Pierścień i róża/Rozdział jedenasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Makepeace Thackeray
Tytuł Pierścień i róża
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Rogoszówna
Tytuł orygin. The Rose and the Ring
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ZEMSTA HRABINY GBURYI-FURYI

Chytra Gburya-Furya w lot spostrzegła niebezpieczeństwo, grożące Lulejce. W myślach nazywała już księcia swoim „mężulkiem” i postanowiła uchronić go za wszelką cenę przed zemstą króla Walorozy. Zerwała się o świcie, przybrała w najpiękniejsze szaty i pośpieszyła do ogrodu, gdzie w altanie siedział nad arkuszem papieru zamyślony Lulejka i szukał rymów do imienia swej ukochanej.
— Rózia, buzia, huzia, nózia — powtarzał, ale jakoś wyrazy te nie oddawały należycie uczuć, które książę usiłował przelać na papier. Lulejka wytrzeźwiał już zupełnie z oszołomienia, wywołanego nadmiarem wypitego trunku, i nie zachował w pamięci, ani jednego szczegółu z wypadków wczorajszych; pamiętał tylko, że niema na świecie cudniejszej istoty nad służebną Rózię i że gotów jest dać za nią życie.
— Ah! jesteś tu, drogi Lulejko! — wykrzyknęła Gburya-Furya.
— A jestem, droga Gburciu-Furciu! — odpowiedział żartobliwie Lulejka.
— Zastanawiałam się właśnie, serce moje, że wobec tego bigosu, który się zrobił tej nocy, musisz jak najprędzej uchodzić z kraju!
— Wobec jakiego bigosu? Uchodzić? dla czego? dokąd? Nigdy bez tej, którą uwielbiam, hrabino — odparł poważnie Lulejka.
— Ach, nie obawiaj się, ona niezwłocznie podąży za tobą — zagruchała najczulszym głosikiem Gburya-Furya. — Musisz tylko, drogi książę, odebrać wszystkie klejnoty, które należały ongiś do twoich dostojnych rodziców, a które niecnie przywłaszczył sobie twój stryj. Tu jest kluczyk od sekretnika. Wszystko z prawa do ciebie należy, gołębiu mój najdroższy, bo wszakże ty jesteś właściwym królem Paflagonji, a ta, którą pojmiesz za żonę, będzie jedyną prawowitą królową.
— Tak sądzisz? — rzekł Lulejka.
— Z wszelką pewnością. Skoro odnajdziesz i zabierzesz klejnoty, pójdź do pałacu Mrukiozy. Pod jego łóżkiem jest ukryty wór, zawierający dwieście siedemnaście tysięcy miljonów dziewięćset siedemdziesiąt ośmkroć sto tysięcy czterysta dwadzieścia dziewięć dukatów, trzynaście złotych i sześćdziesiąt sześć groszy, które nikczemny Mrukiozo wykradł z sypialni twego rodzica w dzień jego śmierci. Mając te pieniądze w ręku, bez obawy już będziemy mogli opuścić Paflagonję.
— Będziemy mogli opuścić Paflagonię? to znaczy kto? — zapytał Lulejka, nie mogąc jeszcze pojąć, do czego zmierza ochmistrzyni.
— Kto? Naturalnie, ty, najdroższy, i twoja narzeczona, twoja słodka Gburcia! — wykrzyknęła rozpromieniona Gburya-Furya i tak czule spojrzała na księcia, że Lulejka cofnął się przestraszony.
— Waćpani masz być moją narzeczoną!? czyś waćpani oszalała? Przecież waćpani jesteś starą, szkaradną babą! — krzyknął.
— Ha! nędzniku! — wrzasnęła Gburya-Furya — mam tu dokument, podpisany własną ręką twoją, dokument, w którym ręczysz honorem, że poślubisz mnie, Gburyę-Furyę!

— A odczepże się ode mnie, Furyo wcielona! Ja kocham Rózię! Rózię! cudną słodką Rózię! Rózię uwielbiam nad życie! — wykrzyknął Lulejka i pewny, że ochmistrzyni postradała nagle zmysły, czmychnął jak mógł najszybciej w głąb ogrodu.
— Hi! hi! hi! — skrzeczała za nim Gburya-Furya — popamiętasz ty mnie, źółtodzióbku! Są jeszcze trybunały w Paflagonji, a w ręku Gburyi-Furyi jest dokument, podpisany twojem imieniem, zuchwalcze! Hi! hi! hi! sprawię ja ci pasztecik, lepszy jeszcze, niż, sprawiłam tej potworze, tej pokrace, tej żmiji, tej czarownicy, temu krokodylowi, tej ropusze nikczemnej, tej łachmaniarce Rózi! Ha! ha! ha! książę Lulejko! szukaj, szukaj swojej ubóstwionej! ale że jej nie znajdziesz na królewskim dworze, w tem moja głowa Gburyi-Furyi!!!
Co znaczyły te słowa? Ah, muszę wam opowiedzieć wszystko od początku.
Rózia, jak codziennie, weszła cichutko, z uderzeniem godziny piątej, do pokoju ochmistrzyni, niosąc na tacy herbatę i ciastka. Gburya-Furya przyjęła ją gradem obelg i wymysłów. Była tak zła jakby nie jednego, ale sto djabłów miała w sobie. W czasie ubierania wymierzyła Rózi kilkanaście policzków, ale mała służebna tak przywykła do brutalnego obchodzenia się z nią księżniczki i ochmistrzyni, że nie wiele na to zwracała uwagi.
— Skoro Jej Królewska Mość zadzwoni, raczy waćpanna pofatygować się natychmiast do jej apartamentów — syknęła złowrogo Gburya-Furya, opuszczając swoją sypialnię.
Zaraz rozległ się dzwonek w pokoju królowej. Rózia weszła i, stanąwszy skromnie przy drzwiach, dygnęła po trzykroć według ceremonjału, przyjętego na królewskim dworze. Wszystkie trzy kobiety, to jest królowa, księżniczka i ochmistrzyni, radziły nad czemś głośno. Ujrzawszy wchodzącą Rózię, wrzasnęły jednogłośnie:
— Potworo!
— Nikczemna kreaturo!
— Intrygantko!
— Powinnaś się pod ziemię zapaść ze wstydu — Wynoś się na cztery wiatry!
— Precz z moich oczu!
Tak darły się jedna przed drugą.
Biedna Rózia ciężko pokutowała teraz za fatalne działanie czarodziejskiego pierścienia i blaszanej szkandeli. Król się jej oświadczył. Nie dziw więc, że królowa omal nie pękła z zazdrości. Bulbo się w niej zakochał — był to powód dostateczny, żeby Angelika szalała z wściekłości. I co najważniejsze: zamierzał ją poślubić Lulejka — a za to przysięgła jej zemstę Gburya-Furya.
Wszystkie trzy rzuciły się na biedne dziewczątko, krzycząc:

Ściągaj natychmiast czepeczek
sukienkę
fartuszek
które z łaski mojej nosiłaś dotąd na grzbiecie!

i dalejże szarpać jej biedne szatki i bić ją, powtarzając:

„Jak śmiałaś zawracać głowę królowi
księciu Bulbie
Lulejce?“

— Odziać tę znajdę w łachmany, w których przywlokła się na nasze nieszczęście do królewskiego parku, i wyrzucić precz z zamku! — wołała królowa.
— Tylko pilnować, żeby nie porwała trzewików moich, których jej łaskawie pożyczyłam — dodała księżniczka. Rózia nosiła stare obuwie Angeliki, ale trzewiki te były o wiele, wiele za duże na jej małe, zgrabne nóżki.
— Ha, mam cię w swojej mocy, obrzydła ropucho! — syczała Gburya-Furya i pociągnęła Rózię do sypialni. Tu wyjęła ze szklanego pudła strzępy sukienki i płaszczyka oraz jeden trzewiczek, który maleńka miała na nóżce, gdy przybyła do zamku, i zdarłszy z Rózi bez litości skromne jej sukienki, cisnęła jej te łachmany, mówiąc wzgardliwie: — Masz tu swoje łachy, znajdo przebrzydła, i wynoś się na cztery wiatry!

Biedna Rózia okryła ramiona kawałkiem płaszczyka, na którym widniały jeszcze wyszyte złotą nitką litery: „król... Róż...” Więcej odczytać nie było można, bo druga część płaszczyka była oddarta.
Potem podniosła z ziemi pantofelek. Był tak maleńki, że lalkę zaledwie ubraćby weń można. Ale że było to wszystko, co do niej dziś należało, ze łzami zawiesiła go sobie na szyi.
— Czy... czy... nie mogłabym trzewików zatrzymać, proszę jaśnie pani hrabiny?... tylko trzewików... śnieg i mróz wielki... proszę jaśnie pani! — szlochało biedne dziewczątko.
— Trzewików ci się zachciewa? masz tu trzewiki, hultajko! — wrzasnęła Gburya-Furya i, pochwyciwszy żelazny haczyk do rozgrzebywania popiołu, obiła ją nim bez miłosierdzia, poczem wyrzuciła ją za drzwi i pędząc przez schody i sień, wypchnęła ją na podwórze. Stalowa rączka od dzwonka miała więcej litości od Gburyi-Furyi, bo na widok niedoli słodkiej, miłej Rózi łzy popłynęły i zamarzły na wzdętych policzkach podobizny kamerdynera Gburiana.
Zapewne jednak wróżka jakaś litościwa zmiłowała się nad biedną Rózią, bo śnieg, ścielący się pod jej bosemi stopkami, zdał jej się ciepłym i miękkim, jak najkosztowniejszy dywan. Biedactwo otuliło się w strzępy swej sukienki, owinęło szyję płaszczykiem i poszło w świat.
— Teraz możemy zasiąść do śniadania — rzekła żarłoczna królowa.
— Jaką suknię radzisz mi włożyć, mamo: blado-różową, czy zieloną? Jak ci się zdaje, która więcej podobać się będzie księciu?
— Jejmość Pani Walorozo — rozległ się z łazienki królewskiej donośny głos Jego Królewskiej Mości — życzymy sobie mieć dziś kiełbaski parowe na pierwsze śniadanie. Nie zapominajcie, że gościmy księcia Bulbę na królewskim dworze.
Poczem wszyscy śpiesznie zaczęli się gotować do śniadania.
Wkrótce dzwon zamkowy wybił godzinę dziewiątą i król, królowa i Angelika zasiedli do stołu.
Próżno jednak czekano na Bulbę. Książę nie nadchodził. Samowar fuczał i buchał kłębami pary, rozkoszna woń rozchodziła się ze stosu świeżo upieczonych precelków i obwarzanków. Jaja zaczęły już twardnieć. Oprócz jaj stał na stole słoik konfitur malinowych, kawa i wspaniały kapłon na zimno. Wreszcie ukazał się kucharz Rondelino z dymiącą wazą, pełną kiełbasek parowych z chrzanem. Ah, jakaż woń subtelna rozeszła się dokoła! Król mlasnął językiem z niecierpliwości.
— Gdzież znowu ten Bulbo!? — August, gdzie jest Jego Książęca Wysokość? — zwrócił się do kamerdynera.
Na to odpowiedział August, zginając się raz po raz w kornych pokłonach, że kiedy zaniósł Jego Wysokości wodę do golenia i szaty do przywdziania, Jego Wysokość raczyła miłościwie być jeszcze w łóżku. A teraz zapewne Jego Wysokość wyszła się przejść...
— Co, wyszedł się przejść? na czczo, na ten psi czas? to niemożliwe! — wykrzyknął król, wbijając widelec w kiełbaskę. — Proszę was, weźcie i wy po jednej. Angeliko, jedną parkę, co? — Księżniczka, która przepadała za kiełbaskami, wyciągnęła talerz, gdy w tej chwili weszli do sali minister Mrukiozo i kapitan Zerwiłebski. Dość było rzucić okiem na grobowy wyraz ich twarzy, żeby się domyślić, że przychodzą z jakąś niepokojącą wieścią.
— Lękam się, proszę Jego Królewskiej Mości — zaczął Mrukiozo, ale król machnął ku niemu ręką.
— Nie przed śniadaniem, nie przed śniadaniem, Mrukioziu! Żadnych spraw przed śniadaniem nie załatwiam. Przysuń mi z łaski swojej cukier, droga pani Walorozo!
— Najjaśniejszy panie, lękam się, że po śniadaniu będzie zapóźno! — wykrzyknął minister. — Jego... jego... mają ściąć punktualnie o pół do dziesiątej.
— Niechże asan nie gada o ścinaniu, asan jest źle wychowany! Asan mi odbiera apetyt! — zawołała porywczo księżniczka. — August, podaj musztardę! Powiedzcież mi jednak, kogo to mają wyekspedjować na tamten świat?
— Najjaśniejszy panie, wszakże tu idzie o życie księcia... — szepnął królowi na ucho Mrukiozo.
— Po śniadaniu! Powiedziałem już raz asanowi, żeby mi w czasie śniadania nie zawracał głowy swojemi bzdurami — odparł monarcha i w dowód najwyższej niełaski odwrócił się od Mrukiozy plecami.
— Niech Jego Królewska Mość uwzględni, że Paflagonji grozi wojna, bo jego ojciec król Padella...
— Król Padella? — wykrzyknął król. — Pleciesz koszałki opałki, mój kochany, król Padella nie był nigdy ojcem Lulejki. Ojcem jego był brat mój, nieboszczyk Seriozo.
— Ależ tu idzie o księcia Bulbę, nie o księcia Lulejkę! — zawołał minister.
— Jego Królewska Mość rozkazała mi uwięzić i powieźć na stracenie księcia, więc zakułem w kajdanki tego obmierzłego Bulbę — wtrącił kapitan. — Nie mogło mi się w głowie pomieścić, żeby Jego Królewska Mość skazywała na śmierć krew ze krwi swojej i kość swojej kości...
Kapitan nie skończył, bo król cisnął mu w łeb półmiskiem kiełbasek parowych. Księżniczka krzyknęła: ah! ah! ah! i padła zemdlona na ziemię.
— Gdzie imbryk? — krzyknął król i chlusnął na księżniczkę ukropem. Angelika w mig się porwała na nogi, a król tymczasem wyjął z kieszeni zegarek i porównał go najpierw z zegarem ściennym w jadalni, potem z zegarem wieży zamkowej. Zegary wskazywały pewną różnicę. — Cała rzecz w tem — mruknął król, nakręciwszy zegarek swój starannie — że niewiadomo, czy mój się śpieszy, czy spóźnia. Bo jeżeli się spóźnia, no, to wszystko przepadło — może my spokojnie dokończyć śniadania. Jeśli się śpieszy, od biedy dałoby się może jeszcze ocalić księcia. Co za głupie nieporozumienie! Na honor, miałbym wielką ochotę i ciebie kazać powiesić, kapitanie Zerwiłebski!
— Spełniłem tylko swój obowiązek. Żołnierz trzyma się ściśle litery rozkazu! — Zerwiłebski nie sądził nigdy, że przyjdzie mu doczekać chwili, w której Jego Królewska Mość nagrodzi jego wierną czterdziestosiedmioletnią służbę skazywaniem go na karę, której podlegają zbrodniarze.
— A żeby was! — zaskrzeczała nagle księżniczka. — Podczas gdy wy tu mówicie głupstwa, mego Bulbę tam może już wieszają!
— Dalibóg! ta dziewczyna ma zawsze słuszność — odrzekł król i znowu spojrzał na zegarek. — Strach, jaki dziś jestem roztargniony. Hm... właśnie zaczynają bić w bęben... Cóż to jednak za głupia historja!
— Papciu mój najdroższy! Papciu! napisz prędko akt ułaskawienia, a ja z nim pobiegnę na plac egzekucji! — krzyknęła Angelika i, nie czekając odpowiedzi monarchy, pobiegła po papier, atrament i pióro, które położyła przed ojcem.
— Dobra sobie! A moje okulary? — zawołał monarcha. — Idź, duszko, do mego pokoju. Pod poduszką leżą kluczyki. Przynieś mi je tutaj!... do dyaska, te dziewczęta są w gorącej wodzie kąpane!
Angeliki nie było już w pokoju. Bez tchu wpadła do sypialni króla, schwyciła pęk kluczów i powróciła, zanim Jego Królewska Mość zdążył przełknąć kęs bułki.
— Widzisz, serce, musisz raz jeszcze wrócić do mego gabinetu i przynieść schowany w biurku futerał z okularami. Gdybyś mi była dała dokończyć... Ażeby ją. Już leci znowu, jak opętana. Angeliko, Angeliko! — Księżniczka wiedziała, że skoro Jego Królewska Mość woła pełnym głosem, należy go usłuchać natychmiast. Zawróciła więc znowu z pierwszego piętra...
— Moje dziecko — zwrócił się do niej król dobrotliwie — tyle razy cię już uczyłem, żebyś wychodząc zamykała zawsze drzwi za sobą. O tak, tak, to mi się podobasz. No, idź już, idź!
Nareszcie przyniosła królewna kluczyki i okulary. Król zastrugał sobie gęsie pióro i podpisał swoje imię pod aktem ułaskawienia. Księżniczka porwała papier i jak wicher wypadła na dwór.
— Ależ czego tak lecisz, serce? Zostałabyś lepiej i skosztowała tych wybornych obwarzanków. Zapóźno już, powiadam ci, że zapóźno — wołał za nią monarcha. — Podajcie mi konfitury. Bum! Bum! Nie mówiłem? już i bije pół dziesiątej.
Angelika tymczasem leciała jak strzała przez ulicę i plac kościelny, przez most i z mostu na dół ku ulicy klasztornej, aż do zamkowego placu; przebiegła bez zatrzymania się koło wielkich wystaw modniarskich, w których można się było przejrzeć od głowy do stóp. Biegła obok słupów z latarniami, przez wiele jeszcze ulic i wiele placów, aż wreszcie, wreszcie wpadła na plac egzekucji w chwili, gdy jej ukochany Bulbo kładł okrągły swój łeb na pieniek. Właśnie kat podniósł topór w górę gdy... gdy rozległ się przeraźliwy krzyk: „Ułaskawienie! ułaskawienie”! i Angelika zziajana, z rozwianym włosem, ze zwinnością chłopca zapalającego latarnie, wdrapała się po stopniach szafotu i ku wielkiemu niezadowoleniu wszystkich, którzy przybyli zobaczyć egzekucję, rzuciła się w ramiona Bulby, wołając:
— O książę mój! Bulbo najukochańszy! Panie mój i władco! Oto przybyła twoja Angelika, by uratować cię i nie dopuścić, by kwiat twego życia zwiądł przedwcześnie. Oh, gdybyś był zginął, słodki mój pączku różany, twoja biedna Angelika byłaby również umarła, by choć przez śmierć połączyć się z tobą na wieki, Bulbo mój jedyny!
— Hm, dziwne to wszystko, bardzo dziwne — rzekł Bulbo z miną tak kwaśną i nieszczęśliwą, że zaniepokojona Angelika zaczęła go z czułością dopytywać o powód jego troski.
— Powiem ci prawdę, Angeliko! — odparł Bulbo. — Odkąd przyjechałem do Paflagonji, słyszę jeno wrzaski, kłótnie, wymyślania. Obrzydły mi już te bójki, pojedynki i egzekucje. Ja jestem spokojny człowiek i wolę dziś jeszcze wrócić do Krymtatarji.
— Ależ nie odjedziesz przecież beze mnie, bez twojej narzeczonej! Angelika podąży za tobą chociażby na kraj świata, bo gdzie ty, książę, tam świat mój, tam życie moje, tam moja Krymtatarja! O mój panie, mój bohaterze, mój Bulbciu!
— Ha, no, jak widzę, niema rady musimy się pobrać mruknął Bulbo, skrobiąc się frasobliwie w głowę. — Szanowni obywatele! Skoroście już łaskawie przybyli, żeby mi tu zaśpiewać „Requiem”, zaśpiewajcie nam teraz pieśń weselną! Co ma się stać, niech się lepiej zaraz stanie, bo ja lubię ciszę i spokój, a nadto, jestem dyablo głodny.
Przez cały czas przygotowania do egzekucji Bulbo trzymał w zębach różę. Była to róża zaczarowana, ofiarowana niegdyś jego matce przez Czarną Wróżkę. Królowa Krymtatarji oddała kwiat ten pierworodnemu synowi, nakazując mu, by z różą nigdy się nie rozstawał. Ufając zapewnieniom matki, że kwiat ten ustrzeże go od wszelkich złych przygód, Bulbo trzymał go w zębach nawet w momencie, w którym już biedną swoją głowę kładł na pieniek, i nie tracił nadziei, że róża ta go ocali. Ale po przybyciu Angeliki przestał myśleć o róży, która też w czasie jego rozmowy z księżniczką wypadła mu z ust i leżała teraz u jego nóg. W przystępie egzaltacji królewna przyklękła, podjęła różę i, przypiąwszy ją do swego stanika, zawołała. „O różo luba, która zakwitłaś na sercu najdroższego mego Bulby, będziesz odtąd spoczywała na mej piersi. Nigdy, przenigdy nosić cię nie przestanę”. Po tak płomiennem oświadczeniu Bulbie nie wypadało zażądać zwrotu róży. Podał więc ramię Angelice i razem poszli do pałacu na śniadanie. I rzecz dziwna: Angelika z każdą minutą wydawała się Bulbie piękniejszą, milszą, a zanim doszli do pałacu, był w niej już tak rozkochany, że z najwyższą niecierpliwością oczekiwał chwili zaślubin. Wręcz przeciwnie działo się z Angeliką. Próżno Bulbo rzucał się do jej stóp, pocałunkami okrywał jej ręce, szlochał z zachwytu i błagał o jedno życzliwe spojrzenie. Księżniczka zaczęła najpierw grymasić, napomykać o odłożeniu ślubu, a potem powiedziała wręcz, że nie pojmuje, dlaczego książę tak się jej pierwej podobał, bo przecież widzi teraz najwyraźniej, że książę nie jest wcale piękny, o nie — wręcz przeciwnie. I nie jest mądry, o nie, raczej bardzo gł... i... i daleko gorzej wychowany od Lulejki, który ma maniery wykwintne, podczas gdy Bulbo jest, prawdę mówiąc, bardzo ordyn...
Nie wiem, co księżniczka chciała przez to wyrazić, bo król Walorozo walnął pięścią w stół i huknął na całą salę: — Puch! Dość tych babskich fochów i grymasów! August zawołaj tu arcybiskupa, niech przyniesie stułę i natychmiast da ślub księciu i księżniczce!
Jak wiemy, nikt w Paflagonji nie śmiał się sprzeciwiać woli monarchy, więc nie upłynęło dziesięć minut, a już Bulbo i Angelika byli mężem i żoną. Przyszłość okaże, czy związek ten da im szczęście, którego ja im życzę z całego serca.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: William Makepeace Thackeray.