<<< Dane tekstu >>>
Autor Deotyma
Tytuł Panienka z okienka
Wydawca Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Wesele.



C


Co u licha? Czy tu mór wszystkich powybijał, czy co? Maciek, zajrzyj-no do któréj chałupy, i koniecznie dostań mi języka.
— Juz ja, prosę Waséj Miłości, kręcił się po niejedném obejściu, i raz doślipił ja maluśkiego chłopacynę, ale i ten mi ucik i psepad za chliwkiem. Juz mię się wsyćko tera nie dazy, juz takowa klątwa Pana Boga cięży na mnie, obzydłym gześniku.
— A nie desperuj-że tak ciągle Maćku. Wszakci nawet ja, człowiek, jużem ci darował, a jakożby Pan Bóg niemiał darować? Może to właśnie było w Boskiéj woli, aby rzeczy na tę niespodzianą figurę się uformowały? Obaczym to zara, już ja ledwie dyszę z impatiencyi, jeno mi nie chlipaj wciąż nad uszyma, bo mi na prawdę zbrzydniesz.
Tak Pan Kaźmiérz rozmawiał, jadąc na tęgim bułanku, przez wieś dużą i porządną, ale pustą jakby jakieś miejsce zaklęte. Stawał przed chatą jedną, i drugą, i dziesiątą, nawoływał:
— Hej! A jest tam kto?
Nikt się nie odezwał, nigdzie ani żywego ducha. Czy ludzie poszli gdzie na odpust? Ale żeby też ani jednéj nawet babiny nie zostało się na lekarstwo, to jakaś wieś dziwnego nabożeństwa?
Pan Kaźmiérz, który dotąd jechał wolno î ostrożnie, (i to nie bez powodu, bo każde szybsze poruszenie targało mu wnętrzności,) teraz już, zniecierpliwiony, puścił koniowi wodze, i popędził tak siarczyście, że Maciek na swojej szkapinie, w żaden sposób niemógł za nim zdążyć, témbardziéj że łzy, nieustannie zalewające jego małe oczy, zasłaniały mu drogę, i łkaniem zapierały piersi.
W tych łzach tonął on już od dawna, od chwili gdy ujrzał swego pana w Oliwie, pół-martwym na zakonném łożu. Z początku stał osłupiały, nierozumiejąc wcale powodu nieszczęścia. Towarzysze Pana Kaźmiérza dobitnie mu go wyłożyli. Wśród ich kułaków i płazowań, słyszał nieustanne wyrzuty:
— A ty łotrze! Ty Judaszu! Toś ty wszystkiego narobił! Tyś zdradził twojego pana!
— Ja? Ja? Co ja kzyw? Jezu miełosierny! Jabym za pona mego dał z siebie pasy dzyć. Dalibóg ja nie Judas.
— A czemuś to gałganie, liny nie uprzątnął? Żeby nie to, byłyby Niemce do rana spały niczego nie widziałszy, a twój pan byłby ujachał i szlub wziął szczęśliwie. Poczekaj, niech on skona, to my tobie damy!
Nakoniec Maciek zrozumiał, i odtąd wpadł w nieopisaną rozpacz, nie nad sobą, ale nad swoim panem.
— Zabijta mię jak psa! — Wołał dzień i noc. — Ja niegodzien żywota! Obwieśta mię tu zara na wiezycy!
I rozbijał się po całym klasztorze, głową tłukł o mury, jadło i napój odpychał, a gdy choremu niemógł służyć, bo i Pan Kaźmiérz nie znosił jego widoku, Maciek siadł pode drzwiami celi, wzdychał, szlochał, każdego z wychodzących błagał o wiadomość, i wciąż powtarzał:
— On juz niezyw! Pewnikiem niezyw! Pokażcie mi wzdy jego mogiłkę! Ja tam się zawlekę, i zdechnę jak pies.
Nakoniec Ojcowie Cystersi, ulitowali się tak wielkiéj boleści; zaczęli tłumaczyć Maćkowi, że gdzie nie było złéj woli, tam niéma i grzechu, że pan ozdrowieje, nawet już miewa się lepiéj. I oficerowie wzruszeni, przestali fukać na biédaka. W końcu i sam Pan Kaźmiérz, po kilku naradach z dominikańskim Ojcem Damianem, kazał Maćka zawołać, i przypuścił go napowrót do służby, a w połowie i do swojéj łaski.
Wszelako łzy Maćkowe jeszcze nie przestały płynąć; jeżeli już nie płakał ze zgryzoty nad chorobą pana, to płakał z rozczulenia nad jego wspaniałomyślnością; ile razy otrzymał słowo lub spojrzenie, zaraz rozkwilał sié jak dziecko, i teraz oto jeszcze, od łez mroczących mu oczy, niemógł pana dopatrzéć ni dogonić.



Tymczasem Pan Kaźmiérz przebiegłszy wioskę, wpadł w gęste zagajenie, gdzie droga nagle się skręcała, i na tym skręcie ujrzał widok niespodziany, który go zarówno zdziwił jak ucieszył.
W głębi krajobrazu, świeciła kręto rozlana, iskrząca się od «wartkiego» biegu, rzeka Warta; bliżéj stał ogromny dwór wiejski, tyłem zwrócony do rzeki, a przodem do wielkiego dziedzińca. Musiał ten dwór być niegdyś obronny, bo na dwóch narożnikach miał dwie małe murowane baszty, o czapkach z dachówek i kręcących się chorągiewek; ale budynek co je łączył, był cały drewniany, modrzewiowy, pokłuty gdzie nie gdzie oknami o maleńkich, ziarnistych szybkach; wyglądał nieco przysiadło, bo nieposiadał piętra; za to miał dach niezmiernie wysoki, z gontów niby spiżowych, tu rudawych, tam zielonawych, od porostów i omszałości. Przed drzwiami wejściowemi, wysuwał się ganek o toczonych słupach, z wystającym daszkiem, w którego trójkątnym szczycie, świecił na tle złotem, okrągły Obraz Matki Boskiéj. Dziedziniec musiał także niegdyś służyć za warownię; tu i owdzie sterczały jeszcze kawały blankowanego muru, ale w licznych miejscach mur był już rozsypany, i tam zastępowały go płoty, bujnie obrosłe krzewinami. Tylko brama wjazdowa, ciężka i sklepista, przechowała się nienaruszenie.
Od téj bramy, droga wysadzana lipami, biégła prosto jak wystrzał do wiejskiego drewnianego kościółka, który szarzał w oddaleniu nagim czworobokiem swoich ścian sędziwych, i dachem jeszcze spiczastszym niźli dworski, uwieńczonym dzwonniczką, gdzie pod słońcem coś migało niby srebrna iskra, pewnie sygnaturka.
Cały ten obraz był zatłoczony wieśniactwem odświętnie ubraném; jedni przez płoty zaglądali do dziedzińca dworskiego; inni długiemi sznurami stanęli po dwóch stronach gościńca; największe tłumy roiły się w koło kościoła; tam aż pstro było na polu od pasiastych spódnic, kwiecistych fartuchów, granatowych sukman, i sterczących nad głowami jagnięcych wykrawanek.
Pokazanie się Pana Kaźmiérza, sprawiło w téj nieruchoméj ciżbie niejakie poruszenie. Na widok ubioru wojskowego, i to nieznanego w tych stronach, oglądano się ciekawie.
— O!... Jeszcze jeden! I jakowy cudaczny! — Ozwała się któraś dziewka.
— Wczas! — Podchwycił stojący tuż parobek. — Jadzie na gaszenie świeców.
Pan Kaźmiérz zatrzymał konia, i spytał najbliżéj stojących:
— Niech będzie pochwalony! Gadajcie, nie zmylił ja drogi? Wszakci ta wieś, to Dobrowola?
— A juści. Co ma być jenszego?
— No, to dobrze. A co się tu dzieje? Odpust macie, czy jarmark, żeście wszyscy z chałup wylegli?
Tu starszy jakiś gospodarz pokłonił mu się do strzemienia.
— A to proszę Puna Pułkownika, tu som gody. Pan Rotmistrz się żeni.
— Co za Rotmistrz?
— Ode pancernéj choręgwi.
— No tak, ale co za jeden zacz?
— Jakoż to, co za jeden? To Pun Starościc, nasz młody dziedzic.
— A tom trafił, jak kulą w płot! Pewnie Pan Starosta ociec, w kościele?
Chłopi spojrzeli po sobie drwiąco. Gospodarz pokręcił czapkę w rękach, i znów mówił,
— Pun Pułkownik z za morza puno jadzie, kiéj pyta o Puna Starostę.
— Bo co? Czy go tu niéma?
— Jest-ci, jeno tam kole kościoła pod krzyżem leży wznak, i śpi już całkie dwanaście roków.
— Co? Starosta nieżyw? Oj, to źle. No, a Pani Starościna, także już nie żywię?
— A Boże broń! Bez uroku mówiący, żywa ona jeszcze, ale jeno bez pół, bo jak pochowała Puna Starostę, zara ją paralusz ruszył. O, widzi Pun Pułkownik tam za bramom pański dum? Una tam siedzi na gonku; niemogła nieboga puńść do kościoła na szlub synaczka, jeno sę kazała wytoczyć przede próg, i czeka z chlebem i solom. Widzita? Kole niéj Rękodajny, co to Paniom ongi prowadzał, a tera jeno przeciąga jom z ławą. I Pun Marszałek stoi tam, i jensze wielgie ludzie dworskie.
Gospodarz byłby jeszcze dłużéj się chwalił znajomością Starościńskich dworzan, ale Pan Kaźmiérz mu przerwał:
— Bóg zapłać. Z drogi, chamy!
I ruszył, oglądając się za Maćkiem.
Ten właśnie wyjeżdżał z gaju, wstrzymał nagle szkapę, i rozdziawiwszy usta, dziwował się:
— O la Boga! Co tu naroda!
Na skinienie pańskie, co tchu skoczył, rzesza się rozstąpiła, i obaj wjechali w ulicę lipową. Droga była wysypana pachnącym tatarakiem; po brzegach stały beczki ze smołą, jeszcze niezapaloną, ale wróżącą że noc weselna, i po za dworem wesoło ma być obchodzona.
Przed bramą Pan Kaźmiérz aż przystanął, dla przyjrzenia się jéj strojności; słupy z obu stron były przybrane chorągwiami, pewnie zdobycznemi, bo niektóre z nich wisiały w same strzępy, a na innych roiły się półxiężyce i różne pogańskie znaki. Trofea te poprzepinano tarczami herbownemi, gdzie na czerwoném polu wił się biały Nałęcz. U wierzchu bramy powiewały dwa buńczuki, pewnie także wzięte przez antenatów, może przez nieboszczyka Starostę.
Niemniéj uroczyście wyglądał dziedziniec; wśrodku, na obszernym trawniku, ciągnęły się stoły, ułożone z tarcic na kozłach, zatrzęsione rożnem grubem jadłem, dokoła stały kufy z piwem; widocznie uczta dla chłopstwa. Pod oknami dworu, z pomiędzy kwiecistych grzęd i krzaków, łyskały cztery wiwatowe moździerze. Ganek, równie jak prowadzące do niego schody, były wyłożone sutém czerwoném suknem, a w głębi, przez drzwi roztwarte, oczy mogły dojrzéć sień ogromną, wybitą przepysznym tureckim namiotem, o pasach oliwkowych i amarantowych, po których kręciły się czarne i złote arabeski.

Od tego tła barwnego, wdzięcznie choć smutnie odbijała głowa Pani Starościny, siedzącéj w głębokiém krześle na ganku; nogi jéj, pomimo lata, były szczelnie otulone białém niedźwiedziem futrem; powyżéj pasa, rysował się jéj kabat, z fjoletowego rzymskiego szarszedronu[1], i spadający na piersi kołnierz ze srebrnych koronek; takiż sam czepiec pokrywał włosy, także już posrebrzone, bo chociaż Starościna niedawno dopiero czterdziestkę przebyła, przecież ślady głębokich cierpień i ciężka choroba, starły już z jéj oblicza wszelką krasę; ale czego niemogły zetrzéć, to wyrazu wielkiéj dobroci, wielkiéj prostoty, i wielkiéj powagi, co wszystko razem wzięte, czyniło z niej najżałośniejszą i najmilszą matronę.
Za krzesłem Starościny stał Marszałek Nadworny, z białą laską w ręku; daléj pod ścianą kilku innych domowników, a tuż obok poręczy krzesła Rękodajny, w świetnym kubraku koloru łososiowego, z kordem wiszącym przy mendelkowym pasie[2]; w rękach trzymał niedużą tacę złotą; brzegi jéj były obłożone równianką ze świeżych róż; w środku, leżał bochen żytniego chleba; przy chlebie stała srebrna solnica, w kształcie orlęcia o rozpiętych skrzydłach, z koroną na płaskiéj głowie; w te to koronę była nasypana sól, biała i czysta jakby garstka śniegu.
Pan Kaźmiérz wpatrując się z bramy w nieruchomy ów obraz, pomyślał sobie niewesoło:
— Szkoda! Jeśli ta białogłowa niemoże ni się ruszać ni gadać, to niewielką będę miał z niéj pociechę.
Ale natychmiast otrzymał pocieszenie, bo w tejże saméj chwili Starościna wyciągnęła rękę, wskazała na bramę, i zwróciwszy się do Rękodajnego, żywo cóś mówiła.
Przemówienie jéj tyczyło się właśnie Pana Kaźmiérza.
— Jeszcze ktoś..... ale co to za jeden? Przypatrz-no się Asan, kto to taki? Ja nie poznaję..... czy i oczy już mi się psowają?
— Nie Mościa Pani Starościno, to nie żaden z gościów. Nie znam go..... Zakurzon, jakby sto mil ujachał. Ach, a ten pachołek za nim, istny kundel. Jakieś ludzie podróżne.
Marszałek szarpnął wąsa i sarknął:
— Ale że też tak wali prosto we dwór, choć widzi że u nas gala?



Istotnie, podróżny walił prosto przed ganek.
Służba, sądząc także iż to który z gości, wybiegła na wyskoki, konie wzięła do stajen, a Maćka do czeladni.
Tymczasem Pan Kaźmiérz już stał na ganku, kłaniał się i mówił:
— Do stóp IMci Pani Starościny ścielę się z weneracyą. Jestem Kaźmiérz Korycki, herbu Prus Pierwszy, Officyjer od Wodnéj Armaty Jego Królewskiéj Mości.
— Aha! — Uprzejmie odrzekła Starościna. - Waszmość pewnie znajomy Władka, mego syna? On Waszmość Pana zapraszał?
— Nie, Mościa Dobrodziko. IMci Pana Starościca nieznam, w tym kraju nigdym nie bywał. Proszę mi odpuścić miłościwie, że nieproszon i nieochędożon stawiam się w tym zacnym domu, i to w jakiś dzień festynowy, ale ja zdaleka jadę na umysł do IMci Pani Starościny, w pewnéj sprawie ważnéj, srodze ważnéj, z którą nie godzi się lenić.
Starościna odpowiedziała, zawsze uprzejmie, ale już obojętnie:
— Miło mi witać Waszmość w moim domu. Proszę siadać, proszę uniżenie.
Tu wskazała mu jedną z bocznych ławek na ganku, przyczém ciągnęła daléj:
— O sprawie onéj pogadamy, jeno trochę późniéj, bo teraz niemogę, dalibóg niemogę. Leda moment zjedzie z kościoła mój syn, co téj minuty bierze szlubną benedykcyę. To dla mnie sprawa nad wszelakie insze ważniejsza.
Tu znowu zwróciła oczy ku lipowéj ulicy, i pytała Rękodajnego:
— Patrz Asan..... coś tam się rusza..... czy to już oni wracają?
— Nie, Mościa Pani. — Odparł tamten. — Ledwie co weszli do kościoła. Długo nam jeszcze pono przyjdzie czekać.
Pan Kaźmiérz niemógł dosiedziéć na ławie. Niecierpliwość go podrywała. Posłyszawszy że «długo jeszcze przyjdzie czekać», postanowił bądź co bądź przyjść do rzeczy, a na początek choćby tylko nawiązać zerwaną rozmowę.
— Tandem tedy — zapytał — syn IMci Pani Starościny żeni się. Wolnoż mi wiedzieć z kim?
— Z moją córką.
Na tę odpowiedź, osłupiał.
— Przebóg! Syn, z córką? Jakoż to może być?
I spojrzał po wszystkich obecnych pytająco, bo zaczął podejrzewać czy ta chora niewiasta, nie jest na umyśle pomieszaną? Ale oczy domowników pozostały spokojne.
Starościna, wyrwana przez jego wykrzyk z roztargnienia, uśmiéchnęła się i rzekła:
— Daruj Waszmość. Wyszło mi z głowy, że człek obcy niemoże wiedziéć rzeczy, o jakiéj wié tutaj cała okolica. To nie moja rodzona córka, jeno sierotka przygarnięta od maleńkości, ale ja ją tak zawdy nazowam, bo téż ją i miłuję nieomal jakby swoją, i wielką pociechę sprawia mi teraz Władek, że mi ją daje za synowę.
— A! Tak, to rozumiem. — Odparł Pan Kaźmiérz, i, rad że może zbliżyć się do celu, dodał:
— Ale Waszmość Pani miałaś i rodzoną córkę?
Starościna po raz pierwszy spojrzała na niego uważniéj.
— A!.... Waszmość to wiész? Tak.... miałam rodzoną..... i niémam!
— Dawno to Pani Starościna ją straciła?
— Piętnaście lat temu. Już całe piętnaście lat!
— Aha.... to właśnie jakom myślał.....
— Jakto? Coś Waszmość myślał?....
I strzeliła ku niemu przenikliwém spojrzeniem.
Ale Pan Kaźmiérz przygryzł sobie usta, i ciągnął daléj:
— Nic..... Jam sobie myślał, jaka to ta dzieweczka musiała być jeszcze młoda?
— Co to, młoda? Mój Boże, to było niemowlę. Roczek miała, niecały roczek.....
— I takie maleństwo Pan Bóg zabrał?
— Nie Pan Bóg zabrał, jeno ludzie zabrali. Tatary ją uwiezły w jassyr..... Tylko pomyśl Waszmość, takie niewiniątko, taka śliczność, to wpadło w ręce tych szkaradnych okrutników. I to w pogaństwie się chowa! Plugawie żyć musi! Ja o tém piętnaście lat myślę dzień i noc, dzień i noc, i już też z tego myślenia, do połowy się obróciłam w kamień.
— Oh! Ja rozumiem takowe utrapienie, bo czy uwierzysz Waszmość Pani, i ja w onym strasznym roku, jeszcze jako małe chłopię, byłem zabran w jassyr.....
— Czy może być?
— I to z małą siostrzyczką, która nigdy się nie odnalazła.
— Nigdy? Ach, to najczęściéj tak bywa.
— Nie koniecznie. Oto mnie odnalazły rodzice. I Waszmość Pani jeszcze kiedy odnajdziesz.
Starościna przez chwilę nic nie odpowiadała, tylko dwie łzy zaczęły spływać po dwóch bruzdach, wyoranych już płaczem na jéj twarzy.
Pan Kaźmiérz odwrócił oczy, skręcił się na ławie, i pytał:
— Ale jakoż to Waszmość Państwa dosięgła ta dezolacya? Tatary pono nigdy jeszcze nie zapędziły się aż tutaj?
— A!.... Bo téż to porobiła się istna fatalność. Ja Waszmości opowiem.
Tu Starościna przestała patrzéć w ulicę lipową, i porwana przedmiotem, który widocznie nad wszystkiém innem górował w jéj duszy, poczęła mówić z żywością:
— To było tak. Ja won czas wybrałam się do mojéj Pani Matki, co mieszkała daleko, za Lwowem.....
— Do Pani Podkomorzyny Strusiowéj?
— A! Waszmość i to wiész? Tak, właśnie. Owóż tedy tam Pan Bóg dał mi szczęśliwie córeczkę, oną biedną Marysię.....
— Aha! Więc jéj było, Marya.
— Maryanna. Marysia. Potém długo przyszło mi leżeć w chorowaniu..... Ze mnie zawdy była stękliwa chérlaczka. Już taki boży dopust. A chciało mi się wracać, bo tu doma ostał się Władek, starszy o całkie dziesięć lat od Marysi. Musiałam ostawić go, wedle uczenia, przy mądrych preceptorach. Aż tu donoszą mi że Władek zachorował. Wtedy już ani mię utrzymać. Jachałam tedy co tchu do téj tu Dobrowoli, a Marysię ostawiłam u Pani Matki, bo z takiém subtelném dzieciątkiem ciężko było pędzić, a i Pani Matce ciężko było pozbywać się Marysi, jako to zawdy starsze ludzie mają swoje delicye we wnuczętach. Panno Najświętsza! Żeby ja była wiedziała, byłabym je obiedwie tu wiozła, i wszyscy by my dziś jeszcze razem żyli..... Zastałam tedy Władka w gorączce dosyć złośliwéj, ze wrzodkami, jako to zwyczajnie u dzieci. Siedzę przy nim kilka niedziel, już chłopak zaczyna mi otrzeźwiać, a tu przychodzą wieści jak pioruny, jedna po drugiéj. Naprzód że Tatarzy pokazali się za Lwowem — potém że Pan Hetman ciągnie na nich — potém że mój mąż ranion pod Martynowem — potém że Orda była pono i w tych stroniech gdzie Pani Matka mieszka. Czekam, pytam się, rachuję momenta, żadnego posłańca z listem, jeno wieści coraz okropniejsze. Już niemogłam wytrzymać, jadę. Nasamprzód przyjeżdżam do Pani Matki. O Boże, co znajduję? Dwór zrabowan, wsie spalone, ludzie zabrane w jassyr. Powoli złażą się niedobitki, mówią mi że Panią Matkę..... okropność powiedziéć..... zabili! Najokrutniéj zamordowali! A Marysię razem z chłopskiemi dziećmi na wozach uprowadzili precz. Jakem stała i słuchała, tak już w one godzinę zaczęło mi nogi odejmować. A tu znów ludzie mówią, że Hetman odbił cały jassyr, że dzieci kupami odstawia do Lwowa, że tam na Rynku są, że rodzice je poznawają, że tam dzieją się istne cuda.....
— Działy się, działy cuda. — Podchwycił Pan Kaźmiérz. — I jam tam był, i mnie tam swoi poznali.....
— Ach, czemuż ja nieszczęsna wcześniéj tam nie byłam? Ale to tak daleko z Dobrowoli! A i nie zaraz ja ztąd wyjachałam, bo wieści latały sprzeczliwe, a potém szukałam Pani Matki, tak, że kiedy przypędziłam do Lwowa, to na Rynku już nie było ani jednego dziecka. Wszystkie porozbierali ludzie, porozwozili Bóg wié gdzie? Chodziłam, szukałam, czego to matka nie wyrabia? Kto jeno wziął wonczas jaką sierotkę, to musiał mi ją pokazać. Wpadałam do ludzi jak waryatka, wszędzie się pytam: «Nie widzieli wy takiéj gładziuchnéj dzieciny, z niebieskiemi oczkami, ze złotemi włoskami, w niebieskiéj sukienczynie ze złotą forbotką? (Bo tak ją zawdy przybierałam.) Gdzie tam! I nie, i nie! Sto i tysiąc dzieweczek przepatrzyłam, żadna nie moja Marysia! Nakoniec i szukać już gdzie nie było, i nadzieje zaczęły wątléć. Wszyscy mi gadali, jako pewnie poganie głodem zamorzyli to niebożę, abo i zarżnęli w popłochu, bo najdywano w pogoni wielką moc zarżniętych, które oni woleli zakłuć niżeli żywcem porzucić. Takowy to dyabelski naród. Ach, Panno Najświętsza! Tak tedy powoli, przyszło wracać doma bez Marysi, jako z najcięższego pogrzebu. Po drodze, jeszcze raz niby coś dobrego błysnęło: w jednéj chałupie pod lasem, jest — powiadają ludzie — jakowaś dziewczynina odbita od pogan. Tedy wchodzę tam: czysta prawda. Była tam chłopka, biédna wdowa, co poszła sama zaraz na pobojowisko, dla szukania własnych dzieci, i znalazła je, (szczęśliwa niewiasta!) i jeszcze z litości wzięła trzecie dziecko, straszliwie porąbane bez tatarskie szable. Patrzę: nie moje, nawet nijak do Marysi nie podobne. Wszelako żal mi się zrobiło téj sierotki na słomie, z raną jedną kole ramiączka, z drugą tu, na boku. Powiedziałam sobie tak: Zmiłuj ty się nad tą dzieciną, to tam i nad twoją zmiłują się jakie dobre ludzie, i Pan Bóg może zmiłuje się nad tobą, i kiedyś jeszcze Marysię ci wróci. Uczyniłam tedy na tę intencyę takie votum, że tę sierotkę jak własną wychowam, wyuczę, i wyposażę czy do klasztora czy za męża. Potém wzięłam ją od onéj wdowy, co sama ledwie mogła z dziećmi się wyżywić, i jachałam doma. Tu już choroba jęła mię piłować, aż po sam pas przepiłowała. Bo jeno pomyśl Waszmość: Matkę mi zakatowali, dziecko mi przepadło, mąż z okrutnych ran zamarł, jak tu mdłe ciało wytrzyma tyle biczów? A z tém wszystkiém jeszcze było za co Panu Jezusowi dziękować; synaczek rósł pięknie, a z onéj sierotki miałam siła pociechy, bo to i wykurowała mi się galantnie, i chowała się na łepską dziewczynę; a jak mię sparalitykowało, takem obaczyła dopiero jaka w niéj poćciwość, służy mi bez te wszystkie lata, iście jak rodzona. Przylgłam téż do niéj całą duszą, i Władek takoż przylgnął; nie dziwota, chowało się to razem, to i umiłowało się po gołębiemu. Co prawda, mogłam ci ja planować dla mego jedynaka i znaczne jakie wiano i wysokie parantele. Jenom sobie mówiła: Niech będzie jako Pan Bóg uplanuje. — Nie zaraz ja téż i dowierzyłam onym pisklęcym sentymentom; ale Władek jeździł i raz i dwa pod chorągiew, i bił się, i świata kęs obieżał, a zawdy wracał wierny swojéj sierotce, i ona téż na żadnego inszego ni patrzéć nie chciała. Tak tedy pobłogosławiłam, i teraz, w téj minucie, xiądz ich błogosławi, a ja mogę sobie powiedziéć, że moje votum ukończone: wychowałam, wychuchałam, za własnego syna wydałam, cóż ja już mogę więcéj zrobić? Nieprawdaż, panie kawalerze?
— Prawda, IMci Pani Dobrodziko, i mnie się wydawa, że jeśliby kiedy Pan Bóg chciał Panią Dobrodzikę rekonpensować, to chyba właśnie dziś, w ten dzień co koronuje fortunnie jéj traktat z Panem Bogiem uczyniony.
— I czy uwierzysz Waszmość? — Dodała Starościna, wodząc oczami dziwnie rozmarzonemi. — Jest jeden symptomat osobliwszy..... tak po ludzku rzecz biorąc, to wszelka nadzieja wygląda na czyste głupstwo, boć piętnaście lat bez wieści, bez nijakiego śladu, w co tu jeszcze dufać? A jednakoż, bez te wszystkie lata, zawdym ja sobie myśliła: — Wszystko w mocy boskiéj. — A już co dziś, to ciągle coś mi w piersiach gada: Obaczysz, Pan Bóg cię wysłucha.
— I wysłuchał!



Te dwa słowa rzucił Pan Kaźmiérz, ale rzucił je nieśmiało, głosem przytłumionym, tak, że Starościna, niedowierzając własnym uszom, zapytała:
— Co Waszmość powiadasz? Nierozumiem.
Wtedy Pan Kaźmiérz wstał, ujął jéj dłoń w swoje ręce, i wymówił głosem już stanowczym.
— Powiadam, że Pan Bóg wysłuchał. Córka Pani Starościny żywa jest.
Zaledwie tych słów domówił, już ich pożałował. Stało się to, co z lękiem przewidywał. Twarz Starościny zmartwiała, rysy jéj przykro się wydłużyły, oczy stanęły kołem, usta, otwarte do wykrzyku, pozostały niememi.
Domownicy rzucili się ku niéj, odpychając Pana Kaźmiérza i fukając na niego:
— Coś Waszmość nagadał? Coś narobił? Patrz! Jakoż to można bez preparacyi takie nowiny ciskać?
Marszałek, tłukąc o ganek laską, mówił:
— Jeśli Waszmość zwodzisz, toś popełnił kryminał. Oto od emocyi znów attak przyszedł, jeszcze nam zamrze.
— Ależ — tłumaczył się Pan Kaźmiérz – jam od początku nic nie robił, jeno ją preparował? Musiałem-ci przecie raz tę rzecz wykrztusić. Ja nie kłamam, ja prawdę gadam, jak Boga kocham, prawdę.
— Prawdę? — Powtórzyła Starościna, która po kilku wzdrygnieniach zaczynała wracać do życia; twarz jéj nabiegła ogniem, oczy zapałały. Wyciągnęła ręce do Pana Kaźmiérza i wołała:
— Aniele boży! Więc to prawda? Ona żyje? Tyś ją widział?
— Widziałem, sto razy. To ona przysyła mię tu do swojéj Pani Matki.
— Ale gdzież ona sama? Czyś ją przywiózł? Pokaż-że ją, na miłość boską, pokaż!
— A juści przywiozę ją.... tylko teraz jeszcze nie można....
— Dla czego? Gdzież ona?
— O! Daleko ztąd, w Gdańsku.
— Co? Aż kole morza? Zkądże ona się tam wzięła? Czy kto ze sług ją odratował?
— Nie, ona się tam chowała u pewnego człowieka... co nazywa się Schultz.... Majster od bursztynów, człek bogaty.....
— Co? Szwab? Luter? Jeszcze może i ją zlutrzyli?
— Nie, żona onego Schultza, niewiasta z naszych stron, była szczera Katoliczka, i po katolicku wychowała Pannę Hedwigę.....
— Co za Hedwigę?
— Ach, nie.... Chciałem powiedzieć, Pannę Maryannę. Ona tam nazywa się Hedwiga, boć te ludzie, dostawszy niemowlę, niemogły wiedzieć jakowe jest jego prawdziwe imię?
Promieniejąca twarz Starościny, znagła zamroczyła się zwątpieniem.
— Gadajże Waszmość: kiedy one ludzie niewiedziały co to za dziecko, to jakimże sposobem teraz wiedzą? Dziecko przecie samo sobie tego przypomnąć nie mogło, to rzecz niepodobna. Tedy, gdzie dowód że to Marysia? Moja, prawdziwa Marysia?
— Jest dowód, i nie jeden. A nasamprzód, dziecko miało szatki niebieskie ze złotą forbotką, sam-em je oglądał. Widzę ja co Waszmość Pani chcesz powiedziéć, że to nie żadna racya, bo nie jedną dzieweczkę mogły rodzice tak przybrać. Ale jest jenszy dowód, jasny jak słońce. Panienka miała na szyi Szkaplérz.....
— Ja nigdy jéj niekładłam żadnego Szkaplérza.
— Ale kto jenszy włożył. W onym Szkaplérzu było pisanie. Mam je tu ze sobą. Czytaj Dobrodziko.
To mówiąc, wydobył z zanadrza Szkaplerz, wyjął z niego pożółkłą kartkę, rozwinął ją i podał Starościnie.
Ta, ledwie rzuciła okiem, krzyknęła:
— Boże Święty! Pisanie Pani Matki!....
Ręce jéj się trzęsły, usta drgały, jednak przemogła wzruszenie, i głosem przerywanym, czytała następne wyrazy:

«Ja, Podkomorzyna Katarzyna Strusiowa, piszę to i we Szkaplirzu świętym kładę na szyję mojéj wnuczki Marysi, dla okrutnéj paniki od Ordy, co już nasze somsiady plondruje, i leda moment nas nawiedzi, a która jako słyszę już parę tysięców dziatek nabrała. Tedy jeśliby mnie przyszło z woley Boskiéj zginąć od onych pogan, niechajże wiedzą że to niemowlę, co samo świadkować za sobą niemoże, ma za rodzice moją córkę Orszulę i jéj Męża JMci Pana Starostę Rocha Nałęcza, które mieszkają we Dobrowoli nad Wartą, i jako ludzie znaczne, sowity okup
za nią ochfiarują. A jeśliby nasi odbili dziecko, niechaj takoż wiedzą komu ją trza oddać, i niech nie mieszkając oddadzą, za co Pan Bóg im będzie błogosławił, i ja błogosławię, Amen. Salwuj nas Jezu Chryste, i wszyscy Jego Święci.»


Nastąpiła chwila milczenia. Starościna siedziała z oczami utkwionemi w papier. Zdawało się że znowu kamienieje.
— A co? — Zagadnął Pan Kaźmiérz. — Czy rzecz nie jasna jak słońce? Panna Hedwiga to Marysia, nikt jenszy.
Starościna zamiast odpowiedzi, zaniosła się od gwałtownego płaczu, zaczęła całować to Szkaplerz, to kartkę, i wołała ze łkaniem:
— Co to za okropny był moment kiedyś ty to pisała, o moja dobrodziejko! Ostatni moment twego życia! Zaraz potém, co się to działo z tobą! Mordowana! Zamordowana!....
Potém, podniosła oczy załzawione, obejrzała się po wszystkich i mówiła:
— No tak, ale co to za cudowna inspiracya, podobną rzecz napisać! Żeby nie to, my by nigdy nic nie wiedzieli.
A gdy wszyscy przywtarzali:
— Dalibóg cudowna! To już sam Pan Bóg przede śmiercią reweluje zacnym personom, co i jak mają czynić.
Ona tymczasem zamyśliła się, i po chwili rzekła, patrząc w Pana Kaźmiérza wzrokiem badawczym i jakby rozżalonym:
— Aleć to dziwna dziewka z téj Marysi.... Tyle czasów miała tę kartkę, i nie dała nam nijakiego sygnału? Tyle czasów my się nacierpieli!
— Oh! Pani Starościno! — Zawołał Pan Kaźmierz. — Ona nic nie winna. Ona miała Szkaplirz, ale niewiedziała czy tam jakowa kartka siedzi. Ktoby to mógł zgadnąć? Dopiero niedawniuchno, trafił się osobliwszy casus, że Szkaplirz jéj rozerwano, i w onczas dopiero sekret wyszedł na wierzch.
— Ale czemuż ona sama nie zjachała do mnie? Czy chora, czy co?
Pan Kaźmiérz zakłopotany, przez chwilę się wahał.
— Mościa Dobrodziko, długo by to gadać..... Chora, nie. Owszem, zdrowiuchna, gładka jak trzy aniołki, a dobra jak sześć, i słodka, i figielna, tandem, rajski przysmak. Ale to właśnie sęk że przysmak, bo i ten łakomiec Schultz to widzi, i jak teraz owdowiał, tak ją chce za żonę....
— Co? On? Ten Szwab, z procederem?
— On, on. To téż jakem na to patrzał, to mię taka cholera wzięła, że mu pannę wykradłem z domu precz.
Pani Starościna zmieszała się. Rumieńce wyskoczyły na jéj wyschłe policzki.
— Panno Najświętsza! — Wybąknęła. — I ona dała się wykraść? Czy ona ma dla Waszmości.... jakowyś.... godziwy affekt?
— Pani Starościno! Niezasłużon jeno szczęśliw bierze. Niewiem za co Pan Bóg mię faworyzuje, wżdy to rzecz pewna że nakłonił do mnie serduszko téj anielskiéj panny, a jam ją upodobał nad życie i nad duszę własną. Ale cóż? Jachali my już w najlepsze do pewnego klasztora, gdzie nas Xiądz miał połączyć Sakramentem, kiedy ten szelma Niemiec dognał mię ze swemi brygantami. Nec Hercules contra plures.- Jak nasiedli na mnie całą kupą, tak mię i przestrzelili durch, żem już za nieboszczyka był mian, a panienkę porwali precz do miasta, i znowu trzeba nam ją odbić.
— Jezus Marya! Ależ to okropne rzeczy Waszmość mi powiedasz. A jak on ją tam zmusi do małżeństwa?
— Liczę ja na verbum panny Starościanki. Uczyniła mi ona solenne obiecanie, i to pod gwarancyą Xiędza, że będzie czekała święcie aż powrócę. Trza téż wiedziéć że jest przy niéj pewna dobra niewiasta, co nie da jéj krzywdy zrobić. Wszelako zawdy trza nam spieszyć, bo niewiadomo co Niemiec tam w swoim łbie wykoncypuje?
— Ach Boże! — Mówiła Starościna, czyniąc próżne wysiłki dla powstania z krzesła. — Żebym ja się jeno mogła ruszyć, tobym tam zaraz leciała, zaraz! Gadaj kawalerze, może by wy mnie jakoś zawieźli?
— Ej, nie! Toby nas haniebnie zmarudziło, a ja powiedam, trza się spieszyć,...
— No, to Władek pojedzie. We dwóch pojedziecie. Ale jak ja się was doczekam? Ja bez ten czas chyba uschnę!
— Ojoj! Pani Starościna jeszcze się nie obejrzy, a my już z panną Maryanną tu powrócim.
— Na wesele! Na wasze wesele! — Rzekła, przez łzy się uśmiéchając, i znowu ręce do niego wyciągnęła.
— Synu mój! Niechże cię przytulę do serca, ty coś krew za nią przeléwał, ty co mi ją salwujesz, ty coś mi ją zwiastował!
Pan Kaźmiérz przykląkł, i ściskając z uniesieniem jej kolana, szeptał:
— Matko mojéj Jadwiśki! Matko nasza serdeczna!
A gdy całowała jego głowę, czuł jak mu po włosach ciekły jéj łzy gorące.

W téj chwili, owa srebrna iskra na dzwonniczce, zaczęła chwiać się w tę i tamte stronę, i brzmienie dzwonu, tętniące, uroczyste, radosne, rozległo się w przedwieczornéj ciszy.
Domownicy, którzy dotąd stali z rękami złożonemi jak do modlitwy, zapatrzeni w Pana Kaźmiérza, zasłuchani w jego rozmowie, teraz podnieśli oczy.
— Oho! Już jadą! — Wykrzyknął Rękodajny.
— Ach, jakież ich tu szczęście czeka! — Zawołała Starościna podnosząc twarz rozjaśnioną, a jéj źrenice, jeszcze łzami zasute, zwróciły się ku lipowéj ulicy.
Pan Kaźmiérz wstał, i także w tamte stronę skierował spojrzenie.
Pod kościołem istotnie, wszystko się kłębiło. Wkrótce téż do brzmienia dzwonu, domieszały się i jakieś inne dźwięki, dziwnie piskliwe i przenikające. Tłum zafalował po dwóch stronach drogi, runęły tętenty, krzyki, chrzęsty, i ukazał się weselny orszak,
Przodem szli grajkowie, draby tęgie i czerstwe, przybrane po janczarsku, w zielone kaftany, wyszyte błyszczącą taśmą, i w ogromne białe czapczyska, o wiszących nad uchem worach.
Najpiérwszy, sam jeden, stąpał dobosz, który na dwóch bębenkach, stufarbnych jak wielkanocne jaja, wykonywał krzyżową sztuką pałeczek, niesłychane muzyczne figle.
Za nim, dwiema czwórkami, ośmiu innych; jedni dęli w trąby, drudzy w cienkie piszczałki; ten pobrząkiwał tryjangułem, tamten klaskał w miedziane talerzyki, ów trząchał prątkiem o stu dzwonkach; wszyscy na zabój wygrywali jakąś ogłuszającą turecką melopeję.

Za janczarami, na wysokich kołach, toczył się powóz, najmodniejszy wówczas, prześliczny, zwany Brożkiem[3]. Był to rodzaj kosza złocistego; z narożników jego wystrzelały cztery złote słupki, ukośnie ku górze rozchylone, a na słupkach spoczywał, równie złoty, misternie rzeźbiony baldachin. Całą tę budowę, kołyszącą się na pasach jakby łódka, ciągnęło sześć koni cugowych skarogniadych, zdobnych w pióropusze. Woźnica siedzący na przodzie Brożka, miał ubranie przepołowione we dwie barwy, krwistą i błękitną, (kolory Wiary i Stałości), na piersiach i plecach strumienie złotych łańcuszków, przepięte od ramienia do ramienia i rzęsiście dzwoniące, a na czapce forgę ze wstęg czerwono-żółtych, które w pędzie chwiały się za nim jakby płomień pochodni. Tak allegorycznie przystrojony, woźnica ten wyobrażał Hymen. Przed nim, na jednym z lejcowych koni, siedział foryś, wdzięczne pacholę, w różowéj katance, z łuczkiem i kołczanem u pleców, do których przypięto mu hussarskie skrzydła; ten miał przedstawiać, lecącego przed Hymenem, Amorka.
Tak pięknie wiezieni, w głębi Brożka, pod baldachinem siedzieli Państwo Młodzi, para nadobna, i według słów Starościny «miłująca się po gołębiemu», chociaż (jak to najczęściéj bywa), z samych przeciwieństw dobrana.
Oblubieniec, w krótkim złotolitym żupanie, z lamparcią deliurką wiszącą na barkach, z czaplą kitą i sobolową opuszką u kołpaka, z cudną damascenką u boku, miał oczy niebieskie jak turkusy, różowe, uśmiéchnięte usta, nad któremi wywijał się złoty wąsik, i tak w ruchach jak w obliczu jakąś uprzejmą pogodę, któréj twarde obozowe życie, jeszcze nie zdołało przymroczyć.
Oblubienica za to, miała piękność po trosze cygańską, tę piękność chmurną i namiętną, co to i odpycha i przyciąga. Pod strzechą włosów, czarnych aż do granatowego połysku, pod brwiami jakby węglem nakreślonémi, tkwiły oczy szeroko rozwarte, zwykle nieme, i tylko jakby zadziwione; ale przy każdém wzruszeniu, krzyżowały się w nich błyskawice. Lica śniade, rzadko kwitły rumieńcem; tylko wieczna czerwoność ust nieco grubych, odkrawała się od nich jaskrawo, jakby rozcięty granat.
A ta burzliwość wejrzenia, ta ciemność włosa i cery, odbijały dzisiaj tém silniéj, że, według obyczaju polskiego, Panna Młoda od stóp do głów była w bieli.
Suknię miała ze srebrnéj lamy, przepinaną mnóstwem pontałów, czyli węzłów perłowych; u szyi kołniérz z mięsistych weneckich koronek, i takież velum aż do ziemi; na welonie kręcił siej złoty łubek, opleciony w mirt i rozmaryn.
Tuż za Brożkiem jechał inny wózek, otwarty i długi jakby wasąg, już nie złoty, ale wzorzysto malowany, pełen świergotu i chichotu, istny kosz kwiecia, bo tam na ławeczkach, rzęd za rzędem, usadowione były Druchny, w jasno-barwnych jubkach i letniczkach, z pękami kwiatów u głowy i u piersi, z ciekawemi oczami, które strzelały to ku Pannie Młodéj, to ku Drużbom.
Drużbowie harcowali konno po dwóch stronach Brożka i panieńskiego kosza, wszyscy tacy śliczni a strojni, że aż się w oczach ćmiło; to rzucili piękne słówko któréj z Druchen, to w mądrych zwrotach toczyli rumelijskiemi wierzchowcami, na których srebrne siatki, kule i napierśniki pochrzęstywały szkliście; czasem, na wiwat, z guldynek dawali ognia.
Za wózkiem panieńskim, toczyły się jeszcze kolebki o półokrągłych budach, i rydwany o podwiniętych oponach, z po-za których można było dojrzéć, migocące od brylantów i szmaragdów, szpinki, krzyże, alszbanty, przytém fale złotych i srebrnych forbotów, przytém tęgie brokadye i miękkie dywtyki, bo tam długim szeregiem, jechały starsze i młodsze niewiasty, a z niemi najpoważniejsze męzkie głowy, Pan Wojewoda, bliski krewny Starościny, dwóch Kasztelanów, Podkomorzy, miejscowy Proboszcz, i różni inni duchowni, sproszeni na tę uroczystość. W koło kolasek jechało jeszcze konno mnóstwo mężczyzn, za niemi tłum widzów zwijał się powoli z dwóch brzegów gościńca, i coraz nowe ogniwa dowiązywał do weselnego łańcucha.
Kiedy cały ten orszak, pod promieniami zachodzącego słońca, zaczął migotać, i płynąć i szumieć, Panu Kaźmiérzowi stojącemu na ganku, wydało się, że stoi na pomoście «Łabędzia», i widzi lecący ku sobie, roziskrzony wał morski. Jedną ręką przysłonił oczy, drugą rękę podniósł i wykrzyknął:
— A to mi wesele! Jeszcze lepsze niż tamte Gdańskie. To mi po rycersku, po naszemu!



Już też okrzyki dopłynęły do bramy.
Janczarowie rozstąpili się, stanęli przy dwóch wjazdowych słupach, i Brożek pierwszy wleciał na dziedziniec, a Hymen i Amor tak dzielnie pokierowali końmi, że choć w pełnym pędzie okrążały trawnik, przecież przed gankiem stanęły jak wryte.
Pan Młody wyskoczył na stopnie, (które nie były otwierane, ale wisiały nieruchomie, jak trzy pudła, kobierczykiem obite), chwycił Pannę Młodą pod ręce, wionął nią w powietrzu jak obłokiem, i postawił na czerwoném suknie, po którém oboje wbiegli, i upadli do nóg Starościny.
Rękodajny co żywo podał tacę, ale matka zapomniawszy o wszystkiém, odepchnęła tę zawadę, i obejmując głowy Nowożeńców, urywanym głosem wołała:
— Dzieci moje! Bóg wielki! Bóg dobry! Marysia się znalazła!..... Krysiu moja, to za ciebie mi ją Pan Bóg oddaje! Władku, masz siostrę! Nasza Marysia żyje!.....
Na te słowa Panna Młoda wydała krzyk gwałtowny, obsunęła się jeszcze niżéj, objęła nogi Starościny, i wołała:
— Czy może być? Żywa? O Pani Matko, jaka ty święta, kiedy Pan Bóg w takie konfidencye wchodzi z twojemi votami! Ale gdzież ona, ta biedaczka?
— Gdzie Marysia? Dajcież ją sam! — Wołał Pan Młody, oglądając się na wszystkie strony.
— Jeszcze jéj tu niémasz, ale da Bóg, będzie. Ten kawaler ją widział, powieda że ją sprowadzi, patrzcie, oto IMci Pan Korycki, jéj salvator, mój drugi syn, to będzie mąż Marysi!
Pan Rotmistrz skoczył ku Panu Kaźmiérzowi, objął go za szyję, całował w oba policzki, raz, i drugi, i trzeci, a wciąż wołał:
— Kochany! Setny chłopcze! Niechże cię! A toś cudotwórca! Święty Pański, czy co?
W téjże chwili Panna Młoda, wciąż na klęczkach, zwróciła się ku Panu Kaźmiérzowi; nie spojrzała nawet kto on taki, młody czy stary, pan czy parobek, tylko chwytała go za ręce, chciała je do ust ponieść, i ze łkaniem wołała:
— Daj, daj Dobrodzieju! Niech ucałuję te ręce przezacne, co Pani Matce wróciły jéj skarb!
Pan Kaźmiérz zakłopotany, wyrywał ręce i prosił:
— Dajże pokój Wacpani..... A toć ja raczéj winien całować te hatłasowe rąsie.
Na takie kawalerskie słowa, klęcząca podniosła oczy, spostrzegła dopiéro teraz, że ów «Dobrodziéj» to dorodny młodzieniec, zerwała się zmieszana i spłonęła.
Pan Młody zawołał ze śmiechem:
— A to mi się skonfundowała moja panna!
I patrzył dobrotliwie to na nią, to na niego, potem nagle zamyślił się, i szepnął Starszemu Drużbie, który stał tuż przy nim:
— Jaki ten kawaler podobien do kogoś.... Widzisz Waszmość? On i moja panna..... A to istne dziwo.....
— A prawda! — Potwierdził Drużba. — Podobniusieńcy, jakoby rodzeni. Osobliwsza rzecz, jakie to hazard wyprawia kombinacye?



Tymczasem kolebki jedne po drugich zajeżdżały, goście zapełniali schody, ganek, sień, i coraz tłumniéj cisnęli się do Starościny, dla składania jéj weselnych powinszowań.
Wieść o znalezieniu się Marysi, padła między to radosne zgromadzenie jakby raca siarczysta, po któréj wybuchnął cały fajerwerk okrzyków, uniesień i podwojonych powinszowań. Starościna przedstawiała wszystkim Pana Kaźmiérza, jako przeszłego i przyszłego zbawcę swojéj córki, chciała wysławiać jego męztwo i poświęcenie, ale w tym niezmiernym ścisku i zgiełku, nikt prawie niemógł jéj dosłyszéć. Tłoczono się więc znowu do Pana Kaźmiérza, mężczyźni obsypywali go potężnemi uściskami, niewiasty wdzięcznemi spojrzeniami, a wszyscy obiegli tysiącem i tysiącem pytań.
Jednak Rękodajny ciągle się Pani domu napierał z chlebem i solą, a widząc że na niego nie zważa, wsunął tacę tuż przed jéj oczy, i nachyliwszy się do jéj ucha, mówił:
— Pani Starościno! Mościa Pani! Trza koniecznie to oddać, bo jak Państwo Młodzi tego nie wezmą, to będzie zły omen.
— Masz Aspan racyę. — Odparła nakoniec. — Słuszną racyę. Krysiu! Władek! Chodźcie tu moje dzieci! Z onych emocyi nie pilnowałam ja się obyczaju starego. Niechże się święci choć teraz. Weźcie te dary boże, aby dom wasz nigdy nie zaznał głodu, i aby żywot cały był wam smakowity.
Państwo Młodzi znów przyklękli przed matką, dla odebrania jéj darów, i nowy okrzyk obecnych, potwierdził wyrażone przez nią życzenie.
Jeden tylko Pan Kaźmiérz milczał.
Na to imię «Krysia», które kilka razy doleciało już jego uszów, myśl nowa, dziwna, przestrzelista, zaświtała w jego pojęciu. Przez chwilę stał osłupiały, niesłyszący pochwał ani pytań jakiemi go wciąż oblegano, aż nagle rzucił się ku Pannie Młodéj, chwycił ją gwałtownie za rękę, i zapytał zdławionym głosem:
— Tak to więc, na imię Wacpani, Krystyna?
— A jakże? Na Chrzcie Świętym dano mi: Krystyna. Jedyna też to rzecz co mi się ostała po moich biednych, zatraconych rodzicach. Ale pozwól Waszmość.....
To mówiąc wstawała od nóg Starościny, i usiłowała wyciągnąć swoją rękę z rąk Pana Kaźmiérza. Tymczasem ten zamiast puścić, coraz mocniéj ściskał, i coraz natarczywiéj pytał:
— Jeszcze..... jeszcze..... Ile Wacpani lat miałaś jak cię z domu wzięły pogany?
— Ach Boże! Co to Waszmość może obchodzić?
— Gadaj Wacpani, ja chcę wiedziéć, ja muszę wiedziéć.....
— A no, coś tak, trzy czy cztery..... wszak prawda, Pani Matko?
— Czysta prawda. — Potwierdziła Starościna. — Wyglądała na czteroletkę, i już wcale dobrze gadała.
— Na miłość boską! — Wołał Pan Kaźmierz głosem coraz mocniéj wzruszonym. — To właśnie jak nasza Krysia. Bo trza wiedziéć Wacpaństwu, żem i ja w onym dziecinnym jassyrze utracił siostrę, co zwała się Krysia, i miała kole czterech latek, i nigdy my jéj niemogli odszukać.
— Czy może to być? — Odparła Panna Młoda, którą także wzruszenie zaczęło już ogarniać.
— Cztery lata! — Powtarzał Kaźmiérz. — Toć można już coś pamiętać. A Waszmość Pani Krystyno, nic nie pomnisz? Jak się zwali ci rodzice? To miejsce gdzie siedzieli?
— A Boże mój! Żebym-ci ja to była wiedziała, toby mię Pani Starościna była zaraz do nich odwiezła. Ale mały dzieciak takowych rzeczy niewié.
— I nic nie wspominasz sobie, nic?
— A juści, pomnę różne rzeczy, jeno takie co się na nic nie zdadzą.
— A może się i zdadzą? Proszę jeno powiedaj, bo ze mnie dusza chyba wyjdzie.....
— Owóż tedy, — mówiła Panna Młoda powoli, przesuwając rękę po czole, — pomnę Panią Matkę, że była cieniuchna.....
— Tak, tak, była subtelna, i nie wysoka.
— I nie wysoka. I miała u pasa rożańczyk, to ja się z nim precz bawiłam.
— A miała, miała, i ja pamiętam.
— A Pan Ociec owszem był duży, i wąsy miał okrutne, aż ja ich się bojałam.
— Siwe, co?
— Ale gdzież znowu? Czarniusieńkie, jak wiszące dwa pióra od kruka.
— No tak, prawda, wonczas one jeszcze były czarne. Tak, Pan Ociec i dziś ma wąsy długie, o..... tyle. A wżdy to jeszcze nic nie znaczy. U nas, co bogobojna białogłowa, to z różańcem, a co mąż rycerski, to wąsal.
— Czekaj-no Waszmość, ja jeszcze cóś o Panu Oćcu powiem..... rzecz to ucieszna, chociaż ja takoż się tego bojałam. Oto, jak był komu rad, abo się komu dziwował, to zawdy mawiał: «A niechże cię Turek zjé!»
— Jezu Marya! Józefie Święty! A toć to akurat przysłowie Pana Oćca, Pana Miecznika! A toć to Wacpani chyba nasza Krysia, bo niéma na świecie drugiego człeka z tém proverbium, ja przynajmniéj na takiego drugiego jeszczem się nie natknął. Jezu Marya! Co jeszcze wiesz? Jaki to tam u nas dom? Jaki sad?
— O! To mi się w głowie nie ostało. Wiem jeno, że za sadem, nad jakowąś wodą, była góra....
— Nie góra, jeno kopiec, stary graniczny kopiec.....
— Może to kopiec, ale dla mnie małéj, to była cała góra. Jam się tam zawdy gramoliła, aby patrzéć jak się tam bawili moi trzéj braciszkowie.....
— Trzéj? Więc i ty miałaś trzech? A pamiętasz jak się nazowali?
— O! To pamiętam. Stasio, Adaś i Kazio.....
— Boże mój! Toć ja jestem ten Kazio! Krysiu! Tyś moja Krysia!..... Już teraz jabym przysiągł żeś ty prawdziwa Krysia!
I porwał ją w objęcia, i w gwałtownych uściskach zapytywał jeszcze:
— A pamiętasz ty starą klucznicę Anusię?
— A jakoż? Tę z plastrem na oku?
— Tak, tak, właśnie! Ona wszystko wié!..... A tę historyę ze studnią, pamiętasz?
— Ach, ze studnią! Abo ja to raz powiedałam Pani Starościnie, jak to Kaziowi biczyk wpadł do wody.....
— A tak, tak, w sam raz biczyk.
— I kiedy chciał go złapać, przegibnął się przez cembrunek, i już leci w dół, ale to taki był mądry, że złapał się liny od wiadra, a jak my dzieci zaczęły krzyczéć, tak się ludzie zlecieli, i wyciągnęli go z wiadrem, aż Pan Ociec go po twarzy poklepał, i powiedział: «A toś mi zuch, niech cię Turek zjé».
— Boże miłosierny! — Krzyczał Pan Kaźmiérz, chwytając się za głowę. — Słyszycie Wacpaństwo? A toż powieda rzeczy takie, o jakich nikt na świecie niewié, jeno ja! To Krysia!.....
I znów oplatał ją uściskiem, aż twardym od gwałtowności. Po chwili puścił, i runął do nóg Starościny.
— Święta nasza Pani! Tyś nam ją zasalwowała! Niechże cię Bóg nagrodzi!
Starościna długo niemogła odpowiedziéć, bo ze szczęścia znów zanosiła się od płaczu. Nakoniec, kładąc rękę na głowie młodzieńca, rzekła:
— Już nagrodził mię, już nagrodził, przez ciebie mój złoty chłopcze! Wszakci tyś mi zasalwował Marysię?
I znów lała te słodkie łzy, w których zwolna tonęły wszystkie jéj dawne bóle. A i w błękitnych oczach Pana Młodego, także cóś przeświécało, jakby szklące się krople.
Krysia nie płakała. Nigdy ona do łez nie była skora, tylko w oczach jéj, głęboko, robiły się łyskania, i w piersiach podniesionych serce biło młotem.
Teraz ona chwyciła ręce Kaźmiérza, i pytała z rodzajem struchlenia:
— Mówże! Rodzice, żywe? Bracia, żywe?
— Pan Ociec żyw, dzięki Bogu. Pani Matka..... ach, Pan Bóg dawno ją wziął do swojéj chwały. O czemu téż to nie dożyła? I Stasio, i Adaś, téż. Śpią oba na stepach, gdzie kości położyli w srogich potrzebach z poganinem. Zawsze gadali jako idą pomścić się za Krysię. A tymczasem ona żywię! Ach, co to Pan Miecznik, Pan Ociec powié jak obaczy?
— I gdzież on jest? Gdzie Ociec?
— W Czarnorudce.
— Ach, Czarnorudka! Tak! Tak..... to tak się nazywało..... Ja przez te wszystkie lata szukałam onéj nazwy, chodziła mi po głowie, a nie chciała wyjść..... Czarnorudka! I Ociec sam jeden tam siedzi?
— A sam. Nieraz mawiał: «Żeby jeno Krysia przy mnie była, tobym ja wszędy miał raj.» No, i będzie miał raj!



Gdy tak zamieniali coraz cichsze zwierzenia, przerywane tylko słowami Starościny i Rotmistrza, tymczasem reszta zgromadzenia coraz szerszém kołem odsuwała się od nich.
Początku téj rozmowy, obecni słuchali z najwyższém natężeniem uwagi, przy poznaniu się brata z siostrą, wybuchnęli krótkim, stłumionym wykrzykiem, ale po tym jednym wykrzyku, nastała ogólna cisza. Jeśli piérwsza wieść, o znalezieniu się Marysi, wznieciła radość głośną, czysto ludzką, to druga przeciwnie, obudziła rodzaj świętej trwogi. Tyle naraz szczęścia, to już chyba za wiele na ten świat ułomny! Wszystkim się wydało, że cóś nadziemskiego przechodzi między niemi niewidzialnie, i zamilkli jak podczas przelotu anioła.
Czuł téż każdy, ile obecność tłumów musi ciężyć tym szczęśliwym, coby chcieli wywnętrzyć się do woli. Nieznacznie więc, ganek opustoszał; zaczęto się rozchodzić gromadkami, które krążąc, to po domu, to po dziedzińcu, toczyły przyciszone rozmowy o dziwach Opatrzności boskiéj.



Patrzący na to Pan Marszałek, zafrasował się, przystąpił do pani domu, i szepnął:
— Mościa Pani Starościno! A nie godziłożby się to już podać wieczerzy? Goście nam się jakoś rozłażą, pewnie i głodni.....
— Czyń Aspan co chcesz, co sam żywnie chcesz.....Ja już nic nie rozumiem..... Ja od szczęśliwości tracę głowę.....
— I ja tracę głowę..... — Przywtórzyła z nie jaką goryczą Krysia. — Wciąż gadam i myślę o mojéj personie, a jam nie powinna teraz myśleć o niczém, jeno o téj nieszczęsnéj Marysi, co tam jeszcze kołacze się w onych jakowychś niebezpiecznościach..... Co tu robić? Co tu robić? trzać ją na gwałt ratować.
— Już nad tém nie susz sobie łepka, moja Panno. — Odparł z uśmiéchem Pan Władysław. — Już od tego my dwaj, IMci Pan Korycki i ja. Waszmość znasz najlepiéj tamtejsze konjuktury, to mi powiész co trza czynić, aby tę rzecz przeprocessować cum honore et successu. Szkoda żeś Waszmość trafił na taki tumult w domu: ale niechno sie tylko z weselem uładzę, zaraz na koń, i jazda!

Tu zwróciwszy się do Panny Młodéj, zapytał:
— Tylko, cóż moja Panna powié na to, że ledwie-ci dostała męża, już ten mąż drałła do morza?
Krysia odrzekła, głosem nieco twardym:
— Żebyś Waszmość nie był powiedział; «Jadę!» Tobym Waszmości posłała moją kądziel, a sama-bym pojachała między Niemce, i wykradła moją przyszłą bratowę, boć ona tu piérwsza niż ja.
— Oho-ho! To mi Herodek! — zawołał śmiejąc się Pan Młody. — Ale nie szkodzi nic. To właśnie żonka dla Rotmistrza. Niech-no mię kiedy usieką w potrzebie, to ty zaraz weźmiesz komendę nad moją rotą, i poprowadzisz ją na Niemce, abo i na pogany, co?
Tak mówiąc, objął ręką jéj kibić, i ukradkiem, po-za welonem, chciał całować jej szkarłatne usta. Ale dzika dziewczyna broniła się ostro, mówiąc:
— Wstydź się Waszmość... w oczach kompanii!



W téj chwili, boczne drzwi sieni się rozwarły, i z głębi domu zabrzmiała muzyka, już nie żadne pogańskie piszczki, ale uczciwa domorosła kapela, z cudzoziemskim na czele kapelmistrzem. (Który nawet za Włocha się podawał, choć podobno był tylko Czechem.)
Na to hasło, goście zaczęli napływać do sieni, a ztamtąd, stu parami, do sali.
Była to sala tak wielka, że cały dom z końca w koniec przerzynała. Od sztucznie struganych belek pułapu, zwieszały się grube mosiężne świeczniki, w których seciny świéc woskowych płonęły, bo zmrok już dobrze zapadał; już i na dworze zapalano smolne beczki, których blask napływał purpurowemi wstęgami, przez okna wycięte na przestrzał w obu końcach sali. Pod tém oświetleniem, ściany niby ruszały się i mrugały, od szeregu wązkich, wysokich portretów, i równie wysokich kredensów, których półki były pełne kosztownych mis i roztruchanów. Środkiem sali ciągnął się stół wązki, zgięty w długą podkowę, także jarzący od sreber, pstry od pękatych bukietów i malowanych lalek z cukru.
Naprzeciw drzwi wejściowych, roztwierał się zazwyczaj komin; teraz jednak, jako w porze letniéj, był on zasunięty różnobarwną perską makatą, na któréj przypięte, krzyżowały się proporce i pęki broni. Nad kominem, pod samym stropem, wisiał drewniany chórek; tam to kapela rzęsiście wygrywała weselnego marsza.
Przy jego dźwiękach zaczęto siadać do stołu. Pan Kaźmiérz, jako młody, wcisnął się skromnie na ubocze, i chciał usiąść przy niższym końcu. Ale od szczytu podkowy, zajętego przez Nowożeńców, Starościnę i wysokie matadory, ozwały się głosy:
— Gdzie Imci Pan Korycki? Pani Starościna prosi! Dawaj go sam!
I pan Wojewoda, porwawszy Kaźmiérza za ramiona, posadził go między sobą a Panią Starościną, mówiąc:
— Siadaj Waszmość kole Majestatu, boś ty tu dzisiaj poseł największego z Króli.
Początek wieczerzy przeszedł dość milcząco. Goście jak mówiliśmy, byli nieswoi od wzruszeń, a przytém i znużeni całodziennym szeregiem nabożeństw, powinszowań i oracyi. W cichości więc, choć nie bez ochoty, wypróżniali półmiski. Jedna Starościna nic a nic jeść niemogła, tylko półgłosem zadawała Kaźmiérzowi coraz nowe pytania, dotyczące to Marysi, to Krysi, a Nowożeńcy pochylali się nad stołem, ażeby dosłyszeć odpowiedzi, co im jednak niełatwo przychodziło, dla muzyki rozgłośnie odbijającej się o ściany.
Powoli, gdy pierwszy głód został zaspokojonym, wszystkie głowy zaczęły się zwracać ku szepcącym, a w końcu drugiego dania, jedna ze starszych niewiast, siedząca niedaleko Panny Młodéj, niemogła już wytrzymać, i zagadnęła:
— Mości Panie Korycki! Jeżeli w historyi Waszmościnéj niéma jakich srogich misteriów, i jeśli Pani Starościna da na to permissyę, może-by téż i my cóś posłyszeli? Radzi- by my wiedziéć, z jakowych to nieprzezpieczności Waszmość wywiodłeś tę panienkę, i jakowemi merytami wysłużyłeś sobie jéj przyjaźń?
Żądanie to zostało żywo poparte przez wszystkich obecnych, zwłaszcza przez kobiety, którym oczy aż świéciły się od ciekawości.
Pan Kaźmiérz zamienił ze Starościną kilka cichych słówek, poczém odpowiedział:
— Uczciwać to historya, niema czego się wstydać, jeno bym ja wolał aby ją kto jenszy recytował, bo to zawdy nieprzystojna, własnym akcyom świadczyć.
— Nie zważaj Waszmość, jeno powiedaj! — Okrzyknięto do koła. — Daléj! A nic nie łykaj, czyń narracyę ab ovo. Kiedy Pan Bóg cię tu przysłał akurat dziś, to widocznie chciał aby my wszyscy cię słyszeli.
Dano znak muzyce, która wnet przycichła, i Pan Kaźmiérz zaczął opowiadać swoje poznanie się z Panem Schultzem i Panną Hedwigą, i wszystkie przygody wynikłe z owéj znajomości. Z początku nieco się plątał, gdyż usiłował jak najmniéj mówić o sobie; ale prędko spostrzegł że to będzie rzeczą niemożliwą; jego udział w tych wypadkach był zanadto wielki, ażeby mógł być pominiętym. Przestał się więc krępować, i z żołnierską szczerością wypowiadał słuchaczom swoje oburzenie na Majstrowe zaloty, swoją chęć wykradzenia ofiary, i jéj wstydliwy opór, potém jéj uwięzienie na poddaszu, i nadpowietrzne porwanie.
Przyrodzona fantazja, prawdziwość uczucia, i żyjące świadectwo, dawały tym obrazom tyle ruchu i gorącości, że cała sala zawisła na jego ustach. Mężczyźni przytakiwali mu wykrzyknikami.
— Tęgoś Waszmość się spisał!
— Licho bierz Niemce i Ollendry!
— A to mi peregrynacya per obłokam!
Panny zaś po kątkach aż piszczały z radości, a w duchu zazdrościły téj pannie, co była dosyć szczęśliwa, aby przechodzić tak piękne nieszczęścia.
Cóż dopiero, kiedy opowiadacz jął malować bitwę na pustém polu, odbicie ofiary, i swoją rzekomą śmierć? W całéj sali zrobiło się cicho jak w kościele.

— Ilem ja czasu był umarły? Niewiem. — Ciągnął mówca. — To jeno pomnę, że gdym przyszedł do się, gdym się obaczył w celi Oćca Błażeja, myślałem żem już w Paradisium, w klasztorze Pana Jezusa, gdzie Święci posługują duszom wyszłym z konania, i dziękowałem Panu Bogu, że mię nie wsadził do miejsca pokuty, z czego zaprawdę ja ciężki peccator mogłem być kontent. Wszelako wyznawam żem był jeszcze kontentniejszy kiedy mi powiedziano żem żyw, i że jestem na tym samym świecie po którym chodzi moja panna. Powiedziano mi takoż, jako i ona żywa i zdrowa, i na mnie constante myśli czekać, tak żem od onych extazów mało drugi raz nie umierał. Dałem się tedy cierpliwie opatrować, i wciąż niby spałem, jeno serce we mnie dyszało. Czasem téż przychodziła służebna Pani Korwiczkowéj, téj co to — jak mówiłem Waszmościom — była naszą prowidencyą. Ta mi gadała, jako Panna Hedwiga.... to jest Panna Maryanna, kłania się mnie i życzy zdrowia, i będzie onego Niemca zwodziła czekaniem aż do mojego wyzdrowienia, a jak wyńdę z téj febris, to się dowiem o czemś takiém, co nas wszystkich wyniesie na pinaculum wszelakich szczęśliwości. Jam tedy precz leżał, a dzień i noc medytował, co to takiego być może? Aż kiedy gorączka we mnie oziębła, Ociec Damian, Dominikanin, spowiednik Panny..... Maryanny, a człek mądry jako drugi Paweł Święty, pokazał mi ten Szkaplirz z pisaniem, i powiedział jako Panna Hedwiga niechce tego skarbu powierzyć nikomu jenszemu, jeno temu komu powierzyć ma i swoją personę. Wtedy jużem niemógł uleżeć, i chocia perswadowali, chocia chcieli wiązać mię do łoża, jam uciekł im z klasztora, kazał się zanieść na szkutę, położyli mię tam flisaki w izdebce na słomie, i wieźli w górę Wisłą bez dni kilka. Potém téż i tylem już otrzeźwiał, żem się pachołkowi kazał wsadzić na konia, dotarli my do Warty, i choć to ja nigdy w tych stroniech nie bywał, wszelako jakem zaczął od wsi do wsi zaglądać, a dopytować się gdzie ona zaczarowana Dobrowola, takem i zajachał przed ganek Imci Pani Starościny Dobrodziki.



Na słuchaniu téj opowieści, zeszła prawie cała wieczerza. Dania jedne po drugich mijały niepostrzeżone, z wielkiém umartwieniem Pana Marszałka i Piwnicznego, bo goście jedli najwytworniejsze przysmaki, a żadnego nie pochwalili, łykali najlepsze wina i miody, a nie pomyśleli o zdrowiach.
Gdy Pan Kaźmiérz dojeżdżał z opowiadaniem do dworu Dobrowolskiego, już wety były bliskie końca.
W téj chwili podano wielki puhar beznożny, zwany Kulasem, sadzony staremi monetami. Na jego widok dopiero, Pan Wojewoda przypomniał sobie co należy czynić przy weselnéj uczcie. Ujął zatém czarę w obie ogromne ręce, wstał, i ogromnym głosem przemówił:

— Dawno to już ludzie mogli dokumentnie observare, że najmilszy Niebu taki Hymen, gdzie się łączy pulchrum cum bellico.
Ztąd propensya gładkich dziewek do rycerskich mężów. Ztąd wdzięczna Cypryda uśmiécha się do srogiego Marsa. Ztąd i dzisiejsza Oblubienica, którą by my dla jéj urody chętliwie zwali Pulcheryą, ale którą dla jéj chrześcyańskiej nabożności mianujemy Krystyną, ślubuje wiarę I Mci Panu Rotmistrzowi, na którego wojenne przewagi, mimo jego let wczesnych, nieraz my już z admiracyą patrzali. A ile takowe stadła są na rękę Niebu, to sama dziś Opatrzność pokazowa, kiedy jak ulał w dzień tego Hymenu przysyła wieść mirakulozną, i jawném to czyni, jako Pan Bóg, co zawdy lubi krzyże, tak singulare pokrzyżował destynacye tych dwóch sióstr i dwóch braci, że z onego krzyża wyszło im zbawienie. Tandem, święcim dubeltowy fest. Ciesz się więc dubeltowo, zacna Rodzicielko, jako my się cieszym, wołający: Niech żyją Państwo Młodzi!
— Niech żyją! Vivant! Vivant! — Odkrzyknięto zewsząd.
Kapelmistrz, znudzony długą bezczynnością, zerwał się wesoło, podniósł pałeczkę, i muzykanci urżnęli godową fanfarę.
Na to hasło tylko czekał, zdawna przyczajony puszkarz, i wnet pod oknami zaczęto bić z moździerzy.

Po zdrowiu Państwa Młodych, Pierwszy Drużba, wiodący réj między młodzieżą, krępy i czupurny Pan Dederko, wstał z podniesionym puharem:
— A teraz, — wykrzyknął — zdrowie drugiéj młodéj pary, zacnego JMci Pana Koryckiego, Achilla téj cudownéj awantury, i pięknéj Maryanny czy Hedwigi, a po prawdzie powiedziałszy, nowéj Heleny, co jęczy uwięziona w Gdańskiéj Troi. Obyśmy jak najrychléj pili na ich weselu!
— Jak najrychléj! Jak najrychléj! — Odkrzyknęli wszyscy, i rzucili się ku Pani Starościnie, z kielichami w rękach, z życzeniami na ustach. Kapelmistrz widząc to poruszenie, dał znak na drugą fanfarę, i wnet moździerze znów huknęły.
Pani Starościna chciała dziękować słowem i uśmiéchem, ale oczy jéj łzami nabiegały. Kieliszek, ledwie tknięty, postawiła napowrót, i zdławionym głosem odrzekła:
— Oby tylko ta nieboraczka doczekała onego uwolnienia! Oby tymczasem Lutry nie zabrały jéj w nowy jassyr!
— Nie turbujcie się Pani Matko. — Rzekł Pan Młody chyląc się do jéj kolan, i całując jéj ręce. — Zaraz jutro, ze słonkiem wyjedziem, co tchu, co tchu, a nim się Lutry opatrzą, już ona u twoich nóg będzie leżała.
Pani Starościna uścisnęła głowę synowską ale nic nie odrzekła.
Za to, ledwie usiadł, Panna Młoda pochyliła się ku niemu, i szepnęła mu jakieś tajemnicze słówko.
Usłyszawszy je, Pan Młody poczerwieniał, zwrócił na małżonkę oczy, i odpowiedział głosem którego wybuchów, niemógł od wzruszenia zupełnie przyciszyć:
— Jakoż to może być moja panno? Ledwieś mi przysięgła przed ołtarzem, a już mię odpuszczasz od siebie?
Pani Starościna dosłyszawszy te wyrazy, nachyliła się ku młodéj parze, i spytała z uśmiéchem:
— Co to moje dzieci? Już kłótnia małżeńska? Dalibóg, zaczynacie wczas.
— Ależ, proszę Pani Matki, — odparł żywo Pan Młody, — jakoż to może być? Ona chce abym jachał nie jutro, jeno zaraz, teraz, téj minuty.
— A tak! — Przywtórzyła stanowczo Panna Młoda. — Téj minuty, bo każda minuta czekania dla Pani Matki, to sto lat boleści, każda minuta, zwlekania dla naszéj Marysi, to może jéj zguba Nie grzech-że to baraszkować w słodyczach affektu, kiedy tamta jęczy w niewoli? Abo to raz widziano, jako dla jednéj uciesznéj godziny, przegrane były batalie, utracone miasta? Nie! Ja póty nie pozwolę sobie przypiąć małżeńskiego czepca, dopóka mój Pan Małżonek nie sprowadzi tu do nóg Pani Matce jéj prawdziwéj córki. Nie pozwolę. Nie! I nie!
Mówiąc to, Krysia mimowoli podniosła głos tętniący śpiżowém brzmieniem, i dopiero przy ostatnich wyrazach spostrzegła, że cały stół, zaciekawiony tą sprzeczką Nowożeńców, zamilkł i przysłuchiwał się jéj słowom. Zmieszana, pokraśniała, i spuściła zawstydzone oczy.
Ale zamiast wstydu, spotkał ją głośny tryumf.
— A to Amazonka! — Ozwało się kilka głosów.
— Rezolutka!
— I Abnegatka!
Ozwały się inne.
A Starościna szepnęła ze wzruszeniem:
— Krysiu moja złota, pójdźże, niechże cię uścisnę.... Zgadłaś moje ciche desiderium.... Ach tak, jabym chciała aby oni już byli w drodze....
I nadbiegającą Krysię całowała po jéj białem velum.
Tymczasem Pan Wojewoda wołał:
— Mości Panie Rotmistrzu, niéma rady! Z takową Rzymianką nie przelewki. Musisz Waszmość jachać, i zasługować sobie dopiero na koronę szczęścia.
Pan Młody wstał, i stuknąwszy o stół pustym kielichem, odpowiedział:
— Teraz tedy, kiedy moja Małżonka sama spuszcza mię ze złotéj obroży, wolno mi wyznać, że i memu braterskiemu sercu niemniéj pilno do wytropienia mojéj Panny Siostry, i do naganki na Niemców. Tedy jadę, i to tego momentu. Waszmość Państwo daléj sobie zdrowi bankietujcie, ja siadam na koń i rżnę do Gdańska.
Wszyscy obecni przyklasnęli. Tylko Pani Starościna, położywszy dłoń na jego ręku, rzekła z niejakiém wahaniem:
— Synku, dobry to ferwor, wszelako trzeba nam wiedziéć, czy IMci Panu Koryckiemu będzie wygodnie tak rychło mój dom opuszczać? Wszakci on niedawno z konia zsiadł? A co gorzéj, niedawno z łoża wstał? Wszakci on kulą był połupan, i jeszcze wygląda jak mizerak? Może-by chciał choć tę jedną noc się wywczasować?
Tak nalegała słowami, ale oczy jéj, wlepione błagalnie w Pana Kaźmiérza, mówiły co innego. Pan Kaźmiérz nie potrzebował podniety jéj błagań. Zerwał się i krzyknął:
— Ja? Wywczasować? A toć ja pono i tak oka nie zmrużę, dopóka nie zliberujem Panny Starościanki. A żebym był i na dwie połówki przełupan, tobym się kazał zszyć różową nicią, i siadł niemieszkając na koń, jak to natychmiast uczynię.
Tu Pan Dederko podniósł kielich i zawołał:
— Oto mi godne kawalery! Takich lubię! Zdrowie dwóch zacnych przyszłych szwagrów!
A gdy fanfara przecięła mu dalsze słowa, odwrócił się gniewnie.
— Cicho, muzykusy! Jeszczem nie skończył. Owóż tedy, powiedam, zwyczajna Msza jest piękna, ale z assystą piękniejsza. Grodziż się i tę nabożną akcyę odbywać bez assystencyi? Wiem-ci ja wprawdzie, że takie dwa Hektory gotowe są zmódz i całą armię dyabłów heretyckich, wszelako sukkurs nigdy nie zawadzi. Ja tedy zapisowam się pod chorągiew opprymowanéj niewinności, i takoż z Waszmościami jadę. Kto więcéj chce jachać? — Zapytał, oglądając się po zgromadzeniu.
— I mnie proszę zapisać! — Zawołał jeden z obecnych.
— I mnie!
— I mnie!
— I nas!
Po zliczeniu głosów, okazało się, iż jest siedmiu ochotników. Byli to wszystko ludzie młodzi, niezwiąząni żadnym rodzinnym obowiązkiem, wszyscy dorodni, chciwi rzeczy niezwykłych, a zwłaszcza miłosnych; to téż i ta wyprawa pociągnęła ich swoją rycerską cechą.
Wszyscy jak stali, razem ze swemi dwoma przywódcami, przypadli do kolan Pani Starościny, prosząc o błogosławieństwo na drogę. Ta ich w koléj polecała Panu Bogu, i dziękowała za współczucie okazane jéj dziecięciu.



Na ten widok, całe towarzystwo zamilkło z namaszczeniem, a potém ruszyło się od stołu, aby odjeżdżających żegnać i przeprowadzać.
Nim jednak opuszczono salę, jeden z ochotników zawołał:
— Mości Panowie! Wracajcieś! Uczyńmy jeszcze koło, i złóżmy consilium bellicum, co robić, i jak robić? Bo kampania bez planu dyabła warta.
— Za pozwoleniem. — Odparł Pan Młody. — To już ostawmy IMci Panu Koryckiemu. Wszystko co ten zacny kawaler uczynił dla mojéj Panny Siostry, daje mu prawo do buławy. Niech-że więc on obmyśli nam cały plan Kampanii, a ja pierwszy idę pod rozkazy naszego Hetmana.
— Panowie Bracia, zmiłujcie się! — Krzyknął Pan Dederko. — Po co tu plany? Po co tu consilia? Zrobim zajazd na dom onego Majstra, jemu łeb ukręcim, czeladników powywieszamy, pannę Starościankę na koń, i skończona kampania.
— O! Co tak, to nie! — Przerwała żywo Pani Starościna. — Waszmoście chyba niémacie Boga w sercu? Jakoż to? Chcecie odbierać żywot człowiekowi co Marysię uchronił od pogan? Boć tak czy owak, zawdyć on ją uchronił, i na swoim sumpcie chował. Władku, słuchaj: róbcie rzecz politycznie. Co prawda, Szwab i Luter, i srogi na nią ciemiężyciel, a wżdy, jeśli można odbić Marysię bez rozlewu krwi, to będzie mi lżéj na sumnieniu.
Tu ozwał się Pan Kaźmiérz:
— Gdybym słuchał jeno głosów affektu i słusznéj koleryi, trzymałbym z IMci Panem Dederką. Ale tu pono Pani Starościna przemówiła i jako pobożna niewiasta, i jako mądry statysta. Bo dom onego Majstra, Mości Panowie, to nie dworek na wsi, co go można rozrzucić i spalić, i pojachać sobie het z wiktoryą. Tam cała respublika Gdańska przyjdzie Majstrowi na odsiecz, a ten Gdańsk to bestya harda, co nieraz i Królowi Jegomości do oczu skakała. Tedy kto tam chce wygrać, niech ma za sobą Senat miejski. Póki ja, człek obcy, chciałem onemu tutorowi odebrać jego pupilkę, a słuszniéj mówiąc, wiktymę, to te wszystkie łyczkowe senatory, a jego piwne koleżki, były za nim, i głupie ich prawo było za nim. Ale jak IMci Pan Władysław Nałęcz stawi się in persona po swoje rodzone, to będą musieli z jenszéj beczki pociągnąć, żeby tam dyabła zjedli, to z jenszéj. Tylko niech Pan Starościc weźmie wszelakie potrzebne pargaminy, aby mógł dowieść jasno jak na dłoni, że jest z niego prawdziwy Pan Starościc, i niechaj weźmie ów Szkaplirz z pisaniem, aby dowiódł, że Panna Hedwiga jest prawa Starościanka. Pójdziem do Burmistrzów i wszystko to zaświadczym, a wonczas już nie my, jeno sam Urząd miejski weźmie Pannę Starościankę za rękę, i solenniter odda ją familii.
— Wszystko to pięknie, ale jakoś pachnie mi jurystą. — Ofuknął się Pan Dederko. — A jeśli téż Niemiec uparciuch, nie bacząc na żadne pargaminy ani Urzęda, powie: «Nie oddam panny.» I zacznie się bronić kułakiem, to co?
— A no, to wtedy może przyjść do szabelek, ja nie od tego, Mościpanie. — Odparł, zaciskając pięść, Pan Kaźmiérz.
— Panno Najświętsza! Nie irrytujcie Szwaba.... — Wołała Starościna. — On gotów jeszcze, na złość wam, zabić tę niebogę.....
— Nie, Matuchno, nie damy jéj zabić, weźmiem się do rzeczy politycznie. — Zapewniał Pan Rotmistrz, i raz jeszcze ucałowawszy ręce matki, sunął co żywo do skarbczyka, dla wyszukania potrzebnych dokumentów.
Zaraz téż mężczyźni rozbiegli się po domu, ci dla nawoływania służby, tamci dla zbierania podróżnych manatków. Niewiasty obsiadły Starościnę, i cieszyły ją wesołemi nadziejami. Tylko panny popłakiwały po kątkach, z żalu że je ominie cała noc tańców i zabawy, a zwłaszcza owe Oczepiny, przy których niejedna obiecywała sobie, że poszuka szczęśliwéj wróżby, i pierwsza skoczy do zydla opróżnionego przez Krysię.
Ale Krysia w téj chwili czém innem była zajęta. Skinęła na brata. Po krótkiéj naradzie, przeszli do alkierza, dobyli z kantorka inkaust, pióra, papier, i Pan Kaźmiérz machnął list do ojca. List był króciuchny i bezładny, ale ognisty jak dusza piszącego. Uwiadamiał on w nim tylko z uniesieniem o cudowném odnalezieniu Krysi, a następnie składał prośby, tak od córki jak od Pani Starościny, aby Pan Miecznik raczył zjechać do nich co najprędzéj, bo Krysia niemoże teraz odstąpić swojéj choréj dobrodziejki, a chciałaby téj godziny paść do nóg ojcowskich. O sobie mało wspomniał, przepraszał tylko że nie jedzie naprzeciw Dobrodzieja, gdyż musi pędem wracać jeszcze do Gdańska, gdzie ma się rozstrzygnąć całe jego szczęście.
Ze swojém grubém i zamaszystém pismem, Pan Kaźmiérz prędko doleciał do końca drugiéj stronnicy. Wtedy Krysia, czytająca przez jego ramię, ozwała się:
— Dosyć, dosyć Panie Bracie. Ostawcież i dla mnie kęsek miejsca, niechże i ja wypiszę moje submissye, i nowe molestacye o rychłe da Bóg zjachanie do nas. Ach, jak pomyślę że mam obaczyć Oćca rodzonego, to aż mi w piersiach coś kołacze. Jeszcze Waszmość wypisz na wierzchu, i to długo i szeroko, gdzie jest owa Czarnorudka? A jak oświtnie, zaraz całe to pisanie oddam Panu Rękodajnemu. On z Panią Starościną bywał ongi w tamtych stroniech, a przytém z niego taki mądral, że co chce i kogo chce, choćby pod ziemią, wynajdzie. Skończone, dobrze. No, teraz jeszcze raz się uściskajmy, a potém na łeb na szyję lećcie, po tę biédną Marysię. Już ja dosyć długo zabierałam w tym domu jéj miejsce, niechże i ona dostanie swój talerz łakoci.
Już też na gwałt przywoływano Pana Kaźmiérza. Wyrwał się z objęć siostry, skoczył do czeladni.
— Maciek! Siodłać konie! Jadę do Gdańska, i ty siadaj co duchu!
Maciek, zajadający właśnie doskonałe naleśniki z powidłami, usta miał pełne słodyczy, serce zaś pełne téj nadziei, że całą noc weselną przepije, a cały dzień następny prześpi rozkosznie w dostatnim Starościńskim domu.
Na wieść tak niespodzianą, mało się nie zadławił przysmakiem, i z najwyższym podziwem wybełkotał przeciągłe:
— Ju - u - u - ż?
— A już, już. I ty Maćku już nie będziesz beczał, jeno zawdy będziesz się śmiał, bo czy wiész co ci powiem? Nasza Krysia się znalazła, i familia Panny Hedwigi się znalazła, i wszystko się fortuni, a wszystko to przez ciebie Maćku, przez to żeś onéj liny nie wyhissował. Niech cię Pan Bóg błogosławi za twoje mazgajstwo.
Maciek chwilę pomilczał, poskrobał się w głowę, nakoniec zrozumiał, i rymnął do nóg pańskich. Wszakże nadzieja Pana Kaźmiérza została omyloną, nie roześmiał się bowiem, ale znów zaczął płakać, gdzie tam płakać? Ryczał z radości.
Potém wyleciał jak szalony, i po chwili wyprowadzał na dziedziniec osiodłanego bułanka.



Nie był tam pierwszym. Konie stały już okulbaczone, tylko jeszcze przytraczano do nich węzełki podróżne, zwłaszcza broń rozmaitą, w którą nasi rycerze chcieli się na wszelki wypadek dostatnio zaopatrzéć; wprawdzie sami jéj nie przywieźli, bo na wesele zjechali tylko przy szablach, ale Pan Rotmistrz dostarczył im jéj suto. Każdy, co chciał wybierał, i pachołkowi swojemu oddawał. Potém panowie jak stali, w swoich świetnych strojach dosiedli rumaków, i gdy Pan Kaźmiérz wybiegł, już pito Strzemiennego.
Wszystko wyglądało godowo.
Dziedziniec był zatłoczony wieśniakami, którzy porzucili tańce i wieczerzę, aby się przyjrzeć niespodzianemu odjazdowi Pana Młodego. Ogrodzenie, brama, droga do kościoła, wszystko płonęło od beczek i kagańców. Kapela wyszła na ganek. Wyjechała tam i Starościna, za nią wysypał się cały orszak weselny, z białą Krysią w pośrodku.
Pan Rotmistrz wyszedł ostatni, lecz zanim nogę włożył w strzemię, wrócił się raz jeszcze na schody, porwał żonę w objęcia, i głośno ją wycałowawszy, zawołał:
— Nie zapomnij-że mnie, moja panno.
Krysia nie broniła się tym razem, oddała mężowi uściśnienie, i odparła śmiało:
— Będę na Pana mego czekała w strapieniu jakoby wdowa, i da Bóg rychło go pozdrowię w radości, jako wierna sługa.
Wielkie okrzyki potwierdziły to małżeńskie pożegnanie, kapela huknęła, dano jeszcze salwę z moździerzy, i wśród téj wrzawy świątecznéj, ruszyło małe wojsko, przodem panowie, za niemi szereg hajduków, kozaczków i przeróżnych pachołków, niby obozowych ciurów.
Długo jeszcze, wśród różowéj łuny, można było widziéć, jak zdaleka czapkami się kłaniali. Z dziedzińca odpowiadano im chórem życzeń i wiewaniem chustek, ale gdy znikli na skręcie pod gajem, zrobiło się między gośćmi zamieszanie.
— Pani Starościna omglała!
— Nie dziw, od emocyi.
— Wody! Larendogry!
Podano różne flasze, a Krysia, na któréj ramieniu zwisła głowa zemdlonéj, cuciła Dobrodziejkę, to kordyałem, to serdeczném słowem:
— Nie troskajcie się, Pani Matko! Patrzcie jeno w jakiéj oni jubilacyi odjeżdżają. To szczęśliwy prognostyk. Dalibóg szczęśliwy.
— Starościna odemknęła powieki, spojrzała na Krysię.
— Kochane dziecko! — Szepnęła. Potém, składając ręce, wpatrzyła się w gwiaździste niebo, i wielkim głosem zawołała:

— Pani Matko moja najmilsza! Za twoje rarytne cnoty, za twoją śmierć, i palmę wyniesioną z pogańskich męk, wyproś-że to w niebie, ażeby twoje ostatnie życzenie na ziemi, teraz w całkości się spełniło!









  1. «Szarsza, szarszedron, materya wełnianna z jedwabnemi nićmi pomieszana. Rzymski szarszedron chwalony był najwięcéj.» Tamże — Str. 189.
  2. «Tureckie i perskie pasy rozmaite były..... Ordynaryjny pas turecki, mędelkowym zwany, płacił się najtaniéj 4 dukaty.» Tamże — Str. 164.
  3. «Brożkiem zwał się powóz, arcystaroświeckiego kształtu, opatrzony, wspartym na cienkich kolumnach baldachimem, i firankami, wedle woli zasuwać się i odsuwać mogącemi. « — Historya Powszechna Konia p. Marjana Czapskiego — Poznań 1874 — Tom II — Str. 497.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Łuszczewska.