<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Każdy czas insze prawo ma i do inszej rzeczy przysposobienie; więc błogo człowiekowi na duszy, gdy latem dojrzałość zboża wszelakiego widzi — i w jesieni, gdy na drzewinie jabłko, jako dziewucha na odpuście, pokraśnieje — i w zimie nawet jest za co Boskiej mocy dziękować, bo sobie człowiek odpocznie i ucieszy się w zapusty i nieraz przy kominie pogwarzy.
Każdy czas prawo swoje ma, jak wiadomo, insze i do rzeczy inszej przysposobienie, ale żaden taki nie jest sercu człowieczemu przyjemny, jako ten, co go z ciepłych krajów ptacy na swoich skrzydłach przynoszą.
Każde stworzenie go wita z uciechą i nietylko człowiek, ale, nieprzymierzając, i bydlę i zwierz i ptak i najmniejszy robak w ziemi uciechę z przyjścia onego czasu, z przyjścia wiosny, pokazuje.
Bo też idzie ona, idzie ze wspaniałością wielką, jak w święto najuroczystsze... w procesyi.
Więc się naprzód skowronek maleńki do góry wzbije i zawiesiwszy się wysoko, dzwoni jakoby w sygnaturkę na jutrznię i narodowi wszystkiemu wielkie święto opowiada, a za nim dopiero ruszą się inne ptaszki śpiewające, świergocące i drobne i większe, a wszystkie z pieśniami, z graniem, jako kapela najprzedniejsza. Jedne, cieniuchno, drugie grubiej, jedne żałobliwie, inne uciesznie, wedle rodzaju swojego, jakie którego są. I mysi królik maleńki, co po drzewinie łazi jak mucha i pliszka ucieszna i sikora uboga i trznadelek i szczygieł i makolągwa i pośmieciuszka i sójka krzykliwa i wilga śpiewająca i sroka przekorna i kawka i kukułka przedrzeźniająca i kraska we wzorzystych piórach.
Dzięcioły bębnią w stare sosny, a drzewa w świeżej zieleni chwieją się jako chorągwie.
Z łąk, z borów, z pękających pąków na drzewinie zapachy idą jako z trybularzów, owdzie mgła podnosi się niby dym, a z borów, z rzek, strumieni szum idzie, jako z organu, gdy na podniesienie organista dudy wszystkie zatka i tylko jednej szumiącej grać każe.
Zda się, że dzwony dzwonią, pieśni rozbrzmiewają, kadzidła w górę idą, chorągwie szumią, a nad tem wszystkiem, jako monstrancya wspaniała, ukazuje się słońce w blaskach złocistych, w mocy majestatu, że człowiek oczu na nie podnieść nie śmie i głowę schyla w pokorze...
I idzie ta procesya wielka nie moment, nie godzinę, ale dnie i tygodnie idzie, nie ustając, w uroczystości wielkiej, w śpiewaniu, w kadzidłach. Słońce obróci się w inne strony i z oczu naszych zejdzie, a natomiast wystąpią gwiazdy, jako wielkie bractwo ze światłem. Śpiewanie uciszy się trochę, ale nie ustanie ze wszystkiem, bo oto słowik w gąszczu się rozśpiewa, rozżali, żaby po bagniskach chórem się ozwą, płaczliwie z początku, a potem żwawiej, prędzej, z rozradowaniem, z uciechą... Wody szumią, bory szumią, wiatr pomiędzy gałązkami chodzi i do szmerów je pobudza i cała ziemia nie milknie, ale cieszy, raduje się, w deszczach ukąpana, w rosach umyta, w nową zieleń przyodziana, przystrojona jako na gody...
Kwiaty się na nią posypią pachnące, osobliwe; białością śniegową padną na drzewinę po sadach, na jabłonki, na grusze, na wiśnie; czerwonością różane krzaczki obsypią, modrość na fijołki pokładą, a po łąkach to się już wszelką barwą zamigocą. Zapach z nich bije dziwny, a oku rozweselenie z nich idzie i uciecha i radość. I wody sobie od słońca, albo i od miesiąca blasków pożyczą i ubiorą się w nie i ustroją, jako w kamienie drogie, albo w perły, których moc nieobjęta, niepoliczona migoce.
Wszystko świeci się, błyszczy, jaśnieje, wszystko młode, rozśpiewane, życia pragnące, jako ta dziecina, co wyciągnąwszy rączki przed się, po łąkach biegnie, za motylami goniąc. Wszystko żyje, weseli się, śpiewa... A co ono śpiewa? jakie słowa układa w tych szumach, szemraniach, w ptasich pieśniach i onych głosach dziwnych, co niewiadomo zkąd je wiatr przynosi?
Niby nie ludzka w tem mowa, a przecie żeby tak oto człowiek jaki kochający, co nietylko okiem i uchem, ale i serca gorącością patrzeć i słyszeć może, do ziemi onej przypadł, w ptaszkowe śpiewanie, w wody szumienie, w granie wiatru się wsłuchał; żeby na ten czas o swoich własnych mizernych chęciach a gorzkościach i bólach zapomniał, to możeby i wyrozumiał ten głos dziwny, przenikający, co choć słów ludzkich niema, a taki wymowny, i choć do składu nie jest, jako pieśni ludzkie, a przecież tyle śpiewności, tyle grania słodkiego ma w sobie...
Powiadał niegdyś stary bajarz, co się po lasach włóczył, a nocami lubił na mogiłach siadać i szumu wiatru słuchać, powiadał tedy, że mu ten wiosenny wiaterek dziwne naszeptywał pieśni, że mówił jakoby temi słowy:
Raduj się ziemio przebudzona do życia, raduj się i wesel; raduj się drzewinko listkom nowym, raduj się wodo słońcu, iż cię wydobyło z pod lodu. Śpiewaj ptaszku śpiewający na gniazdku twojem, śpiewaj o życiu i kochaniu. Wyskocz w górę i ciesz się zwierzu leśny, raduj się wszelki tworze, który żyjesz. Cieszcie się nawet robaki w ziemi żyjące i wynijdźcie ku słońcu. Niech będzie wesele stworzeniowi wszelkiemu, czy w powietrzu, czy na ziemi, czy w wodzie, niech każde raduje się wiośnie, którą dał Pan.
Tak bywało, powiadał bajarz stary, tak sobie owe głosy wymiarkował i zrozumiał i prawdziwie zrozumiał, bo o wiośnie każde stworzenie radość czuje, każde stworzenie i człowiek.
Ciężka jest socha i ziemia ciężka; nieraz w chłopie aż trzeszczy, gdy ją dźwigać wypadnie, a przecie jak tylko skowronek zaświergoce, chłop z radością na pole wychodzi. I kraje skibę za skibą i świeżość ziemi mu pachnie i słonko go raduje i nawet te wrony, co niebojące, jak psy za sochą idą i pędraki zbierają z pod skiby — także mu są przyjemne.
Radowała się też wiośnie i szlachta latoszyńska, jako z dziada pradziada gospodarze, a teraz na większych fortunach jeszcze bardziej do roli ciekawi.
Zacharyasz, choć bogacz taki, że dwóch parobków utrzymywał, kapotę z siebie zrucił i do trzeciej sochy stanął, a orał bez wytchnienia. Wielki oracz z rodu oraczów odwalał skiby równo jak pod sznur. Nabożny Piotr i Ignacy też do roboty poszli; Milczka, choćby wolał koło budynków się wałęsać, kobieta takoż wypędziła na pole, więc obyczajem swoim, śmiejąc się, do wołów uciesznie przemawiając, orał i on nieborak.
Hulajdusza nawet na dwa dni handlów zaprzestał i do orki się wziął, ale nie szło mu. Niecierpliwy był, chciał odrazu całe pole zaorać, więc mścił się na bydlętach, klął, zaraz pierwszego dnia wołu okulawił, a sąsiadowi w miedzę się worał.
Było z tego dość pomsty i krzyku i sprawa do sądu miała iść, ale przecież Zacharyasz to jakoś połatał i zgodę zrobił, bo Rafał, od owego poczęstunku, trochę się Zacharyasza słuchał, choć zawsze niedowierzał mu i z podełba patrzył na niego, a w duszy prawie że za wroga go miał.
Kobiety, jako zwyczajnie o wiośnie, to płótna bieliły, to w ogrodach miały do czynienia, bo to właśnie i kopanie i sadzenie i wszystka nagłość na nie przyszła, żeby każda rzecz była zrobiona jak się patrzy.
Najwięcej zatrudnienia miała Milczkowa, pod ogród bo piękny gruntu kawałek zajęła, dla przychodu grosza powiększenia.
Mądra ta kobieta dawno sobie kalkulacyę taką wymyśliła, żeby chłopca swego do szkoły oddać i do większej edukacyi sposobić.
— Mam męża głupiego — mówiła — niechże przynajmniej o synu tak nie powiedzą... niech się uczy.
Chłopak zaś zdatny był i choć po wszystkich płotach, po wszystkich drzewach łaził, jak nieprzymierzając kot, ale ciekawość miał, czytać na każdej książce potrafił, a pisał tak foremnie, że mu aż pióro w garści piszczało...
Choć sam Milczek głowinę ladajaką miał i tylko zęby szczerzyć potrafił, ale w familii jego byli ludzie mądrzy, co się nawet wysokich urzędów dosłużyli, bo jeden asesorem przy sądzie, a drugi patronem był sławnym. Osobliwie tego drugiego znali ludzie dobrze, bo siła szlacheckich spraw prowadził i rzadkie zdarzenie było, żeby kiedy którą przegrał.
W familii zaś Milczkowej ksiądz był jeden znaczny, całkiem wspaniały ksiądz, proboszcz i kanonik. Pierścień wielki na palcu nosił i łańcuch złocisty na piersiach. Choć dalszy trochę krewny, ale się familii swojej nie wypierał, szaraczkami nie gardził i owszem, jak kto przez jego parafię przejeżdżał i do niego wstąpił, to go ksiądz grzecznie i zacnie podejmował, dobre słowo powiedział i obrazków świętych kilka dał dla dzieci.
Milczkowa tedy, uważając na takie znaczne w rodzie swoim osoby, uschłaby chyba z żalu i zamizerowałaby się na szczęt, gdyby chłopaka swego nie mogła forytować, a choć szkoła kosztu wielkiego potrzebuje i dzieciaka od bydła pasienia odrywa, ale też i honor znaczenie swoje ma, więc też nie żal pieniędzy wydać.
Nieraz rozmyślała sobie kobiecina, jakiej to pociechy ze swego chłopaka doczeka i co mogła groszowiny urwać, to zbierała, odkładała, zawijała w wielkie kłęby wełny i tak na samem dnie skrzynki przechowywała dla dziecka.
I on też, chłopak ten, do książki wielką ciekawość pokazywał i zdatność, do mszy służyć umiał pięknie i z książki się modlić potrafił, a jak czasem na naukę do kościoła poszedł, to za powrotem do domu, słowo w słowo, wszystko co ksiądz mówił, dokumentnie powtórzył do jednego wyrazu.
Przytem i dowcipny był chłopiec na podziw i na gębie gładki jak dziewczyna, a matce tak się potrafił przypochlebić, że przepadała za nim kobieta i nieba rada mu była przychylić.
Długi czas jeszcze w Lipowicach Milczkowa o pomyśleniu swojem nie powiadała nikomu, bo i sama nie mogła wiedzieć jak Bóg da, czy z zamierzenia będzie jaki skutek, czy nie, ale teraz w Latoszynie, na fortunie większej, sposób już prawie mając na kosztów poniesienie, powiedziała mężowi co myśli.
On spojrzał na nią trochę zdziwiony, roześmiał się i rzekł:
— Edukować Adasia chcesz?
— Właśnie... niechby do szkół poszedł, niechby się uczył. Przecież w rodzie naszym ludzie nauczni byli.
— Ja tam, co prawda, niebardzo...
— Alboż ja o tobie powiadam? Wiadomo, że jeżeli czem możesz zgrzeszyć, to już najmniej rozumem...
— Ja się też nie chwalę i chluby z mądrości nie szukam. Co mnie potem? Chleb jest, kartofle są, a jak się dwa razy do roku gadzinę zadusi, to i okrasy nie brak. Ten mądry kto nie głodny, a komu się cygany śnią, to żeby tysiąc książek przeczytał, zawsze go ckni na wnętrzu.
— Oj ty... ty... tylko w miskę wierzysz!
— Jagodo kochana! nie tylko... ja i w miskę wierzę i w talerz i w łyżkę i w każdą rzecz co do jedzenia potrzebna, a skoro miska pełna, to niech psi zjedzą wszelaką mądrość, bo z niej po prawdzie tylko głowa boli.
— Aleć zawsze błogo by ci doczekać na stare lata, żeby honor z dziecka był.
— Niby jaki honor?
— No, żeby chłopak wyszedł na jaką osobę znaczną, czy na księdza, czy jak mu tam Pan Bóg miłosierny da.
Milczek rozśmiał się.
— Oj, oj! dla czego nie? nawet bardzo byłbym kontent z takiego szczęścia, bo widzisz, jagodo moja, honor to jest, niema co gadać, a prócz tego powiadają, że kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dobodzie.
— A w naszym rodzie były znaczne osoby, księża też byli.
— Oj, oj, i jacy jeszcze!
— Dla czegoby więc Adaś...
— Alboż ja co mówię? niech sobie. Ja nie bronię.
— Nie bardzo jabym na twoje bronienie zważała, ale jako męża pytam... zawszeć to ty niby głowa w tym domu... mąż.
— Alboż nie? i jaki jeszcze!
— Właśnie dla tego pytam, jakie twoje pomiarkowanie o tem jest?
— Moje?... żebyś ty mi, kobieto, do przegryzienia co dała...
— Ej, ty wilku, tobie tylko jadło w głowie!
— To też daj... jak będę miał co w zębach, to mi może z głowy wylezie.
— Boże miłosierny! to zawsze z nim tak! ani mowy, ani rozmowy, ani wyrozumienia. Żebyś ty choć raz powiedział co do rzeczy.
— A toż powiadam ci, kobieto, wyraźnie: chcesz chłopaka uczyć, to ucz, ja nie bronię. Chcesz, żeby księdzem był, niech będzie, ja też nie bronię. Nawet choćbyś i ty sama chciała...
— Co?
— A ty! ucz się jeśli chcesz, nawet po osobie miarkując, byłoby na co spojrzeć... a jakbyś jeszcze, na to mówiąc, adwokatem została, a zaczęła gadać, tobyś tak cały trybunał za nos wodziła, jak i mnie wodzisz.
— Pleć, pleć, pleciugo.
— No, nie gniewaj się, moja kobieto, jeno mi najpierw jeść daj, a jak czas przyjdzie, to sam chłopaka odwiozę gdzie będzie trzeba.
— Oboje odwieziemy.
— To jeszcze lepiej, bo w kompanii zawsze przyjemniej, czy szklaneczkę piwa na popasie, czy jak, zawsze milej.
— I rady byś sobie nie dał.
— Możebym i nie dał.
— Miasto, widzisz, duże; do różnych urzędów, do różnych panów znacznych chodzić trzeba, toby ci nie bardzo łatwo było.
— I pewnie że nie łatwo...
— A ja na to wypraktykowana. Ja wiem gdzie się obrócić i jak jaką osobę uhonorować.
— A juści.
— Bo widzisz, nie każdemu ten sam honor pasuje. Inszemu trzeba jaśniać, dla inszego i wielmożny dość, a i taki jest, co mu trzeba powiedzieć „panie“ i na tem skutek. Do tego zaś wyrozumienie i pomiarkowanie trzeba mieć, a ty nie jesteś w takich obrotach próbant.
— A jak sobie chcesz, tak i rób. Mnie tam czy kto wielmożny czy jasny, wszystko wraz, bylem ja głodu nie znał...
— No, chodź już, chodź, dam ci co przegryźć, kiedyś taki przepadzisty, że bez jadła i parę godzin wytrzymać nie możesz.
— Niby to ja jeden taki — rzekł, tłómacząc się — toć to jest właśnie wiosna, a o wiośnie każde stworzenie do jadła chytre, tembardziej człowiek i przy takiej robocie. Co to dziś socha! Jak się człowiek nadźwiga a nachodzi po roli, toby nietylko chleba kawałek, ale i parę wołów zjadł.
Tak sobie gwarzyli i przekomarzali się Milczkowie, a chłopak blizko drzwi stał i słuchał.
Radość niezmierna go zdjęła, gdy się dowiedział, że już niezawodnie do szkoły pojedzie. Żal mu było trochę Latoszyna i rzeczki i krzaków i onych wróbli, którym gniazda wykręcał, ale większa ciekawość w nim była. Chciał to zobaczyć, czego jeszcze nie widział; wielkie miasto, ludzi, a od matki tyle się o tem różności nasłuchał, że radby w jednym momencie frunąć, jak ptak na skrzydłach, do onego świata wielkiego.
Między szlachtą latoszyńską było o pomyśleniu Milczków dużo gadania. Zacharyaszowa kręciła głową, bo ją trochę i zazdrość brała; Piotr wzdychał, że chleb ludzi bodzie, bo się przy nim zaraz i honorów zachciewa, jeden tylko Ignacy, jako światowy człowiek i niejedno znający, a i sam do czytania wielki ochotnik, chwalił Milczkom, że dobrze czynią i namawiał, aby na ludzkie gadania nie zważając i pieniędzy nie żałując, pchali chłopaka ciągle, dopóki całkiem edukacyi nie skończy, bo ztąd ich wielka pociecha i radość i honor na stare lata spotkać może.
Rafał, gdy o edukacyi młodego Milczka mówiono, jednem uchem słuchał, a drugiem wypuszczał, bo mu to całkiem wszystko wraz było. On zatrudnienie swoje i handle swoje miał; parę dni w polu porobił, a potem z Mordką na wędrówkę się puścił i znów przebiegi swoje rozpoczął, tak że gościem rzadkim tylko w domu był.
Ludziom pachniało pole i cała ziemia, odmłodzona, przystrojona jak na gody wielkie, a jemu jeden grosz tylko powabny był, to też się za nim upędzał i uganiał.
W handlu i spekulacyach różnych wypraktykował się tak, że inszego żyda przeszedł i już się na małe dostawki, na licytacye do współki z Mordką puszczał, a gospodarstwo obchodziło go prawie tyle co i nic. Wiedział on dobrze, że tam w domu jest gospodyni dobra, robotnica wielka, że wszystkiem zarządzi lepiej, niż nie jeden mężczyzna i że pod jej okiem wszystko będzie na czas zaorane, zawleczone i siew w swojej porze zrobiony i pszenicy pielenie i kartofli posadzenie i ogrodów dopilnowanie i każda rzecz, która jego jest.
Nie miał się tedy o co kłopotać i śmiało mógł odjeżdżać gdzie chcący, bo wiedział, że ekonoma i włodarza lepszego nie znajdzie, że choćby sam nawet przy gospodarstwie siedział, toby tego ładu i tego składu utrzymać nie potrafił.
Jeździł więc po świecie, nie pytając; a ona sama jedna w chałupie siadywała, sama koło całego domu obrządek robiła, bo niemowa jak ongi poszła w świat, tak przepadła bez śladu, a dziewki o wiośnie zgodzić nie było można, gdyż się każda na robotę w polu łaszczyła. Tak więc Rafałowa, to sama, to z najemnicami, jak mogąc koło gospodarstwa się upędzała, a parobek w polu robił i chłopów ze sprzężajem przynajmowało się.
Szlachta wydziwić się nie mogła, że kobieta tak foremnie całe gospodarstwo prowadzi i wszystko ma zawczasu zrobione, nietylko jak u ludzi, ale i prędzej nawet.
A ona, ta gospodyni, ta pracownica wielka, chodziła ciągle w smutku i w żałości, mało do kogo słowo przemówiwszy, zawsze sama, zawsze bolejąca...
Nawet o wiośnie, gdy słonko ciepłością swoją cały świat Boży ogrzało, gdy wszędy świeża zieleń rozpostarła się, a po łąkach kwiatów różnakich moc zakwitła, to jej jeszcze smutniej, jeszcze tęskniej było na sercu.
Bywało przy święcie, kiedy z kościoła powróci, popołudniu, gdy sąsiedzi i sąsiadki na pogawędkę się zbiorą, gdy Ignacy na harmonii grać pocznie, a dziewczęta sobie światowe pieśni śpiewają, ona biedactwo pójdzie do olszynki nad rzekę, siądzie na brzegu i patrzy na tę wodę mieniącą, co płynie, a płynie bez końca...
Siądzie bywało nad tą wodą, zapatrzy się w nią i tak oto siedzi godzinę, dwie i więcej, czasem do samego słońca zachodu, do nocy. Zda się, że życia w niej niema, że to nie kobieta, ale figura kamienna.
Czasem na las spojrzy...
Chciałaby tam lotem ptaka polecieć, do onej kłody zwalonej, do tych mchów co się koło niej pokładły.
Zdaje się, że dwa głosy do niej przemawiają, jeden woła: chodź, przyjdź, nie zważaj, drugi mówi: zostań; ale ten drugi znać mocniejszy, bo Rafałowa dla niego posłuch ma i siedzi nad wodą, nie ruszając się jak kamień.
Westchnie czasem, czasem łzę ukradkiem otrze, jakby się żałości swojej wstydziła, to znowuż ustami porusza, pacierz mówiąc, modląc się o śmierć prędszą.
A tam przed pałacem wesoło. Ignacy na harmonii przygrywa, Milczek, podjadłszy sobie dobrze, do dziewcząt zęby szczerzy, nie dla tego, żeby złe jakie pomyślenie miał, ale tak oto, z psich figlów, co się go zawsze trzymają.
Piotr z fajeczką w zębach na schodkach kamiennych siedzi, a koło niego Zacharyasz zadumany, w kaszkiecie nasuniętym na oczy.
Mały Milczek, co do szkoły od jesieni ma iść, po ogrodzie nurkuje, a patrzy rychło agrest dojrzeje, ale próżno oskoma go bierze, bo ledwo gdzieniegdzie zawiązuje się dopiero i kuleczki takie jak ziarnka grochu wiszą.
Ale nic to; sprawny chłopak po książce do nabożeństwa wymiarkował, że jeszcze dobrze z jaki kwartał w Latoszynie posiedzi, a przez ten czas i agrest dojdzie i porzeczki i wiśnie poczerwienieją i małgorzatki gruszki będą już do jedzenia zdatne i te słodkie jabłka papierówki, co same najpierwsze są i co je zaraz żydy do miasta na stragany wywożą.
Chłopak nurkuje między drzewiną, a patrzy a miarkuje sobie, że jeszcze zanim po łacinie zacznie gadać, to tu w sadzie latoszyńskim spustoszenie wielkie uczyni i z każdej drzewiny, z każdego krzaczka słodkości owocu spróbuje.
Wypatrzył też również wszystkie miejsca, gdzie gniazda ptasie były i te gdzieby potrzaski i sidła sposobnie można zastawiać, bo łacina łaciną, a ptaki ptakami, chłopak zaś miarkując, że to jego swobody ostatki, chciał użyć świata dowoli.
Jest to podobno wielka prawda, że komu z młodości psie figle nie w głowie, ten gdy na człowieka wyrośnie, stateczności też mieć nie będzie, a powiadają też, że i to piwo najlepsze, co się wyburzy i wyszumi zamłodu...
Gdy młody Milczek tak po sadzie nurkował, a prawie każdą drzewinę od listka do listka przejrzał, słońce się do zachodu całkiem nachyliło i zaszło, a świat począł się chować w mroki, co nieznacznie, niewiadomo zkąd wyłaziły i kładły się po ziemi jak cienie.
Nowy miesiąc, sierpowaty, w górze świecił, a tu i owdzie gwiazdki już mruganie swoje nocne zaczęły. Wiaterek ciepły był, to też ludzie nie schodzili z przed pałacu.
Dobrze im było siedzieć na onych schodkach kamiennych, pogawędzić oto po sąsiedzku, tembardziej, że i Piotrowi jakoś się język rozwiązał, a wiadomo że Piotr dużo różnych rzeczy wiedział, a najbardziej dawnych, co już ludzie mało pamiętają nawet.
Zacharyasz i Milczkowa pilnie słuchali, bo Piotr oto opowiadał o wielkim procesie, który lipowicka szlachta z sąsiednią znowuż szlachtą z Zawadek prowadziła o las.
Było czego posłuchać, bo Piotr opowiadał wszystko po porządku: zkąd sprawa poszła, jak poszła, kto pierwszy najście gruntu zrobił, kto pierwszy do sądu zapozwał, jak bitwy o ten las były wielkie, że z jednej strony całe Lipowice, z drugiej całe Zawadki wychodziły, kto z kłonicą, kto z widłami, kto z cepem, a nawet i z kobiecego rodu, który w sile mgły, ale w zawziętości nieprzeparty, też pochwytały kosiory, ożogi, pomiotła, która co miała pod ręką i za mężami do lasu biegły...
— I tak — powiadał Piotr — szły bywało obie strony przeciwko sobie, z szumem, hukiem, gwałtem, jako dwie wody wzburzone, gdy groble obalą i zniosą, a jak dopadły do siebie, jak się zakotłowały między sobą, zmięszały... jak podniosły krzyk!... Jezusie Nazareński! sądny dzień to bywał. I ojciec mój nieboszczyk opowiadał, i ja sam z maleńkości jeszcze pamiętam, a co już wasza pamięć objąć nie może, bo właśnie ja najstarszy między wami jestem, ile to z onej kwestyi bitew wielkich powstało. Kto jeno żył w Zawadkach, ten lipowickich ludzi gorzej niż za psów uważał, a lipowiccy znów dla Zawadek też nie lepsi byli. Z onej wielkiej sprawy wynikały insze, małe znów, o oka podbicie, o siniaki, o guzy, o kości przetrącenie, ręki złamanie. Jeden drugiemu kryminał zadawał, po sądach się wodzili, ten z tym, ów z tamtym, a wielka sprawa między wsią a wsią szła swoim porządkiem.
— Wielka sprawa! — mruknął Zacharyasz — tak, tak, bywają sprawy...
— Takiej wielkiej w okolicy nie było — rzekł Piotr — kosztowała też pieniędzy huk, szlachta wymizerowała się na nią. W Zawadkach gospodarze porządni prawie że na psy zeszli, a i ojcowie nasi, świeć tam Panie nad nimi, wyszeptali się do ostatniej nitki.
— A to głupie ojcowie byli — wtrąciła Zacharyaszowa Julcia.
— Co? coś ty rzekła?
— A rzekłam jako mi się widzi; wolej było las pomiędzy siebie podzielić, a nie przyprowadzać się do zniszczenia.
— Siedź oto cicho — ofuknął Zacharyasz — nie twoje prawo wtrącać się, kiedy starsi gadają.
— Taki czas, panie bracie, dziś jajko od kury mądrzejsze!
— Ja rozumiałam... — rzekła Julcia.
— Siedź! tobie się widzi, że w sprawie to jeno o sprawę chodzi.
— A o co?
— O honor, o ambit, o na swojem postawienie. Ten powiada: stracę a nie dam; tamten rzecze: kapotę zastawię, a nie puszczę! bo właśnie ludzie taki ambit swój mają. I z tego ambitu jankor wielki jedna i druga strona weźmie, że choćby bez koszuli zostać, buty ostatnie stracić, nie ustąpi drugiemu ni krzty. Pamięta sąsiad tę sprawę co Szymon z Wincentym przez siedm lat mieli?
— O psa.
— Tak, tak, właśnie o psa. Za tę mitręgę i koszt co ponieśli, toby nie marnego psa, ale stado owieczek kupił, a przecież jeden drugiemu nie ustąpił. Ambitne ludzie! byliby się na dzisiejszy dzień jeszcze prawowali, ale pomarli oba w jednym roku.
— Mój panie Pietrze — zapytała Milczkowa — powiedzcie mi też, o który to las ojcowie się z Zawadkami prawowali? bo ja choć tyle lat przecie w Lipowicach przebyłam, a nie mogę tego pomiarkować.
— Widzi pani, to właśnie sztuka jest, że onego lasu wcale niema.
— Niema?
— Sprawiedliwie że niema.
— Ale za ojców widać był?
— E, mnie się widzi, że jego już i za ojców chyba nie było.
— Tedy o cóż się prawowali?
— A o las.
— Dziw wielki, nie pomiarkuję.
— Tedy powiem — rzekł Piotr. — Sprawa zaczęła się dawno, kiedy jeszcze las był, a prawdziwie nawet nie las, tylko lasek na wzgóreczku. Jak się sprawa tedy zaczęła, jak Zawadki Lipowicom, a znów Lipowice Zawadkom najście gruntu zrobiły, jak poczęły się wielkie bitwy, że wieś na wieś, jakby człowiek na człowieka szła, tedy już w onym lesie gospodarzów namnożyło się dużo, a po prawdzie nie było żadnego...
— Wiadomo jak to bywa w takiej okazyi, zniszczenie.
— Ma się wiedzieć, że zniszczenie. Kto wpadł to i brał, a kto mocniejszy to lepszy. Ten sosenkę, ów dąbka, inny choć i brzózkę, jak mogąc, to ściął i wywiózł. Inszy z potrzeby, a inszy prosto z przekory, myśląc: ty sobie prawuj, a ja co wytnę to wytnę. Rwali z Zawadek, rwali i z Lipowic, jak jeno który mógł, a prócz tego, obaczywszy że w lesie gospodarza sprawiedliwego niema, chłopijaszki także się zaczęli nocami do lasu wymykać, a wiadomo że dla chłopijaszka sosenka pierwszy smak! Przy inszym chłopie można srebra ćwierć bez rachowania rozsypać, nie ruszy, choćby głodem przymierał, bo powiada grzech, ale na dąbka, na sosenkę, to już jak wilk na owcę.
— Wiadomo, chłop chytry na drzewo.
— Oj, oj, a ja powiadam, że żeby nawet w kościele, na ołtarzu dąbek wyrósł, to go chłop ukradnie, bo już jego natura chłopska taka jest.
— Prawdziwie, Pietrze — odezwał się Zacharyasz — już ja tyle lat między chłopstwem siedzę i znam ich jak łyse konie.
— Złodzieje i tyle — mruknął, poziewając Milczek.
— To nieprawda — zaprzeczył Zacharyasz.
— Ale!
— Mówię że nieprawda i nikt mi nie zaprzeczy. Ja przez chłopa pieniędzy, wiele kto jeno chce, poślę, nie ukradnie mi ani jednego grosza. Wielki w tem próbant jestem. Ja raz sam, kiedy oto handlem się trudniłem, posłałem do jednego wspólnika, cośmy niby do współki handel mieli, tedy posłałem chłopa po duże pieniądze, parę tysięcy było. Chłop poszedł. Kilka mil drogi przecie. Po drodze swoje parę groszy co miał zgubił i nie mógł sobie nic nawet do zjedzenia kupić. A, powiadam, moich parę tysięcy miał przy sobie. Żeby choć rubla tknął! Głodem marł, przyszedł zbiedzony jak nieboskie stworzenie, że prawie upadł na progu, ale cudzego nie ruszył. A myślicie może, że on jeden taki?
— Pewnie.
— Nie, moi ludzie, podług mego pomiarkowania, każdemu chłopowi, co prawdziwy chłop z chłopów jest, gospodarski syn, można wiarę dać, nie ukradnie, nie zdradzi.
— Widzi mi się — Milczkowa rzekła — że pan Zacharyasz dużo tym chamom ufający jest.
— Moja pani, nie dzisiejszy ja, wiem co gadam. Chłop porządny, choć on chłop, ale poczciwość swoją ma, tylko na cztery rzeczy słaby... Jak jeno którą obaczy, nie wytrzyma, żeby najnabożniejszy był, najrzetelniejszy, najuczciwszy na wszystko insze, na te cztery rzeczy, powiadam, nie wytrzyma, musi ukraść.
— Na cztery?!
— Wiadoma rzecz, próbuj przyjechać do wsi i zostaw bat na wozie.
— Ale! ktoby głupi był zostawiać?!
— A ma się rozumieć, zaraz ukradną. Ledwieś do chałupy wszedł, ledwie „pochwalony“ rzekłeś, ehe! patrzysz już bata niema. Gdzie bat? szukaj wiatru w polu! To pierwsza chłopska chytrość. Drugie i trzecie, to właśnie rzemień a żelazo... na to się chłop zawsze złasi, żeby nie wiem jaki był; a czwarta drzewina w lesie. Żydowi cebula tak nie pachnie i czosnek, jak chłopu chojaczek, albo dąbek. Jak miarkuje że może ukraść, to nocy nie dośpi, jadła nie doje, o pięć mil drogi pojedzie, aby tylko ten kawałek drzewiny zwędzić, bo już jego taka chłopska natura.
— Prawdziwie Zacharyasz mówi — rzekł Piotr — bo sprawiedliwie tak jest i tak się z onym lasem stało. Trochę lipowicka szlachta wycięła, trochę tamci znów z Zawadek, a resztę chłopijasze rozwlekli; tak że na onem miejscu gdzie las był, została się tylko wydma, pagórek; gdzie niżej trochę lepszy grunt, a nawet prawie całkiem porządny, boć i dębinka na nim kiedyś rosła, a na wzgórku sam piach, szczery piach, że jakby sochą przeszedł, toby nawet śladu nie zostało.
— Ach! — zawołała Milczkowa — to to wzgórze, co za figurą, po prawej stronie od gościńca?
— Właśnie to samo.
— Boże miłosierny! Było też o co tyle kosztu i zniszczenia robić.
— Ot, niby to tam, Panie Święty, komu o ten piasek chodziło! Z początku, kiedy jeszcze las był, to ma się rozumieć o las się prawowali, bo wiadomo, że łakoma to rzecz, ale popóźniej to już jeno o honor szło. Bo i co tam ten piasek? nikomu z niego nic, ale ambit, ale na swojem postawienie... ot w czem rzecz.
— I przy kim honor został?
— A jakże! przy naszych, przy lipowickich. Nasi byli mocniejsi, dłużej się trzymali. Dobierali co najlepszych adwokatów, mecenasów najpierwszego gatunku i jak zaczęli prawować a prawować, tak i wyprawowali, postawili na swojem. A przez te wszystkie lata jak ona sprawa szła, przez on cały czas, złość między wsiami taka trwała, że choć to tak oto po sąsiedzku, a przecie nie było zdarzenia, żeby lipowicki kawaler z Zawadek pannę wziął, albo li żeby znów który z Zawadek, na to mówiąc, do Lipowic po pannę przyjechał. Daliby jemu pannę, że musiałby zmykać za dziesiątą granicę, gdzie pieprz rośnie.
— Spodziewać się! gdzie przy takiej zawziętości wesele komu w głowie?!
— Eh! młodziaki nie bardzo na to zważali, ale jak jeden i drugi porządne lanie dostał, jak mu nakładli co tylko wlazło, to dziesiątemu zapowiedział, żeby lipowickie panny omijał.
— Żeby ona z samego złota była — odezwał się Milczek — to jabym na taki sposób nie poszedł.
— Kto ze złota?
— A toć panna. Właśnie dopiero ci smak takie zalecanie! Zamiast uczciwego poczęstunku, jako się godnemu kawalerowi należy — wały! Niechby je psi zjedli takie zaloty i takie panny i taką wieś! Wyrzekłbym się, wyparł, odżegnał...
— Niby to tylko według panien takie sobie wstręty pokazywali. Oho! niech-no jeno z Lipowic choćby i gęś, do Zawadek na pole weszła, to już przepadła, zaraz jej łeb ukręcili.
— A to dobrze! — zawołał Milczek — bo przynajmniej jadło porządne było. Co to gęś! Ja od wesela swego gęsi i nie powąchał!
Śmieli się wszyscy z Milczka, który tak sobie jedzenie dużo ważył, a Piotr, rozochociwszy się już, do pogawędki smaku nabrał, żeby i całą noc opowiadał.
Sierpowaty miesiąc po niebie płynął, het, het daleko po onej drodze, co mu ją moc Bozka od samego światu założenia wytknęła i pokazała, a ludziom nie chciało się odchodzić z onych schodków kamiennych i do spania iść.
Rozrechotały się żaby po bagniskach, rozkrzyczały słowiki w krzaczkach ponad wodą i głosy takie ucieszne, radosne, wesołe, szły po rosie, szły z wodą i na boki, po ziemi całej i w górę, gdzie ledwie tylko pomyślenie ludzkie trafić może.
A Piotr gawędził...
Oj, gadał a gadał, ale już nie o lipowickiej sprawie z Zawadkami, ale o czem inszem, a co głębiej sięgnął, tem piękniejsze powiadanie wydobył, jako właśnie, nieprzymierzając, na godach w Kanie Galilejskiej, gdzie gościom poprzód podlejsze, a popóźniej z cudu Chrystusowego lepsze wino dawali. Bo i co cały on proces, z zawadkowskim jankorem, z lipowickim ambitem, co cały ten las naprzeciw onych wielkich procesów, o których Piotr później opowiadał! On, Panie Święty, dziadkowych dziadków z grobu poruszył, szwedów przypomniał, a praojcowski honor właśnie jako na dłoni pokazał. A wszystko wiedział, nawskroś wszystko dokumentnie, bo i pamięć osobliwą miał, że sięgał nią het, het... za sto, za dwieście lat, jak z opowiadania ludzi dawnych słyszał — i słowo piękne miał też, że jak jeno zaczął, to już płynęło gładko, równo, a prawie że do składu, jak w pieśni.
Wszystko zaś co opowiadał to się do dawnej lipowickiej szlachty tyczyło, do pradziadów, do dziadów. Jako naprzykład jeden, Wenanty po imieniu, Lipowicki z rodu, a Włóczynoga z przezwiska, wielki sztuk świata obieżał, bo nawet w ziemi świętej, gdzie Chrystus Pan się narodził i mękę swoją wycierpiał — bywał. Jako znowu inszy, już krzynkę młodszy, wojował, aż go zapędziło tam, gdzie góra jest, na której po potopie korab Noego, jako w Piśmie świętem stoi, utknął po wody opadnięciu, zkąd się żydy podobno na świat porozłazili. O tym dużo Piotr powiadał, bo to jeszcze nie z bardzo zadawnionych czasów człowiek, Hilary miał ze chrztu świętego, a Cyganek z przezwiska. A o tych, co z francuzkim królem chodzili, co sasów pamiętali, co przy księciu Józefie tłukli się po świecie, to już prawieby całą noc mógł gadać.
Gadał też Piotr nabożny; wzdychając, i każdego po imieniu i po przezwisku przypominał i za duszę jego westchnął zaraz, a ludzie słuchali, słuchali...
Nawet Zacharyasz, co tyle pomyślenia w głowie swojej miał, nawet Milczkowa taka ciekawa kobieta, nie przerywali ani jednem słóweczkiem powiadania onego. Milczek o głodzie swoim zapomniał, a dziewczęta śmiechów zaniechały. Przykucnęły na schodkach, objęły się jedna z drugą za szyje i słuchały tak, dech w sobie zatrzymując, z ciekawością, a trochę i ze strachem, bo Piotr o bitwach opowiadał, o krwi rozlaniu, a nie kobiecka moc na to, żeby takiej rzeczy bez serca dygotania wysłuchać.
Słuchali ludzie Piotra, choć i późno już było, bo taka oto dusza ludzka dziwna...
Zakrył przed nią Bóg Wszechmogący to, co będzie, ale pozwolił jej rozpamiętywać to co było — i ona też jakby pokazać pragnąc, że nietylko ten mizerny kawałek życia do niej należy, lubi w dawne dzieje zaglądać i to co było już, co przeszło, rozpamiętywać.
Jutrzejszego dnia, godziny nawet człowiek niepewny, nie wie i nie pomiarkuje, co się za jedno oka mrugnięcie stać może... ale po za siebie pamięcią daleko idzie i z mądrych ludzi powiadania, a i z ksiąg czytania, sięgnąć potrafi choćby do samego świata początku.
Taka już oto dusza człowiecza, zawsze pytająca a ciekawa...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.