Pod lipą/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pod lipą | |
Data wyd. | 1911 | |
Druk | Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | skan na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Nastrojone struny...
Gdzieś od chat bielonych, aż do pól dalekich, na których brzęczą kłosy — — jednych strun tony.
Od kwiecia tych gałęzi zwieszających się nad głowy, do brzęku tych pszczół które, zapasy na jutro czynią — jednej pieśni echo...
I od gromadki pacholąt, tulących się u kolan, aż do wspomnień o ofiarach męczeńskich za „naszą i waszą“ wolność... jednych uczuć szept cichy...
Niema „nas“ ani „was“, tylko jesteśmy „my“, dzieci jednej Matki.
Niema „waszych“ ani „naszych“ dzieci, tylko jest naród który cierpi i walczy...
W męczeństwie i bolu przetrwaliśmy wiele, pójdziemy i teraz dalej nie wstrzymaną siłą.
Przeszłość i przyszłość, to struny tej samej arfy życia która dziś nad nami dzwoni...
Słuchając skarg na ciężkie „dziś“, popatrzmy jak cierpiano wtedy, gdy jękiem i bolem Polska o swem życiu świadczyła...
Nastrojone struny... echo wspomnień dalekich... uśmiech matki... brzęk kos i szmer lipy...
W starym kościółku brzmią śpiewy. Mieszkańcy Citowian, miasteczka na Litwie
usłyszeli ze zgrozą uwiadomienie urzędowe, iż kościół ma być zamieniony na cerkiew prawosławną.
— Jakto? kościół od tak dawna wśród nas stojący, kościół jeszcze przez Chodkiewicza założony, kościół, świadek naszego życia, obrzędów, Sakramentów, św. miałżeby być nam zabrany?... — pytają mieszkańcy z trwogą i przerażeniem...
— Nie damy kościoła naszego! — odzywają się nagle głosy liczne. Nie damy świątyni drogiej sercu!...
A było w rozkazie naczelnika z Rosień powiedziane, iż po ukończonych modłach — kościół ma być zamknięty.
— Po ukończonych modłach i śpiewach? — powtarza lud po chwili — dobrze! Skoro ucichnie pieśń pobożna w tym kościołku, zamkniecie go... Zgoda.
Urzędnik wysłany na zamknięcie kościoła — czeka.
Lud ściele się falą pochylonych głów i śpiewa pieśń:
— Ostatnia to pieśń — powtarza jeden, drugi, dziesiąty... ostatnia pieśń... po której Chrystusa zabiorą, organy wyniosą, nam więcej śpiewać nie pozwolą.
I pieśń brzmi, płacze, łka, żebrze o litość i zmiłowanie.
Przyszła noc. Z Citowian przybywa świeży zastęp, mienia się z tymi, którzy w kościele od rana trwają, a pieśń brzmi dalej i łzami myta, ulata echem w bory i puszcze.
Ostatnia pieśń...
Noc przeszła — świt zajrzał przez chmur obłoki, dzień mija, długi, ciężki dzień walki o prawo ludu, a w kościele modły nie ustają, pieśń nie przerywa swej nici, rwanej bolem z serc wielu, na którą łzy krwawe niźą się różańcem boleści strasznej...
Z miasta przynoszą pożywienie — świeże siły napływają... światła nowe zapalają, organy skarżą się i jęczą — lud śpiewa i śpiewa.
Tak przeszło dni pięć...
Z Rosień przybywa naczelnik wojenny z policmajstrem.
Idzie wprost do wielkiego ołtarza.
Lud mu drogę zamyka, a pieśń rwie się z piersi wszystkich i ze łzami spada pod stopy moskiewskie.
— Czy to bunt? — pyta naczelnik.
— Nie panie. My wszystko zrobimy, ażeby nasz kościół dla nas pozostał. 20 tysięcy rubli damy na cerkiew prawosławną, zbudujemy ją — tylko kościoła nie odbierajcie.
Wybrano 20 włościan w deputacyę.
Dziesięciu z nich poszło do Potapowa z prośbą o przyjącie 20,000 rubli na cerkiew prawosławną, byle kościół im zostawiono.
Drugich dziesięciu czekało. W razie, gdyby tamtą deputacyę „za zuchwalstwo” zamknięto, ci pojadą do Petersburga...
Rozkazu nie cofnięto.
Ostatnia pieśń brzmi długo...
W około kościoła postawiona straż odpędza, kolbuje i odpycha tych, którzy do kościoła dążą, — lecz to nie wstrzymuje, nie łamie odważnych...
Chcąc wstrzymać śpiewy, wydzierają z rąk wchodzących książki do modlenia, „Złote ołtarzyki”, „Oficium”, to wszystko przechodzi w moskiewskie ręce i już kilka worków z książkami zabranemi stoi pod kościołem, a pieśń brzmi i nie ustaje.
Nie jednym już włosy zbielały przez ten wielki czas błagania, nie jednym już wargi krwią zaszły i głos śpiewający jest jękiem bolu najokropniejszego...
Organów muzyka bije o szyby okien, jakby chciała się przez nie wydostać i płynąć dalej, dalej nad sioła i miasta, nad bory i knieje, a wołać naród cały do długiej, wielkiej pieśni, wobec której wróg nie może wejść do świątyni i nie może ludu z niej wytrącić...
Na miejsce „zbrodni” przyjechał już gubernator, przybyła sotnia kozaków i 2 roty piechoty.
Modły nie ustają, dzień i noc kościół pełny... pieśń brzmi...
Ostatnia pieśń ludu, broniącego swej wiary...
A kiedy o północy gubernator każe kozakom z nahajkami wchodzić do kościoła i przemocą „buntowników” wypędzać — w tej chwili lud poczyna śpiewać „Anioł pasterzom mówił”.
Ozwał się cichy dzwonek. Pasterka się rozpoczęła...
Z złotych gwiazd nieba spływa radości pieśń potężna i jasna. Z krańca w kraniec ziemi, kędy krzyż Chrystusa znany i godło wiary nie zatarte, wszędy radość rozlewa się, błoga nadzieja ducha ożywia. „Anioł pasterzom mówił”.
A tu jakże w tę świętą noc zbawienia ludu pieśń ta dzwoni dzisiaj?...
Ostatnia pieśń...
Kapłan obraca się do ludu i głosem łzami tłumionym śpiewa: „Gloria in exelsis Deo”...
Lud przypada twarzą do posadzki, która od łez mokra, zda się płacze także...
A organów tony są już tylko szeptem cichym, — bo umiejący grać na nich wpół żywy, ledwie palcami poruszać może...
Skończyła się Pasterka.
Z kościoła nikt nie wychodzi...
Pieśni już niema, jest tylko jedno, wielkie straszne łkanie, które wstrząsa sklepienie kościółka bije o ściany jak gromu uderzenie.
Wchodzi wojsko.
Kapłana wloką, lud wypędzają kolbami, krwawią, kaleczą, organy wyrywają, wynoszą, światła gaszą... Boga w Hostyi ukrytego znieważają...
Wypchnięty, wywleczony, wpół żywy lud biedny, rzuca się jeszcze do dzwonów, poczyna wstrząsać niemi, bije o krawędzie sercem raz po raz i rzuca światu, borom, polom, całej Polsce, Europie całej, rzuca wielką, ostatnią pieśń skargi narodu, krzywdzonego i deptanego bez winy...
Ostatnia pieśń!...
Brzmiała na Litwie w r. 1868 w Citowianach, w noc Bożego Narodzenia.
Czy jedna tylko?...
Jak całe Podlasie i Litwa, tak podobnych pieśni było tyle, ile kościołów wróg zabierał, ile cerkwi prawosławnych stwarzał.
I pieśń ta brzmi jeszcze dziś i dziś jeszcze chodzi ona jak sierota najuboższa polami, lasami, łzami oblicza ryje, bolem serca gryzie, skargą w niebo bije, bo nie nastrojono lutni na weselny ton i nie rozplątano krzywd strasznych melodyi...
Są pieśni jak grobowce smętne, jak rozpacz czarne, jak ból ciężkie...
Tylko ich słuchać nie wszyscy umieją, tylko zatkawszy uszy, niejedni o nich wiedzieć nie chcą...
A wtedy pieśń ku wielkiej radości i chwale z ziemi bolu i męczeństw ku niebu uderzy, kiedy serca wszystkie odczują, czem była ostatnia pieśń ludu, kiedy przez ogólne zbratanie serc wszystkich i dłoni wszystkich stworzą olbrzymią pieśń czynu, w której jest siła i dzielność, która da wolność i nieśmiertelność...
„Wśród nocnej ciszy, głos się rozchodzi...
„Wstańcie!...........
Sli[1] długo borem ciemnym. Zapadali głęboko w śniegi, przebijali się przez zarośla szukali jakiegokolwiek śladu ścieżki. Zima huczała dziką muzyką wichrów. Śnieg spadał milionami białych, w zimne gwiazdy zmienionych łez — mróz palił policzki, ścinał palce u rąk i zesztywniał nogi.
Szli i szli... ani wiedząc, gdzie spoczną, ani marząc o tem, czyli ogrzać się będzie można.
Żadna wieś ich nie przytuli, żadna chata im wrót nie otworzy. Moskwa czyha i szuka, aby zgładzić — zdeptać, zdusić ostatni oddział litewsko-żmudzki, aby „znachora“, „buntownika“ tego księdza jak żelazo silnego ująć w swe ręce i zrobić raz koniec...
Dziewięć miesięcy bez wytchnienia trwali w walce, czuwaniu, odpieraniu wroga.
Bez wytchnienia, bez dachu, bez ciepłej strawy, bez odzienia chroniącego od wilgoci i chłodu.
Lecz teraz szukali schronienia. Głód ich gnał, zimno ich gnębiło, noce długie, ciemne, mroźne noce zimowe z lasu ich wywiodły:
Przyszli do przydrożnej karczemki.
Wielki, ciemny bór urywał się tu nagle i tworzył wzdłuż drogi wysoką ponurą ścianę.
Karczma śniegiem osypana, wichrami pochylona,
wiekiem zapadła w ziemię, była prawie niewidoczna.
Weszli.
Ksiądz Maćkiewicz usiadł w kątku na ławie, przytulił do siebie najmłodsze pacholę, któremu łzy na obliczu zamarzały... inni kładli się na ziemię, jak wpół umarli... a u szyby karczemki dzwonił wicher jeszcze swe wołanie żałosne i jako echem szumu żegnanie swe rzucał.
— Musimy się rozejść — powiada ksiądz Maćkiewicz. Spocząć nam należy, broni nie złożymy przed wrogiem, tylko ją odłożymy na czas wytchnienia.
— Siedmdziesiąt bitew stoczyliśmy, ani razu nie pisała na naszych czołach „trwoga“ swego znaku, ani razu nie pytało serce, gdzie troska o własne życie, jeżeli idzie o życie ojczyzny.
— Teraz rozejść się musimy. Za tydzień Święta
Bożego Narodzenia. Niech każdy wróci do domu,
niech wśród rodzinnych progów serce rozgrzeje,
niech uleczy blizny i rany, niech pocznie wierzyć nową siłą, iż błyśnie nam gwiazda jaśniejsza i nowe jutro wstanie z popiołów.
Żmujdzkie pachole przytulone do kolan wodza — kapłana, szepce błagalnie.
— Nie każ nam iść na spoczynek, gdy wróg w około. A Krajewski ranny i blady, powiada:
— Pójdziem posłuszni, aby na pierwszy odgłos wezwania znów stanąć.
— I ja pójdę do ojca — mówi ksiądz Maćkiewicz, staruszek osiwiały, już dawno syna nie widział, kto wie, czy go pozna?... Jakim ja inny dziś!..
— Ileż to ja dźwigam na sobie lat ciężkich i twardych, przeżytych w kilku miesiącach?.. O.. wierzcie mi towarzysze, zmęczonym bardzo. Powlokę się lasami, iść będę gąszczami do tej biednej zagrody ojca, aby żadne oko szpiega śladu mych, nóg nie dostrzegło, aby żadne ucho nie usłyszało ruchu... powracającego syna. Czy pozna mię ojciec?.. Nadejdzie wieczór wigilii... światło w chacie błyśnie, pies zaszczeka u wrót... stanie ojciec siwy w progu i spyta: kto tam?
— Jadą! - woła w tej chwili Zdanowicz, który stał przy oknie karczemki. Słyszę brzęk broni.
— Światła pogasić! rzucił ktoś z powstańców rozkazem, i w jednej chwili w karczemce noc zupełna zapanowała.
To zgaszenie świateł zdradziło powstańców.
Oficer moskiewski jechał z 30 żołnierzami po kożuchy do miasta Nilki, kilka mil od Kowna. Przejeżdżał obok karczmy, a obaczywszy nagle zgaszone światła, kazał swoim stanąć.
Długą chwilę dobijał się do drzwi, napróżno wołając. Kazał przemocą otworzyć.
Karczmę zastał pustą.
— Przeszukać w koło!
— Rozbiegli się sałdaci. W mroku nocy, w zawiei śnieżnej, wśród szumu wichru długo szukali i śledzili, aż wreście ujrzeli w zaroślach jednego, drugiego... pojmali trzydziestu.
— Ktoś ty?.. pytają w Kownie uwięzionego Maćkiewicza.
Lecz on milczy.
Już pięć dni męczą go, badają, śledztwa przeprowadzają, lecz żadnej pewności nie mają, czyli to on rzeczywiście jest Maćkiewiczem, sławnym dowódcą oddziału.
Trzydziestu uwięzionych milczy także. Najmłodsze pacholę żmujdzkie zaciska usta do krwi, gdy go katują, bo myślą, iż to wpół dziecko najrychlej zdradzi tajemnicę, lecz dziecko — bohater, milcząc w męczarni, ust nie otworzy.
— Wydać wyrok i powiesić — powiada generał, ale adjutant pyta w tej chwili:
— Czy nie Maćkiewicz?
Co zrobić, aby mieć dowód jasny, iż mają w ręku jego, jego, na którego głowę jest oznaczona nagroda 9000 rubli i order św. Włodzimierza.
— Sprowadzić ojca, niech on pozna, czyli to syn jego, ojciec niedaleko za Cytowianami, jeszcze
żyje, wiem o tem. Tak radzi ów oficer, który Maćkiewicza pojmał i który spodziewa się orderu św. Włodzimierza, a jeszcze cenniejszych nadto 9.000 rubli.
Już kilka gwiazd zabłysło nad Kownem, już w kilku domkach światła migają, już jakaś majestatyczna powaga widna dookoła. Ani ruchu jezdnych, ani znaku pracy lub trudu. Wszystko ustaje w gonitwie o chleb, o byt, o sławę, o szczęście... wszystko z drogi usuwa się, ludzkie cele, zamiary, troski i trudy, nikną, jak niewidzialną siłą zmiecione, a tylko jedno, jedyne ogarnia czucie świat cały, oto radość spływa z sfer błękitnych i głosi. „Pokój ludziom dobrej woli!“
Czemuż drogą do Kowna pędzą kozacy z nahajami wyciągniętymi? Czemuż raz po raz smagają starca, w pół żywego i wloką go szalonym ruchem, bezlitośnem katowaniem?
Wszak patrzcie!.. To wieczór „Święty“... piekło na kolana pada, zbrodnia korzy się i kona.
Bóg zstępuje i niesie pokój ludziom, niesie zbawienie, niesie różdżkę miłości — czemuż wy starca wywlekli za siwe włosy z domu, czemu ślad drogi krwią i łzami jego znaczycie... za co przeklinacie te oczy wpół ociemniałe... te serce wpół zamarłe?
On czekał na syna... on świetlicę umaił choiną, on stół kazał nakryć obrusem, on opłatki miał święcone w ręku i żył nadzieją szczęścia.
Mówili mu o jego synie wiele... przychodzili do niego niego nieznani, wielcy z daleka, całowali dłoń jego drzącą i powiadali: - Cześć ci, żeś syna wychował na bohatera, cześć ci, iż syn twój Ojczyźnie służy.
I szła z lasów gęstych, z borów głuchych, z pól nadniemeńskich wieść jasna jak zorza, jako łan zboża bogata w radość i szczęście... przychodziła aż do wrót starych, stawała u progu chaty pochylonej i mówiła:
— Nie poznałbyś syna swego — bohatera!
Większy nad wielkich, sławniejszy nad mężnych,
wytrwalszy nad nieugiętych.
A teraz gdy on miał przyjść na gody wigilii... Gdy on miał stanąć u progu rodzinnej chaty, wyście starca powlekli?... Gdzie go ciągniecie?... Za co męczycie wpół zamarłe serce i przeklinacie oczy wpół ociemniałe?
Na podwórzu więziennem stać mu każą. Przyszedł generał, oficerowie, wiodą więźnia.
— Czy go znasz?
A starzec podniósłszy oczy — wyciąga ręce drzące, rzuca się na pierś więźnia i woła:
— Synu mój!
— Cha! cha!.. szatańskim śmiechem Moskwa się odzywa... udała się sztuka... cha! cha!.. bohater poznany i przez ojca wydany... Macież wigilię i opłatek, macież wasze gody radosne — śpiewajcie i kolędujcie. Ojciec nie skłamał, ojciec nie milczał jak pies przeklęty... teraz wyrok gotowy!
Zrozumiał starzec co uczynił.
Pojął całą grozę tej chwili... zdradził... on... ojciec syna swego zdradził... Zachwiał się pada, ksiądz Maćkiewicz chce podać rękę, sałdaci go wiodą do celi.. a na podwórzu więziennem w Kownie leży martwe ciało wieśniaka potrącane przez sałdatów i bladem obliczem zwrócone ku niebu, na którym migocą gwiazdy.
Z Kowna płynie pieśń dzwonów kościelnych
wołających na pasterkę!.. z głębi kaźni więziennych słychać szept modlitw błagalnych... a u generała gra muzyka do tańca i brzęczą kielichy w ręku pijanych Moskali.
W trzy dni potem... wywiedli księdza Maćkiewicza na plac stracenia pod szubienicę.
— Zdradź sprawę buntu, powiedz, gdzie reszta Rządu Narodowego, otrzymasz życie.
— Ja — zrobiłem swoje — walczyłem więcej nic nad walkę powiedzieć wam nie umiałem, gdy mi broń wyjęto — milczę.
Trzydziestu pojmanych stawiono pod szubienicę.
— Powiedzcie, gdzie reszta? otzymacie[2] nagrodę...
— Ilu w ojczyźnie żyje nie splugawionych waszym jadem — tylu jest pozostałych do walki.
Każdemu z tych 30-tu na ramieniu wypalono żelazem piętno... i puszczono na wolność, iż gdy drugi raz schwyceni będą — zginą...
Księdza Maćkiewicza o godzinie 9-tej rano 28 grudnia 1863 roku powieszono.
Do Frankowskiego przyprowadzono jeńca, kozaka. Oczy miał pełne lęku i trwogi. Głowę pochylił, w wyrazie szpetnej i dzikiej twarzy był jakiś ból głęboki. Frankowski, wpatrzony w tę postać, litować się zaczął nad niewolą kozaka i pyta:
— Gdzieżeście go ujęli ?...
— Ukryty był w załomie muru, śledził i podpatrywał nasze ruchy.
— Dwa dni był wśród nas?
— Dwa dni minęło od tej pory, gdyśmy Moskali z Kurowa wyprosili, on więc został umyślnie, aby szpiegować.
Młode, pogodne czoło Frankowskiego chmura przesłania.
— Czyż nic nad śmierć nie będę nieść: — pyta 20-letni młodzieniec...
A powstańcy wołają:
— Szpiegiem jest!... skazać go!...
— Niema litości, gdy walka się rozpoczęła!...
— Ukarać go!... szpiegiem jest.
Kozak podniósł swe powieki i błagalnie patrzy w twarz młodzieńca. Kozak starym zdaje się człowiekiem, w długich latach służby carskiej poorało się jego czoło zmarszczkami, oczy wpadły w głąb, a ten wyraz twarzy dziwny, tajemniczy, ponury, zdaje się więcej ma smutku w sobie jak winy.
Frankowskiemu serce pali się dziś olbrzymią miłością wolności. Dziś — on — zwycięzca... on, który z pierwszym oddziałem z Warszawy ruszył na walkę za „naszą wolność i waszą!....“ dziś — on, który ogłaszał manifest Rządu Narodowego i wzywał braci do świętej służby w obronie sprawiedliwości... on dziś nie jest zdolny wydawać człowieka na śmierć.
— Niech żyje!... — woła w młodej piersi bohatera zapał szlachetny.
— Niech żyje! — woła w młodem sercu głos miłości, która i nad czołem wroga chce zrobić znak przebaczenia.
— Niech żyje!... — szepce myśl, pełna nadziei i wiary, iż szczęście Polski rozkwitać zaczyna, iż przyszedł kres niedoli i pohańbienia, a wszystko w jasności, wolności odradzać się zacznie...
— Nie!... nie!... nie mogę być srogim, nie mogę być surowym, jam dziś nie zdolny do wyroku śmierci, puśćcie go, niech żyje!.. niech żyje!..
Powstańcy więzy rozwiązali, odstąpili o parę kroków, kozak został sam — wolny...
— Jesteś wolny — mówi Frankowski — idź, a powiedz swoim towarzyszom broni, iż Polacy mają serca gorące, idź i powiedz, iż my krwi nie pragniemy, tylko chcemy, aby i naszej krwi nie rozlewano bezwinnie...
Kozakowi skry w oczach błysły — czoło sfałdowało się dziwnym wyrazem, nie wiedzieć, radości czy zdumienia...
Skłonił się nizko i odszedł.
A Frankowski szczęśliwy, rozpromieniony zwycięztwem dnia przedwczorajszego, jakoby usprawiedliwiając się przed towarzyszami, mówi:
— Nie mogłem uczynić czegoście chcieli. Na jednego, bezbronnego człowieka wydawać wyrok śmierci, to rzecz okropna. Będę walczył, będę się bił do ostatniego tchnienia, ale z wolnymi oko w oko, pierś w pierś... Pojmanego, jeńca bez broni... czy to katem jestem, abym na śmierć skazywał?
Wszedł tego samego dnia do Lubartowa, ogłosił Rząd Narodowy, miał już 800 zbrojnych ludzi pod swojemi rozkazami, więc pełen radości i wiary w przyszłość, wołał:
— Niech żyje wolny, szczęśliwy lud!...
Tak było dnia 25 stycznia 1863 roku.
W dwa tygodnie potem, 8-go lutego, rannego i pojmanego w polu bitwy pod Słuczą, kozacy wieźli bladego powstańca do Sandomierza.
Uradowani byli, iż przed generałem Chruszczewem pochwalą się zdobyczą...
— Wot Lach!... buntowszczyk !... — wyśpiewa on wszystko przed generałami, powstanie zgaśnie...
Lecz buntowszczyk blady i ranny nic nie mówi i darmo generał Chruszczew obiecuje wielkie nagrody, łaski, ordery, protekcyę. Darmo generał Chruszczew grozi wszelkiemi karami i więzieniem i Sybirem i — śmiercią...
Powstaniec milczy.
— Twoje nazwisko?
— Jakie mieliście plany?
— Kto wam dawał rozkazy?
— Którzy należą do organizacyi?
Milczenie.
Powstaniec chwieje się, sił niema, aby stać. Indagacya trwa długo.
W tem wchodzi kozak, dziwnie stary, cichy, smutny kozak. Spojrzał na jeńca i woła:
— Frankowski!
— Co mówisz? Frankowski? — z radością namiętną przypada Chruszczew — to ty bohaterze, to ty wojowniku!... Teraz z sobą pogadamy, teraz ty nam zaśpiewasz!...
Ale Frankowski zemdlony pada i nie słyszy wyrazów radości, iż w ręku generała taki ważny „buntowszczyk“ znajduje się.
Powstaniec jest bardzo chory. Zachodzi obawa o jego życie. A generałowi Chruszczewowi zależy na tem najwięcej, ażeby Frankowski żył.
— Niech żyje!... — mówi Chruszczew do lekarza — rób wszystko, ażeby żył.
— Niech żyje!... bo to członek organizacyi wielkiej, bo on nam wskaże najważniejsze osoby, bo my przez niego dojdziemy do orderów, gdy stłumimy bunt cały.
— Niech żyje!... — woła, nienawiść i złość wroga Polski.
— Niech żyje! — szepce chciwość i samolubstwo nikczemne.
I przez cztery miesiące żyje młody Frankowski, a żyje wśród tortur i cierpień bezgranicznych.
Najpierw chciano go zyskać łagodnością. Generał Chruszczew, nawet w mieszkaniu swojem przeznaczył pokój dla rannego, ażeby zyskać przychylność.
Lecz Frankowski, na pytania nie odpowiadał.
Więc przeniesiono go do najgorszej, ciemnej, cuchnącej celi.
Nie odpowiadał.
Zaczęto bić i katować gojące się rany.
Zaczęto głodzić i grozić śmiercią.
Ogłoszono wreszcie wyrok śmierci.
Nie dozwolono obaczyć się z matką, która ostatniego syna już miała w pętach moskiewskich.
Wszystko to nie wywołało słowa skargi, ani słowa zeznania nie wydobyto z ust młodzieńca.
Dnia 16—go czerwca 1863 roku powieszono go w Lublinie.
A ostatnie słowa jego były:
— Niech żyje Polska!...
On, który hasło życia miał zawsze na ustach, on, który kozakowi-szpiegowi wolność dał w imię miłości braterskiej, on, który pragnął dać wolne i szczęśliwe życie Ojczyźnie, tak jednak rychło i, prędko poszedł w mogilną noc i ciszę.
— Niech żyje!... — wołała sprawiedliwość i wykazywała, iż bohater ten żadną przewiną na śmierć nie zasłużył, a jednak życia nić przecięto.
— Niech żyje !... — mówiło sumienie, a jednak z wykonaniem wyroku spieszono się.
— Niech żyje! więc pamięć o Bohaterach z dni wielkich ofiar i niech wskazuje nam dziś, w czem szukać sił do życia narodu.
Błagając o łaskę, schyliła mu się do nóg. A wielką łaskę miał okazać naczelnik wojenny, pułkownik Tinkow. Matka łzami zalana, drząca z bolu i żalu po stracie jedynaka błaga go kornie:
— Panie pułkowniku... może masz serce ojcowskie, może wiesz, co to znaczy dziecię kochać, może czujesz się nie jako sługa carski, ale jako człowiek i ojciec... pozwól mi wziąć syna...
— Bo i o cóż ta nieszczęsna, z wypłakanemi oczyma błaga mię? — pyta się pan pułkownik sam siebie — o to, bym pozwolił wziąć zimne ciało jej syna...
Pan pułkownik Tinków, walkę z sobą toczy. Dobrze ona mówi, wszak po za sercem oddanem carowi, jest serce ojcowskie, ludzkie — a to szarpie się, słysząc płacz matki nieszczęśliwej.
A pani Pawłowiczowa, matka, roztrzelanego dziś syna, dziś, 18 stycznia r. 65... jako złamana rozpaczy gromem, chyli się aż do stóp pułkownika i jęczy:
— Daj mi panie to zimne, dwunastoma kulami zranione ciało mego syna. Popatrz, jakie to było dziecko jeszcze małe, popatrz, jakie to było pacholę wątłe... widzisz, leży niedaleko, zimne, sztywne ciało mego syna... cóż ci po nim teraz?... Już go stopa cara przygniotła na zawsze, już on z pod niej nie dźwignie się, już on nie będzie bronił Ojczyzny swej przed niewolą i krzywdą...
Posnęła się na klęczkach o parę kroków dalej — jeszcze raz wyciąga ręce błagalne i szepce głosem łkaniem tłumionym:
— Już nic nie chcę, tylko bym mu grób rodzinny dała... bym go tam zanieść mogła, bym mu te piersi, przeszyte kulami okryła koszuliną białą... Męczyliście go tak srogo... pacholę młode, które ledwie mogło karabin w ręce udźwigać... i baliście się go?.. baliście się, iż on z pod stopy cara wyzwoli Litwę nieszczęsną? baliście się, że on kamienną tę stopę, gniotącą miliony dusz, złamać potrafi?... Oto już nie trwożycie się. Już syn mój nie dźwignie ręki do góry, by wam groził, już nie spojrzy na was okiem płonącym wzgardą, już nie rzuci wam słowa protestu...
Pan pułkownik Tinkow rzuca się gwałtownie:
— Wyprowadźcie tę kobietę!... wyrzućcie ją!... jak ona śmie gadać takie słowa...
Ale pani Pawłowiczowa patrzy w niego oczyma krwawymi i szepce:
— Pójdę!... tylko daj mi zimne ciało mego syna, bym go do grobu zaniosła sama, by go sołdaci nie deptali nogami, by mu na piersi nie sypali ziemi z przekleństwem wrogów rzucanej... daj mi zimne ciało...
Więc pułkownik woła adyutanta i rzecze:
— Wyprowadzić tę kobietę — dać jej ciało rozstrzelanego dziś powstańca...
Wzięła na ręce i niesie.
Długie jasne włosy chłopczyny rozwiewa wicher styczniowy i raz nakrywa niemi zamknięte oczy pacholęcia, drugi raz je odsłania...
Prawa ręka kurczowo zaciśnięta, spadła na pierś zrozpaczonej matki i uderza w nią, jak w dzwonu brzegi...
A ciało zimne tak cięży, tak gniecie, tak waży, iż sił niema na udźwiganie go — ręce się łamią w bolu kurczowym...
Ujrze]i to mieszkańcy miasteczka Wiwenty, którzy zebrani stali niedaleko miejsca egzekucyi, rozmawiając o niemiłosiernym sądzie nad chłopczyną małym... który z gimnazyum szawelskiego uciekł, do obozu pospieszył, a dziś, jako zbrodniarz rozstrzelany został...
Ujrzeli matkę idącą z ciałem syna, więc zdjęci litością, pospieszyli na pomoc.
— Daj matko!... — mówi jeden — poniosę ci dziecko...
— Oprzej się na mnie — mówi drugi — wleczesz się jak wpół martwa.
— Otrę ci łzy — szepce kobieta — zamarzły na twojem licu... krwią z ran syna zarumienione.
I oto idzie cichy — wielki pogrzeb dziecka, a żadne dzwony mu nie grają, żadna pieśń go nie żegna...
Bez trumny, bez czamarki, w poszarpanej kulami koszulinie niosą ciało Pawłowicza, rozstrzelanego w Wiwentach dnia 18 go stycznia roku 63... a wicher mroźny huczy po nad głowami smutkiem pochylonymi i jęczy straszną skargą krzywd ciągle spełnianych.
— Śpij, dziecko moje biedne — szepce matka przy drzwiach zamkniętego grobowca — śpij moje dziecię... ostatni wszedłeś w grono przodków... z pod stopy cara wybłagałam i wypłakałam twe ciało — z pod stopy cara uleciała twa dusza wolna i szczęśliwa — teraz już nic ci nie grozi, teraz już bezpieczny jesteś...
— Teraz ja do ciebie co dzień będę tu przychodziła, ja matka, ja Polka, będą ci opowiadała co się w Litwie dzieje, jak stopa cara gniecie i męczy, jak duch narodu zgnieść się nie daje... Teraz już nikt mi nie zabroni modlić się przy twoim grobie, teraz nie boję się, aby po twoim ciele deptać mieli sałdaci...
I tak co dzień, klęcząc u grobu syna, pani Pawłowiczowa modli się i płacze, ani wiedząc, ile to dni od pogrzebu minęło, ani słysząc, co się w koło dzieje.
A tu syn Murawiewa wieszatela sinieje z gniewu i oburzenia, a tu żandarmi gonią z strasznym rozkazem do Wiwent, a tu pułkownik Tinkow ręce załamuje i włosy rwie z rozpaczy.
Zbrodnia!... wina!... przestępstwo!...
Pułkownik Tinkow „za miękkość serca“ natychmiast wydalony, matkę i tych wszystkich, co pomagali nieść ciało dziecka rozstrzelanego, do więzienia; pod chłosty...
A dziecko?...
O! matko nieszczęsna, zakryj oczy na wieki mgłą ciemnoty, abyś nie ujrzała, co z ciałem twego dziecka robią sałdaty... O, matko Polko! zasłoń uszy głuchotą zupełną, abyś nie słyszała jak klną i szydzą ci, którzy z grobowca rodzinnego wywlekają dziecko twoje i ciągną sznurami po ziemi na to miejsce, na którem był rozstrzelany i tam go zakopują, depcąc w tańcu szatańskim jego pierś białą, dwunastoma kulami przebitą...
— Tak być ma! — woła syn Murawiewa, następca godny w czynach i zasadach — tak być ma!... pod stopą cara ciężko i niewygodnie dotąd będzie tym, którzy słuchać nie będą umieli woli i rozkazów jedynego wszechmożnego władcy...
— Tak być ma!... nawet trupa wywlekać będą z grobu cichego na to, ażeby pod stopą cara, leżąc w mogile przez sałdatów usypanej, czuł, jaka to władza silna nad nim stoi i jak gniecie ciężko opornych...
— Tak być ma!... ci wszyscy wraz z matką będą wysłani w Sybir, którzy jej pomagali nieść
trupa, którzy przy grobie stali i „płakali“.
I szły jeszcze długo szeregi wysyłanych w Sybir, choć już broni żaden Polak w ręku nie miał. I rozstrzeliwali jeszcze dużo razy Polaków, choć już żaden „bandy powstańczej“ nie zwoływał... A stopa cara ciężką i straszną siłą swą gniecie pierś ludu litewskiego...
Dlaczego jadą wszyscy spiesznie w jedną stronę? Czy w Łukawicy odpust dziś będzie wielki? Czy może generał Ganecki tak samo tu, jak w Białej każe klękać przed sobą i śpiewać modły kościelne? W rozległości 20 wiorst, rozkazano obywatelom, szlachcie i włościanom, aby stawili się pod wsią Łukawicą i patrzyli co się dziać będzie.
Dwa tysiące furmanek spędzono pod masą nahajek i batów... na te furmanki kazano ludowi pakować wynoszone ze stodół siano, zboże, pościel i bieliznę włościan.
— Co to będzie? — pytają jedni drugich i patrzą z trwogą, jak biednym włościanom zabierają wszystko, co mają, jak wypędzają ze stajen bydło, drób zabijają i sołdatom dają na pohulanie.
Dzień przeszedł na tych przygotowaniach do czynu wielkiego...
Spędzonej szlachcie, włościanom, każą stać i patrzeć.
— „Dla przykładu“! — woła pułkownik Borejsza — dla przykładu, pokażemy wam, co możemy zrobić z całej Polski, z całej waszej ziemi, z ludem waszym i wami!...
Bydło wypędzone ze stajen ryczy, przeraźliwym krzykiem napełniając okolice... 2,000 wozów naładowanych dobytkiem, tworzy w mroku nocy jakiś dziwny, długi łańcuch, rozciągniony dokoła wsi, a tłumy, stojące wolno zdają się jakoby widmami zstąpionymi kędyś z oddali, które skamieniały pod grozą lęku i trwogi...
— Co to będzie? — szepce jeden, drugi i dziesiąty... a ciemna noc nie przynosi żadnej odpowiedzi, nie rzuca słowa wyjaśnienia. Na wzgórku, za wioską kozacy rozpalili wielkie ognisko, pieką przy niem drób — piją gorzałkę i śpiewają dzikie pieśni. Blask ogniska rzuca się krwawą łuną na blade twarze Litwinów, stojących przez całą noc pod wsią, a na nie jednej twarzy lśnią łzy, ciężko się toczące w bólu milczącym.
O 3 rano... pułkownik Borejsza dał rozkaz.
Sałdaci rzucili się do wsi, poczęli budzić śpiących i wołać:
— Wstawajcie!... wychodźcie w tej chwili!...
Przerażeni mieszkańcy wychodzą z chat, ledwie jaką taką odzież na siebie narzuciwszy.
Dobrze, bardzo dobrze jeszcze było tam, gdzie poczciwszy sałdat szepnął z cicha:
— Weźcie co więcej na siebie!... Weźcie co więcej z odzienia.
Ale gdzie tego nie mówił, tam wychodziły niewiasty w koszulinach tylko, tam wywlekano dzieci ze snu, bose i nie okryte dobrze...
— Prędzej!... prędzej!.. — wołają sałdaci i pędzą nahajami lud biedny... a blask ognia, za wsią rozłożonego maluje krwawym pędzlem wypędzane tłumy...
— Co będzie ?.. — pytają jedni drugich...
Wloką się straszne godziny czekania i trwogi.
Dzieci z płaczem tulą się do matek, starzy opadają z sił i bici nahajkami, wloką się prawie na klęczkach...
— Rozpalić większy ogień!... — komenderuje Borejsza.
— I pędzić wszystkich razem!... — rozkazuje władca carski potężny...
Teraz, gdy wszyscy są blizko i łuna pożaru oświeca dobrze okolicę, pan pułkownik Borejsza, na koniu siedząc, czyta wyrok.
— Wieś Łukawica niejeden raz stała się winną, bo dawała pomoc miateżnikom, bo dawała schronienie rannym powstańcom,.. bo pożywienie posyłała buntowszczykom do lasu...
— Wieś Łukawica zasłużyła na karę, bo nie doniosła oddziałom wojsk moskiewskich, iż blizko niej spoczywał Ejtminowicz Julian, zdrajca, buntownik, który był ulubieńcem generała Maniukina, który był kapitanem wojsk rosyjskich, który zdezerterował od Moskali i do Polaków przystał. Ejtminowicz Julian odesłał krzyż zasługi wojskowej, jaki mu dano, odesłał mianowanie na majora, zebrał kilkunastu sałdatów, z niemi dezerterował i do buntowszczyków poszedł. Pod wsią Łukawicą maszerował, tu spoczywał, tu z nim pułkownik Borejsza spotkał się... za to wieś Łukawica jest skazana:
1) na konfiskatę wszelkiej ruchomości i własności,
2) na spalenie całej wioski, a wysłanie mieszkańców w Sybir na posielenie,
3) ziemia rozdana będzie włościanom pobliskich obszczeństw.
Wyrok odczytany...
Tłum ludu z jękiem wyciąga ręce ku swoim chatom w dali bielejącym... ogromny szereg wieśniaków stoi, jak skamieniały w bolu i trwodze.
— Hej! rabiata!... podpalić chaty!...
„Dwieście płomieni“ bucha w górę, dwieście sadyb tonie w łunie ognia... z dymem pożaru niknie Łukawica a lud stoi i patrzy!...
— Hej!... patrzcie jak w gruzę popiołu obraca się wasza wieś! — woła pułkownik Borejsza... tak pójdzie cała Ruś, Litwa i Polszcza, a zostanie wszędzie tylko jedna, święta ziemia nasza — własność Hosudara...
Z płonącej wsi tworzy się jedno wielkie morze ognia... wiatr unosi w górę snopki strzech, walą się ściany chatek, drzewa w okół stojące palą się jak pochodnie wysoko wzniesione, a lud stoi... skamieniały i niemy.
Na drugi dzień rano o 8, pozwolono widzom wrócić do domów.
Bydło pognali sałdaci na ucztę dla wojska — 2,000 furmanek ze zbożem, przyodziewą i dobytkiem powieziono także tam, na rozkazy generała Ganeckiego.
Pułkownik Borejsza każe liczyć, czyli są wszyscy mieszkańcy nieszczęsnej Łnkawicy,[3] czyli nie zabraknie chociaż jednej istoty, czyli w śród dymn pożaru i jęku płaczących nie zdołał kto ujść i skryć się...
Liczą....
Jest o dwie istoty więcej.
Dwoje dzieci, tej strasznej, okropnej nocy, pełnej krwi ognia i dymu pożaru, ujrzało ziemię swą rodzinną...
Zaśmiał się szatańsko Borejsza i kazał gnać wszystkich w Sybir...
To było 5 października 1863 roku...
To było wtedy, kiedy zaprzysięgano tysiąckroć Polsce i Litwie śmierć, a dziś każą jej dawać synów swoich na obronę caratu...
To było wtedy, kiedy słudzy carscy wierzyli w to, iż zdołają zabić miliony serc — spalić kraj od krańca do krańca i z tryumfem stawiać swe kroki, po ziemi zwyciężonej.
To było wtedy.
Lecz choć Łukawica tak strasznie została zniszczona „dla przykładu“, choć taką grozą i trwogą przejął ten widok patrzących — pułkownik Borejsza nie zwyciężył.
Na zaoranej ziemi — rozsiały się łzy nieszczęśliwej Litwy i one wyhodowały pokolenie nowych obrońców...
O Rosyo!... kiedyś ty liczyć będziesz znów dzieci Litwy i obaczysz je w dymie pożarów... Lecz wtedy one będą tobie wyroki odczytywały.
Oberpolicmajster Kutna, pan baron Sacken zrobił odkrycie bardzo ważne. — Nie!.. nie do uwierzenia... nie podobne do prawdy... zuchwalstwo bezgraniczne do tego stopnia posunięte, musi być ukarane jak należy — musi być ukarane... — powtarza raz po raz, przechadzając się szybkim krokiem po dużym pokoju...
— I nikt mi o tem prędzej nie doniósł i nikt mi o tem nie powiedział... i ja dopiero sam własną pracą o tem się dowiedziałem...
— Nie wiedzieliśmy — szepcą pokornie oficerowie, którzy są przesłuchiwani.
— Kamień! Kamień się ta wieś nazywa, słyszycie wyraźnie? Kamień wieś niedaleko Lwowku, tuż przed gminą Topolno... tamtędy przez wieś Kamień prowadzili powstańcy, buntowszczycy, banda ich cała prowadziła przez Kamień naszego sługę, wiernego nam Augusta Behma i ani wójt buntowszczyków nie aresztował, ani szlachcic ze dworu schwytać ich nie rozkazał.
Oberpolicmajster, baron Sacken, omal że się nie rozchoruje z gniewu i oburzenia... o tak strasznej i srogiej przewinie dowiedział się dopiero teraz, więc wysyła wojska wiele, daje zlecenia oficerom:
— Wójta z gminy Kamień, właściciela wsi Kamień, zabrać do więzienia, mieszkańców ze wsi wygnać, wieś zburzyć, spalić, inwentarz żywy zabrać...
Naczelnik wojenny Witgenstein wyrok ten potwierdził, baron Sacken zjeżdża do Kamienia, rozpoczyna się kara.
— Za co mię więzicie? — pyta obywatel, Adam Rzątkowski.
— Przez twoją wieś szli powstańcy i wiedli naszego sługę, człowieka naszego wzięli do niewoli i prowadzili go przez Kamień.
— A wy nie jednego, ale tysiące naszych prowadzicie przez wasze wsie, gdy ich spętanych pędzicie na Sybir, więc ileż by wsi waszych trzeba spalić i zburzyć za to?
— Za co mię porywacie? — pyta wójt, siwy staruszek, którego z chaty za włosy ciągną, butami depczą, wloką jak psa za nogi
— Boś nie kazał uwięzić tych buntowszczyków, którzy szli przez wieś i wiedli naszego szpiega, a potem w Lwowku powiesili.
— Byłbym gorszym psem od was, gdybym był ich zdradził. Wy, jak katy weszliście w ten kraj i jak Kainy mordujecie, ja braci wydawać nie będę...
Baron Sacken ma upoważnienie od Witgensteina, pohulać sobie w Kamieniu może. Nikczemna wieś... Kamień się nazywa, ale zniknie, jak proch... strasznie zawiniła.. nie była posłuszna, buntowszczyków nie oddała w ręce carskie...
I dnia 26 stycznia 1864 wyrok barbarzyński wykonano. Wójta i dziedzica wywieziono, wieś spalono, zburzono, zaorano...
A ból krzywdy strasznej jak kamień ciężki spadł na piersi ludu niszczęśliwego i gniecie go ciągle... Lecz przyjdzie dzień, w którym podniosą się rąk tysiące i ów kamień odwalą. Wtedy ci, którzy trzymali swe stopy na piersi ludu — stoczą się w dół, jak kamień rzucony w przepaść...
To wytęp ich Panie! bo ręka człowieka
„Na karę tak wielką za miękka...
„I od nich jakoby od trądu ucieka
„I skalać dotknięciem się lęka. —
„Skargi Jeremiego“ (Ujejski).
Oddział Zameczka z lasów Wiśniewskich ruszył dalej. Śnieg skrzył się w promieniach słońca, z drzew sypały się białe okiście na czapki powstańcze, oddech ścinał się w mgłę srebrnawą, na kobiercu zimy ślady nóg rysowały mapę pochodu. I las stał, cichy, senny, zadumany.
Szczytami drzew wyniosłych spoglądał jeszcze niby ciekawie za pochodem tych ptaków, które jak spłoszone ulatywały w dal, lecz nie szeptał im szmerem gałęzi drobnych piosnki tęsknoty, nie prosił, aby wracali...
Podsłuchał on wiele przez czas obozowego spoczynku i — rad był, iż idą w dal. Mogłyby się tu wkrótce ozwać kozackie wrzawy — zahuczałyby strzały... krew by trysnęła... a potem zostałaby mogiła na wieczny żal, smutek i ból.
Więc oddział Zameczka znikł...
Trzech tylko, ostatnich z obozu wlecze się powoli, przemykają między krzewy, kryją się za zaroślami i niby śpiesząc, idą bardzo powoli.
To dwu rannych odprowadza towarzysz do mieszkania nadleśnego Zewalda Edwarda, który przytułku im nie odmówi i ukryje dotąd, dopóki nie będą mogli wracać do obozu.
Jeden wlecze zranioną nogę i na białej karcie śniegu znaczy krwi kroplami swoją ścieżkę... Drugi, zawieszony na ramieniu kolegi, słabnie tak chwilami, iż zda się omdlewa, a wtedy staje się tak ciężkim, iż druh go utrzymać nie może.
Byle dojść do leśniczówki.
Nadleśniczy Zewald wczoraj wieczorem widział się z Zameczkiem... przyniósł wieść, iż kozacy iść będą... więc ruszyć trzeba było jak najprędzej. Dwu ciężko rannych Zewald weźmie w opiekę. Wlokąc się krok za krokiem, idą wśród gąszczy, a las martwy, głuchy, lodem upowity, spogląda na nich tak spokojnie, jakby ani ich znał, ani skry żalu lub tęsknoty nie rzucał za niemi.
Tylko szczytami sunął się ledwie dosłyszalny szmer tajemnej mowy i tylko śnieg deptany stopami powstańców, skrzypiał dziwną skargą...
— Czemu rysujecie ślady na białej, puchowej osłonie? — pytał śnieg niemą swą mową. — Czy nie wiecie, iż możecie w ten sposób zrobić ze mnie zdrajcę? Czy nie wiecie, że Moskalom dość tego, aby szli za wami, jak wilki za żerem?
A szczyty drzew mówiły:
— Nie ujdziecie niedoli... wyszpiegują was wrogi, nie ukryjecie się w cichym domku leśniczego, wynajdą was... Poznają kędyście szli... poznają ślad każdy...
∗
∗ ∗ |
W dwie godziny — śladem ścieżki na śniegu rysowanej gonili sałdaci...
Otoczyli cichy domek Zewalda, obstawili strażą tak, iż prawie ramię z ramieniem się łączyło. Na rewizyę mieszkania wszedł oficer z wybranymi kozakami.
Przetrzęśli dom cały, nigdzie ani śladu... Skrępowanego Zewalda trzy razy smagać kazali, aby wskazał, gdzie są powstańcy, ale on milczał.
Młodą żonę nadleśniczego bili po twarzy, kolczyki z uszów wyrywali rozdzierając ciało, pierścionek z palca zdjęli, krwawiąc rękę bezlitośnie... ona nie rzekła ani słowa.
— A ja wam powiadam, że buntowszczyki tu są — woła oficer... — ja poznał ślad, ja widział znaki... ja ich znajdę, a wtedy poznacie, jaka kara, poznacie, co to znaczy dopomagać powstańcom.
Rewizya jeszcze raz.
I tryumfem zwycięstwa moskiewskie czoła płoną.
Na strychu, w kryjówce tajnej znaleziono dwu rannych...
Jednego zabili na miejscu i zrzuciwszy do mieszkania pokrajali go w kawały. Rękami jego rzucali jak piłką, głowę jego toczyli nogami, jak kulę bilardową... po martwych piersiach deptali nogami... Drugi żył jeszcze i cierpiał okropne męki.
— A widzisz? Skryłeś buntowszczyków, nie chciałeś nic gadać, teraz przekonasz się, jak twój język będzie posłuszny Moskalom.
Oficer daje rozkaz, Zewaldowi wycinają język.
— Widzisz? nie umiałeś patrzeć na ukazy carskie, teraz oczy twoje będą posłuszne.
Oficer każe wyjąć oczy Zewaldowi...
Tak pastwiąc się — zamordowali leśniczego i rzucili w kąt.
Teraz młoda żona przyjdzie do rozprawy.
— Nie chciałaś pokazać gdzie powstańcy, nie chciałaś na pytania odpowiadać, czekaj teraz — spokorniejesz i będziesz wołała bardzo głośno.
Sam oficer karę wymierza, bo nad młodą Polką pastwić się bardzo przyjemnie. Depce ją tak nogami, iż żebra trzeszczą, z ust krew bije fontanną, lancą ma zadanych kilka pchnięć, głowa z włosów odarta, sina z uderzeń...
W tem wpada młoda panna... klęka przed Moskalami, wznosi obie ręce jak do modlitwy błagalnej i woła:
— Litości!... wszak to matka...
— Precz stąd!... Zginie, bo milczała...
— Litości!... wszak to kobieta...
— Precz stąd... Zginie, bo pod dach skryła powstańców.
Błagalnie wzniesionymi rękoma chwyta ręce kozaka, który Zewaldową morduje, a on tnie tak pałaszem, iż obie dłonie młodej dziewczyny spadają na ziemię, jak dwa kwiaty ścięte nożycami.
Krew trysnęła w górę, mundur oficera stał się od niej jakby orderami zasiany, na czoło sałdata spadła tej krwi struga, jako żrące piętno Kainowej zbrodni.
Omdlałe dziewczę zsunęło się na ziemię, tuż obok krwią zalanej siostry...
Kozacy z oficerem wyszli, niosąc głowę powstańca na bagnecie.
Z pod okna patrzały puste oczodoły głowy Zewalda, trup jego tulił się do wpół żywego jeszcze powstańca...
Widzicie ją tam?
To Jańczewska, młoda dziewczyna, siostra Zewaldowej.
Dźwiga się z omdlenia, wstaje, patrzy do okoła. Trupy!... Krew!... Oczy szwagra toczą się pod jej nogami. Głowa jego leży, jako straszne widmo szatańskiej zbrodni. Dwa ciała powstańców obok siebie blisko.
A jej z obu rąk bez dłoni krew leje się, jakby łzami dwu ócz wielkich.
— Kroplę wody !.. Zimnej wody na te palące rany... zlitujcie się przyjdźcie tu na ratunek.
Lecz nie ma nikogo.
Wszystko wymordowano bo wina była straszna, bo dwu chorych pod dach wzięto.
Widzicie ją ?...
To ona... bez rąk, Jańczewska młoda, nad siostrą schylona słyszy, iż serce jej bije jeszcze... żyje... nie zabita... ratować ją trzeba.
Nie ma rąk, podnieść jej nie może, nie może krwi zatamować, nie może wody podać.
Zębami chwyta skrwawioną szatę siostry i tak wlecze ją powoli za próg. Siostra cięży jak głaz — zęby rwą szatę w kawały, chwyta w innem miejscu — wywlokła ją za próg... W usta nabiera śniegu po drobinie, na skronie składa... do ust sinych wciska...
Zewaldowa budzi się z omdlenia, lecz nie ma siły tyle, aby ruch jeden zrobić.
— Siostro! szepcze Janczewska błagalnie... obwiąż mi ręce, aby krew wstrzymać.
Lecz nie... ani się ruszy... znów omdlewa — blednie... w pół żywa.
Chwyta zębami jej szaty, sunie się sama na kolanach i tak wlecze nieszczęsną dalej...
Widzicie ją?
Już jest za wrotami, już do wsi przez pola śnieżne posuwa się sama, wpół omdlała, bez rąk, w zębach wlokąca konającą siostrę...
A do wsi daleko...
Noc ciemna — mróz ścina krople krwi na śniegu, mróz pali skronie; chora Zewaldowa zastyga i coraz cięższą się staje...
Od lasów Wiśniewskich do wioski kawał duży... droga jak wieczność nie kończąca się... sił coraz mniej...
W tem łuna bije w niebo.
Leśniczówka się pali.
Pan oficer posłał kozaków, aby młodą Laszkę jemu przywiedli, gdy jej nie zastali, podpalił i dom z zemsty.
Przed progiem chaty klęczy ona nad wpół zmarłą siostrą i prosi tych, co na jej wołanie wyszli:
— Wnieście ją do izby — pójdźcie do miasta po doktora, zlitujcie się!
Lecz boją się...
Kozacy mogą być opodal, mogą spotkać, poznać, iż doktora prowadzą, a za to i w Sybir poszlą i wieś całą spalą.
— Miejcie litość!... żebrze Jańczewska, obwiążcie mi chociaż ręce obcięte, omdlałą w izbie ukryjcie... poratujcie nas, wszak myśmy wam nie jeden raz pomoc nieśli, gdy był kto, chory, wszak nasi walczą, cierpią i giną za wolność i waszą...
Długo przed chatą wahali się, nim chorą ukryć się odważyli... a Jańczewska nadludzką mocą krzepiąca się, idzie sama po doktora — milę drogi.
Idzie nocą ciemną, omdlewa, pada, wstaje, a zamiast dłoni wyciąga przed sobą dwa zwoje skrwawionych szmat...
Lekarz wziął w opiekę nieszczęśliwe siostry. Zewaldową przewieziono do Ostrowa, stamtąd do Warszawy, gdzie jak podaje „Czas“ z r. 63 Nr. 56. cudem ta biedna kobieta do zdrowia wróciła.
Co się stało z nieszczęsną Jańczewską, nie wiadomo.
To tylko wiemy, iż obraz tej dziewczyny, której obie ręce ucięto, rysuje się w mgle wspomnień bardzo często... i zda się, iż tym co chcą w uścisk zgody dłonie swe wyciągać ku Moskwie, Jańczewska pokazując swe ramiona powiada:
— Utną i wam tak. Za błagalny szept okaleczą i was tak strasznie... bo tam ostre żelazo na każdy ruch spada, bo tam tylko żyć mogą ci Polacy, którzy są „bez serc“, „bez ducha“, bez nadziei i — bez rąk!!...
Czy widzicie ją?
Nie należał jeszcze do powstańców. Był chory przez całą zimę, dopiero w kwietniu rozpoczął pracować, a wtedy już w każde rano stawały przed nim wieści skrami migocące i szeptały: — Idź tam, idź! idź tam, idź!...
— Tam zrywają pęta — idź pomóż je targać... szepce jedna jasna wieść od lasu płynąca...
— Tam za wolność wre walka, idź dopomóż zdeptać tyrana, szepce druga wieść od Litwy ciągnąca...
Ale Bąkiewicz powiada do przyjaciela.
— Nie mogę jeszcze iść „w lasy“... chorowałem długo, teraz jeszcze 3-go Maja ślub mój będzie.
Paweł porwał się z gniewem!
— Teraz się żenisz i teraz ci wesele w głowie?...
— A jakże ciemnego ojca zostawię?... Nie pójdę na pole bitwy, dokąd nie przywiodę sieroty tej biednej do domu i nie powiem ojcu: syn twój idzie walczyć; synowa ci będzie opieką.
Więc przy końcu kwietnia pojechał do Radomska.
Do wesela wszystko przygotowane.
Dnia 3-go Maja rano ślub, potem zaraz do Warszawy, ojcu do nóg się schylą, długo gawędzić będą, długie będą szepty i pożegnania, ale nikt go nie wstrzyma.
Jutro rano ślub. Zośka sierota wieniec już ma upleciony, druchny jej białą sukienkę ubierają mirtem, wedle zwyczaju śpiewając żałośnie:
- „Panna młoda, jak jagoda,
- „Stoi we drzwiach — płacze.
- „Kiedyż ja cię, w mojej chacie
- „Tu znowu — obaczę“.
- „Panna młoda, jak jagoda,
— Obaczyż mie Zośka, obaczyż, szepce Bąkiewicz do dziewczęcia. Jutro tylko ślub, a potem, jak się walka skończy dopiero będzie wesele. Nie płacz, nie wstrzymuj, woła kraj, woła lud, woła krzywda...
— Jutro do widzenia!... — szepce jeszcze raz na pożegnanie i idzie do kolegi na nocleg.
Cicha, jasna noc majowa. W miasteczku głucho, jakby opustoszałe było, tylko moskiewskie straże snują się z hałasem, pijanem okrzykiem i brzękiem broni.
— Jutro ślub!... myśli kuśnierz... jutro przysięga tej, sierocie... a potem w las i...
— Pastoj! — woła sałdat. W nocy, bez latarki nie wolno chodzić.
— Nie wiedziałem o tem, nie jestem tutejszy. Do trzeciego domu idę, kilkanaście kroków stąd.
Lecz „władza“ nie pyta o ile kroków kto chce przejść. „Władza“ ma prawo i rozkaz aresztować tych, którzy bez latarek chodzą po 9-tej, więc kuśnierza wiodą, zamykają do więzienia i biją.
O! Zośko ty biedna, nie czekaj rano na swego sokoła, ślubu nie będziesz brała, w wianek się nie ubierzesz, nie ustroisz się w białą sukienkę, już wszystko będzie inaczej na 3-go Maja.
Rano, o 9-ej, o tej samej godzinie, w której miał być ślub kuśnierza, stoi on biedny przed groźnem obliczem oficera moskiewskiego i słucha przekleństw całą litanię.
Blednie, to mu znów czoło krwią opływa. Milczy, to znów rzuca słowo odpowiedzi pełnej oburzenia.
— Buntowszczyk! Padlec! po coś tu przyjechał? Jak śmiałeś bez latarki wychodzić na ulicę?
— Przyjechałem na ślub.
— Ja ci dam ślub z nahajką, z kaźnią, katorgą, wam się żenić teraz z szubienicami, łby wam ucinać... pokaż listy jakieś tu poprzywoził?
— Nie mam żadnych.
Oficer znów klnąc obrzydliwymi wyrazami powtarza:
— Daj listy-... Powiedz z kim zmawiałeś się!
— Przyjechałem na mój ślub!
— Zrewidować go!... pod baty go!...
A gdy po długiej godzinie męczarni, znów oficer w twarz kuśnierza bije i bezwstydne wyrazy rzuca mu w oczy, przerwała się nić cierpliwości u biednego Bąkiewicza, szarpnął rękę, wyrwał z łap sołdata i oficerowi wymierzył policzek.
Zgroza!...
Zbrodnia!... Zadrżały mury wielkiej sali, moskiewskie serca mdlały z przerażenia.
Wszak to nic, iż jednego Polaka od dwu godzin biją, ale iż on raz uderzył moskala — sąd — wyrok i — śmierć.
Już ci Zośko po weselu i po szczęściu! Zuchwały kuśnierz już z kaźni nie wyjdzie, ręka jego już nigdy z kajdan obroży się nie wyzwoli.
Po sześciu tygodniach ciężkiego więzienia odstawiono Bąkiewicza do Piotrkowa, a tam Reden generał-major ma dać wyrok.
— Wyszedł bez latarki w nocy, w Radomsku! oto akt oskarżenia.
— Nie chciał dać listów, które z sobą przywiózł.
— Uderzył w twarz oficera... moskiewskiego oficera, carskiego oficera.
Generał major Reden surowe ma oblicze.
— Jak śmiałeś? Zuchwalcze! Łotrze!
I znowu katowali go, aż przytomność zupełnie stracił. W gorączce był, gdy mu wyrok śmierci czytano, w gorącze[4] był, gdy go wieziono w Piotrkowie pod żydowski cmentarz na miejsce stracenia, w gorączce był gdy kapłan z ostatniem słowem pociechy do niego się zbliżył, bo jeszcze szepnął:
— Nie wiedziałem, że nie wolno bez latarki.
W sobotę 20. czerwca powieszono zuchwałego kuśnierza w Piotrkowie. W tydzień potem szła Zośka za trumną jego ojca w Warszawie, a Reden wydał ostrzejsze rozporządzenia co do karania zuchwalców, pokazujących się bez latarek na ulicy.
Jakiem prawem chcecie mi dziecko zabrać, gdy mi tylko życia tyle i błysku tylko tyle, co w jego przyszłości?... Kto może dawać rozkazy tak srogie i barbarzyńskie? Czyż owdowiałym żonom po bohaterach nie zostawicie nawet dzieci drobnych?...
Pani Sierakowska tuli do siebie czteroletniego Zygmusia i ochraniając go rękoma, powtarza z silną skargą:
— Zabiliście mu ojca. Osierociliście go tak wcześnie, dość waszej opieki. On mój... to jedyne dziecko moje, nikt nie ma prawa go zabrać.
Lecz oficer rosyjski z uśmiechem zadowolenia powiada:
— Wszystkie dzieci płci męskiej, wszyscy synowie, pozostali po powstańcach poległych w walce, muszą być zabrani przez rząd i wychowywani wedle naszego planu. W Polsce źle synów chowają... W Polsce tylko na buntowszczyków kierują, my musimy wziąć waszych synów pod naszą opiekę.
Straszny, okropny wyrok zabierania z domów synów po powstańcach roku 1831 pogrążył jeszcze w większą żałobę i tak nieszczęściami skołatane rodziny nasze. Tak i pani Sierakowska za waleczną śmierć męża swego w bitwie pod Latyczowem, musi oddać Zygmusia, bo mógłby wyróść na niebezpiecznego dla Moskwy Polaka...
Nieszczęśliwa matka!..
Na myśl o tem w pół umiera, a równocześnie odczuwa w sobie jakąś siłę bohaterską, odwagę nieugiętą i unosząc na ręku chłopaka, woła jeszcze raz:
— W niewoli urodzony, ale wolnym będzie... Nie wy mu duszę będziecie upadlali swojem wychowaniem, ale on wam powie, żeście niewolnikami niezdolnymi wyróść na wolnych!..
Cały dobytek poszedł na opłacenie tej drogi, którą się wysłanników moskiewskich wyprowadza z domu...
Zygmuś urasta w domu, wdowa po powstańcu z roku 1831 wychowuje go tą metodą, która urodzonych w niewoli umie czynić wolnymi w duchu.
I źle go wychowała.
W serce jego wpiła wieczne pragnienie szczęścia dla Ojczyzny. Myśl jego wyniosła wyżej nad ukochanie złota, chrestów i protekcyi carskiej. Duszę jego uczyniła nieugiętą przed wielkością „Wielkiej Rosyi“... ... więc gdy nadszedł rok 1863, gdy w dniu 23 stycznia zadzwoniło wielkie serce dzwonu wołającego do walki za wolność — Sierakowski, jak ptak, zleciał na Żmudź, oddział sformował i począł walczyć...
W połowie maja, Wilno zranione bolesną wieścią.
— Sierakowski ranny!.. Sierakowski schwytany!..
Od domu do domu, od okna do okna, od ust do ust wieść ta rzucała się jak iskra piorunowa, jak strzała zatruta, jak dzwonu pogrzebowego jęk...
Aż wpiła się ostrzem miecza w serce młodej żony Zygmunta.
— O Polsko!.. — z jękiem rozpaczy zawołała nieszczęsna kobieta. —— Zabierasz mi wszystko, co miałam... obyś tylko była szczęśliwa! Oby tylko ten syn jego, który ma wkrótce świat ten powitać, nie był urodzonym w niewoli, okutym w powiciu!..
Wiozą Sierakowskiego rannego.
Leży na wozie słomą usłanym, kość pacierzowa przebita kulą — gorączka pali czoło, oczy mgłą zasnuwa.
Nie wie, iż wjeżdża do Wilna, że naprzeciw niego idą tłumy mieszkańców, że na wóz jego rzucają kobiety wieńce kwiatów wiosennych, że i żona jego, blada, zmieniona, niema, naprzeciw wyszła, a ujrzawszy go, pada zemdlona na bruk pod kopyta kozackich koni...
Nie wie, gdy w ciasnem, wilgotnem więzieniu długo leży, i Murawiew wyrok powieszenia pisze, iż żona wszystkich dróg szuka, wszystkich próśb używa, wlecze się sama do Murawiewa, ażeby wyjednać życie dla niego, a całe grono pań wnosi podanie do carowej, aby litość swą ukazała... lecz wszystko daremnie.
Nie wie, iż śmierć już rozpina sępie swe skrzydła na szubienicy w Wilnie i on, „urodzony w niewoli“, dopiero poza brzegiem mogiły wolnym będzie.. nieszczęsny niewolnik.
Dnia 26 czerwca Murawiew w wielkiej swej łasce pozwolił żonie odwiedzić i pożegnać skazańca. Na kwandrans wpuszczono ją do celi, gdzie on leży.
Na drugi dzień wieziono go pod szubienicę, a na rusztowanie wynieśli go żołnierze na rękach, ponieważ nie miał tyle siły, ażeby mógł wyjść...
Zginął!
Cały dzień ciało jego na szubienicy wisiało, cały dzień dzwony Wilna jęczały głuchem, strasznem łkaniem żałoby, cały dzień żona jego tuliła się do tego słupa, po którym sączyły się krople dżdżu z płaczącego nieba...
Na drugi dzień przyszli sałdaci i wiodą wdowę do Murawiewa.
— Pojedziesz stąd!.. W Petersburgu będą ciebie strzegli... jak się urodzi syn — będzie nasz.
— Jakto?.. więc już wyrok wydany na dziecko, które jeszcze na świat nie przyszło?.. Więc na syny bohaterów piszecie sądy potępienia wtedy, gdy one jeszcze do synów ziemi się nie liczą?
— Po takim buntowniku dziecko musi być ostrożnie chowane. My go już wyuczymy jak należy... on nasz będzie...
I powieźli Sierakowską gdzieś w głąb Rosyi i z wyrokiem na syna czekali, kiedy go porwać będą mogli, kiedy go poczną truć jadem piekielnej nauki, zabijać w nim ducha i czynić służalca...
A matka w łzach i modłach o to tylko błagała Stwórcę świata, ażeby jej syna nie dawał.
Wyrok Murawiewa został niewykonany. Na świat przyszło wątłe, chore dziecię i w godzin kilka umarło...
Tak w niewoli urodzeni, przekazują dzieciom swoim wyroki potępienia przez wrogów kreślone, i tak z męczeniem niewinnych ofiar rodzi się owa potęga życia narodu, który bezustannie mordowany zmartwychwstaje na nowo, ciągle zabijany żyć umie i — żyć będzie.
Ale urodzonych w niewoli trzeba wychowywać hasłem wiary i nadziei wolności!