Piekiełko (Orkan, 1900)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Piekiełko
Pochodzenie Nad urwiskiem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Lwów
Księgarnia S. Sadowskiego Warszawa
Księgarnia A. Cybulskiego Poznań
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIEKIEŁKO[1]
Obrazek z życia rodzinnego na wsi.

Słońce, wytaczając się powoli z poza szczytów, padło promieniami na zadymione szyby w Błażkowej izbie. Rozwidniło się nagle w niskiej, zakopconej piekarni.
— Wstawać! Kaśka, Maryna, Józek! — Krzyknął Błażek, zrywając się z pościeli.
— Do roboty! — szturknął babę pod żebro. — Nie cujes, kieli to dzień?!
— Cy nie wściórnoscy! — zaklęła po cichu, przeżegnała się i wyskoczyła z łóżka. Poszła do kotła po wodę, a słoma wlokła się po izbie za spódnicą, którą po drodze opasowała. Błażek zaś podszedł ku wyrkowi i szarpnął za paruchę, okrywającą dwie chrapiące głośno, zwinięte w kłębek postacie.
— Do połednia bedziecie sie wylegować, cy co? Nie widzicie, ze juz kury od wody, a dziod z trzecie wsi?
Maryna, leżąca z kraju, zesunęła się na ziemię i poczęła wycierać zaspane, błędne oczy. Józek mruknął parę słów niezrozumiałych i odwrócił się ku ścianie. Rozzłoszczony ojciec zamierzył się pięścią.
— Wstawoj, ty głuchy psie! Bo jak cie polnę!...
Chłopak wytrzeszczył szeroko zaspane oczy.
— Nie cujes, co ci godom?
— Przeklęty łysopol!... — wypadło od nalepy, gdzie baba rozdmuchiwała wągle.
— Tłuką się i tłuką, jak pięćset dyabłów razem, juz od samego świtu! — poczęła Maryna dojadać ojcu.
Błażek ucichł i ukląkł przy skrzyni do pacierza.
Czuł wiszące nad łysą głową ciche sprzymierzenie bab na cały dzień i dał spokój Józkowi, chcąc zabezpieczyć sobie jego pomoc. «Syn zawdy powinien za ojcem» — uczył go od mała, by mieć na starość oparcie.
— Tako psio pokusa! — mruczała baba, kładąc drwa na ogień.
Maryna zatknęła za pas onuckę, siadła pod oknem na ławie, przysunęła koszyk ze ziemniakami i poczęła skrobać.
Józek zwlókł się pomału z wyrka, przeciągnął kości parę razy, aż zaskrzypiało w stawach, ziewnął szeroko, jak od Palenicy do Starmacha[2] i począł iść ku nalepie z zamkniętemi oczyma, po omacku. Utknął się na drwach, leżących przy nalepie.
— Ścieklina! — zaklął, nie wiedzieć komu.
— Nie umies chodzić, zdechlino? — wrzasła mu nad uchem matka, zamierzając się ocedzarką. — Jesce łbem wpadnies do gorcka... Uwazuj na się!
— A wtoz drwa nakłodł przy nolepie? — oburzył się «głuchy» Józek. — Moze ty, wędrowne ocy! — zwrócił się do Maryny.
«Wędrowne ocy» drzemały nad skrobaniem. Skoczyła, jak oparzona.
— E coz ty chces odemnie, ty psie oblazły!...
— Cit! — przerwała jej matka. — Skrob wartko, bo nie uskrobies na śródpołuń!
Przysunęła cebrzyczek, siadła z drugiej strony koszyka, wzięła nóż i poczęła skrobać, rzucając oskrobane do brudnej, zamąconej wody.
— Tako psio pokusa! — mruczała sobie od czasu do czasu, a chwilami szeptała «Zdrowaśki».
— W Imię Ojca i Syna! — żegnał się Błażek, wstając od skrzyni. — Dyabliby ta zmówili przy wos pocierz! Trzescycie, jak stare cierlice.
Posunął się ku drzwiom.
— Stul pysk! Nie obrozoj Boga!
— Kto obrozo?! — obrócił się do żony.
Ucichło na chwilę. Stary wyszedł na boisko, «głuchy Józek» oprawiał kerpce, a baby uwijały się ze skrobaniem, żeby jak najprędzej uwarzyć śniadanie, bo już «za ramieniem połednie».
Zanim jednak ziemniaki uwrzały, zanim je matka ocedziła, musieli wszyscy zjeść po pół kopy «dyabłów», «głuchych psów», «psie wełny», «psie sierści», «zdechlin» i tym podobnych delikatesów. Ze psa nic nie zostawili ani strzępka; tak go obrobili doszczętnie.
— Bedzie to śniodanie, cy nie?! — krzyknął Błażek już w sieni, idąc z boiska.
Lecz zaledwo wszedł za próg do izby — «wsuła mu baba między ocy pornoście grzychów, kunirując, co się ino zmieściło». Zrobili w izbie taki «toter», jakby się ze sto ludzi zeszło. Matka z córką wsiadły na ojca, że się nie miał gdzie podzieć. Przywierało wszystko na nim, jak na psie. Szczęściem «głuchy Józek» wmięszał się pomiędzy nich i na niego wylała się cała wezbrana złość matki i siostry. Stary zemknął ku piecowi i poskurczał się na ławie, rzekłbyś, że «Bogu ducha winien — nic więcej», a «głuchego» przysiadły baby, że im się ledwo zdołał wymknąć.
Odetchnęli na chwilę, gryząc w cichości gorzką żółć, obsiadłą na sercu.
Niechby teraz kto obcy palec między nich wetknął — wszyscy rzuciliby się na niego, jak podraźnione osy. Poznałby nieszczęśliwy, co to mieszać się w nieswoje rzeczy, gdyby przypadkiem podstawił głowę pod niewylany upust żółci. Opadliby go rozjuszonem gniazdem szerszeni. A ktoś, patrzący z zewnątrz, wydziwićby się nie mógł ich rodzinnej miłości, jak solidarnie napadają, jak jeden za drugiego nadstawia głowę do rozbicia.
Nareszcie Maryna poustawiała ławki na środku izby i dwie miski postawiła na jednej z nich. Łyżek nie podała, żeby mieć powód rozpoczęcia nowej kłótni z «głuchym». Zaczepiony, odwarknął jej parę razy, wreszcie zaczął pluć po swojemu.
— Ino bez obrazy boskie! — karciła ich matka.
Tuzin przezwisk różnorodnych i klątw rzucili na siebie, zanim siedli «bez obrazy boskie» przy misce.
Stary milczkiem przysunął się ku nim, siadł na końcu ławki i sięgnął po największą, ojcowską łyżkę.
Przeżegnał się przedtem i, składając nabożnie ręce, począł szeptać:
— Pobłogosław Ojce niebieski te dary...
— Posuń-ze sie wilcy krztoniu! — zwróciła mu delikatnie uwagę żona, siadając obok z garnkiem maślanki w lewej ręce, którą przylewała do ziemniaków.
Umknął się — poczęli jeść w milczeniu, sięgając z dala na miskę i połykając całe, a jak drobniejsze — dwa naraz ziemniaki. Niedługo wytrzymała matka, żeby się nie odezwać.
— Józek! Nie wychliptuj mleka!
— To dolejcie!
— Jo ci doleje, ty psio pokrako! Przydzie cas, zebyś zjodł suchuteńkiego ziemnioka, jescebyś łapy oblizoł.
Stary, zapatrzywszy się w okno, pochylił łyżkę. Mleko z niej wylało się na ziemię.
— E jakze ty jes, weredo? — szturknęła go styliskiem baba.
Nie odpedział jej jeszcze, kiedy coś zadudniło w sieni, a potem drzwi zaskrzypiały na zawiasach.
Obejrzeli się wszyscy. Na progu stanął chuderlawy chłopina.
— Niech bedzie pochwalony!
— Na wieki wieków! Witajciez kumotrze!
— Podź-cie dalej! Zeprzyjcie sie...
— Kielecko telecko[3].
Przybyły kumotr zerknął ukradkiem po izbie i uśmiechnął się złośliwie.
— E dyć wy se tu jecie, jecie... a nic nie wiecie, co sie stało...
— Coz takiego?! — wrzaśli naraz wszyscy.
— No, coz takiego! — cedził z wolna przez zęby, uśmiechając się ciągle. — Nic takiego, ino haw sąsiadowe bydło wlazło do kapusty...
— Kaśka, Maryna, Józek! — wrzasnął stary.
Wszyscy naraz praśli o ziem łyżkami, poskakowali i zrobili taki ścisk we drzwiach, żeby palca między nich nie wsunął; porozbijali głowy o słupy i wypadli w pole. Ziemia jęczała poprzed sień, jak lecieli kupą...
Chuderlawy chłopina wysunął się za nimi, wyszedł drugiemi drzwiami, a idąc chodnikiem na dół, trząsł głową i dusił w sobie cichy, złośliwy śmiech...
— Niech mają — szepnął. — Niech se ta łby pourywają!
Nad miedzą stanął, obejrzał się za okół. Wszyscy czworo chodzili po rządkach z oczami wbitemi w ziemię.
Od czasu do czasu podnosiła się wśród nich wrzawa i «psie pokuse» dolatywały uszu stojącego, którego wargi drgały tajonym śmiechem.
— Jak to chodzą milconie po kapuście! Bydło-to śpilka, nie uźry!... Alem ich wywiódł, ze nie dojedli... Ha! ha!
I poszedł na dół, ścieżyną ku kościołowi.
A oni wszystkie rządki przeszli i nie zdołali znaleść śladu raci bydlęcych, z powodu których mogliby zacząć bitkę ze sąsiadem.
Źli, powrócili do izby i poczęli się na nowo żreć między sobą, sując se w oczy po kopie dyabłów i więcej...
Tak bywa dziś i każdego dnia...





  1. Gwarą fonetyczną.
  2. Sto sążni (przysłowie).
  3. Kielo telo (zdrobniale), na chwilkę





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.