Panowie bracia/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panowie bracia |
Podtytuł | Szkic z życia szlachty zagonowej |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach tom III |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Zacharyasz w Lipowicach z dawnymi sąsiadami, a i z krewniakami, swojakami, wesołości i przyjacielstwa używał, jako się przynależało mu po pracy ciężkiej i wszelakich frasunkach — w Latoszynie tymczasem ludzie coraz częściej na Rafałowy czworak obracali oczy... bo jakoś tam niedobrze się działo.
Co było, jak było, co się stało, nikt dobrze nie wiedział, a i dowiedzieć się nie mógł, bo Rafałowie oboje nie byli mówni i żyli w izbie sami, tak że i dziewka plotek żadnych wynieść nie mogła, bo jej nie było. Kobieta najemna przychodziła rankiem, wychodziła przed wieczorem i to była cała sługa Rafałów.
Aliści raz mały Milczek, bobrując jako miał zwyczaj, to tu, to owdzie, zaszedł i do olszyny, a już mrok się całkiem zrobił, gdy umyślił do domu wracać.
Najbliżej mu było właśnie koło czworaka przejść, tamtędy się też obrócił, ale gdy pod samemi prawie oknami szedł, zdało mu się, że kłótnię jakąś słyszy. Ciekawy chłopak przystanął i podsłuchiwać jął, nie w złem jakowem pomyśleniu, ale tak oto przez psotę, ciekawość, która jako w takim dzieciaku wcale zwyczajna jest.
Stanął tedy cichutko, przytulił się do ściany i słuchał. Miarkował, że się tam dwoje ludzi kłóci, miarkował, że to Rafałowa z Rafałem, ale o co się kłócą i jakie słowa do siebie powiadają, nie mógł dosłyszeć, bo właśnie nie była to kłótnia jako zwyczajnie między ludźmi bywa, że jedno stara się drugie przekrzyczyć, a cudze słowa swojemi słowami zagłuszyć, ale kłótnia przyciszona, cała w szeptaniu. I nie można było słów nawet pomiarkować, tylko jakieś mruczenie, jakby wtedy, gdy dwa wilki naprzeciw siebie staną, sierść najeżą i zęby wyszczerzą, chcąc się rzucić jeden na drugiego.
Ciekawy chłopak przez szybkę zajrzał, a że w stancyi już się lampka świeciła, więc dostrzegł Rafała jak na środku izby stał, z zaciśniętemi pięściami, i oczami strasznemi patrzył na żonę, która stała przy kominie, także rozszalała prawie, trzymając w ręku głownię tlejącą.
Tacy się straszni oboje ci ludzie wydali Milczkowi młodemu, że jak prędko do okienka zajrzał, tak jeszcze prędzej uciekł, a zębami dzwonił ze strachu.
Przybiegłszy do domu, matce opowiedział co widział, matka znów sąsiadkom i poczęły szeptać między sobą, radzić, a nazajutrz skoro tylko dzień się zrobił, to jedna, druga i trzecia pobiegła ku Rafałowemu czworakowi, żeby coś zobaczyć.
Ale nie zobaczyły nic, wszystko było po dawnemu. Rafał na dziedzińcu wóz smarował, a ona zaś szła z obory, niosąc skopek mleka i nie pokazywała po sobie żadnej odmiany, tylko była jakby bledsza, jakby bardziej zabiedowana niż zawsze.
Pomyślała sobie tedy Milczkowa, że chłopakowi ze strachu przywidziało się więcej, niż było po prawdzie. Bo i plótł też Bóg wie co. Powiadał że Rafał podobny był do tego szatana, co go na żałobnych chorągwiach malują, a ona... ona była jeszcze straszniejsza; jak zamachnęła się głownią tlejącą, to jakby ją krąg ognisty opasał, wielki krąg czerwony...
Ot dzieciak! zwyczajnie dzieciak! Lada co sobie uwidzi i plecie niestworzone rzeczy.
Zawsze jednak i w tem przywidzeniu dziecinnem musiała być jakaś cząstka prawdy, bo jak Rafałowa ze skopkiem do czworaka szła, to nie wprost koło tego miejsca gdzie jej mąż wóz smarował, ale przez ogród ścieżką i drugiem obejściem do stancyi weszła.
Rafał zaś nie obejrzał się na nią wcale, tylko wóz nasmarował, a potem do starej karczmy do Mordki poszedł.
Nie zastawszy żyda, czekał tam może z godzinę, a nie mogąc się doczekać, znowuż na dziedziniec powrócił, zapowiedziawszy pierwej żydówce, żeby mu zaraz znać dała jak tylko Mordka powróci.
Okropnie niespokojny był tego ranku Rafał, ręce mu się trzęsły, coś nurtowało mu w sercu. Chciał się czem zatrudnić, ale robota nie szła.
Porwał siekierę, zaczął z wielką zapalczywością drwa rąbać, ale uciąwszy może z dziesięć drewienek, wbił siekierę w pniak prawie po sam obuch, a sam usiadł na klocu. Za moment zerwał się znów, poszedł do stodoły sieczkę rżnąć na ladzie, ale jak zaczął tłuc bez pomiarkowania i szarpać, tak kosę złamał.
Zaklął całem piekłem i na dziedziniec wybiegł. Belki co pod stodołą leżały, podnosił i drągiem na inne miejsce kantował, a wszystko to robił jakoby w gorączce, w szaleństwie...
Nareszcie ujrzał że Mordka nadchodzi.
Pobiegł naprzeciw niego pędem wielkim i chciał go do czworaka wołać, ale żyd nie chciał iść, widać coś złego czując.
— Nu — mówił — na co ja mam chodzić z jegomością do izby? tam duszno, a na świecie ciepło i pogodnie.
I ku pałacowi szedł, żeby bliżej ludzi być i w cztery oczy z Rafałem nie pozostawać.
Rafał za rękawy go chwytał.
— Mówię ci — krzyczał — do izby chodź! rachunku na trawie z tobą robić nie będę!
— Aj! niech jegomość da spokój! co rachunek? jaki tu ma być rachunek? tyle razy zarobiliśmy, dziś mamy stratę! Co na to zrobić jak jest strata? W handlu zawsze się można takiego interesu spodziewać. Dziś zysk, jutro strata! Za rok niech jegomość zrobi rachunek; zysk tyle, strata tyle, to się jegomość przekona jak cały interes wygląda.
— Co mi tam rok! Ja roku nie chcę, ja czekać nie chcę. Wiem że tobie pieniądze duże dałem, żeś mi zysk przyobiecał. Gdzie zysk?! Dawaj mi mój zysk, bo cię tu na kawałki rozedrę!
— Co to rozedrę? ja będę krzyczał! ja będę gwałt robił! Co ma być? Rozbój, ja nie potrzebuję wcale rozbój, ja nie chcę znać żaden rozbój, co ja jegomości winien?
— Pieniądze moje wziąłeś!
— Wielkie pieniądze! Aj waj! co to za pieniądze! Całe trzysta rubli! wielka parada!
— Gdzieżeś je podział?
— Wcale nie podziałem, włożyłem w interes. No, nie poszczęściło się, te trzysta rubli przepadły, całkiem przepadły.
— Przepadły! — ryknął Rafał, że aż mu zarzężało w gardle — przepadły! a przepadnij i ty niedowiarku!
Rzucił się z wyciągniętemi rękami na Mordkę i chciał za gardło go chwycić, ale żyd zgrabnie na bok uskoczył, pod sam prawie pałac podbiegł, gdzie ludzie na ganku stali.
— Panie Rafale! jegomość! — wołał — nie bądźcie takie złe. Wielka rzecz, straciliśmy, zarobimy jutro, o co się spierać?
— Do izby chodź, do mnie chodź! to ja z tobą obrachunek wnet zrobię...
— Po co do izby? Jak jegomość pan Rafał chce rachować, to możemy i tutaj rachować. Ot właśnie pan Ignacy idzie, on nas rozsądzi.
— Nie potrzeba mnie żadnych sędziów — rzekł Rafał.
— Co to panu szkodzi? Nikt sam swojej sprawy nie osądzi dobrze, zawsze drugi człowiek lepsze oko ma.
— No, dam ja tobie oko! — krzyknął Rafał i ku żydowi poskoczył.
— Aj waj! — zawołał Mordka, chowając się za szerokie plecy Ignacego.
— Daj pokój sąsiedzie — perswadował Wędrowny — daj pokój.
— Tobie do tego nic! — wołał zaperzony Rafał — co w tem masz? swojego pilnuj, a w cudze się nie mięszaj!
— Ale przecież ci perswaduję po dobremu; chociażby nawet i pieniądze twoje stracił, to jeszcze nie koniec świata na tem.
— Ny... ja sam powiadam że nie koniec.
— A kto mi je odda? — krzyczał Rafał — może Ignacy? to dobrze, skoro się Ignacy za żydowskiego adwokata obrał, to niech za żyda płaci, abym ja swoje miał!
— Ja nie mam prawa do oddawania, ale ten kto pożyczył, czy stracił, tak samo i oddać może.
Mordka, bojąc się Rafałowego gniewu, tembardziej że wiedział jaki to popędliwy szlachcic, uczepił się tego słowa jak pijany płotu.
— Ny, właśnie pan Ignacy rozumne słowo powiedział, kto potrafił stracić, może potrafi i oddać; Bogu dzięki jeszcze jestem odpowiedzialny na taką sumę.
— No, to dawaj!
— Zaraz?
— Zaraz mi tu kładź na tych schodkach moje pieniądze, bo jeżeli nie...
— Aj, aj! dlaczego jegomość taki prędki?
— Oddaj kiedy ci po dobroci powiadam.
— Ny dobrze, ja oddam.
— No to kładź.
— Ja nie mam przy sobie.
— To ja z tobą do starej karczmy, do stancyi twojej pójdę.
— Ja powiadam prawdę, że dziś to ja i w stancyi także nie mam.
— Widzisz jaki cygan!
— Co mam cyganić?! Czy to grzech jak kto niema w tej chwili pieniędzy? Ja handluję. Dziwnoby było, żebym miał zawsze pieniądze. Każdy grosz potrzebuje ruchu. Dziś jest, dziś niema, wczoraj przyszedł od ludzi, dziś poszedł między ludzi, cały handel na tem stoi! Kto chce zbierać, to dusi pieniądze w skrzyni, kto dorabiać się chce, to puszcza je w ruch, żeby szły... żeby rosły.
— Co mnie do tego? Ja ci powiadam oddaj, to oddaj, bo inaczej cię ztąd żywego nie wypuszczę!
Mordka za Ignacym stojąc, śmielszym się czuł, tembardziej że i inni sąsiedzi, słysząc kłótnię, zaciekawieni na dziedziniec powychodzili. Próbował więc z innej beczki.
— Aj, panie Rafale — mówił — źle sobie jegomość miarkuje, bo jak mnie żywego jegomość nie wypuści, jakim sposobem jegomość od umarłego swoje pieniądze odbierze?
Wędrowny roześmiał się.
— No — rzekł — juści sprawiedliwie żyd powiada, bo jakby go, na to mówiący, na kierkut wynieśli, toby już chyba długu nie zapłacił.
— Prawda — potwierdził Piotr — juścić powiadają, że nie rychło Marychno po śmierci wędrować.
Rafał spuścił oczy ku ziemi i myślał, sam nie wiedząc co począć, a Mordko pragnąc się jaknajprędzej z opresyi takowej wyrwać, całkiem już spokojnie i słodko przemawiać zaczął. Mówił on niby nie do Rafała, ale do sąsiadów, ważył zaś dobrze każde słowo i żadnego bez racyi nie wyrzekł.
— Aj, aj, panowie nie wiecie co ja z tym panem Rafałem mam, wiary panowie nie dacie! Ja jemu we wszystkiem służę i do każdej rzeczy jestem dla niego potrzebny, jak parobek do sochy.
— Orać nie chodzisz...
— Prawda że za sochą nie chodzę, ale z tego co ja jegomości wyorzę, jest czysty grosz... jak złoto, na moje sumienie, czysty grosz jest! I wszystkoby było bardzo dobrze, bo pan Rafał jest dobry człowiek, taki dobry jak ja nie widziałem jeszcze na świecie... tylko trochę prędki. On taką naturę już ma.
— Tobie do mojej natury nic.
— Niech będzie nic, jak nie z natury, to może ze zmartwienia, ale skutek jeden, jegomość okropnie prędki jest. Ja się nie dziwuję nawet, bo kto ma takie zmartwienie...
— Nic ci do tego! Nie twoje prawo moje zmartwienia po całej wsi rozwłóczyć. Jeżeli mam, to moje a nie czyje.
— Ny, ny, już siojn, już ja nic nie gadam.
— A pieniądze moje?
— Oddam.
— Kiedy oddasz?
— Nie wiem, jak tylko będę miał, może za parę niedziel, może prędzej, niech-no tylko zarobię.
— Myślisz że będę ci czekał?
— Dlaczego nie? Przecież ja jegomości nie zapieram. Przy świadkach powiadam że oddam.
— Przy świadkach?
— Ny, przecież ludzie słuchają. Słyszy pan Piotr i pan Ignacy słyszy, na co jegomości więcej? Dwa godne świadki, to więcej znaczy niż pismo.
— Będziecie sąsiedzi świadczyli?
— Dlaczego nie? Przecież słyszeliśmy jak cała mowa wasza była.
— Pamiętajcie.
— Niech-no tylko jegomość złość swoją wydycha krzynkę, to pogadamy. Wszystko jest ludzka rzecz. Można raz trochę popsuć, można raz trochę reperować, jak w handlu...
— Niewiem jak?
— Żeby jegomości trochę gniew ominął, żeby jegomość spokojnie posłuchał, to jabym powiedział. My naszą stratę możemy odbić w dubelt, na moje sumienie! Chce jegomość posłuchać?
— No to chodź — rzekł Rafał.
Mordko, ciągle na ostrożności się mając, zaczął Rafałowi coś szeptać, dogadywać, a rękami rozkładał, a w piersi się bił jakby przysięgać chcąc, ale do izby nie szedł, tylko chodził z Rafałem po dziedzińcu, to znów, wciąż rozmawiając, na wieś go wyprowadził i tak ulicą między chałupami szli, ciągle prawie przy ludziach, aż dopóki Rafała nie udobruchał; udobruchawszy go zaś, do siebie do starej karczmy zaciągnął i co tylko miał najlepszego przed nim stawiał. Wódki różnakie, arak nie arak, likier nie likier, czarne piwo, a i do jedzenia też same smaki: obwarzanki, śledzie, nawet i pieprznej rybki kawałek, co się z szabasu pozostała.
Częstował żyd Rafała czem miał najlepszem, spoić go chciał, a żeby pomyślenie jego od onej nibyto straty odwrócić, zaczął wzdychać nad nim i losu się jego użalać.
Siedzieli oba w alkierzu osobnym. U pułapu wisiało bogactwo żydowskie, wielki pająk mosiężny na ośm świeczek, a pod tym pająkiem zaś stał stół nakryty szmatką czerwoną, a na nim te smaki różne, któremi Mordka gościa swojego częstował. Przy ścianach były znów dwa łóżka jesionowe, żółte, na nich cała góra betów, do samego prawie pułapu usłana. W jednym końcu izby, prawie przy samem łóżku, opałka stara wisiała na sznurach, rozbujana trochę, a w niej najmłodszy bachor Mordki spał. W drugim znów kącie, przy drzwiach, szafa czerwona bejcowana, zapisana kredą od góry prawie do dołu rachunkami i znaczkami różnemi...
Mordka z Rafałem przy stoliku siedzieli. W alkierzu nie było więcej nikogo, tylko z drugiej stancyi dolatywał krzyk dzieci i dwóch czy trzech żydówek, które, jako familiantki, przy jednym kominie gotując, musiały się ze sobą kłócić i przeklinać jedna drugą w pień.
— Aj, panie Rafale — mówił Mordko — na co się mamy sprzeczać, o co kłótnie robić? Tyle czasu żyliśmy w zgodzie i napędziłem jegomości dosyć pieniędzy, czystego grosza, na moje sumienie! Będzie tak i dalej. To co przepadło to się odrobi, mnie gorzej markotno, co jegomość w domu zmartwienia ma.
— Mam — odrzekł Rafał cięty już dobrze — jakbyś wiedział że mam...
— Ja wiem.
— Zkąd możesz wiedzieć?
— Ha, co ja nie mam wiedzieć. Bogu dziękować nie jestem ślepy, mam swoje dwa oczy, żebym tak niemi zawsze samo szczęście oglądał.
— Cóżeś ty swojemi oczami mógł zobaczyć? Gadaj, widziałeś co? Powiedz gdzieś ją widział? z kim była?
— Kto? Kogo ja miałem widzieć?
— Żonę!
— Czy jegomość sobie odemnie kpi? czy jegomość o drogę pyta? Moja żona siedzi cały dzień w chałupie, co ja ją nie miałem widzieć?
— Ale moja! moja!
— Jegomości żona? Pani Rafałowa?
— Tak, gdzie ją widziałeś?
— Mnie się zdaje co ona także jest w chałupie, a jak w chałupie nie jest, to w polu. Gdzie gospodarska żona ma być? Przy gospodarstwie.
— Ty coś wiesz, tylko powiedzieć nie chcesz.
— Co ja mam wiedzieć?!
— Ty żyd, ty masz lepsze oko... ty jesteś tu we wsi jak ja wyjadę, możeś co podpatrzył, usłyszał?
— Aj waj, co jegomość powiada?! Po pierwszego, ja wcale nic nie podpatrzyłem, a po drugiego, ja nic nie wysłuchałem; co ja mogę wiedzieć?!
— Łżesz jak pies!
— Tfy! u jegomości zawsze tak! U jegomości jak co źle to źle, a jak co dobrze — to także źle! Ja już sam nie wiem, jak ja z panem Rafałem mam gadać. Jegomości nazywają Hulajdusza, a jabym jegomości nazwał Straszydusza, bo jegomość już mało duszy ze mnie tem strachaniem nie wypędzi! Czy to się godzi, czy to pasuje na taką osobę, na takiego szlachcica, na Latoszyńskiego dziedzica? Ja nie rozumiem za co jegomość taki straszy-dusza ma być. Ja od tego strachania całkiem już zdrowie straciłem!
— A ty sobie godnem przezwiskiem zębów nie wycieraj, bo ci się mogą połamać.
— Jest! nowy kompliment! nowa polityka! To wszystko za moją dobroć, za moją życzliwość dla jegomości.
— Słuchaj — rzekł Rafał szeptem, nachylając się prawie do samego ucha Mordki — słuchaj... tyś mi te trzysta rubli zaszachrował, tyś mi je, poprostu powiedziawszy, ukradł.
— Pfe! co jegomość powiada... co jegomość takie paskudne słowo mówi! Komu ja co ukradł? Pytaj się jegomość na całą okolicę, niech ludzie powiedzą co Mordka komu kiedy ukradł?!
— Głupiś ty! Durz kogo chcesz, ale mnie nie zdurzysz... nie!
— Co mam durzyć? zresztą ja już powiedziałem jegomości, że się porachujemy, że jegomość stratny nie będzie.
— Nie chcę! — krzyknął Rafał, uderzywszy pięścią w stół, aż wszystkie szklanki i butelki zadzwoniły. — Nie chcę i skutek!
— A co jegomość chce? — zawołał żyd i odskoczył od stołu.
— Słuchaj — szeptał Rafał, chwytając Mordkę za rękę i ściskając ją, aż w niej wszystkie kości zatrzeszczały.
— Słucham! Aj słucham! ale niech jegomość puści! Aj jegomość mnie rękę złamie! Dajno jegomość spokój, bo będę krzyczał gewałt! pfe dalibóg!
— Cichaj — rzekł Rafał, sadzając go na stoiku i nachylając mu się do samego ucha — słuchaj... ja tobie te trzysta rubli daruję, ja ci jeszcze więcej dam... co zechcesz ci dam! tylko... tylko powiedz co wiesz? coś widział? coś słyszał?
I kiedy tak nachylony nad żydem stał, to wszystka krew do twarzy mu zbiegła, białka oczu naszły mu czerwonością, właśnie jak u tego byka, co gdy się na pastwisku z drugim bykiem spotka, to łeb nachyli, pomrukuje, a nogą ziemię grzebie...
Straszny był, a żyd wejrzenia jego znieść nie mógł i oczami wystraszonemi po wszystkich kątach izby wodził, byle się tylko z tym przerażającym wzrokiem Rafała nie spotkać.
A ten Rafał nie szeptał już, ale syczał, właśnie jak gadzina, gdy językiem rozszczepionym obraca, a jad chce na kogo wypuścić.
— Ja ci wszystko oddam za to jedno słowo, za to jedno słowo, gdzieś ją widział i z kim?
Tu już żyda strach jeszcze bardziej zdjął, przeraziła go ta gorącość dziwna, która od Rafała szła, ten ogień co z jego oczów buchał.
Cofnął się i już uciekać chciał, ale Rafał przytrzymał go za rękę i prawie płacząc, prosić zaczął:
— Powiedz, powiedz co wiesz. Niech raz albo tak, albo tak będzie. Niech ja wiem, powiedz... ja nie poskąpię, ja fortunę całą oddam, tylko powiedz. Słuchaj żydzie, jeżeli w Boga wierzysz, a wierzysz ty w Boga?
— Pfe! czy ja pies jestem, żebym w Boga nie wierzył? Tfy! co jegomość chce? dalibóg, ja nie mogę wiedzieć co jegomość chce?
— Toż mówię ci co chcę, powiedz!
— Co powiedzieć mam? co ja powiedzieć mogę?
— Przecie wiesz!
— To cała komedya dalibóg! Jegomość myśli że co wiem, a ja nie wiem nic, co ja mogę wiedzieć? Niech ja usłyszę co ja mogę wiedzieć?!
— Nieprawda! łżesz, oszukujesz mnie! ty wszystko wiesz, ty wiesz gdzie ona chodzi, co robi...
— Nie wiem.
— A dlaczego mówiłeś że ja mam w domu zmartwienie, zkąd wiedzieć możesz, że ja zmartwienie mam i że ja ani jeść, ani spać nie mogę, że mnie tu dławi... dusi... Słyszysz, dusi mnie tu! tu dusi!
To mówiąc, szarpnął ręką za kołnierz od koszuli, rozdarł odzienie na sobie i odsłonił pierś nagą, suchą, włochatą.
— Ty wiesz — syczał — boś mówił że ja zgryzotę mam... że mi już życie niemiłe.
— Jegomość! aj jegomość! niech-no jegomość sobie przypomni jak my na jarmark jechali i co my wtenczas rozmawiali ze sobą. Czy jegomość już nie pamięta?
— Nie.
— Dziw jaką jegomość ma krótką pamięć, na moje sumienie! My wtenczas gadali o żonach! Jegomość mówił że insza żona to gorsza niż cały dyabeł i ja jegomości powiedziałem, co u nas, w starym zakonie, na taki interes sposób jest.
— Sposób?
— Bardzo prosty sposób: jak żona nie jest taka jak człowiekowi potrzeba, to można rozwód jej dać... To była cała nasza rozmowa! Ja panu Rafałowi nie powiedziałem więcej i nie powiedziałem mniej, a pan mówił, że u państwa, w pańskim zakonie, takiego sposobu niema. Więcej to my wcale nie gadaliśmy ze sobą o tym interesie.
— A czegóż ty zatraceńcze powiadasz, że mi źle na świecie, że ja zmartwienie mam?
— Ny, ja powiadam, bo przecież jegomość sam mówił.
— Ja ci nawet ani dziesiątej, ani setnej części nie mówiłem tego co jest.
— Co może być? Powiada jegomość, że źle i że to źle co jest, nie jest nawet dziesiąta część z tego co jest! Niechże mi jegomość powie jakie to całe złe jest?
— Całe?! chcesz wiedzieć jakie to całe złe? Ha! wleź mi w piersi, w głowę moją wejdź i obacz jaki tam ogień, jaki żar, jakie piekło!...
Żyd przerażony odskoczył.
— Pfe! pfe! co jegomość najlepszego powiada? Jegomość sobie pewną krzynkę podchmielił, jegomość, z przeproszeniem, trochę napity jest.
— Pójdziesz ty!
— Pójdziesz! Ładne słowo! Czy ja jestem jegomości pies, żebym potrzebował słuchać taki komplement? Ja nie chcę, ja wcale nie chcę znać taki konfidencya!
— To nie znaj.
— Ej, panie Rafale, na co nam ta sprzeczka? Jegomość sobie krzynkę prześpi i wszystko będzie dobrze.
— Myślisz że każdy może spać?
— Aj, aj! Ja jegomości dam takiej gorzałki z kropelkami, że jegomość będzie spał jak kot.
— Głupiś ty!
— Niech ja będę głupi, a jegomość niech będzie zdrów! Niech jegomość napije się. Robaka dyabli wezmą i zmartwienie dyabli wezmą. Jegomość sobie trochę prześpi, a potem pogadamy o interesach, o wszystkiem. Niech jegomość idzie już, niech jegomość idzie do chałupy.
Rafał wypił wódkę, którą mu żyd podał, podniósł się i słowa nie rzekłszy z izby wyszedł. Wejrzenie miał jeszcze bardziej ponure niż zazwyczaj, głowę ku ziemi spuszczoną, a idąc, trochę się zataczał.
Poszedł do domu, na ławie siadł, zadumał się. Potem jął się po kątach rozglądać, aż wejrzenie jego padło na strzelbę, która na ścianie wisiała. Wisiała zaś w tem miejscu od zimy, bo z wiosną polowanie ustało i chodzić z nią nie było po co.
Popatrzył Rafał na strzelbę chwil parę, potem wstał, z gwoździa ją zdjął i wyszedł.
Powlókł się przez miedzę, między polami, potem przez łąkę i do lasu zwrócił. Widzieli go ludzie jak szedł, stąpając powoli, krokiem niepewnym.
Już ku zachodowi się miało. Słońce zniżyło się dobrze i biły od niego promienie złociste, a kładły się po paprociach, mchach, trawach, migotały między drzewami, wśród krzewów.
Rafałowa o tej porze przy gospodarstwie, jako zwykle, się kręciła, gdy wtem przybiegł zadyszany pastuszek, płacząc że krowa jedna w las poszła i że jej odnaleźć nie można. Nie myśląc długo, jako dobra gospodyni, pobiegła Rafałowa zaraz z tym chłopcem, ścieżką pomiędzy zbożami, by zabłąkanego bydlęcia odszukać.
Gdy do lasu dopadła, kazała chłopcu jedną dróżką biedz, a sama pospieszyła drugą.
Biegła co jej sił starczyło, aż jej tchu w piersi brakło. Na twarz jej bladą i zmizerowaną wystąpiły rumieńce, musiała oprzeć się o drzewo, żeby odpocząć trochę.
Postała tak parę chwil, cokolwiek tchu złapała i znów pobiegła, uważając pilnie czy zguby swojej nie ujrzy.
Ale ani widać.
Tak biegnąc, dostała się na polankę niewielką, co między drzewami była, ale tu siły ją prawie całkiem opuściły i znów musiała stanąć i o drzewinę się oprzeć.
Jużto ten las zawsze ją strachem przejmował. Nieraz chciała bywało pobiegnąć tam, do tej kłody zwalonej, co jej na całe życie została w pamięci.
Głos jakiś z onego boru wychodził, wołał ją, zapraszał: chodź, przyjdź! a taki był dziwny i przenikający, taki serdeczny a żałobliwy... ale ona nie chciała tego wołania słuchać, nie chciała za głosem iść. Trzymała się domu, w którym było jej gorzko i źle. Oj, jak źle! tylko Bogu wiadomo...
Teraz pobiegła; pobiegła jako gospodyni dobra za swoim dobytkiem, za dobrem swego męża, ale gdy zmęczona przystanęła na polance, gdy ją owiał ten wiatr, co szeptanie i szmery liści roznosił, poczuła strach jakiś dziwny i trwogę.
Zdało jej się, że każdy liść, każda gałązka woła na nią: chodź, chodź...
I już się wołaniu temu oprzeć nie mogła i biegła dalej, sama nie wiedząc za czem, bez pamięci, bez tchu i znalazła się znów na innej polance, nad samym prawie brzegiem strumienia, który jej drogę zagrodził.
Nad strumieniem drzewa różne rosły, sosny i świerki o igłach ciemnych i ta ciemność żałobna odbijała się w wodzie i czyniła ją czarną prawie.
Tu Rafałowa opamiętała się w biegu i stanęła.
Odgarnęła ręką włosy, co się jej z pod chusteczki na czoło wymknęły i siadła z forsy wielkiej i zmęczenia...
Ledwie, że odpoczęła trochę... głos ją jakiś znajomy doleciał.
Zlękła się strasznie.
Zdawało jej się, że wszystkie ptaszki śpiewające i wszystkie listki na gałęziach i wszystka woda w strumieniu woła na nią:
— Józiu! Józiu!
Zdawało jej się, że promienie słoneczne, co się pomiędzy drzewami migotały, przyczepiły się do niej jako złote sznury i ciągną ją w las, ku temu głosowi wołającemu; że wiaterek, co między listkami chodzi, trąca ją, popycha, a szepce:
— Józiu! Józiu!
Były to wołania dziwne, jakby zaczarowane, nie nakazujące, nie straszne; owszem pieszczone właśnie i słodkie, ale taką osobliwą swoją moc miały, że im się oprzeć nie było sposobu, że człowiek poszedłby za niemi choćby na przepaście bezdenne, za wody niezgłębione, za lasy nieprzejrzane...
Wsłuchiwała się biedna kobieta w te wołania, w te głosy i już nie pytając na nic, biedz chciała za niemi, choćby na kraj świata, biedz bez pamięci, do tchu ostatniego.
Aliści z pomiędzy tych wołań, szeptań, co niewiadomo czyje były i zkąd szły, dał się słyszeć prawdziwy, ludzki głos:
— Józiu!
Rafałowa drgnęła i zatrzęsła się... i wnet porzuciła ją wszystka siła i wszystka moc i stanęła na miejscu jako figura kamienna. Przed momentem chciała na kraj świata, na przepaście, na bory nieprzejrzane, na wody niezmierzone biegnąć, a teraz ten jeden głos, ten ludzki głos, jakby ją przymurował do ziemi.
Podniosła w górę swoje duże czarne oczy, lecz wnet je spuściła ku ziemi, a na twarzy uczuła wielką krwi gorącość jakoby od wstydu, albo od kochania wielkiego...
Przed nią Antoś stał, jej Antoś, jej kochanie z lat dawniejszych, ale już nie podobny do tego Antosia, co ongi u jej ojca był. Zafukany chłopczyna na mężczyznę teraz wyrósł, ale choć już i wąsy miał, choć smukły był jak dąbczak i wypiękniał, ale zawsze pozostał mu w oczach smutek dziwny, żałość jakaś osobliwa.
Przystąpił do niej i za rękę ją wziął.
— A ja ciebie tak dawno czekałem — rzekł — tak cię pragnąłem zobaczyć...
— Nie do ciebie ja tu przyszłam Antosiu — odpowiedziała mu cicho — nie do ciebie. Ty wiesz, że mnie nie godzi się tutaj przychodzić... nie wolno. Taki już mój los zatracony! Nie twoja ja jestem Antosiu, choć twoją być chciałam i nie tego jestem, który ma prawo do mnie, ale serca przyniewolić nie może. I tak ci oto powiadam Antosiu, przed Bogiem, który na nas patrzy, że po prawdzie niczyja nie jestem i niczyja nie będę do śmierci.
On znów za rękę ją wziął.
— A niewola tobie kochanie, takiem życiem marnem żyć, takiem cierpieniem cierpieć?
— Cóż zrobić mam? kiedy prawdziwie prawo już moje takie, niewola!
— Uciekaj ztąd, rzuć wszystko; pójdziemy razem w świat i będziemy żyli w szczęściu.
— Ach! nie powiadaj ty mnie przykrego słowa Antosiu, nie przemawiaj do mnie taką mową. Wiesz że nie posłucham się ciebie... choć ciężko. Sam Bóg widzi jak ciężko...
— Józiu!
— Nie, nie! choćbyś mi ty samo szczęście dawał, choćbyś na mnie jeszcze żałośniej patrzał... ja nie pójdę za tobą... nie pójdę.
— Boś już chyba o naszem kochaniu zapomniała... Józiu?
Ona nic na to nie odrzekła, tylko spojrzała na niego, a w tem wejrzeniu tyle było cierpienia, tyle bólu, kochania i żałości, że on już nie mógł dłużej serca swego hamować, ale poskoczył ku niej, rękami ją objął i do siebie przyciągnął.
Ona nie odepchnęła go z siłą, tak jak ongi, nie furknęła i nie uciekła jako ptak spłoszony, tylko lekko się z rąk chciała wysunąć i rzekła:
— Puść mnie Antosiu, puść, nie zatrzymuj. Nie dla nas szczęście, nie dla nas dobre życie... Daj mi odejść...
W tejże chwili szum i łomot pomiędzy krzaczkami się zrobił, jako wtedy, gdy dzik przed psami ucieka i przez gąszcz się przedziera.
Rafałowa i Antoś odskoczyli od siebie i strach ich ogarnął, aliści zanim mogli zmiarkować co się dzieje, na polankę Rafał wyskoczył...
Straszny był. Krew mu do oczu nabiegła, jako zwierzowi dzikiemu. Krzyczeć chciał, ale nie mógł widać, bo tylko rzężało mu w gardle. Koszulę rozerwaną miał całkiem na piersiach, czapkę zgubił, a cała twarz jego i czoło poznaczone były pręgami czerwonemi, podrapane od gałęzi i krzaków, przez które się przedzierał.
Gdy na polankę wpadł, stanął i roześmiał się strasznie, aż się echo po całym lesie rozległo i w jednej chwili zmierzył się i strzelił.
Rafałowa padła, nie jęknąwszy nawet. Cały prawie nabój siekańców ugodził ją w piersi.
Antoni rzucił się ku niemu, ale ten, nie obejrzawszy się wcale, słowa nie rzekłszy, w las poszedł.
— Józiu! Józiu! — wołał Antoś, klękając przy leżącej — Józiu, odezwij się!
Ona podniosła na niego oczy, spojrzała, jakby pożegnać go chcąc, westchnęła cicho... i skonała prawie bez cierpienia, z uśmiechem. Może właśnie uśmiechnęła się do tego spokoju mogilnego, o który przez ostatnie lata swego ciężkiego życia nieustannie Boga prosiła.
Antoni mało nie oszalał, sam nie wiedział co robić, wody ze strumienia w czapkę nabrał, zabitej w twarz prysnął, myśląc że nie skonała, ale omdlała tylko...
Wielkim serce rozdzierającym głosem do życia ją wołał, to znów szepcąc, błagał, po rękach całował, ale ona już na to wszystko była głucha. Nie słyszała tych wołań, nie potrzebowała ani cierpieć więcej, ani lękać się czego.
Leżała martwa na murawie zielonej, nad strumieniem. Słońce zachodzące przyświecało jej, ptaszki śpiewały, wietrzyk szumiał...
To te widać promienie, co jak złociste sznury ciągnęły ją w las, te ptaszęta, te szumiące listki, co wołały na nią: Józiu! Józiu! — pociągnęły i powołały jej duszę niewinną tam, gdzie już ani złość ludzka, ani plotka, ani obmowa żadna nie sięgnie, gdzie smutkom, żalom a boleści wszelakiej uspokojenie i koniec...
Widząc że już ciało prawie stygnąć zaczyna, Antoś pobiegł wprost do wsi, ludzi zwołał, krzyku narobił, że taka straszna zbrodnia się stała.
Jedni pośpieszyli, żeby na zabitą spojrzeć, drudzy co śmielsi na konie wsiedli i puścili się zabójcę ścigać. Zakotłowało się we wsi całej, wzburzyło; mali, starzy, szlachta, chłopi, kobiety, mężczyźni i dzieci, wszystko w stronę lasu biegło, a tymczasem słońce już zaszło, a natomiast zaświeciły gwiazdy i paliły się z wysokości nad zwłokami zamordowanej niewinnie.
Kiedy Zacharyasz z Julcią do Latoszyna powrócił, uszom swoim wiary dać nie chciał, słysząc co się stało.
Rafałów czworak kołkami zabity, pusty był i niezamieszkały, dobytku doglądali potrosze sąsiedzi, a gospodarz i gospodyni oboje legli już w ziemi.
W ziemi, bo i Rafał już nie żył, rękoma własnemi koniec ze sobą uczyniwszy.
Nazajutrz po zabójstwie żony znaleźli go w lesie, ale już nieżywego.
Czy go żal taki ogarnął, czy sumienie dręczyło... czy może, co i najpodobniej rozum go odstąpił do reszty, dość że się na życie swoje targnął i obwiesił się sromotnie w lesie na dąbku.
Straszna zbrodnia! straszne rzeczy!
Były przecież, czy jeszcze w Lipowicach, czy choćby i tu w Latoszynie, sprzeczki różne i kwestye; za czasów onego sławnego procesu zachodziły i bitwy tęgie, w których wieś na wieś, jak chłop na chłopa uderzała, ale takiej zbrodni i takiego na życie własne nastania, jeszcze w rodzie Lipowickich nie było.
Dopust Boży!
Opowiedzieli Zacharyaszowi sąsiedzi wszystko dokumentnie, tak jak było. Jak sąd zjechał z doktorem, jak leśniczy Antoni wszystko pod przysięgą zeznał i jak potem spowiadał się w kościele i za duszę nieboszczki nabożeństwo zakupił. Jako się Rafałowej pogrzeb foremnie odbył, a narodu moc się zeszła. Sam proboszcz na cmentarz ją wyprowadził i nad grobem przemówił tak gorąco i pięknie, że się wszyscy popłakali rzewnie, a te języki co plotek chciwe i sławy niewieściej oszczerstwa, musiały całkiem umilknąć.
Pogrzebali ją na cmentarzu, na wzgóreczku, pod brzozą, a ów Antoni, jak się tylko pogrzeb skończył, pomodliwszy się na grobie, zaraz odjechał z tych stron. Powiadają że do samego hrabiego miał jechać i prosić, żeby go do innych lasów, gdzieś tam za Bug podobno, przeznaczył, bo tu dla wielkiej serca żałości pozostawać nie chciał i mocy na to nie miał wcale.
Rafał nie na poświęconej ziemi spoczął.
Wywieźli go na wozie, bez krzyża, bez śpiewania, bez światła i pogrzebali za murem cmentarnym, na polu. Baby ze wsi powiadają, że coś tam straszy teraz na tem miejscu po nocach, ale widać to takie oto, zwyczajnie kobiece gadanie, bo jako żywo nikt onych strachów na oczy swoje nie widział.
I koło czworaka nocną porą boją się ludzie przechodzić, a już do tej olszynki nad wodą, gdzie Rafałowa zawsze w święto przesiadywać lubiła, to nawet wieczorem nikt nie zajrzy, bo się tam podobno jakaś biała osoba pokazuje...
Ot bają ludzie...
W lesie, na onem miejscu, gdzie krew była przelana, pozostawiła szlachta krzyż wysoki, dębowy, na gniewu Bożego przebłaganie i na pamiątkę, że się w onem miejscu taka straszna rzecz stała, jakiej jeszcze w Lipowickich rodzie nie bywało i chyba już nigdy nie będzie.