<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dawno noc już zapadła — i kury już piały, ale pomimo tego w Lipowicach nikt jeszcze oka nie zmrużył. Chyba tylko starzec pod piecem, albo małe niemowlę w kołysce spało, bo zresztą każdy, duży czy mały, był na nogach.
W każdym dworku jaśniało światło, po ulicy przebiegali ludzie, kobiety gromadkami zbierały się na drodze.
Nie przeszkadzała im noc, piękna noc wiosenna, księżycowa.
Widocznie coś ważnego dziać się tu musiało, bo nikt o spoczynku nie myślał, wszyscy mieli o czem mówić i nad czem się naradzać.
Najgwarniej było przed dworkiem Zacharyasza.
Dwie duże izby nie mogły pomieścić zgromadzonych, więc część znaczna na ganku się i na dziedzińcu mieściła. Gwarno było i głośno. Pojedyńcze wykrzykniki mięszały się i zlewały w jeden chór, podobny do brzęczenia pszczół w ulu, lub do szmeru wody toczącej się z góry po kamieniach.
— Cicho! cicho! bracia! — odzywał się coraz głos basowy, gromki, potężny; ale bracia niesforna nie zważała na to, głos ginął w ogólnym chórze krzyczących.
Potężna jakaś pięść tłukła w stół, niby młot w kowadło, wtórując słowom perory, której nikt ani słyszeć, ani rozumieć nie mógł.
W izbach i na ganku byli ludzie o twarzach rozgorączkowanych, spoconych, gestykulujący żywo, krzyczący.
Ten i ów zrywał czerwony szalik z szyi, inni zrzucali z siebie kubraki dla gorąca, a bardziej jeszcze dla gorączki wewnętrznej, która ich paliła jak ogień.
Jak Lipowice Lipowicami, od założenia swego — nie widziały faktu, któryby tak całą ludność wioski wzburzyć i poruszyć zdołał.
Bo też fakt był wyjątkowy, niezwykły.
Najbogatszy na całe Lipowice szlachcic Zacharyasz sprzedawał fortunę swoją i ciągnął na nową posiedzialność, w dalekie strony, o sześć mil!
Wyprzedawał wszystko, do jednego kawałka, a tych kawałków było dużo! Pół czwarta staja od Kogutowskiej granicy, piękny gruncik, sama popielatka: dwa od starego dworu, trochę w kamieniach, ale żyto bywa tam jak las; kilka pod borem, kilka koło stawu, pół trzecia morga lasu, wprawdzie samych krzaków, ale zawsze lasu; cztery morgi łąki w pięciu kawałkach nad rzeką, i to łąki gruntowej, gdzie siano pachnące jak szafran, drobne, końskie siano.
Tyle mienia! a sama posiedzialność prócz tego: dworek z gankiem, stodólsko jak na folwarku, obora, stajnia, chlewy dwa, spichlerzyk, ogrodzenie nowe, czysty płot żerdziany w dębowych kołkach, co jeszcze ze trzydzieści lat postoi!
Co tu gadać. Wiadomo, że na całe Lipowice Zacharyasz bogacz pierwszy, Zacharyasz głowa pierwsza i prawnik pierwszy i do handlu szczęśliwy jak żyd.
On tu sam rej wodził, on był do rady główny, jego wszyscy słuchali.
I zwał się on Zacharyasz, Głowacz po przezwisku, bo z rodu wszyscy Lipowiccy tu byli, ale że dużo ich, więc im przydomki różne dawano.
Zacharyasz z mądrego rodu szedł, bo jeszcze jego dziada Głowaczem zwali — a żonaty był z Woźnianką Kunegundą, bo teść jego przy Trybunale za woźnego coś przez lat siedem wisiał i tak się kodeksów nawąchał, że jak później na gospodarstwie osiadł, to do wszystkich procesów był pierwszy mechanik i głowa.
Zacharyasz się prawa od teścia wyuczył, a że się zbogacił i groszowiny nazbierał, to już jego własny przemysł i zasługa, — bo po ojcu tylko on jeden dworek wziął, a gruntu bardzo obrzednio, i prócz tego dwie siostry musiał spłacać czystym groszem, bo szwagrowie o żadnych rewersach słuchać nie chcieli.
Inny byłby zginął, jak ruda mysz w popiele, ale Zacharyasz obrotny był na wszystkie sposoby; skąpił, od ust sobie ujmował, kieliszka wódki nie wypił, a ciułał, ciułał grosz do grosza. I Kunegunda gospodyni była zawzięta, harowała od świtu do nocy, więc jakoś coraz lepiej im było...
Zbił Zacharyasz kilkaset rubli i na handel się puścił.
Nie bardzo to piękny handel był; źli ludzie śmieli się, na boku Zacharyasza Połciem nazywali lub Szczecinką, ale nie od kształtu miał głowę — rozumiał więc, że towar nie jest może zbyt wspaniały, ale handel taki dobry jak inny, a może i lepszy, bo z żydami ujadania się niema przy nim.
Kunda prowadziła w nieobecności męża gospodarstwo, a on sam puszczał się na wędrówkę z miasteczka do miasteczka, z jarmarku na jarmark; zapędzał się het! gdzie za Międzyrzec, za Białę! Znali go dobrze w Wiśnicach, Łomazach, Piszczacu, w całym świecie prawie!
Na jarmarkach towar kupował, a potem zgonników najmował i do Warszawy pędził — a zawsze dobrze sprzedał, zawsze skorzystał.
Fortuna rosła, grosz zależały zawsze był w skrzyni. Głowacz skupował przy okazyi staja i półstajki, rozszerzał budowle, powiększał inwentarz — aż został pierwszym bogaczem na całe Lipowice i na całą parafię.
Choć go tam złośliwi Połciem nazywali, nie zważał — tem bardziej, że i honory spadały także na niego.
Był w dozorze kościelnym członkiem, w bractwie starszym, za procesyą ze światłem chodził, nieraz i baldachim nad księdzem nosił — a że grosz miał, więc mu się wszyscy kłaniali jak panu.
Człowiekowi wszelako zawsze mało, zawsze chciałby więcej i więcej. Taka natura pożądliwa; więc też i Zacharyasz już na staja i półstajki nie patrzał, ale włók kilku pragnął — obszaru, żeby choć na trzy pary wołów było co orać.
Akurat sprzedawali w drugim powiecie duży majątek Latoszyn. Zacharyasz pojechał, obejrzał i zaczął dumać.
Bywało stanie na środku gościńca, fajkę w gębie trzyma, w ziemię patrzy i duma. Choć mówić do niego, choć go trącić, — on nic — wciąż myśli — aż mu na skroniach żyły jak baty wystąpią, aż ma przed oczami pociemnieje.
Nie dziw, swoje sprzedawać, a na taki Latoszyn się rzucić, to żart nie jest. Pieniędzy trzeba jak lodu, forsy grubej. Bez wspólników nie sposób — trzeba tedy ich dobrać, z pomiędzy swoich, z pośród „panów braci“.
Tu posprzedawać, tam kupić. Targować się na obie strony — a tam znów dzielić inwentarz, budowle, grunta!...
Jest nad czem dumać.
To też nie darmo Zacharyasz godzinami stoi jak słup i nie widzi nic i nie słyszy, chyba że go Kunda za rękaw pociągnie i jeść do izby zawoła.
Ale w takim interesie ciężkim, w takiem zadumaniu, to i do jadła człowiek nie ażeby — i choćby mu pączki z kartofli, choćby prosię kaszą nadziane, choćby nie wiem jaki smakołyk dawali — apetytu niema. Łyżka sama z rąk wypada i ani weź.
Wielkie myślenie, to wielki ciężar, ale podjąć go przecie i dźwigać trzeba.
Zacharyasz sam się na cały Latoszyn nie rzuci — wspólników przybrać musi, a to rzecz także niełatwa, bo niema gorszej rzeczy nad złego sąsiada i złego wspólnika. Jak człowiek źle trafi, to życie sobie zatruje i niema ani dnia, ani nocy, ani snu, ani godziny spokojnej.
Dobór niełatwy, tembardziej, że najczęściej tak oto przewrotnie się dzieje. Jak jest człowiek dobry, spokojny, nikomu w drogę niewchodzacy, co siedzi cicho, jak mysz pod miotłą — to go do współki przyjąć nie można — bo biedota, forsy żadnej nie posiada, — z pomiędzy pieniężników zaś — Panie odpuść!
Jeden fanaberye takie miewa, że bez kija do niego nie przystępuj — drugi, sam by uszedł, ale kobieta nim rządzi, a kobieta taka co jak gębę rozpuści, to trzeba za dziesiątą granicę uciekać; inny będzie niewyraźny, ni w pięć, ni w dziewięć, interesu nie zna i sam nie wie czego ma się trzymać; czwarty znów wartogłów, u którego siedm piątków w tygodniu — a do zwady pierwszy, chciałby cały świat dla siebie zagarnąć...
Trudno.
Aliści Zacharyasz, po długich deliberacyach, wybrał sobie nareszcie czterech towarzyszów do współki, na czele której stanął.
Mieli oni trochę gotowego grosza, a prócz tego ze sprzedaży fortun swych w Lipowicach spodziewali się także coś osiągnąć.
Jeden z nich Piotr, z przezwiska Wydra, największy kapitał wnosił do współki — pozostali zaś: Milczek Atanazy, Ignacy Wędrowny i Rafał Hulajdusza, we trzech mogli mieć mniej więcej tyle kapitału, ile sam Zacharyasz.
Amatorów na Latoszyn znalazłoby się we wsi i więcej — ale Zacharyasz bał się licznej spółki ze względu na trudność podziału.
Z samego początku zaraz, ledwie że zadatek dali, jeszcze się starych siedzib nie pozbyli i nie przenieśli się na nowe miejsce — a już między kobietami były poswarki, już się zaczęły przemawiać — ale cóż robić — taka ich natura!
Lipowice była wioska ludna, a ziemia trzymała się w cenie, bo każdy ją mieć pragnął. Na lada marny zagonek zaraz się znajdował amator, i to ze swoich, bo obcego dopuścić nie chciano.
Sprzedaż najmniejszego kawałka gruntu wywoływała konkurencyę i ruch wielki we wsi całej, a cóż dopiero sprzedaż pięciu co najlepszych fortun odrazu!
To też tłoczyli się ludzie do dworku Zacharyasza, jak do kościoła; krzyczeli, targowali się i tłukli sobie ręce, aż im puchły.
Nie zważali, że noc zapadła, że kury już pieją.
Cóż tam noc! Noc będzie i jutro i pojutrze i za tydzień i za rok, jak Pan Bóg da doczekać, a zagony do sprzedania dziś są — a jutro mogą nie być.
Naród chciwy do kupna aż piszczy, więc jeden przez drugiego podbija.
I dziwić się niema czemu, bo nad ziemię cóż jest lepszego? Pieniądze złodziej ukradnie, dom ogień spali, a święta ziemia zawsze będzie ziemią! Byle ją sochą cokolwiek po grzbiecie podrapać — da co rok chleba i kartofli dla ludzi, słomy i pastwiska dla bydlęcia.
Człowiek przytem sam do ludzi podobniejszy, gdy gruntu kawałek posiada. Czy to mniej, czy więcej, zawsze jest sobie obsiedziały i minę inszą ma i poszanowanie w świecie. Nie boi się lada kogo — bo też i lada czyjej łaski nie żąda. Ma swój chleb; chce to robi, nie chce to nie — słowem pan jest, co się zowie.
Rzucają się też ludzie do kupna, bo każdy ziemi jest żądny — a prócz tego, jedenby chciał córkę wywianować — drugi znów syna oddzielnie obsadzić — każdy według swojej kalkulacyi.
Na środku izby stoi stół sosnowy, duży, czerwoną wypłowiałą serwetą przykryty; przy stole siedzi Zacharyasz, obok niego kilku panów braci, a młody Milczek, chłopak ogromnie ciekawy i zdatny do wszelkiego obrotu — zapisuje na papierze, co mu starsi każą.
Przed Głowaczem leży sporo pomiętych banknotów.
W izbie było duszno i parno. Obecni mieli twarze czerwone, oczy błyszczące, niektórzy pozrzucali z siebie kapoty dla gorąca.
Nareszcie Zacharyasz pieniądze zgarnął, żonie je oddał i zawołał:
— Dość! reszta niech będzie do jutra!
— Tylko mnie jeszcze dwa zagonki pod lasem!
— Mnie łączkę!
— Mnie tamten kawałeczek od stawu!
— Dobre pieniądze daję!
— Zara płacę! Wszystko kładę na stół. Nie żądam poczekania.
— Dość! dość! — krzyknął Zacharyasz — żebyście mi samemi dukatami płacili, dziś nic więcej nie sprzedam — i skutek!
— Panie bracie!
— Rzekło się nie, to nie! Czas spać. Co ma być, to jutro, da Pan Bóg doczekać, będzie. Kto zechce da zadatek, a pojutrze do regenta i niech wam Bóg szczęści — dorabiajcie się na starych śmieciach.
— Dziękujemy za dobre słowo.
— Spać! spać!
— Jabym tylko jedno chciał rzec — odezwał się jakiś wysoki, chudy szlachcic — jedno słówko — i nachyliwszy się do ucha Zacharyasza, szeptać zaczął.
— Rzekło się już — powtarzał Zacharyasz — pole nie zając, nie ucieknie.
— A jak inszy będzie więcej dawał?
— To wy, panie bracie, dacie jeszcze więcej i zagonki wasze.
Powoli zaczęli się ludzie rozchodzić — ale spać nikt nie myślał. Jedni z kumami się naradzali, drudzy zamknąwszy się w domach, wydobywali z różnych skrytek oszczędności, przez długie lata zbierane i przeliczali je po dziesięć razy — a byli i tacy, co ledwie świtu doczekawszy, poszli w pole jeszcze raz oglądać zagony, celem pożądania będące. Widzieli je przecież tyle razy, przez całe lata mieli je przed oczyma, a jednak... no, inaczej człowiek patrzy na cudze, a inaczej na to, co swojem mieć pragnie.
Hulajdusza także spać nie poszedł.
Wziął kij w rękę i w pole się udał. Cała jego fortuna była już wyprzedana, pobrał zadatki od nabywców — ale przed zrobieniem aktu jeszcze raz chciał na pola spojrzeć, rozważyć, czy nie sprzedał za tanio, namyśleć się, czyby nie zwrócić zadatków.
I pola żal mu było i pieniędzy wziętych żal także.
Kupno części Latoszyna nęciło go, lecz zarazem napełniało obawą. Kto wie, co tam będzie? Towarzystwo zostaje przy gruncie, część szacunku także hypotekę obciąży. Jeżeli urodzaj dopisze, to pół biedy — ale w razie klęski, pomorku, albo gradu?
Wstrząsnął się, pomyślawszy o tem, i zrobił taki gest, jakby komu wygrażał.
Dziwny był to człowiek ten szlachcic. Nazywano go Hulajduszą, bo takie przezwisko po dziadku hulace w spadku dostał, ale wcale na Hulajduszę nie wyglądał.
Ponury i milczący, ludziom prosto w oczy nie patrzył, lecz z pod spuszczonych powiek po stronie wodził oczami; z nikim się w rozmowy nie wdawał, nigdy nie zabawił się w porządnej kompanii, na jarmarku, albo na odpuście.
Powiadali o nim, że pierwszą swoją żonę głodem na śmierć zamorzył, ale druga za to całkiem mu do serca przypadła, gdyż przewyższała go w skąpstwie.
Oboje wyglądali jak szkielety, odziewali się lada jako, a obuwie nosili chyba tylko w mróz wielki, lub w święto uroczyste.
Czem się żywili, nikt nie wiedział, ale ani parobka, ani dziewki utrzymać nie mogli, bo każdy od nich, dla wielkiego głodu, za dziesiątą granicę uciekał. Chyba biedactwo jakie albo niedołęga, co już nigdzie przytułku znaleźć nie mógł, u Rafałów się jakiś czas przetrzymał, i to przez zimę tylko, bo na lato wolał bydło paść, albo jagody po lesie zbierać, aniżeli w takiej służbie mrzeć głód i ciągłych nauk o obżarstwie słuchać.
Dzieci nie mieli — był wprawdzie po pierwszej żonie chłopaczek chuderlawy, bladziutki, dziwnie do nieboszczki podobny, bo i oczy miał modre, posmutniałe, i włosy jak świeżego lnu motek, i taki był pokorny i cichy, jak nieboszczka; ale zaprzepaścił się gdzieś, jak kamień w wodę, że ani słychu o nim, ani wieści. Czy się utopił w stawie, czy go wilki w lesie zjadły, czy zły człowiek zabrał — niewiadomo, dość, że przepadł.
Miał już wtedy coś koło ośmiu lat, akuratnie przed świętym Janem to było, gęsi pasł — i tak się jakoś zamyślił, zadumał, że nie dostrzegł, jak gąsior, najgorszy szkodnik i pierwszy do wszystkiego szelmostwa przywódca, wszedł w owies sąsiedzki.
Na nieszczęście, sąsiada złe przyniosło, i jak rzucił kamieniem z wielkiej złości, tak gąsiora od jednego razu uśmiercił.
Biedny Wojtuś, zobaczywszy, że się takie nieszczęście stało, uciekać zaczął wprost przed siebie, gdzie go oczy poniosły; uciekał, uciekał, co tchu w piersiach starczyło i już od tej pory nikt go w Lipowicach nie widział.
Hulajdusza o tego gąsiora z sąsiadem przez lat siedm po sądach się wodził i obadwa pieniędzy moc na sprawy wydali. Śledztwo było, oboje Rafałów do sądu wołali, a co z tego wynikło ludzkich gawęd, toby i na wołowej skórze nie spisał!
Z czasem zatarło się to jakoś i ucichło; a że akurat u Milczków wół padł nagle, a potem się Zacharyaszowa źrebica na płocie przebiła, więc ludzie mieli nowe do gawęd kwestye i o Wojtusiu zapomnieli na szczęt.
Zatraciło się biedne dziecko — i po wszystkiem.
Może jakie wspomnienia o nim zachowała czarna Magda, jedyne ludzkie stworzenie, które się domostwa Rafałów trzymało, nie zważając na głód, a czasem i na poszturchanie nawet.
Rafałowa mogła na nią pomstować i wymyślać co wlazło, bo czarna Magda od urodzenia głucha była i niema. Ledwie że ją ludzie dobrzy nauczyli przeżegnać się — i to z wielką biedą.
Trzymać u siebie nikt jej nie chciał, bo choć do roboty była zdatna, a siłę za dwóch chłopów miała, ale powiadali o niej, że duchów widzi, że z umarłemi, z upiorami po cmentarzach rozmawia, że może zadawać i uroki rzucać, że potrafi na konie zmorę sprowadzić, krowom mleko odebrać — więc też ludzie bali się jej jakby nawiedzonej.
I prosta rzecz, któżby chciał takie stworzenie w domu trzymać?
Po prawdzie niby to ono człowiek — a przecież nie człowiek. Pacierza nie mówi, „pochwalony“ nie rzeknie, potrzeby swojej, żądania, ani myśli nie objawi; a przecież także i nie bydlę... człowieczą postać ma — a wiadomo, że człowiek na obraz i podobieństwo Boże stworzony.
Małe dzieci bały się Magdy, jak ognia, a nawet nieme stworzenia, nie mówiąc już o bydle, ale nawet psi, słuch względem niej znali. Insze, złe takie, że przejść nikomu nie dadzą, a na Magdę żaden ani zawarczy, ani szczeknie.
Ustępują przed nią, niby przed duchem. Jeden ogon zwiesi, ucieka i skomli — a drugi na łapy się wspina, łasi się, jakby jej opowiadać co chciał.
I bydło tak samo.
Trafi się krowa bodąca, że jej albo rogi spiłować, albo deszczułkę nabić na nie potrzeba, przed pastuchem posłuchu żadnego nie zna, bata się nie zlęknie, ani kija — a za czarną Magdą pójdzie, jak owieczka i pogłaskać się da i zaprowadzić wszędzie.
To też ludzie bali się Magdy bardzo, a bali może i dla tego, że ona sama nikogo, ani niczego nie lękała się nigdy.
Wszystko dla niej jedno, czy dzień, czy noc, czy pole, czy cmentarz, włóczyła się wszędzie i przygody żadnej nie miała; ani jej wilk drogi nie przestąpił, ani ją złe kiedy nastraszyło, szła sobie wszędzie śmiało, wprost przed siebie, jakby całe Lipowice jej były.
Jadła mało co: chleba kawałek, trochę wody ze zdroju, rzadko kiedy ciepłego pożywienia łyżka — oto całe jej jedzenie, choć i to Rafałowej zawiele się zdało i to wymawiała, krzycząc na całą wieś, że darmozjadów trzymać musi, wiecznie głodne gęby zapychać — przybłędów z całego świata żywić...
Było to z tego pomsty różnej i obrazy Boskiej dość, ale niemowa nie słyszała, nie rozumiała ludzkiego gadania — nie umiała odgadywać, a do roboty starczyła za dwóch chłopów, więc Rafał nie wypędzał jej z domu.
Sama Rafałowa na pierwsze wejrzenie nie bardzo była pokaźna. Wysoka, niby tyczka od grochu, chuda, od słońca i roboty czarna prawie, w wytartej chuścinie na głowie, nie mogła się bardzo komu podobać; ale przyjrzawszy się bliżej, osobliwie w niedzielę, lub w święto większe, kiedy ogarnęła się trochę i przyczesała włosy niby smoła czarne — to była podobna do ludzi.
Nawet po bliższem przypatrzeniu się, można było widzieć, że ta twarz ogorzała nie jest taka, jak wszystkie kobiece twarze, owszem ma w sobie jakąś delikatność, jakieś coś, co trudno nawet słowami opowiedzieć.
Czoło niby jak każde czoło, ale jakieś inaksze, nos, usta równiejsze, foremniejsze, takie jak u kamiennych figur bywają, a oczy! niech Bóg broni od takich oczów każdego.
Na pierwsze wejrzenie osobliwego w nich nic, spokojne, ciche oczy — ale niekiedy błysnęło w nich coś, jakby ogień nie ogień, dusza nie dusza, ale w tem błyśnięciu dobrego nic nie było. Mignęło się to jak błyskawica, jak piorunowy język podczas burzy — i zgasło zaraz i znów oczy były spokojne, jak sina toń jeziora, co choć topielca poźrze, lecz wnet się uspokoi i niewiniątko udaje.
Czy to tak chciwość przez te oczy błyskała, czy inna moc, kto mógł zgadnąć — ale dobrego nie było w tem nic... bo kobiece oczy czy się w wesołości roześmieją, czy na dziecko spojrzą, czy się jakiem szczęściem albo zabawką ucieszą, to inną jasność miewają.
Jest bo taka jasność co grzeje i taka jasność co piecze i pali, a właśnie te blaski, co się niekiedy w oczach Rafałowej migały, były palące i straszne.
Niekiedy śmielszy chłopak (bo teraz naród rozwydrzony i niebojący jest), spojrzał Rafałowej w oczy, ale cofał spojrzenie swoje jeszcze prędzej, taka nieludzka moc w nich była. Niby piorunowy język, a niby nóż wyostrzony, świecący — a zimny.
Może dla tego Hulajdusza nosił zawsze, na podobieństwo wołu, głowę ku ziemi zwieszoną, żeby się z temi ogniami dziwnemi i z temi nożami chłodnemi nie spotykać.
Lękał się kobiety swojej i lękał się wejrzenia, które właśnie było takie, jakby kto z żarzącego węgla popiół zdmuchnął i dmuchaniem bardziej go jeszcze rozżarzył.
Nie słyszano jednak we wsi, żeby się Rafałowie swarzyli, choć też i nikt nie słyszał, ażeby jedno drugiemu dobre słowo dało. Żyli sobie spokojnie, jak dwa konie przy dyszlu, lub dwa woły w jarzmie. On ciągnął i ona ciągnęła, on dźwigał — ona dźwigała; on za sochą, za broną — ona w ogrodach; on z kosą — ona z grabiami; on z cepem — ona z szuflą do wiania.
Cicho u nich było w chałupie i spokojnie dość, dorabiali się i pieniądze mieli, ale nie zazdrościł im nikt i nikt do nich nie zaglądał do domu. Dziady nawet, co się po żebraninie włóczyli, omijali ich progi — chyba, że jaki zagraniczny dziadzisko, gdy się z dziesiątej wsi przywlókł, do Hulajduszów zakołatał — ale jak zamiast jałmużny, po karku dostał, to dwudziestemu zapowiedział, żeby ten dworek omijał.
I pies u Hulajduszów był jakiś osobliwszy, prawie że do psa niepodobny. Na krótkich nogach, ze stojącemi uszami, kosmaty, z siercią zjeżoną, prawie nigdy nie szczekał, ale za to milczkiem kąsać lubił. Leżał zwykle przez cały dzień pod progiem, a nocą włóczył się, żeru szukając. Nikt nie widział też, żeby się z innemi psami gonił, albo figlował.
Trzymał się na uboczu — jak i jego państwo.
Drugi wspólnik Zacharyasza — Milczek, był całkiem inny człowiek. Zabawić się lubił, przy robocie sobie przyśpiewywał — ale głowinę miał słabą, najprościejszej rzeczy nie mógł zrozumieć.
Choć mu co tłómaczyć, choć jak łopatą kłaść do głowy, on tylko gębę otworzy i śmieje się, jak dzieciak. To szczęście, że nad głupimi Pan Bóg czuwa i jak komu głowy nie da — to go za to kobietą obdarzy taką, że siedmiu chłopów w rozumie przejdzie.
Taką właśnie Milczkowa była.
Do gminy, do sądu, gdzie tylko głową wypadło pokręcić — ona jeździła. Milczek przy progu stał i czapkę w garści miętosił — a ona jak dobyła głosu, to sędziowie zdumiewali się, adwokaci milkli — a sam prezes bywało głową kiwał.
Kobieta wypraktykowana na wszystko — na cztery nogi kuta, do procesów, do gospodarstwa, do dzieci chowania jedyna. Wszystko drżało przed nią w całym domu — i poważanie u ludzi miała i mir.
W całych Lipowicach rozum pani Milczkowej był znany i nieraz ludzie przychodzili jej rady zasięgać.
Nie napróżno w Piśmie stoi o niewieście mądrej.
Gdy Zacharyasz Milczkom współkę co do kupna Latoszyna zaproponował, to Milczek aż zęby wytrzeszczył, tak się cieszył i śmiał — ale ona zażądała trzech dni do namysłu, a potem na grunt zjeżdżała — i niedość na tem, w hypotece była — zanim ostatecznie przyzwolenie wyrzekła.
Atanazy Wydra szlachcic był porządny, pracowity, oszczędny, grosza sobie trochę uzbierał i rad był, że się na większej przestrzeni osiedli.
To sobie tylko zastrzegał, żeby Latoszyna na drobne kawałeczki nie ćwiertować, bo w takich działkach sąsiedzkich o spory i obrazę Bożą nie trudno — a obrazy Bożej unikał ten szlachcic, bo nabożny był, bardzo nabożny.
I nabożeństwo jego nie było takie, żeby je ludzie widzieli; owszem, nawet jak był na Sumie, to nie śpiewał z narodem; ale za to, jak upatrzył w dzień powszedni, że kościół otwarty, a nikogo w nim niema — to wszedł, runął jak długi przed Panem Jezusem i modlił się i niby małe dziecko przed matką rodzoną się skarżył. Jeżeli zaś nie wypadło mu w kościele być, to przy kapliczce przydrożnej, albo przed figurę sobie ukląkł i modlitwy gorące odmawiał.
Rzetelny przytem był nad podziw.
Jeżeli rzekł komu słowo, to już ono pewne było jak mur, a jeżeli nie mógł się czego podjąć, to żeby go w drobne kawałki siec, obietnicy nie dał. Parobki a dziewki dobijały się u Atanazego o służbę, bo człowiek dobry był, krzywdy nikomu nie wyrządził, marnego słowa nie powiedział. I ona też niezgorsza kobiecina. Pracowita, zabiegliwa, ale chciwości w niej nie było, a choć swoich dzieci miała pięcioro, zawsze jednak to sierotkę, to kalekę jaką, przygarnęła — a przygarnąwszy, była dla niej jak matka.
Szukali się oboje, niby w korcu maku. Jedno i drugie ciche, rzetelne, spokojne, wody nie zamącili nikomu i woleli swego nawet ustąpić, byle tylko spokój był święty i zgoda.
Ostatni wspólnik, Wędrowny, ztąd miał takie przezwisko, że ojciec jego nigdzie miejsca zagrzać nie lubił i choć swoją fortunę miał, wolał jednak ekonomować i po służbach się włóczyć. Tu był rok, tam dwa, gdzieindziej znowuż rok — i przez długie życie swoje nie z jednego pieca chleb jadł i pewnie cały kraj, jak i długi i szeroki, spenetrował.
Fortunę swoją tymczasem dzierżawą puszczał. Dopiero, jak go już starość zaczynała przygniatać, gdy wreszcie nie chciało się w zależności i obowiązku żyć, wymówił dzierżawcy i sam na swoich śmieciach osiadł, ale nie na długo, gdyż rozchorował się i umarł, pozostawiając gospodarkę jedynemu synowi Ignacemu.
Syn po ojcu wziął fortunę i przezwisko — i teraz oto do współki z Zacharyaszem na Latoszyn się puszczał.
Obyty już on był trochę w świecie, gdyż z ojcem po różnych kominkach się włóczył, przyczem gładkości pewnej nabrał i obycia, a jak mu się trafiło między obcymi ludźmi znaleźć, języka w gębie nie zapominał, owszem dobrze wiedział, jak każdego uhonorować i komu jakie słowo powiedzieć należy.
Taki człowiek do współki był nawet pożądany, bo sam Zacharyasz, chociaż w głowie tęgi i prawo znający, ale wymowy wielkiej nie miał; Milczek tyle znaczył co i nic, Atanazy, rozmodlony zawsze, o Bożym świecie nie wiedział, a Hulajduszę głównie dla jego pieniędzy do współki przyjęto.
Była wprawdzie Milczkowa, mądra i wymowna kobieta, do każdego obrotu zdatna — ale sama polityka nie pozwalała na to, żeby pięciu szlachty, i to nielada jakiej szlachty, dobrego gębacza między sobą nie znalazło i potrzebowało babą się zastawiać.
Dobrze to sobie w głowie rozważył Zacharyasz i Ignacego sam do współki zaprosił, pamiętny na przysłowie, że kot łowny, a chłop mowny zawsze sobie da radę na świecie.
Co prawda, to i z powierzchowności Ignacy najlepiej wyglądał.
Chłop w sile wieku był, zdrów jak koń, krzepki, wysoki, wąs miał zawiesisty, suty — a jak się bywało ubrał odświętnie, a cholewy od butów pod spodniami ukrył, to choć go na hrabiowskie salony puszczaj, taki był miniasty i pokaźny!
I mowę miał piękną, i nie taką jak ludzie wszyscy, ale zawsze taki jakiś wyraz, takie przysłowie przyczepił, że prosty człowiek tylko usta otworzył i nie rozumiał nic, choćby mu zęby wybijać — a ludziom znów uczonym, którzy wielką edukacyę mają, dziwno było, zkąd człowiek prostej kondycyi takie niektóre wyrazy łacińskie zna, że nietylko ksiądz proboszcz, ale cała kapituła nawet nie potrafiłaby ich znaczenia odgadnąć.
Wspólnicy szczęśliwie wyprzedali swoje fortuny co do najmniejszego kawałka. Pobrali część pieniędzy z góry, resztę przyobiecali czekać do roku, ale dla pewności musiał regent nowonabywców poopisywać, jak wężów, bo to żartu w takim grubym interesie niema.
Gdy już wszystko pokończone było, postanowiono razem najpotrzebniejsze sprzęty i część niesprzedanego inwentarza zabrawszy, w drogę do miejsca nowej gospodarki wyruszyć. Bracia szlachta, co w Lipowicach nadal mieli pozostać, przyrzekli furmanek pod graty i rupiecie wszelakie dostarczyć i do samego miejsca sąsiadów odprowadzić.
We czwartek rano w kościele parafialnym odbyło się nabożeństwo, na intencyę tych, co w dalsze strony za chlebem dążą i tych, którzy na nowonabytych kawałkach pracować zamierzają.
Proboszcz, przy tej okazyi, po skończonej Mszy świętej, z przed stopni ołtarza przemówił tak serdecznie, że się wszyscy zgromadzeni w kościele popłakali jak bobry; potem krzyż święty nad głowami zakreślił i pobłogosławił.
Po nabożeństwie powrócili wszyscy do Lipowic, aby tam po ludzku się z sąsiadami pożegnać.
Rzeczy odjeżdżających były już spakowane, złożone na fury — tylko konie zaprządz i jechać — ale tak o suchej gębie odjeżdżać któż puści?
Gerwazy Lipowicki, po przezwisku Pieróg, który od Zacharyasza dworek i prawie połowę fortuny nabył, wyprawił pożegnalny obiad w dworku Zacharyasza, a raczej w swoim już własnym.
Sąsiedzi nie dali mu jednak dźwigać całego brzemienia kosztów; każdy, uboższy czy bogatszy, przyczynił się ile możności.
A też była to uczta, jakiej dawno świat i Lipowice nie widziały.
Rozstawiono stoły, różnorodnemi serwetami przykryte, a gdy serwet zabrakło, to na szarych końcach ma się rozumieć, płachtami albo kilimkiem ponakrywano, aby było politycznie i aby stół gołemi deskami nie świecił.
Przy stołach poustawiano ławy, stołki, krzesełka, a nawet w braku inszych mebli, konewki i beczułki, żeby każdy z biesiadników miał swoją wygodę i nie potrzebował stojący darów Bożych spożywać.
W dużym saganie od kartofli grzała się woda na herbatę, chociaż oprócz tego był i samowar, przeznaczony dla poważniejszych i dystyngowańszych uczestników biesiady.
Były też i flasze z gorzałką prostą i słodką, butelki z bawarem i półbeczek prostego piwa, a Gerwazowa, sławna na całe Lipowice gospodyni, sama nagotowała krupniku.
Zagraniczni ludzie, którzy nigdy na Podlasie nie zajeżdżali i w szlacheckiej wiosce nie byli, nie znają tego wspaniałego trunku, z którym żadne wino na świecie, ani żaden likwor nawet, w porównanie iść nie może.
Ani francuzi, ani anglikowie, ani żadne insze niemcy, co za morzami i za górami mieszkają, takiego trunku nie pili i takiego smaku i takiej ciepłości dziwnej, co człowieka nawskroś przenika i przejmuje, nie zaznali i nie zaznają — bo do „krupniku“ dużo rzeczy potrzeba, których zagraniczne narody nie znają, a choćby nawet i znały, to nie mają tego sensu i tego pomiarkowania, w jakiej proporcyi je użyć.
Trzeba bo i okowity doskonałej, niedobieranej, mocnej, przynajmniej dziesiątej próby, tak jak z kotła wychodzi, i masła i miodu, co go pszczółki z kwitnącej lipiny zbierały, i korzeni przeróżnych od żyda, jako cynamonu, jako goździków... i inszych zapachów i smaków...
Dopiero jak się to wszystko do kupy zmiesza i na ogniu dobrze zagotuje — i jak człowiek takiego ukropu szklaneczkę przez gardło przepuści, to go ciepło ogarnie, niby w południe we żniwa, a w głowie mu zaszumi, a przed oczami siedm światów się pokaże.
I siła i moc i wymowa i kochanie i płacz i śmiech i odwaga obudzą się w nim, jako zaczarowane królewny z uśpienia, i ściskałby przyjaciela i wroga mordował i pieśniby śpiewał światowe i skrzypków z basistą zawołał i rzempolenia słuchał dla uciechy.
Inszy jest człowiek całkiem, jak tego trunku spróbuje: wszystko, co ma na wnętrzu, wypowie i ukryty żal wyzna i z tego, co na samem dnie serca nosił, wyspowiada się przed przyjacielem — i tupnie nogą i krzyknie i czasem wyczubi się z kim — aż go baba pchnie do stodoły na słomę... A i w tenczas jeszcze ciepłość rozejdzie się w nim po wszystkich kościach, jak po piecowych czeluściach, i sen go ogarnie mocny, że będzie leżał niby kamień i nie ocknie się, choćby we wszystkie dzwony dzwonili — aż do drugiego dnia.
Taki to trunek na podziw wspaniały i osobliwy, bo różne sposoby są w nim pomieszane. Okowita moc ma, miód człowieka przenika, masło gładzi, goździki po żyłach krew rozganiają — a ogień to wszystko do kupy złącza i ciepłość czyni.
Nie każda gospodyni foremnie krupnik gotować potrafi — ale Gerwazowa sławę swoją ma i wypraktykowana jest, bo na każdą uroczystość taki trunek przyrządza, — a teraz jeszcze, gdy na nowe dziedzictwo przenosiny sprawia, a sąsiadów na pożegnanie i na odjazd chce uczcić — dołożyła starania i nie odstąpiła od komina, dopóki krupnik nie był już całkiem gotowy.
Z mis i półmisków buchała para i szły zapachy przeróżne, bo i uczta była nad podziw! Od prosiąt, od kiełbas, od śledzi, od kartoflanych pączków, od kaszy jaglanej, od racuszków na oleju! Ktoby tam spisał te jadła przeróżne, pod których ciężarem stoły trzeszczały, ktoby opowiedział i wyliczył?!
Pełno ludzi było w izbie. Przy stole sami tylko mężczyźni, a kobiety znowu w swojej kompanii i na swój sposób raczyły się to w innej stancyi, to w alkierzu; ile że z całej wsi baby w jednej izbie, a jeszcze przy krupniku, nie utrzymałyby się w kompani, dla różnych tam swoich sprzeczek i poswarków. Zawsze mają one między sobą — to o kurę, to o czepek, to choćby i o ten wiatr co w polu wieje.
Na pierwszem miejscu Zacharyasz zasiadł, jako najwspanialsza z całych Lipowic osoba, przy nim Gerwazy, Milczek, Wędrowny i inni, jak tam sobie który sąsiedztwo upodobał.
Hulajdusza długo się namyślał gdzie usiąść.
Oczami wodził z podełba, oblizywał się, a nozdrzami ruszał jak wilk, gdy się koło stada owiec przemyka i świeże mięso wietrzy. Wahał się w niepewności, nareszcie jakby go co pchnęło, w sam kąt się wtulił, gdzie najciemniej i gdzie ścisk był najmniejszy. Przed nim stały dwie misy, a buchająca z nich para zasłaniała go całkiem.
Przepili panowie bracia do siebie raz i drugi i zaczęli jeść, po gospodarsku, porządnie.
Rzekło się po gospodarsku, bo w każdem zatrudnieniu człowiek inszą modą jada — a taki co sochę dźwiga i za broną chadza — najporządniej. Zasiądzie sobie dobrze, przeżegna się, Pana Boga pochwali i łyżkę do garści wziąwszy, dary Boże spożywa, pomaleńku, nie śpiesząc się i nie przerywa sobie, jak w inszym stanie, próżną gadaniną, ani nie śmieje się przytem, tylko chce sobie podjeść po ludzku.
To też, gdy panowie bracia jedli, panowało milczenie, przerywane brzękiem łyżek i noży, albo chichotaniem się kobiet, które z wielką wstydliwością do kieliszka się brały.
Hulajdusza jadł tak, jakby go ta uczta miała już na całe życie zasycić, a prawdę rzekłszy, nietylko o gębie, ale i o kieszeniach pamiętał, bo tkał w nie ukradkiem co mu pod rękę wpadło, kawałki mięsa, dzwonka śledzia, bułki. Oczy mu się świeciły jak u kota, bo na takich godach nie bywał i tyle jadła na raz pewnie w swojem życiu nie widział.
Gdy już goście pożywili się cokolwiek, Gerwazowa gorący krupnik podała. Ponalewano szklanki i wnet gwarno się zaczęło robić i głośno.
Zacharyasz podniósł się z ławy. Ciężką pięścią w stół grzmotnął, aż szkło wszystko brzęknęło i zawołał:
— Panowie bracia kochani, sąsiedzi i przyjaciele, które tu w uczciwej kompanii zgromadzone jesteście! żyliśmy ze sobą rozmaicie, jako po sąsiedzku, że jeden drugiemu bydlę w szkodę wpędzi, albo choćby nie ze złego serca psotę jaką uczyni, która że dla popędliwości ludzkiej, jako każdy za chudobą swoją i mieniem stoi...
— Oj prawda, prawda święta!
— Więc — ciągnął dalej mówca — czy przetrąci, czy zajmie, czy trafunkiem sochą o cudzą miedzę zawadzi i półskibki oderznie, co i każdemu się trafi, my, odchodzące już od was, odpuszczenia prosimy, które żebyście słowem złem nie wspominali imienia naszego...
— I Chrystus Pan łotrowi na krzyżu odpuścił — rzekł, składając ręce nabożnie, Wydra.
Zacharyasz usiadł.
— Panie bracie — zawołał Gerwazy — co złego wyrzucamy z serca swego; a coście dobrego zrobili, za to zawsze będziecie nam mili!
— I gładko i do składu — rzekł Hulajdusza przeciągle, chowając do kieszeni spory kawał kiełbasy.
— I prawdziwie do składu — pisnął mu nad samem uchem młody Milczek, dostrzegłszy manewr z kiełbasą.
Hulajdusza oczy spuścił i udał, że nie słyszy przymówki.
— Ej! ej! czy tak, czy siak — ozwał się jeden ze szlachty — a zawsze szkoda was, panie Zacharyaszu! Tyle lat!
— Tyle lat!
— Od urodzenia samego... a teraz na starość opuszczacie nas, porzucacie swoje pole i swoje obejście i sąsiadów...
— Porzucacie!
— Odchodzicie w świat daleko... Bogu tylko wiadomo, czy obaczymy się kiedy.
— Ej co tam! góra z górą się nie zejdzie...
— Ale fortuna piękna... Latoszyn hrabiowskie dziedzictwo — wielkie państwo siadywało tam we dworze.
— A i my nie psi; my też państwo za swoje pieniądze.
— Prawdziwie...
— Albo nie!? O! my państwo! sprawiedliwe państwo — rzekł, śmiejąc się, Milczek, i wytrzeszczył zęby, właśnie jako wół do jarzma wiedziony, gdy go ziewota napadnie. — Państwo my, państwo!
— Oj państwo! — jęknął jakiś biedaczysko z kąta — jak pies na jednej fortunie usiądzie, to ogon już zagranicą położy...
— Ale co tam! — odpowiedział mu drugi, podochocony już nieco — co tam! nie frasuj się! fortuna nie szeroka — ale za to głęboka, kop choćby do samego piekła — wszystko twoje!
— Nie spierajcie się, bracia — krzyknął Zacharyasz — Bóg miłosierny o każdym robaczku pamięta; choć dziś który z was na pięciu zagonkach siedzi, dla tego, przy pomocy Bożej, może się dorobić i największej fortuny.
— Oj prawda, prawda, każda rzecz w mocy Jego świętej.
— Ej dajcie pokój! — zawołał Gerwazy — nie po to zeszliśmy się tu, żeby lamenty czynić o to, że jeden więcej ma, a drugi mniej. Dobrzy sąsiedzi, dobrzy przyjaciele nasi odjeżdżają oto od nas, to ich uczcijmy i zabawmy. Hej, Kasiu! jagodo kochana, a toć tego krupniczku obrzednio nam dałaś, jakby na lekarstwo, prawdziwie.
— Zaraz! zaraz! jeno niech dobrzy przyjaciele piją, to krupniku nie zbraknie. Miodu mieliśmy dość, Bogu dzięki.
— A pszczółki wasze dobre; pasieka że u inszego księdza poszukać!
Gerwazowa krupniku w szklanice nalała.
— Zacharyaszu! Głowaczu! bracie! — mówił rozczulony Gerwazy — toć ty mnie jak ociec rodzony! Ja po tobie dworek, ja po tobie pół gruntu zabieram, ja teraz na całe Lipowice pierwszą posiedzialność mam — a ty, bracie, odjeżdżasz na kraj świata, Bóg wie nie gdzie! Mój Zacharyaszku, mój Głowaczu, mój ty sąsiadeczku kochany. Mnie was wszystkich szkoda! I Piotra mi szkoda i Milczka szkoda i Ignacego mi szkoda... i nawet Rafała, choć prawdę mówiący, psubrat to pierwszego gatunku — ale i jego mi żal...
— Co wy powiadacie, panie Gerwazy? — spytał Hulajdusza, przełykając ogromny kawał mięsa.
— Powiadam, żeś psubrat wielki, Rafałku.
— O!
— Tylko proszę was, bracia — rzekł Piotr płaczliwym tonem — familii niczyjej nie trza ruchać... nie godzi się.
— Świadki są — rzekł Hulajdusza — ja do sądu podam.
— Siedź-no cicho, Rafale — rzekł surowo Zacharyasz — we zgodzie i w przyjacielstwie przystoi się pożegnać, a nie o sądach gadać.
— To czego mnie Gerwazy dyfamuje?
— Dajcie pokój! dajcie pokój!
— Cicho!
— Ignacy głosu żąda!
— Ignacy! Ignacy! niech rzeknie mądre słowo...
— Słuchaj-no, Ignacy — szepnął Zacharyasz — podziękuj ty im politycznie, od serca.
Wędrowny na ławę wskoczył.
Wieńcem otoczyła go gromada szlachty, kobiety nawet powychylały głowy z drugiej stancyi — zrobiła się cisza ogólna.
Mówca odkrząknął i dźwięcznym głosem oracyę swoją rozpoczął:
— Jest woda bieżąca i ziemia stojąca i niebo nad nami utwierdzone, jako powiada Pismo „utwierdził fironament“, według wszelakich gwiazdów niebieskich i jasności! Jest woda chłodząca, jest ziemia żywiąca i niebo grzejące, z którego ciepłość i deszcz i śnieg i rosa pada....
— Prawda, prawda!
— I przez wody chłodzącej — ciągnął dalej mówca — i przez ziemi żywiącej i przez nieba, co jest nad nami w wysokości, nie będzie ani miasto, ani wieś, ani król, ani chłop, ani żadne stworzenie, które jego jest.
— Pięknie mówi, sprawiedliwie mówi!
— Wiadomo, wypraktykowany po świecie.
— I edukacyą ma... o! ma.
— Cicho! — krzyknął Gerwazy, uderzając w stół pięścią — niech Ignacy gada, pięknego słowa nie żal posłuchać...
— Niech gada!
Orator zaczął znów przerwaną mowę:
— I nad wodą bieżącą, jako jest w psalmie „soper flomen“ — i na ziemi żywiącej, o czem się powiada „panem nostrum“ i pod niebem utwierdzonem, jako stoi w Piśmie „orate fratres“ żyje naród... o czem się śpiewa „salvom fac“. I będzie taki naród, co sprzeda i taki naród co kupi i taki, co w miejscu ostaje i taki, który odjedzie od braci swoich daleko... a że my odjeżdżające jesteśmy i was dziś dobrem słowem żegnamy, jako stoi w Piśmie: „albo ty se, Locie, ostań, a ja pójdę, albo ty se, Locie, idź a ja ostanę, albo jak se do upodobania wolisz“, tak i my, jak znów stoi w Piśmie, „że zwinęli namioty swoje i poszli na puszczą“... idziemy, nie wiedzący, co nas czeka, bo człowiek nie zna dnia ani godziny swojej... Bądźcie zdrowe, przyjaciele, jako rzekł Jonasz, kiedy do brzucha wielgoryba wstępował, ostańcie się z Bogiem na tej ziemi żywiącej lipowickiej i od powietrza i głodu zachowaj was Panie, na wieki wieków. Amen!
Wygłosiwszy to, Ignacy zeskoczył ze stołka, a między szlachtą uczynił się rum. Obejmowali go bracia, całowali i ściskali, a że Gerwazowa znowuż świeżą kolej krupniku przyniosła, więc jeszcze większa ogarnęła ich markotność i płakali nie jak na odjezdnem, lecz jak na pogrzebie.
Chociaż od tego czasu dużo upłynęło wody, ale w Lipowicach tego pożegnania i tej uczty pamięć po dziśdzień została — i nieraz w pogawędce, gdy o Zacharyaszu, albo o Milczkowej, albo o nabożnym Piotrze jest mowa — wspominają sobie ludzie te odprowadziny wspaniałe.
Gdy fury wyruszyły z Lipowic, to już dobra noc była. Miesiąc wyszedł wysoko na niebo i jasnością swoją przyświecał, gwiazdy do siebie mrugały, a świeży wiaterek chłodził panom braciom głowy, w których, żeby nie skłamać, jeszcze trochę od krupniku szumiało.
Na furmankach były rzeczy różne, statki domowe i tłomoki z pościelą, a że droga przez największe piachy wypadała — więc ludzie, chcąc bydlętom trochę ulżyć ciężaru, puścili fury gęsiego, jednę za drugą — a sami gromadkami pieszo podążali.
W boru, co się za Lipowicami rozciągał, czarne sosny chyliły się jak na pożegnanie i brzózka bielusieńka i dygocząca osina chwiały gałązkami, jakby chciały powiedzieć ludziom: „Bóg prowadź..“
Małe robaczki świeciły na trawie, czasem ptaszyna zbudzona ze snu odezwała się na gałązce, a ludziom tak jakoś było dziwno na sercach, że jeden do drugiego słowa nie wyrzekł; i szli tak milczący, zadumani, po ziemi żywiącej, po lesie szumiącym, pod niebem utwierdzonem, na którem się gwiazdy, jako złociste pszczoły roiły...
Hulajdusza na samym ostatku się wlókł.
Podjadł sobie tak, że dla ciężkości ledwie nogi za sobą mógł ciągnąć, a i po kieszeniach prowizyi sporo dźwigał. Szedł powoli, chromając trochę, a myśląc to o nowej siedzibie, to starych śmieciach.
Wymawiał sobie w duchu, że grunt sprzedał za tanio — i że potargowawszy się — byłby może jeszcze, choć co nieco uzyskał.
Zły był sam na siebie — i wrócićby się rad i grunt swój dawny odebrać i wyprawować nabywców i po sądach z nimi potańcować — ale i Latoszyna puścić szkodował, bo fortuna tam go piękna czekała.
Rozmyślania swego kończyć nie mógł, bo oto Zacharyasz wielkim głosem zaśpiewał „Kto się w opiekę“, i zawtórowali mu wszyscy, i kobiety i mężczyźni i dzieci, i te głosy różnakie złączyły się w głos jeden, niby kłosy żyta we snop wielki — i podniosły się do nieba, Bogu na chwałę, ludziom na uspokojenie i ufności.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.