Pasya do książek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pasya do książek |
Pochodzenie | Typy i obrazki krakowskie |
Wydawca | Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Jeszcze o tym moim Franciszku chciałbym wam coś więcej powiedzieć. Był to materyał na wielkiego człowieka, a że nim nie został, to tylko wina niekorzystnych warunków, wśród których żyć musiał. Wytrwałość miał żelazną, a ciekawość do książek większą, niż niejeden z literatów. Przeszkadzała mu tylko w zaspokojeniu téj ciekawości jedna mała okoliczność... że czytać nie umiał. Ojciec jego nie pomyślał o tem zawczasu, żeby syna dać uczyć czytać raz dla tego, że sam czytać nie umiał, a i tak wychował się i żył, — powtóre, że we wsi szkoły nie było, — a po trzecie, że choćby była, to nie byłoby kiedy posyłać Franka do niéj, bo ledwie z raczków podniósł się na dwie nogi i jako tako na nich utrzymać się umiał, musiał pracować i pomagać ojcu. Najprzód dano mu pręcik w rękę i mianowano komendantem dwóch gęsi na pastwisku; potém, kiedy już lepiéj nóg i bata używać umiał, awansowano go do trzody, — następnie do rogatego bydła — i do wodzenia nocą koni na paszę. Przy wszystkich tych czynnościach nie spotykał się nigdzie z książką. Nawet we dworze, dokąd późniéj dostał się za fornala, nie widział tego zbytkownego sprzętu, choć dziedzic należał do Towarzystwa oświaty ludowéj i nieraz prześlicznie mówił na zgromadzeniach o jéj potrzebie. Raz, jadąc na takie zgromadzenie, zabrał Franka ze sobą w charakterze furmana. Na zgromadzenie go wprawdzie nie wziął, bo „głupi baran nie zrozumiałby o co rzecz idzie,“ (tam brano tylko okazy umiejące czytać, takie, któremi popisać się można było), ale w każdym razie podróż ta nie była bez korzyści dla Franka, bo się przekonał, że są miasta jeszcze większe, niż Wadowice. Tak mu się w Krakowie spodobało, że odtąd marzył tylko, żeby się przenieść do tak dużego miasta, a że był człowiekiem, co nie przestaje na marzeniach, więc przy pierwszej sposobności podziękował panu za służbę i przyjął miejsce stróża w kamienicy przy ulicy Floryańskiej. Zaczął ją od zamiatania rynsztoków i schodów na wszystkich piętrach, a że szło mu to nieźle, więc gospodarz, w dowód łaski i zaufania, pozwolił mu w dodatku jeszcze u siebie w pokojach froterować, w kuchni obsługiwać i z koszykiem chodzić na targ za panią. Ażeby mu się nie nudziło bez zajęcia, dodano jeszcze czyszczenie panu rzeczy i chodzenie wieczorem po gazetę.
Wtedy właśnie poznałem go. wprowadziwszy się do owe] kamienicy wraz z kolegą swoim;-mieliśmy pokoik na trzeciem piętrze, — tani prawda, bo tani, ale też niewygodny.Pomijam to, że był tak mały, jak pudełko od papierosów do ósmej potęgi podniesione, że cynk na dachu dawał nam niejakie wyobrażenie o utrapieniach więźniów pod piombami weneckiemi, że z rynny, wpuszczonej w mur, przeciekało i cała ściana jedna pozieleniała, od wilgoci, zastępując miejsce dywanika nad mojem łóżkiem; wszystkie te niewygody, nieprzyjemności, w młodości znosi się z końskim umysłem (aequo animo), jak mówił mój kolega; ale najbardziej dokuczało nam sąsiedztwo kuchni, która była tuż naprzeciw naszych okien na drugiem piętrze — i obdarzała nas codzień najrozmaitszemi zapachami i rojem much, siekaniem mięsa, szorowaniem rondli i hałasem służby.
Na domiar nieszczęścia, wśród tego chaotycznego gwaru, dawało się nieraz słyszeć sylabizowanie i to sylabizowanie niewprawne, zająkliwe, a głosem tak donośnym, jednostajnym, że nawet zatkanie uszów nie pomagało, aby się uwolnić od tej plagi, która mnie prześladowała gorzej, niż muchy, niż siekanie mięsa. Robiło to na mnie wrażenie takie, jakby mi kto duże krople zimnej wody puszczał w miarowych odstępach na głowę. Tym sposobem podobno leczą waryatów, a mnie to właśnie do waryacyi dopiero przyprowadzić mogło. Formalnie zachorowałem na to sylabizowanie; prześladowało ono mnie po całych dniach, szumiało mi ciągle prawie w uszach i w głowie, nawet śniło mi się nieraz.
Jednej nocy — było to trzeciej, czy czwartej po wprowadzeniu się naszem — sylabizowanie tak mi dokuczało we śnie, że się aż obudziłem. Obudzenie jednak nie uwolniło mnie wcale od tej zmory — nawet najawie słyszałem to jęczące sylabizowanie-tylko nie w kuchni, ale jakby z pod podłogi lub ze ścian wychodziło i dudniło. Zacząłem przypuszczać, że to gorączkowe majaczenie i dla przekonania. się o tem- zbudziłem swego towarzysza.
— Stasiu! — zawołałem głośno — czy ty śpisz?
— Śpię - odrzekł, chcąc się uwolnić od dalszej rozmowy.
— Słuchajno.
— No cóż?
— Czy ty nic nie słyszysz?
— Nic — daj mi pokój.
— Ależ bo mnie się zdaje, że gdzieś coś huczy i jęczy, jakby dzwon zdaleka.
— E, zdaje ci się.
— Ale nie — posłuchaj tylko.
Kolega, nie mogąc mnie się pozbyć. podniósł się na łóżku i nasłuchiwał.
— No?
— A rzeczywiście — znowu ktoś sylabizuje.
— A widzisz, że mi się nie zdawało. Gdzie to być może? ’ — To tak, jakby na schodach.
— I mnie się tak zdaje.
A że sylabizowanie nie ustawało i mnie niecierpliwiło coraz więcej, tak, że o spaniu już mowy być nie mogło, zapaliłem świecę i wyszedłem na korytarz. polując na owo jąkanie, jakby na świerszcze. W sieni głos jeszcze donośniej słyszeć się dawał. Zszedłem na drugie piętro — potem na pierwsze; tu już poznałem, że głos z dołu dochodził; na załamaniu muru dostrzegłem światło. schodzę tedy niżej — i cóż widzę? Stróża kamienicznego, leżącego na wznak na tapczanie w sieni, w ręku trzyma jakiś kawałek starej gazety, a między gazetą i jego oczyma pali się świeczka, na jego obnażonych piersiach, w lichtarzu, ulepionym z gliny.
— A ty co robisz? — spytałem..
Odwrócił się w stronę mojego głosu i przypatrzywszy mi się pod światło, odrzekł z powagą i pewną przechwałką:
— Czytom, panie.
Musiałem się uśmiechnąć mimowoli z tej pewności, z jaką Franek nieudolne składanie liter nazwał czytaniem.
— E, lepiejbyś spał — rzekłem kwaśno.
— Kiedy, proszę pana, cłek radby się nauczyć czytać, animo kiej. W dzień trza zrobić to, to owo, nie trzeba panu mówić; ledwie nockiem jest odrobina casu.
Rozbroił mnie tem wyznaniem. W oczach jego czarnych, głęboko osadzonych, tlił się jakiś gorączkowy zapał; spoglądał. na ten kawałek starej gazety, jakby na skarby, które miał ochotę posiąść coprędzej. Odszedłem, by mu nie przeszkadzać — i odtąd sylabizowanie jego monotonne, nie tylko nie draźniło mnie wcale, ale owszem-budziło mój umysł do pracy, jak dzwonek szkolny. Ciekawiło mnie tylko, co mogło w tym prostym człowieku rozbudzić taką. gorącą chęć czytania. Powiedziano mi, że to emulacya z lokajem od sędziego, z którym razem chodzili po gazety, napędziła mu tę ochotę. Ów lokaj był także synem chłopa pochodził nawet z tej samej wioski, co i Franek, — ale był już dłuższy czas w mieście, okrzesał się między ludźmi i wcale nieźle czytywał gazety. Frankowi wstyd było, że on tego nie potrafi, wziął na ambicyą i zaczął co sił sylabizować. Taką wiadomość dała nam kucharka. która jakkolwiek także nie piśmienna, z politowaniem ruszała ramionami nad tem „co ten Franek nie wydziwia.“ Później jednak dowiedziałem się od samego Franka, że to nie był jedyny powód, który go skłonił do czytania. Był inny-głębszy.
Czytelnicy przypomną sobie, że dawniejszy pan Franka był członkiem jakiegoś Towarzystwa oświaty, otóż raz ów członek, gdy przyjechał na zjazd pedagogiczny, czy coś podobnego, kazał Frankowi, po ochędożeniu, nakarmieniu koni, przynieść sobie futro i czekać na niego u drzwi sali, w której się zgromadzenie odbywało. Franek, widząc, że inni, którzy z nim razem czekali, poszli na galeryę i puszczono ich, wsunął się także za nimi — i wtedy to usłyszał jak jakiś okazały pan okrutnie a głośno, jak w kościele, perorował, że dla tego tak źle na świecie, tyle złodziei, pijaków, próżniaków, bo oświaty niema między ludem. „Nauczmy lud czytać-a stanie się lepszym i będzie mu lepiej„powiedział ten pan, a Frankowi owe słowa upadły na samo dno duszy i zachciało mu się gwałtem, aby mu było lepiej na świecie i sam był lepszym-i dlatego tak gorąco wziął się do czytania. Szło mu z początku bardzo ciężko — wygłaszał z namaszczeniem pojedyncze zgłoski, nie mogąc z nich złożyć żadnego wyrazu, któryby rozumiał. Mimo to nie ustawał, -a kiedy udało mu się raz złożyć zdanie. którego sens zdołał zrozumieć, przyszedł aż do nas na górę pochwalić się tem odkryciem. W szedł do naszego mieszkania z pewną dumą, a widząc nas zajętych pracą, rzekł:
— Panowie tu siedzicie, a nie wiecie nic, co się dzieje W świecie.
— No cóż się dzieje?
— A no „Europa cała pod bronią i wojnę już wypowiedziano. “
— Gdzie, jaka wojna wypowiedziana?
— A, cytaj pon — tak pise gazeta — sam cytałem.
I podał mi numer gazety, który skwapliwie porwałem do ręki-rzeczywiście stało tam o wypowiedzeniu wojny;— tylko gazeta była z przeszłego roku. Objaśniłem Frankowi jego pomyłkę, — uważałem. że mu się markotno zrobiło. iż pierwszy jego występ literacki tak mu się nie powiódł; ale się tem nie dał odstraszyć od dalszego męczenia się nad dociekaniem sensu z liter.
Kucharka i pokojówka żartowały sobie nieraz „z tej jego głupiej pasyi“ — a Józia orzekła, że mu się w głowie przewróciło.
— A niechże ta będzie-mówił uparty. Panna Józia z kogo się wyśmiewa, a sama na książce się nie zna. He, he.
— A ty zkąd możesz wiedzieć góralu. czy znam. czynie znam, kiedy się na tem tyle rozumiesz, co kura na pieprzu.
— Właśnie, że rozumiem, bom widział, jak kiedyś panna Józia na prymaryi u Reformatów książkę do góry nogami trzymała-he, he. Choć ja jeszcze dobrze cytać nie znom, ale jo do razu poznał — he, he.
Tem zamknął na długi czas usta Józi i kucharce — a tryumf jego był jeszcze większy, kiedy po paru miesiącach, gdy już nawet z pisanego jako tako czytał, przyszedł do panny Józi list od rodziców i musiała grzecznie Franka poprosić, by go jej przeczytał. Przy tej okazyi lektor awansował z Franka na Franciszka. Była to niejako nobilitacya za zasługi na polu naukowem, która Franciszka tem więcej cieszyła, że pochodziła od panny Józi, która jakkolwiek nie piśmienna, była wcale szykowna i niczego sobie dziewczyna.
Stosunki ich, z początku czysto literackiej natury, musiały z czasem serdeczniejszy przybrać charakter, bo kiedy w parę lat po tem Franciszek, jako wolno praktykujący lokaj, zgłosił się do mnie i ofiarował mi swoje usługi, panna Józia była już wtedy panią Franciszkową i pierała panom akademikom bieliznę.
Teraz dopiero mój Franciszek mógł dogodzić swojej pasyi czytania. gdy się dorwał do usługi u ludzi mających ciągle do czynienia z książkami. Nie obeszło się żadne sprzątanie bez tego, żeby nie zajrzał do której książki, nie przeczytał bodaj tytułu. Nieraz zdarzało się - wracam do domu koło południa, a tu w pokoju jeszcze nie posprzątano, meble na środku pokoju, sukna zawinięte, a Franciszek ze szczotką pod pachą siedzi na ziemi pod oknem zaczytany tak, że nawet nie uważał mojego wejścia.
— Franciszku! — zawołałem ostro.
— O dla Boga-cóż się stało? — spytał, podnosząc się coprędzej z ziemi.
— Jeszcze nie posprzątane? — Duchem będzie, panie.
— Już dwunasta.
— E, co pan gada. Nie dawno, jak dziesiąta odbiła.
Pokazałem mu dla przekonania zegarek — chwycił się za głowę.
— Jezus! Marya! Józefie święty! jakże ten czas leci.
— Gdyby był Franciszek nie bawił się książkami...
— Kiedy, proszę pana, takie nieraz ciekawe rzeczy, co trudno się od tego oderwać.
Zapał Franciszka do czytania przechodził już w manję, podobną bardzo do tej, jaką mają tak zwane móle literackie którzy pożerają książki dla samej przyjemności czytania, a niebo wyobrażają sobie w postaci biblioteki. To też mój Franciszek używał jak mucha w miodzie, kiedy mu się trafiła usługa właśnie u jednego z takich móli, który całe mieszkanie miał założone książkami, po całych dniach w nich grzebał i nieledwie sypiał na nich. Odtąd na moją skromną biblioteczkę patrzył Franciszek z pewnym rodzajem lekceważenia i nie mógł się powstrzymać, żeby mi tego wyraźniej nie powiedzieć.
— Pan to się nie bardzo musi kochać w książkach — odezwał się jednego dnia, otrzepując z kurzu moje książki.
— Dlaczego?
— A bo pan ma tak mało książek. — 00 to tyle, to prawie co nic. Żebyś to „pan widział u tego pana, co go teraz obsługuję — to, panie, jest co widzieć, książek, że Panie ratuj, od dołu do góry nabite co strach -i nowe i stare.- Nie odezwałem się nic na to.
— Czy on też, proszę pana, wszystkie te książki czyta przemówił: po chwili Franciszek.
— Zapewne — na cóżby je miał?
— Ten dopiero musi wiedzieć dużo rzeczy. Coby ja dał za to, żeby mógł choć połowę tego wiedzieć.
— Nie święci garnki lepią-rzekłem z uśmiechem.
— I, proszę pana, to ta już nie dla mnie. Człowiek się już zapóźno wziął do tego i nie może o tem jednem tylko myśleć, Ale mój chłopak jak dorośnie, to musi być uczonym człowiekiem, koniecznie. Będzie musiał mieć także tyle książek, co ten pan. Co on jest, proszę pana, właściwie? bo nie widzę, żeby chodził. do jakiej kancelaryi, albo do szkoły.
— Jest uczonym.
— Uczonym, -no rozumiem: niby, że dużo wie; ale niby na ten przykład na jaki to użytek? No, to niby szewc daje ludziom buty, aptekarz lekarstwo, -no, a taki uczony, to cóż on daje?
Nie umiałem na to odpowiedzieć Franciszkowi, bo ów uczony, u którego on służył, dotąd nic nie dał ludziom.Wiedziałem, że ma pamięć ogromną, że umie wiele, że z ksiąg, które przeczytał, miał stosy wyciągów i notat; ale dotąd nie robił z nich żadnego użytku, choć już lat kilkadziesiąt oddaje się tej zmudnej pracy. Chcąc jednak ciekawość Franciszka jako-tako zaspokoić,. rzekłem:
— On, widzicie, zbiera materyały, z których potem albo on, albo inni, będą budować — mądre książki.
— No, no, teraz rozumiem, tylko to mi jakoś w głowie pomieścić się nie może, że taki uczony człowiek, a bieda z nim, nieraz przy końcu miesiąca-to i krajcara nie uświadczy przy nim. A przecież to powiadają, że jak człowiek ma naukę, to mu z tem dobrze na świecie.
— Może jemu właśnie dobrze.
— Bez pieniędzy.
— Nie ten bogaty, kto dużo ma, ale kto umie przestać na tem, co ma.
Franciszek wziął pod uwagę te słowa. Może nie bardzo ten rodzaj bogactwa przypadł mu do smaku, ale nic nie powiedział przeciw temu. W kilka dni dopiero przyznał mi racyę.
— Jednak pan miał recht-odezwał się do mnie.
— Z czem?
— A z tem, co pan mówił, że to nie ten bogaty, co dużo ma; przypomniałem sobie, że ja znałem jednego bogatego pana, bardzo bogatego, który przecież od rana do wieczoru spekulował tylko nad tem, żeby mieć więcej; a był taki chciwy na on krajcar, żeby go był własnemu dziecku z gardła wyjął. Jeść sobie żałował, a cały dzień biegał za interesami, jak chart za zającem-i cóż pan powiesz, jak raz stracił na jakiejś spekulacyi kilkanaście tysięcy, tak wziął i otruł się. Choć, panie, zostało po nim tyle majątku, że nie jednego, ale dziesięciu, by tam uszczęśliwił. A żeby był miał naukę, toby był sobie z tego nic nie robił, -prawda, panie?
Nie przeczyłem mu, nie chcąc pozbawiać go złudzeń, choć z doświadczenia wiedziałem, że nauka nie zawsze chroni człowieka od chciwości.
— E, niema to jak nauka-powtarzał sobie Franciszek.
Żeby ta nie wiedzieć co, to muszę mego chłopaka wykierować na takiego uczonego..
Długi czas potem nie miałem sposobności wdawać się w pogawędkę z Franciszkiem, bo i jakoś byłem zajęty i on także nie bardzo rozmowny. Zato obsługa szła lepiej, wszystko było na czas zrobione, posprzątane i co mnie zdziwiło nie mało: przy okurzaniu książek, nie otwierał ich wcale, jak to miał w zwyczaju, tylko oczyścił i obojętnie stawiał na swejem miejscu. Ta niezwykła zmiana zastanowiła mnie i aż zagadnąłem go raz o to.
— Coś Franciszek teraz nie taki skwapliwy do książek-rzekłem.
Machnął obojętnie ręką i odpowiedział:
— E, na co się to zdało. Ao to ta wszystko prawda.
co w nich piszą.
— No, cóż się stało?
— To, że, panie, teraz i książkom niema co wierzyć.- Ano piszą, że im człowiek więcej wie, to lepszy. A to nie prawda.
— Po czemże się Franciszek przekonał?
— A po tym uczonym, com go obsługiwał.
— To go już Franciszek nie obsługuje więcej?
— A niech mnie Bóg broni, żebym ja miał u takiego człowieka służyć. To, panie, strasznie zły człowiek. Dowiedziałem się na niego różnych brzydkich kawałków. Nie chciałem ta wszystkiemu wierzyć, bo to nie trzeba panu mówić: ludziska często więcej plotą, jak jest; ale com zobaczył na własne oczy, to temu wierzyć muszę.
— No, cóż Franciszek takiego zobaczył?
— Bodajbym był lepiej na to nie patrzył. Żeby pan był widział, jak on ojca przyjął, to, panie, serce się krajało z żalu. Prawda, że ojciec prosty chłop, ale cóż z tego przecież to zawsze ojciec, a on go, panie, przyjął jakby służącego jakiego. Żebym.wiedział, że się z mojego kiedy takiej pociechy doczekam, tobym mu dziś łeb ukręcił, jak, Boga kocham. Bo to, panie, okropa. O! — zawołał podnosząc rękę do góry - niech mnie Bóg broni, żeby on był uczonym, niech sobie będzie lepiej prostym a poczciwym człowiekiem, to wolę..
Napróżno tłumaczyłem mu, że z wyjątków nie można sądzić o wszystkich, że nauka nie wysusza przecież serca, ale go właśnie kształci. Franciszek uparcie wracał do swego przykładu i powtarzał:
— Gdyby nauka mogła zrobić z człowieka co dobrego, to ten, panie, musiałby być aniołem na to, co umiał. Ale to nie jest prawdą, o nie!
W parę lat potem Franciszek dostał służbę na wsi. Kiedy przyszedł pożegnać się ze mną, zagadnąłem go o chłopca:
— Cóż nie przyślesz go do szkół?
— O! nie, panie. Niech się poduczy trochę czytać i pisać, żeby się ludzie z niego nie śmiali, ale. uczonym nie będzie, jak mi Bóg miły.
Nie miałem sposobności przekonać się, czy Franciszek dotrzymał słowa; ale to pewna, że jeżeli dotrzymał, to nie jego wina, — tylko tego, co zburzył w nim tę bałwochwalczą wiarę w książki.