupełnie ciemnéj. Dla oświecenia jéj, zostawiano zazwyczaj otworem drzwi od kuchni, która tu — jak i wszędzie — zajmowała w głębi dolną połowę domu. Schody także były wąziutkie, z poręczą po ciesielsku obrąbaną. Izby nie przedstawiały ani suto tkanych szpalerów, ani srebrnych mis lub nalewek. Ale za to, pełno było tych ozdób tanich a pracowitych, jakiemi staranna ręka niewieścia umié zasłaniać niezamożność. Na ścianach, tu wisiała lutnia, tam gitara, ówdzie tryptyczek, niewykwintny pod względem pędzla, ale obstawiony mnóstwem kwiatków, i świeczék, ubranych w kokardki Wszędzie było pełno małych szafek, małych ławeczek, małych stoliczków, obleczonych w osłonki rąbkowe, narurkowane jakby krézy. Wszędzie firaneczki, wstążeczki, frendzelki i passamony, tych ostatnich zwłaszcza zatrzęsienie. (Zapewnie ze składów, pozostałych po nieboszczyku Panu Bonifacym Kiczborku). Wszędzie téż rozchodził się zapach lawendy, którą Pani Flora przesypywała bieliznę i suknie, zapełniające po brzegi jéj szafy. Słowem, wszystko było takie wymyte, wyfjokowane i wonne, że pomimo swojéj skromności, mieszkanie pięknéj wdowy przedstawiało się powabnie i zalotnie. Każdy téż gość raz tam zaszedłszy, niewiedział co go zatrzymuje, a wyjść już niemiał ochoty.
Ale Pan Kaźmiérz nie zważał dziś ani na kokardki, ani na gitary, ani nawet na cudne wonie. Szybko dobiwszy się do drzwi sieniowych, przy których już czekała Fruzia, śliczna dziewczyna o bystrych oczach i złośliwym uśmiéchu, biegł co tchu na pierwsze piętro, gdzie była komnata od przyjęć.
Gdy zaś biegnąca w jego tropy Fruzia, ostrzegła go:
— Pani jest wyżéj, w sypialnéj komorze.
Popędził na drugie piętro.
Sypialnia Pani Flory była to, — jak zresztą wszystkie pokoje tego domu — komnata bardzo długa lecz bardzo wązka, nieledwie jak dostatni korytarz. Była przytém i bardzo ciemna; jedyne jéj okno świtające w głębi, wyglądało tajemniczo, jak szczelina oświecająca grotę. Ale pod innemi względami, była to jedyna część mieszkania, urządzona z dostatkiem, a nawet z niejakim przepychem. Na podłodze kraśniało kilka ładnych kobierczyków. Ściany majaczyły od mnóstwa świętych obrazów, o złotych tłach a jaskrawych kolorach, — i od jeszcze większego mnóstwa półek, na których stały zgrabne flaszki pełne pachnących wódek, skrzynki pełne farbek i puderków, grzebienie i szczotki ze słoniowéj kości, różnokształtne lusterka, słowem te setne gotowalniane przybory, jakich wonczas potrzebowano jeszcze więcéj niż dzisiaj. Na środek pokoju, (zaciemniając go dwakroć mocniéj), wysuwał się piec potężny, o kaflach zielonych, malowanych w różyczki, których atłaskowa krasa mile wpadała w oczy. Między drzwiami a piecem, pod boczną ścianą, ciągnęło się ogromne, kunsztownie z dębu wyrzeźbione łoże; nad niém wisiał pawilon z Weneckiéj tkaniny, która była w nieco pośledniejszym gatunku, ale świetna, gorąco-różowa, srebrem przetykana. Kotara, z jednéj strony troszkę rozchylona, i na srebrnym passamonie w górę podwinięta, okazywała choć w cząstce przepyszność posłania, gdzie puszyło się tyle bławatnych altembasów, przewlekanych wstążek, Flamskich koronek i szlarek, że już chyba i urodzona królowa nie skrzywiła by się na podobne gniazdo.
Do téj pieściwéj, komnaty, Pani Flora dopuszczała tylko najzażylszych przyjaciół. Pan Kaźmiérz pierwszy raz tam wchodził; ale dziś właśnie jakby na przekorę, nie mógł ocenić jéj piękności. Na nic nie patrząc, potrącając sprzęty, biegł prosto przed siebie, a wzrokiem szukał tylko pani domu.
Spostrzegł ją nakoniec już w pobliżu okna; siedziała tam, a raczéj wpół leżała, na nizkiéj ławie, obciągniętéj pąsową makatą; pod jéj głową kraśniała pstra poduszka, przyparta do bocznéj ściany pieca,[1]
Na widok Pana Kaźmiérza, piękna wdowa podniosła białe ręce, załamała je nad głową, i wyjęknęła:
— Ach kawalerze! Nieszczęście!
— Co się stało? Czy co Pannie Hedwidze? Ależ ona żyje? I zdrowa? Moment jakem ją widział tam w okienku.
— Tak, żyje... ale co się stało! Ach, nieszczęście...
— Gadajże Waćpani, prędzéj! Nie piecz-że mnie na wolnym ogniu...
— Figuruj sobie Waszmość, idę tam dzisiaj rano, aby obaczyć jako rzeczy stoją, a tu Pan Schultz..... niewiem doprawdy jaką tu zrobić definicyę...
— No co Pan Schultz? Umarł?
— Ale gdzież tam! Nie umarł, jeno się wściekł.
— O, to źle. Pies ukąsił? Ha, nie dziwota, na takowe upały...
— Ale gdzież znowu pies! Nie pies, jeno złość go skąsała. I to jeszcze rzecz osobliwa, że nietylko nie zachorzał gorzéj, ale owszem z tych okrutnych emocyów zupełnie ozdrowiał. Lata po całym domu że aż dudni, a klnie — a tłucze ludzi — nikt nieśmié w oczy mu wleźć — jeno ja śmiałam, bo niéma w świecie takowego chłopa, co by go się Flora Korwiczkowa bała.
— Więc nie pozwala?
— Co to, nie pozwala? On Pannę Hedwigę wsadził do więzienia.
— Jezu Marya! Do więzienia? Ależ jam ją widział, teraz, tam na strychu?
— A toć właśnie on tam na strychu ją zatarasował. O chlebie i wodzie. I nie puści jéj aż Waszmość wyniesiesz się ztąd na zawdy.
— I za co? Za to że supplikowała?
— Ba! Żeby jeno za supplikowanie! Aleć ja powiedam że nieszczęście się stało. Figuruj sobie Waszmość, w nocy, kiedy my wracali z Artus-hofu, on nie spał, jeno siedział w oknie, które sobie na kęsek odparł...
— Boże miłosierny! I my tego wcale nie postrzegli...
— I słyszał cały wasz dyalog, i wszystkie szpetności coś Waszmość wygadywał na jego personę...
— O! To zły casus.....
— I co gorsza, widział... Rozumiesz Waszmość? Widział jakoście się paśli buziaczkami. Wszystko by on jeszcze przepardonował, ale już co tego, to nie.
Pan Kaźmiérz zerwał się, i zaczął jak błędny chodzić po komnacie.
Nagle stanął znów przed Panią Florą.
— Wyexplikuj-że mi Wacpani, bo ja nic nie rozumiem. Kiedy nam się okazał we drzwiach, to był taki łagodny jak ta trusia. Zkąd-że mu potém, ni ztąd ni zowąd, ona passya?
— A! Bo to człek mądry, co na czas umié się zmitygować. Sam do mnie mówił tak: «Jam wiedział że ten furyat stoi tam pod beischlagiem, że niech jeno pisnę, to skoczy, i nadzieje mię na swoje żelaztwo. Nie głupim! Tedy póki nie zamknąłem drzwiów, nic nie gadam, ani mrumru. Aż jakem zamknął, dopierom się poczuł pan u siebie. A wszelako jeszcze nic nie gadam, aby hałłasów nie robić po sieni, jeno idę za Hedwigą na pierwszy trep, na drugi, na trzeci — a ta precz mi szczebioce jakby co cnotliwego, a ja nic, ani mrumru. Aż kiedy przyszła do swoich drzwiów, jak na nią krzyknę: — Wyżéj! — Ta patrzy na mnie z terrorem, a ja ją gnam przed sobą. Otwieram strych — wepchnąłem ją tam — dopiero stoję na progu i gadam jéj słowa prawdy, jaka to z niéj niegodna mödchen, jaka ingratna córka. Za karę będziesz siedziała tutaj, aż póki ten twój gaszek nie wyjedzie precz! A jeśli nie wyjedzie, to sprowadzę Pastora tu, na ten strych, i da nam szlub — i nie zejdziesz na dół aż jako moja żona. Radź-że tedy o sobie, i dziękuj Panu Bogu, że ja jeszcze ciebie chcę, bo keine gadanie powinien by ja cię wygnać na bory na lasy.» — Takie rzeczy tedy jéj gadał, potém drzwi na klucz zaszpuntował, i teraz rób co chcesz.
— Ależ to Neron! Jak Boga kocham, to Madej rozbójnik!
— Co Waszmość chcesz? Amory są bogi srogie. Nie na tém koniec. Trza było widziéć, jaką téż on recepcyę zgotował i onemu nieszczęsnemu Ollendrowi! Dobrze my się jemu przysłużyli. Przywlókł się nieborak już za dnia, cały wystrachany, i chciał do domu wejść chyłkiem, ale Pan Majster czyhał, nasiadł go w sieni, zbił na kwaśne jabłko, i do tego skrzyczał, ale to tak po Majstrowsku, że aż tu w mojéj komorze było słychać. Nierozumiem jak ten hardy Czeladnik nie odprawił się zaraz? Chyba że go tu co trzyma na uwięzi..... ale to lepiéj ostawić — jak powieda Pan Konzul — «keine gadanie».
Pan Kaźmiérz tylko na poły słuchał Pani Flory. Zanurzywszy ręce we włosach, coraz gwałtowniéj biegał po komnacie, i powtarzał z rosnącém uniesieniem:
— Jezu miłosierny! I to biedactwo tam całą noc przemęczyło? Bez łóżeczka? Na twardych deskach! Między kańczastemi skrzyniami ! Ach..... i Wacpani powiedasz, o chlebie i wodzie?
— Tak on gadał, acz ja nie dowierzam, aby w oném głodzeniu długo dotrwał, boć i on ją po swojemu lubi.
— A niechże go z takiém lubieniem! Neron! Herod na niewiniątka! Miałaś Wacpani racyę, nieszczęście!
— Całe nieszczęście żeś Waszmość nie był mocen w nocy jéj zaraz uprowadzić. Co mi to za kawaler, co nie umié przeperswadować lichéj dziewczyniny?
— Ja już i tak nieszczęśnik, a Wacpani jeszcze mi dogryzasz.
— Ja nie dogryzam, jeno sama się gryzę dla Wacpaństwa, bo co wczora mogło pójść jak po maśle, to dziś już niełacno.
— Jakto niełacno? Dlaczego niełacno? Oho, zobaczymy! Ja zaraz pójdę tam do niego! Rozprawię się z nim, tak czy owak!
— Nie pójdziesz tam, Panie Poruczniku. Próżno się dobijać. Pan Majster gadał mi bez ogródki: — «Powiédz Wacpani temu kawalerowi, aby się już do mnie póka żyw nie fatygował. Mógłbym ja go w puch rozbić przez Pachołki Miejskie, ale nie rozbiję, bo niechcę zadzierać z armią Jego Królewskiéj Mości, niechcę naszego dobrego Gdańska exponować na wojenne przygody. Niechże sobie szczęśliwie jedzie, jeno niech mię już nie nachodzi, bo mię póka żyw na żywe oczy nie obaczy. Dobrze on to sam wié, kiedy gadał nocą, tam pod beischlagiem, jako stary go nigdy już do swego domu nie wpuści. — Czy ja taki «stary», to jeszcze obaczy po mojém weselu, ale że nie wpuszczę, to ma racyę. Niechcę ja już przestawać z takowym człowiekiem, co go niemogę całkiem estymować, a jakoż mam estymować, kiedy mię ten łotr oszukiwał?» — Wybacz Waszmość takie szpetne expressye, ale to ja nie z siebie gadam, jeno powtarzam chryję Pana Majstra.
Pan Kaźmiérz poczerwieniał, i zmieszał się na chwilę.
— Juścić, żem go kapkę oszukiwał, to prawda. Jeno affekt mi stoi za exkuzę.
— Najczystszą. W passyi, tak jako na wojnie, wszelaki fortel jest godziwy, byle przynaszał wiktoryę. Owóż, ja Waszmości nie radzę tam chadzać, bo to wiktoryi nie da, jeno soli jeszcze dosypie na ranę.
— Tak Wacpani powiedasz? A no, to ja zrobię lepiéj. Tego momentu ruszam do wszystkich waszych Wójtów, do wszystkich Burmistrzów, do wszystkich Stu Mężów Rady. Opowiem im całą rzecz, będę w niebogłosy krzyczał o justycyę. Czy to wolno tak więzić i katować niewinne sieroty?
— Nie rób tego Waszmość. Te wszystkie Wójty i Burmistrze, to amikusy Pana Schultza. Na jednéj ławie z nim siedzą, o jeden respekt z nim stoją. Wszyscy w rumel Waszmości powiedzą, że nikt niéma prawa wtykać nosa do familijnych dyfferencyi, abowiem ociec może, jako żywnie mu się podoba, karać nieposłuszne dziecko.
— Jaki ociec? Tandem, do rozkazowania i tyrranizowania, to on ociec. A do miłowania, to nie ociec, jeno zalotnik. Cóż to za jakaś filozofya? — «Wacpanna bój się mnie, bo ja Fater, ale Wacpanna idź za mnie, bo ja nie Fater.» — Pfu! To jakieś luterańskie dystynkcye.
— Waszmość masz całką racyę. Nikt nie zakontruje, że Pan Schultz to tylko adoptowany ociec. A jednak z tém wszystkiém Waszmość u Magistratu przegrasz, bo zawdy swój za swoim trzyma.
— Ha! Jeśli tak Wacpani supponujesz, to ja jeszcze lepiéj zrobię. Sprowadzę tu moich kompanów. Cała Wodna Armata przyjdzie hurmem. Jak przypuścimy szturmik do Bursztynowego Domu, to nie ostanie kamienia na kamieniu, aż uprowadzim w tryumfie tę moją zaklętą królewnę.
Tu Pani Flora zerwała się z czerwonéj ławy, sama zaczerwieniona od przestrachu, podbiegła do Pana Kaźmiérza, i kładąc dłoń na jego ręku, mówiła z przerażeniem:
— Czy Waszmość sfixowałeś? Na miłość Boską, nie rób-że takowych excessów! Niech Panowie Officyjery zrąbią w mieście jedną cegiełkę, to zaraz będzie krzyk, że Katoliki napadły na luterski dom, i całe miasto pójdzie na was ławą.
— A to niech pójdzie. Damy sobie radę z mieszczuchami.
— To jeszcze kwestya. Gdańskie — jak Waszmość nazowasz — mieszczuchy, to nie żadne piecuchy, to naród hardy i tęgi. Broni tu jest huk. Bójek już było niemało, to jest i zaprawność do boju.
— A no, obaczymy, kto kogo zdławi.
— Ależ pomyśl jeno kawalerze, co to krwie chrześcyańskiéj popłynie, co wiktym niewinnych padnie!
— A co ja temu krzyw? Niech mi oddadzą tę moją jedną wiktymę, to ja i palcem nie ruszę.
— Ależ pójdzie skarga do Króla, że Waszmość wichrzysz dla prywaty, że Waszmość rebellizant ?
— A dajże mi Wacpani pokój. Potrafię ja się przed Królem wyexplikować. Król mi da wiarę. Król dobrze wié, jako Gdańsk jest szelmoskie miasto.
— Ależ pomnij okrutny człowiecze, że i mój dom pójdzie w perzynę! Zrabują mię — zniszczą — zabiją! Więcéj powiem: Waszmościną Hedwigę zasieką, byle jéj Waszmości nie oddać, bo tu naród haniebnie mściwy. Dalibóg, zasieką, i ją i mnie! Piękna mi nagroda za mój affekt dla was! Kto was dotąd protegował, konsyliował, konsolował? Nikt, jeno Flora Korwiczkowa. I jakoweż ja frukta zbiorę z mojéj abnegacyi Nic, jeno rabunek i śmierć!
Mówiąc to, Pani Flora wyjęła z za sznura śliczną chusteczkę o różowych wisiorkach, i utopiwszy w niéj oblicze, zaczęła rozdzierająco szlochać.
— No, nie desperuj-że Wacpani, lepiéj gadaj sama co mam czynić, boć przecie niemogę jak ten podlec, odjechać sobie precz, dla ukontentowania Pana Schultza?
— Nikt Wacpanu nie radzi podłości, jeno reflexyę. Pomedytujmy trochę, a powoli znajdzie się sposób.
— O, przepraszam, tylko nie powoli. Ja muszę jeszcze dzisiaj, zaraz, wysalwować moją niebogę, bo inaczéj to i ja się wścieknę.
Pani Flora odjęła twarz od chusty, i przez łzy się uśmiéchając, rzekła:
— Ponoś to już Waszmość odróbkę nadkąsan od téj psiéj choroby.....
— Gadaj-że Wacpani, gdzie jest klucz od onego nieszczęsnego strychu?
— Klucz? W kieszeni u Pana Schultza. Nim Waszmość dobierzesz mu się do klucza, to musisz go pierwéj zarznąć jak barana.
— I na to może mu przyjść. Ale tymczasem, jeszcze pomedytujmy. Żeby te kiepskie okienko nie było tak het wysoko, i żeby nie było tak haniebnie małe..... aleć to nikt żywcem tamtędy nie przejdzie.
— A właśnie że przejdzie. Ja sama dziś widziałam jako Panna Hedwiga niemal całkiem ztamtąd wyszła.
— Czy może być? I jakżeś to Wacpani widziała? Z ulicy?
— Nie, ja byłam u niéj, tam pod dachem.
— U niéj?
— A tak. Powiedziałam Panu Schultzowi, że chcę ją zfukać co się zowie, i nauczyć jako ma czynić. Więc sam co tchu mię tam wpuścił. I zfukałam ją porządnie, ale nie za to że niechce Pana Majstra, jeno za to że wczora z Waszmością niechciała uchodzić.
— Zacna z Wacpani białogłowa! I mądra.
— Przytém jéj mówiłam, aby się nie dała desperacyi, bo ja nie dopuszczę jéj krzywdy, i z Waszmością wymyślę dla niéj zasalwowanie.
— Zacna z Wacpani białogłowa, co praktykuje święte przykazania: — Więźnie odwiedzać — smutnych rekonfortować.
— Owóż z oném okienkiem była taka rzecz. Jakem jéj powiedziała, że Pan Schultz chce Pastora sprowadzić, zerwała się ze skrzyni jakby oparzona, i krzyknęła: — «O, tego nigdy! Wolę śmierć niż luterski szlub! Niech spróbuje, to ja pierwéj tu wyskoczę tém okienkiem precz!» — Tedy ja jéj powiedam: — «Nie groź Wacpanna próżno, bo tém okienkiem żadna człowiecza persona się nie prześrubuje.» — A ona powieda: — «Nieprawda! Ja się prześrubuję.» — «Ale gdzież znowu?» — «A tak!» — «A nie!» — I precz się certujemy, a tymczasem ona hyc do okienka, i wyfiguruj sobie Waszmość, tak mi się subtelnie zawinęła, że cała, z ramionami, z rękami, wylata za ścianę, zupełnie jak ten węgorz. Aż ja ją łap za sukienczynę, aby mi na prawdę nie wypadła. Dopiero widzę, że ona cała blada, i tak się trzęsie jak nóżki cielęce, i powieda: — «O Jezu! Jakaż to tam przepaścistość! A z tém wszystkiém,» — powieda — «widzisz Wacpani, że ja się tam zmieszczę. Żeby tak jeno Pan Jezus dał skrzydełka, tobym wyfrunęła, ojoj! prościuchno do Pana Kaźmiérza.»
Podczas opowiadania Pani Flory, Pan Kaźmiérz nagle usiadł, oczy ręką zasłonił, i zapadł w głębokie zamyślenie.
Po chwili, odsłonił twarz dziwnie rozjaśnioną.
— A wiész Wacpani, że co mi powiedasz, to wielka nowina. Kiedy Panna Hedwiga może przejść okienkiem, to wygrany proces.
— Ja nie widzę jeszcze wygranéj. Chyba że Waszmość przyprawisz jéj skrzydła.
— Znajdą się i skrzydła. Czy i u Wacpani jest okienko takowe pod dachem?
— A jakoż niéma być? Coby to był za dom, bez oka?
— Chciałby ja tam pójść, i obaczyć.
— A i owszem. Ciekawam ja, coś Waszmość wykoncypował?
I naprawdę zaciekawiona, poszła z Panem Kaźmiérzem na poddasze, gdzie jeszcze więcéj pachniała lawenda, bo mnóstwo chust, rąbków i koronek, ślicznie wypranych, suszyło się tam po sznurach i kołkach.
Ale Pan Kaźmiérz stanąwszy w okienku, doznał wielkiego rozczarowania; wyszło mu było z pamięci, że dom Pani Flory jest o całe piętro niższy od Bursztynowego, i teraz dopiero spostrzegł tę różnicę.
— Źle. — Mówił. — Chciałem ja od okienka do okienka rzucić deskę, jako te mosteczki co sobie robią mularze. A tu ani rusz. Nasz mostek musiałby téż chyba miéć skrzydła. Ktoby ztamtąd chciał tutaj zjachać, toby leciał jak z pieca na łeb, i to jeszcze w ukos! Nie — ani sposób.
— A przytém, jakżebyś to Waszmość pokryjomu skonstruował? Toćby ludzie z ulicy widzieli.
— E, co to, to nie. Od czego noc? Czekaj Wacpani..... może się jeszcze wynajdzie inakszy fortel? A! Już go mam. Czy tu można wyléźć na dach?
— Juści można. Jest pono jakowaś trapka, którędy wyłażą ludzie wedle czyszczenia kominów, i zgartywania grubych śniegów.
— A jako się to tam idzie?
— A no, po drabce.
— A gdzie owa drabka?
— Tego ja niewiem. Fruzia ją gdzieś tam w kącie chowa.
— To zły casus. Niechciałbym się spuszczać z naszego sekretu przed jaką płochą dziewką.
— Możesz się Waszmość spuścić. Niech jeno rzecz idzie o amory, to moja Fruzia dyskretna jak tomba.
Pomimo ważnych myśli, które go zatrudniały, Pan Kaźmiérz niemógł się wstrzymać od uśmiéchu.
— Czy Wacpani to wiész ze swojéj osobistéj experyencyi?
— Ach, jakoż niémam wiedziéć? Gdzie niewiasta w kwiecie żywota osiądzie na wdowieństwie, tam co dnia trza się bronić od armii adoratorów, co — raz głośnym szturmem, to znów cichemi perfidyami — czyhają na fortecę jéj affektu. W takowych to imprezach, wyexperymentowałam ja dyskrecyę mojéj służebnéj.
Po tych słowach, Pani Flora, przechyliwszy się przez poręcz schodów, i przywoławszy dziewczynę, kazała jéj co żywo podać drabkę, po któréj Pan Kaźmiérz z niesłychaną zwinnością dobiegł do wyjścia wyciętego w dachu.
Fruzia miała ochotę gonić za nim, aby zobaczyć co ten strojny kawaler tam chce czynić? Ale Pan Kaźmiérz stanąwszy na koralowéj łusce dachówek, (owych słynnych Gdańskich dachówek, o które się i z za morza dobijano,) zobaczył po swojéj prawéj stronie, boczną ścianę od kamienicy Pana Schultza, sterczącą jeszcze o całe piętro wyżéj; co prędzéj zatém wyciągnął za sobą drabinę, przystawił ją do rzeczonéj ściany, i tym sposobem nakoniec wydostał się na dach Bursztynowego Domu, ale zarazem i odjął Fruzi możebność pogonienia za nim.
Dla ciekawéj dziewczyny, było to prawdziwe nieszczęście; gdy zobaczyła, że z przed samego zadartego jéj noska, zabrano tę szacowną drogę, łzy gniewu zakręciły jéj się w oczach, podniesionych żałośnie ku rozwartéj klapie, przez którą przeglądało tylko czyste niebo.
W téj zadumie zeszła ją Pani Flora.
— Fruziu! — Szepnęła. — Nie podpatruj! Przez dzień dzisiajszy i jutrzejszy, masz niemiéć oczu — niemiéć uszu — masz być jakbyś niebyła, bo tu idzie rzecz o zacną passyę.
— Aha! Tak, to rozumiem. — Odparła tamta. I obie, położywszy palec na ustach, porozumiały się znaczącém spojrzeniem.
Po kilku pacierzach, Pan Kaźmiérz powrócił, widocznie rad z wyprawy. Zeszedłszy z Panią Florą do sypialnéj komnaty, drzwi za sobą zamknął starannie, i ozwał się:
— Wszystko dobrze. Obym tak był pewien zbawienia duszy, jakom pewien sukcessu w téj cyrkumstancyi.
— Cóż tedy Waszmość wykoncypowałeś? Powiedz raz, bo uschnę.
— Powiem, — ale jeno do uszka Wacpani, bo u drzwiów mogą stać jakowe Fruzie, a już z pryncypalnego sekretu, to ja nikomu się nie spuszczę, jeno łaskawéj naszéj protektorce.
Tu, skłoniwszy się do jéj ucha, wyszeptał jakoweś zwierzenie, które musiało ją niepomału wzruszyć, bo chwyciła się oburącz za głowę, (co prawda, ostrożnie, aby nie potargać wymuskanych włosów,) i zawołała:
— Święta Floro! Z takowéj wysoczyzny? I to jeszcze z drugą personą? Ależ to perykulum okrutne?
— Co za perykulum dla morskiego człeka?
— Ale czy ona będzie chciała się tak zrezykować?
— Jeśli mnie miłuje, to się zrezykuje. Zawdy by ja rad, abyś ją Wacpani mogła poświadomić, bo gdyby przyszło w saméjże akcyi dopiero parlamentować, to by my dużo czasu zmarnowali. Jeno niewiem, czy ten dziad Wacpanią drugi raz do niéj dopuści?
— Ojoj! Czemu niéma dopuścić? Jeszcze się ten nie urodził, coby mej woley przeszkodził.
— Anioł z Wacpani. Teraz tedy nic nie ostaje mi, jeno ucałować rączki naszéj Dobrodziki, z dziękowaniem setném za jéj łaskę, — i uciekać precz, bo mam jeszcze kupę roboty na głowie. Muszę po raz wtóry prosić Oćca Celestyna, aby rankiem znów ze stułą czekał.....
— Oj, to to. Xiądz przedewszystkiém, kawalerze.
— Muszę sobie sprowadzić kilku zacnych kompanów, aby przy szlubie stanęli mi na świadki — muszę sobie sprokurować instrumenta do onéj expedycyi — przytém koniki dla nas, gdzieś tu w somsiedztwie ulokować. — Pozwolisz tedy Wacpani, to ja się tu pod noc zakradnę. Przyjdzie téż za mną i mój pachołek, Maciek.
— Maciek? Ach, byle nie Maciek! Znam ja go. Nieraz tu chadzał do mojéj Fruzi, kiedy my tam siedzieli na beischlagu. Ten głuptasek wszystko Waszmości popsowa.
— Co ma popsować? Muszę miéć przy sobie człowieka, żeby uprzątnął ślady expedycyi. Na to nie trzeba Salomona. Jeno rzecz wyhissować, i dyrdem za nami bieżéć. A wolę jego jak jenszego, bo to człek do mnie przywiązały, i co pryncypalne, Mazur. Trzeba Wacpani wiedziéć, że nasza gałąź Koryckich wywodzi się z Mazurów. Dopiero nasz pradziad przesiedlił się pode Przemyśl, dla dwóch tłustych wsiów, co mu je tam nasza prababa wniosła. Tandem tedy my niby już przeflancowani. Wszelako, natura zawdy ciągnie wilka do lasa, i ja zawdy lgnę do wszystkiego co trąci Mazurem. — Ale ja tu gadu-gadu, a czas ucieka — i moja nieboga czeka. — Jeszcze raz nóżki całuję.
To powiedziawszy, już podążał ku wyjściu.
Nagle uderzył się w czoło.
— Aj! Znów difficultas! I to de grubis! Bramy miejskie całą noc zaparte! Jakoż my przejedziem? Tamtéj nocy, tom ja sobie skaptował Profosa od Straży przy Wysokiéj Bramie[2], Pietra Koreywę. To mój dobry znajomek..... ten miał nas cichaczem przepuścić. Ale dzisia, jakże to będzie?
— Więc ten Koreywa nie każdéj nocy wartuje?
— A nie. On tak na przekładkę. Raz dzień, raz noc. Dziś tam jest, ale jeno do jedynastéj przedpółnocnéj, a po hejnale obluzuje go jenszy, Bóg wié co za jeden?
— A to wiész Waszmość? Musisz się uładzić przed hejnałem, dopóka ten tam jeszcze stoi.
— Rad-by ja to uczynił, ale sobie rememoruj Wacpani, że aż do dziesiątéj, do Stróżowego śpiewania, ulica jest pełna ludzi, na beischlagach gry i chorały. Nim się to wszystko uspokoi, to jeszcze upłynie sporo wody. Tak tedy, ledwie niecała godzinka wolna się ostanie. To strasznie kuso czasu. A wszelako, co robić? Masz Wacpani racyę, trza się w téj godzince uładzić. Racz tedy Wacpani dać Pannie Hedwidze takowy ordynans, aby zaraz po « Gaszeniu ognia», była w gotowości. Ja tandem lecę w świat. Jeszcze raz całuję rączęta naszéj złotéj swatki.
- ↑ Błąd w druku; powinna być kropka.
- ↑ Profos. W dawnéj naszéj kawalerji narodowéj, stopień podoficera. «Stopień profosa ma być dany w randze unteroficerskiej wysłużonemu szeregowemu; jego powinnością zapisywać i dopilnować aresztantów.» — Encyklopedja Powsz. Orgelbranda — Tom 21 — Str. 588.
Ten ostatni szczegół wskazuje, że wszelkie rodzaje «straży», bywały mu prawdopodobnie poruczane.