Pod polską banderą/Wielkie a zapomniane dni

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod polską banderą
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakładt Graficzne S. A. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVI.
Wielkie a zapomniane dni.

Ze Szczecina pędził pan Haraburda do Gniezna, skąd miał jechać aż pod Lwów, gdzie w swoich posiadłościach, jak suponował, przebywała pani Wanda.
W połowie października stanął rycerz w Wałczu.
W alwerzu dużej austerji, dokąd zazwyczaj podawano podwody z poczty, którą w owe czasy utrzymywał w całej Rzeczypospolitej za przywilejem królewskim imć Dominik Montelupi, nie było nikogo.
Nie chciał pan Haraburda de publicis rozmawiać z byle kim, aby wieści fałszywych nie nabrać, więc ucieszył się, zobaczywszy wchodzącego męża o mądrem obliczu i pańskiej postawie.
Usiedli przy różnych stołach i w oczekiwaniu koni kazali podać sobie gorącej polewki piwnej, bo przymrozek już dokuczał dotkliwie.
— Mój jegomościu! — szepnął imć Kubala do rycerza. — Zaproście się do kompanji z owym szlachcicem, boć to nie jakowyś niemiaszek kupczący i nie mieszczuch-żminda grodzki, jeno ktoś znaczniejszy.
— Nie wypada, asanie! — mruknął pan Haraburda. — Nie znają mnie w tych okolicach, a więc nic nie wskóram, bo każdy trzymałby język za zębami, aby nie wygadać się z tem, o czem nie warto rozpowiadać przygodnemu znajomkowi. Kontuzja się nam stanie i tyle!
Jednak imć Kubala nie dał za wygraną, więc, pokręciwszy się po alwerzu, zajrzał przez okno na dziedziniec i podszedł do siedzącego w kącie szlachcica.
— Przepraszam waszmości, — rzekł z ukłonem — ale chciałbym wiedzieć, jak daleko stąd do Gniezna, bo właśnie tam z panem Władysławem Haraburdą zdążamy, a na pośpiechu nam siła zależy?
Zapytany pan bystro spojrzał na młodzieńca i zawołał:
Spero, że nie ten pan Haraburda, który Szwedom aversionem czynił na morzu i nad zamiar nieprzyjaciela gnębił?
— Ten ci on jest, wasza dostojności! — zakrzyknął uradowany Kubala.
— Czekajno, waść, czekaj! — powolnym głosem przerwał mu szlachcic. — Jakżeż ten, skoro tamtego, głośno o tem było w kraju, zbóje morscy mieli porwać i sub corona vendere?
— Pan Haraburda powraca teraz, waszmość panie, z niewoli maurskiej! On to tam siedzi... — objaśniał Kubala.
— Cud nad cudy! — mruknął szlachcic i skierował się ku rycerzowi.
Pan Haraburda na jego widok powstał z ławy.
— Jestem Tomasz Łyskowski, starosta gnieźnieński, i, jeżeli prawda, co ten młody panek gadał, to z duszy witam waszmość pana, jako powracającego z jasyru na łono ojczyzny! — mówił pan starosta, wyciągając ręce do rycerza. — Zaszczyt nielada w tak zacnej kompanji czas spędzić!
— Mości starosto, — odparł rycerz — wdzięczny jestem za słowa łaskawe, lecz pozwól, waszmość, że imprimis pro domo sua zapytam, aby sercu ulżyło, bo w niepewności i haesitatione oddawna obaj z panem Kubalą przebywamy. Co słychać na wojnie, bo w Szczecinie mówiono nam, że dotąd nie wygasła?
— Nie wygasła! Nie wygasła... — westchnął, kiwając głową, pan Łyskowski. — Szwed bije w bramy Polszczy i, chocia mógłby pono siłą lub jakowym anszlakiem wedrzeć się do kraju naszego, jednak ociąga się... W Inflantach, które zagarnął, stoi i rozmyśla, potissimum napierając na Prusy książęce. Czuje Gustaw-Adolf, że impune nie ujdzie mu harc w Rzeczypospolitej.
— Z morzem naszem co się dzieje, mów, waść, na miły Bóg! — przerwał mu pan Haraburda.
— W Prusach królewskich, na Pomorzu pod osłoną swoich okrętów procaciter szwedzki król sobie poczyna, lecz strictim nikt nie wie, jak się tam dziś sprawy mają. Wodzą się za łby, niby cygan z niedźwiedziem!
— To pan Koniecpolski hetmanuje dotąd? — spytał pan Haraburda.
— Gdyby nie on, Gustaw-Adolf sukcesy większe osiągnąłby, sine dubio! — zawołał starosta — bo hetman ma jakoweś na Szweda fortele! Wlazły jednakowoż drabanty do Pilawy, Kłajpedy, Elblągu i Malborku...
— Do Malborku, przebóg! — żachnął się rycerz. — Gdzież jest teraz obóz hetmański?
— W Toruniu... w Toruniu... — mówił pan Łyskowski. — Powiadam tedy: Szwedzi parli i parli, ino czekać, ogarną żelazną obręczą Gdańsk i morze nam umkną... Wielka konsternacja w kraju powstała i nie ex commiseratione, a przez innata dumę nawet tych, którzy przeciwko morskim sprawom gardłowali. Ale hetman i jego powiernik — pan Lanckoroński oko na wszystko mieli. Gdy Szwed nie ważył się na Gdańsk uderzyć, bo mieszczaństwo i tym razem fidelitatem dla korony przechowało, i cofnął się do Tczewa in fuga effusa, hetman siedział cicho, aż armata Gustawowa Małe morze zagarnęła i Puck, Oliwę, Orłowo opanowała.
— Boże sprawiedliwy! — jęknął rycerz.
— Tedy rzucił się jak orzeł, Puck zdobył, Szwedów wyżenął, rajtarów i gemajnów pobił pod Hamersztynem, a pan Lanckoroński okręty nasze w Gdańsku tuto modo osłonił skutecznie — zakończył opowieść pan starosta.
— A nasze brygantyny, czy pływają i nieprzyjacielowi szkodzą? — szepnął pan Haraburda.
— Nie masz o tem żadnych słuchów! — odparł pan starosta. — Gorąco tam w Gdańsku, bo, jak gadają ludzie, to dzień nie minie, żeby Gyllenhjelm pocisków ognistych nie rzucał...
— Cóż to za Gyllenhjelm? — zapytał rycerz.
— Admirał Gustawa-Adolfa tak się nazywa — objaśnił starosta.
— Jakże waszmość pan suponujesz: czy zdzierżymy, czy pogrążą nas Szwedzi? — cichym głosem zapytał Pan Haraburda.
Pan Łyskowski przez długą chwilę milczał.
— Jeżeli, waszmość, nie masz do mnie zaufania, tedy nie mów! — rzekł rycerz.
— Wiem, do kogo mówię! — odparł starosta. — Powiem ja tak: Rzeczpospolita nie czuje animuszu i ochoty do tej wojny, bo prowadzi ją król, nie zaś naród! Co nam zawinili Szwedzi! Nie dali królowi Zygmuntowi korony, to nie nasza sprawa! Nie daliby mu jej ani Duńczycy, ani Anglicy, ani Hiszpanie, to i z tymi mielibyśmy wojnę prowadzić?! Jeżeli król szwedzką koronę nad polską przekłada, tedy nie trza było po Jagiellonów ojcowiznę sięgać, waszmość! Aut, aut!
— Prawda najprawdziwsza! — zawołał pan Haraburda. — W swoich rubieżach mamy siłę do robienia! Słabości nabieramy w tej wojnie nieszczęśliwej i czuję, że na niej wyrośnie jakowaś klęska od wschodniej strony...
— W sednoś, waść, trafił, bo już Moskwa i kozacy coraz to śmielej i zuchwałej z nami poczynają, nabierając fiduciam virium i pewności, że nie zbierzemy chętnych, aby defendere hostes ab urbe. Znużyła szlachtę bezowocna wojna, wszyscy chcą spokoju, obmierzły im szable i kulbaki, każden o używaniu myśli abo o gospodarowaniu na opuszczonej roli. Przy takowych myślach magna calamitas spaść na Rzeczpospolitą łacno może!
Amor in patriam i Bóg Najmiłościwszy poratują ojczyznę w ciężkiej potrzebie! — westchnął rycerz. — Ale słyszę, że podwody zajeżdżają...
Panowie uścisnęli sobie ręce i wstali.
Gdy pan Łyskowski odjechał, rycerz długo siedział schylony nad papierem, pisząc list. Nareszcie skinął na imć Kubalę.
— Przyjacielem mi jesteś, więc spełnij, o co poproszę! — rzekł.
— Jegomościu... jegomościu! — mógł tylko powiedzieć wzruszony Kubala.
— Musimy się rozstać... Pojedziesz z pismem do naszej pani, a gdy będziesz wiedział, gdzie jestem, przywieź mi żonę! Tylko tobie mogę ją zawierzyć tak, jakbym życie swoje oddał ci w ręce... Ja zaś muszę tam być!
Zrozumiał „podłego stanu“ Wojciech Kubala, co się działo w sercu i duszy wysoko urodzonego pana Władysława Haraburdy. Zrozumiał, bo zrozumienie miał nietylko w sprytnej kmiecej głowie, lecz w sercu poczciwem i wiernem.
Spojrzał więc w przybladłą, stroskaną twarz rycerza, rękę mu ucałował, a gdy wyściskali się, przez długą chwilę nic nie mówiąc, pismo wziął i wyszedł.
Usłyszawszy turkot kół odjeżdżającego wózka, pan Haraburda krzyknął:
— Hej, pocztmistrzu! Dwa dukaty na stół, jeżeli jutro o świcie stanę w Toruniu!
W pół godziny później lekki wózek unosił rycerza drogą na Bydgoszcz.
Woźnica, otrzymawszy od pocztmistrza „czerwoną cedułę“, szybko zmieniał konie na postojach i gnał, jak wicher, po twardej, przymarzłej drodze.
Już zaraz za Bydgoszczą wprawne oko pana Haraburdy dojrzało ślady wojny.
Tu i ówdzie rozkwaterowane były większe i mniejsze oddziały wojsk, pasły się konie chorągwi dragońskich i pancernych, węszyły podjazdy, w ukryciu stały działa, podciągane ku miejscom zagrożonym.
Rycerz, stanąwszy w Toruniu, poszedł bez zwłoki do kwatery hetmańskiej. Chociaż godzina była jeszcze wczesna, ordynansowy towarzysz, posłyszawszy nazwisko gościa, pobiegł do hetmana.
Pan Koniecpolski w czerwonym archałuku tureckim, odsłaniającym mu szeroką, nagą pierś, natychmiast przyjął pana Haraburdę.
— Synku! Synku! — wołał, roztwierając ramiona i obejmując rycerza. — Synku, mopanku, ja ci powiadam, serce mi wybolało o ciebie! W ciężkiej opresji, mopanku, w jakiej nieraz tu bywaliśmy, nijakiej ekskuzacji, ja ci powiadam, znaleźć nie mogłem, iż consentiens byłem z twoją imprezą! Już myślałem, że dopiero na polach elizejskich spikniemy się ze sobą, ja ci powiadam, mopanku!
Lubujący się w dobrych żołnierzach hetman łzy miał w oczach i pana Haraburdę, jak syna witał, raz po raz w ramiona biorąc.
— Sczerniałeś i zeszkapiałeś, mopanku! — mówił, patrząc na rycerza z miłością. — Widzę jednakże, ja ci powiadam, że zdrów jesteś i mocny. Nie udręczyły ciebie bisurmany do rdzenia, mopanku, jak widzę! Pro bono omine mam twoje przybycie, synku! No, i małżonka szczęśliważ będzie!
— Zdroważ jest ona? — spytał pan Haraburda, z trwogą patrząc na hetmana.
— Trzy niedziele temu będzie, jak spotkałem ją w Warszawie u nuncjusza, mopanku! — zawołał pan Koniecpolski. — Łania, ja ci powiadam, i, jak owa zraniona łania, łzę ma w pięknych oczach, bo ją tęsknota i lęk o ciebie, mopanku, ja ci powiadam, gryzie!
— To Wandka przebywa w Warszawie?... — rzekł pan Haraburda. — Ja zaś posłałem do niej pismo pod Lwów!
— Nie frasuj się! — uspokoił go hetman. — Wykoncypujesz nową epistulę, a ja pchnę gońca bezzwłocznie. Dlaczegóż sam nie podążyłeś do małżonki?
— W drodze słuchy mnie doszły, że periculum, pono, zawisło nad naszem morzem, więc chciałem na czas się stawić, aby rękę swoją do obrony przyłożyć, wasza dostojności! — odparł rycerz.
Semper idem! Wierny syn ojczyzny! Oj, oj, mopanku, ja ci powiadam, że pro bono omine uważam twoje przybycie! Bo, ja ci powiadam, straszne nadchodzą czasy, mopanku! — rzekł, zniżając głos, hetman. — Homo est imbecillitatis exemplum, temporis spolium, invidiae et calamitatis trutina!
Hetman jął ciężko wzdychać, aż pan Haraburda z niepokojem zapytał:
— Któż jest, wasza dostojność, wzorem głupoty, łupem czasu i miarą zawiści i klęski?
— Siłaby o tem mówić, synku! — szepnął pan Koniecpolski. — Nie chcę też ciebie konsternować o konfuzję ducha przyprawiać! Lepiej wykładaj pluribus verbis o sobie, o jasyrze i o tem, jakżeś się salwował, mopanku, ja ci powiadam!
— Czy wasza dostojność wiedzieliście, że z galjoną do maurskich korsarzy się dostałem? — spytał pan Haraburda.
— Rok temu już będzie, mopanku, jak, ja ci powiadam, kupiec italski Ottoboni z jasyru został za okup eksmitowany i o wszystkiem odpisał diligenter arcybiskupowi gnieźnieńskiemu i do Hanzy. Wtedy to małżonka twoja, ja ci powiadam, do nuncjusza kołatać zaczęła, aby z Rzymu przez zakonników wykupić ciebie tentowano.
— Przez nuncjusza? — spytał rycerz.
— Ho, ho! mopanku, ja ci powiadam, krzywił się nuncjusz, bo na niego twoje imię niby na djabła kropidło! — wołał hetman. — Lecz pani Haraburdzina, mopanku, stateczna, piękna i słodka białogłowa, ja ci powiadam! Ugniotła ona nuncjusza, niby wosk, i pismo do Watykanu poleciało. Samemu Montelupiemu je przekazano dla pośpiechu! Ho, ho! Pani Haraburdzina, mopanku, ja ci powiadam!
Uradowany rycerz jął obszernie opowiadać o przygodach swoich w Mohrebie, a pan Koniecpolski aż archałuk rozpiął i szeroką pierś pocierać zaczął, wykrzykując ze wzruszenia:
— Niech cię kule biją, mopanku, ja ci powiadam! A toś się w czepku urodził, mopanku! W wodzie nie tonie, ja ci powiadam, w ogniu się nie pali, mopanku, a bisurmańskie serca, ja ci powiadam, zdobywa! To ci prawdziwa lechicka krew, mopanku! Nie tem, to owem, aby victoria!
Były to dni zacisza wojennego, bo po hamersztyńskiej klęsce Szwedzi na impecie stracili i nowe fortele przygatawiali. Spokojniejszy więc był stroskany hetman, przeto szybko się przyodział i, zatrzymawszy rycerza na posiłek, po kasztelana Lanckorońskiego i innych panów posłał.
Musiał pan Haraburda ab ovo odyseję swoją wykładać przed rozradowanym hetmanem i jego gośćmi.
— Dobry omen to, wasza dostojność, że ten rycerz w tej to tak ważnej chwili do nas przybywał — zawołał pan Lanckoroński, patrząc na hetmana.
— Jakbyś słyszał, mopanku, ja ci powiadam, bo już o tem panu Haraburdzie mówiłem! — odpowiedział pan Koniecpolski i, zwracając się do poważnego jegomościa o surowej twarzy, siedzącego w milczeniu, dodał po niemiecku:
— Panie Dickmann, jesteś praefectus regiarum navium, więc musisz wiedzieć, że ten oto rycerz Wisby zamknął i Szwedów siła napsował!
— Goddam! — mruknął pan Dickmann i, powstawszy, silnie rękę panu Haraburdzie potrząsnął. — Cuda o waszmość panu rozpowiadał mi Herman Witt. Rad jestem znajomości i proszę pana hetmana, aby raczył mi tego rycerza odstąpić! Na takich jeno polegać teraz możemy!
— Wasza dostojność, i ja o to pokornie proszę! — zawołał pan Haraburda.
— Do sententiam communem dojdziemy później! — odparł, nagle poważniejąc, pan Koniecpolski. — Będę miał z tobą, waść, do pomówienia.
Wszyscy zrozumieli, że wielki hetman koronny, mimo szczerej radości z powodu powrotu rycerza, miał już na niego jakowyś plan.
Pan Haraburda czekał na wezwanie hetmana do nocy, jednak czas ten mu się nie dłużył, bo, korzystając z silnej nordy, przypłynęli do niego stary towarzysz bojowy, dzielny Witt, pomocnik Dickmanna i komendant brygantyny „Wodnik“, oraz inny sławny żeglarz — Mor, kapitan „Delfina“.
Opowiadali marynarze panu Haraburdzie o wojnie morskiej, a rycerz, słuchając ich, aż za głowę się chwytał i pięścią w stół co chwilę walił.
Witt mówił:
— Urosła nasza armata do dziewięciu dużych brygantyn, nie licząc mniejszych szkut. W maju zwiedziano się w Gdańsku, że szwedzki admirał Karl Gyllenhjelm wypłynął ku naszym brzegom z całą armatą. Posłano mnie, Mora i Magnusa z trzema brygantynami i dużą szkutą zbrojną na zwiady. Porwał nas ost i zapędził aż na wysokość Łebskiego jeziora. Miarkujesz, waść?
— Miarkuję... — odpowiedział zasłuchany pan Haraburda. — Daleko zniosło was!
— Daleko! — kiwnął głową Witt. — Zmieniamy halzę, aż tu, mając wiatr od bakortu, wali cała siła szwedzka!
— Przebóg! I mnie wtedy nie było! — krzyknął rycerz. — Mów, mów dalej!
— Jam ci to wtedy prowadził flotylę, — mówił dzielny żeglarz, — wywiesiłem sygnały i, biorąc na półwiatr, wyciągnęliśmy się w kilwater-szyku i biec zaczęliśmy nazad ku Helowi. Nie miałem siły do bitwy z całą armatą...
— No, przecież! — zgodził się rycerz, oczu z mówiącego nie spuszczając.
— Płyniemy, a ja sobie myślę, że brygantyny wyprowadzę, a szkutę stracę, bo nie miała ona śmigłego żaglostroju i bieżną nie była. Korci mnie i gryzie, że zgubię tę łupinę, aż tu widzę...
— Prędzej, na miły Bóg! — zawołał pan Haraburda, bo Witt fajkę zaczął zapalać i umilkł na chwilę.
— ...widzę, — ciągnął dalej żeglarz — że spostrzegli nas Szwedzi i zaraz trzy lekkie, chyże orlogi rozwinęły trajżagle i — ku nam! Gonią nas!
— W to ci graj, przyjacielu mój! — klasnąwszy w dłonie, krzyknął pan Haraburda. — Jak cię widzę, coś zrobił! Podwinąłeś żagle na grocie i bukszprycie, zwolniłeś biegu, przepuściłeś przed sobą szkutę i — czekałeś...
— Jako żywo, tak uczyniłem! — ze śmiechem zawołał Witt. — Szkuta machnęła naprzód, a my powoli suniemy ku Białej Górze. Gdy byliśmy o trzy strzały od Szwedów, ten oto Mor pobieżał ku nim i walnął z armat granatami. Rozbiegły się zaraz orlogi, a my z Magnusem od sztymborku i bakortu im zapływamy i ogniem spotykamy! Jedną orlogę na rufę tak nawaliło, że całą stewę z kilową ostrogą ponad wodę wyparło. Zmieszały się statki i sygnały o pomoc do swoich podawać zaczęły!... Ja zaś mam oko nad bitwą i widzę: szkuta moja już daleko, a Gustawowa flota zmienia halzę i ku nam lufuje. Pobiegliśmy wtedy ku cyplowi naszemu, przebiwszy się cudem!
— Siła wam ludzi poległo? — spytał rycerz.
— U Mora ze dwudziestu, u Magnusa — trzech ubito, na mojej brygantynie — pięciu i topgrotę przetrącono...
— Mało was było, przebóg! — rzekł z westchnieniem pan Haraburda.
W tej chwili rozległ się poważny głos ode drzwi:
— By ich było ze dwadzieścia okrętów, łacno mogliby utrudnić przystęp do naszego pobrzeża i wylądowaniu szwedzkiej floty impedimentum srogie uczynić!
Wszyscy się obejrzeli i zerwali się z miejsc. W izbie stał wielki hetman koronny, pan Stanisław Koniecpolski.
Podszedł do stołu i usiadł, mówiąc:
— A teraz tedy cała wraża armata stoi pod Pilawą, a Gyllenhjelm zamknął nam zatokę Gdańską i tkwi przed nami ze swemi osiemnastu dobrze okrytemi orlogami. Gustaw-Adolf z wojskiem zaczaił się w Głowie i, chociaż nie sporo mu iść ku nam, jednak coś zamyśla, waszmościowie!
Marynarze słuchali w milczeniu, a, widząc, że hetman się nie odzywa, powstał Witt i rzekł:
— Już musimy odejść! Czas na nas!
— Nie zatrzymuję waszmościów, bo mam naradę z tym rycerzem — odezwał się pan Koniecpolski.
Komendanci, pożegnawszy hetmana i pana Haraburdę, opuścili izbę.
— Dopiero teraz zwolniłem się nieco, mopanku, — rzekł hetman — więc, jeżeli, ja ci powiadam, oczy ci się nie kleją, pogadamy!
— Jestem na rozkazy waszej dostojności — odparł rycerz, nalewając hetmanowi kubek miodu.
Ergo słuchaj i rozważaj cum animo attento, waść! — rzekł poważnym, niemal surowym głosem hetman. — Inter omnes constat, że flotę mamy słabą, aby czoło Gyllenhjelmowi i Sternskjoldowi stawić. Zrobiło się wszystko, quod possumus. Cud prawdziwy, że i taką armatę mamy! Cud, mopanku, ja ci powiadam! A i twoja w tem niemała zasługa! Brygantynę nam przywiodłeś i gdańskim możnym kupcom pokazałeś, co my na morzu potrafimy zdziałać! Tak jest, mopanku, nie trząś głową, ja ci powiadam! Ale źle jest...
— Źle? — szepnął rycerz.
— Źle... — powtórzył hetman i zafrasował się, głowę opuściwszy na pierś. — Bez potężnej floty nic nie wskóramy i zmoże nas wojną bez końca i wytchnienia Guslaw-Adolf. Wie on że już szlachta dąsa się po kątach, de imbecillitate wojny szepcąc pomiędzy sobą. Nie neguję, że mają rację...
— Cóż tedy poczniemy? Jak z tej zawieruchy wybrniemy? — spytał pan Haraburda.
— Nie może być, aby o nas po świecie gadano, że „porwaliśmy się, jak burmistrz gdański na króla polskiego“! — zaczął hetman.
— Nie może być! — zawołał rycerz.
— Tak to jest, mopanku! — ciągnął pan Koniecpolski. — „Czego ujść nie możesz — wytrwaj!“ Musimy Szweda na morzu gnębić i — zgnębić ad finem! Nie mamy znacznej floty, bo to i słaba, a i okrętnicy w niej cudzoziemcy najemni służą. Komendanci — ludzie odważni, setni, chłop w chłopa, mopanku, o honor żołnierski, acz gemajni, zazdrośni, ja ci powiadam. Tacy nie zdradzą, chocia serca dla obcej ojczyzny gorącego nie mają. Ale ciurowie, mopanku, jeżeli nieprzyjaciel sypnie talarami, abo my im na czas lafy nie wypłacimy, mogą takiej galimatjas nawarzyć, że my takowej polewki nie przełkniemy i nie zdzierżymy, mopanku!
— Wielkie w tem jest periculum, o którem sam myślałem — szepnął pan Haraburda.
— Z naszą armatą możemy tymczasem, mopanku, jako-tako wojnę obronną prowadzić, lecz pamiętając, że jeno legalizowanych cudzoziemskich sposobów imać się możemy, ja ci powiadam. A to na nasze czasy — furda, mopanku! Tu necessitas zachodzi zuchwałych poczynań. Exemplum...
— Słucham, słucham!... — szepnął rycerz i oczy błyszczeć zaczęły.
— Ha! — uśmiechnął się mimowoli hetman, patrząc na pana Haraburdę. — Kot i szperka! Ha! Otóż exemplum! Gdybyśmy mieli siła drobnych statków wodnych, chocia naszych bajdaków, czajek i dłubanek, czyżbyśmy nie znaleźli śmiałka animi audacis, który w nocy poprowadziłby je na okręty szwedzkie i napadł? Hę?
— Jabym się tego podjął, wasza dostojność! — rzekł rycerz.
— Wiem to i non dubito! — odparł pan Koniecpolski. — Łodzi i czółen wszelakich uzbierałoby się tu i ówdzie, jeno, mopanku, gdzie znajdziemy owych zuchwalców, strateńców, co za tobą w ogień i wodę pójdą? Tego nie znajdziesz, mopanku, bo lud tu uczciwy, pobożny i potulny, ja ci powiadam, mopanku!
— Na taką imprezę to kozacy najpierwsi... — wtrącił rycerz.
Mihi id in animo est! — zawołał hetman, uderzając dłonią w stół. — Myślę o tem w dzień i w nocy, mopanku, jak owy somnambula łażąc po kwaterze! Słuchaj-no, mopanku, dam ja ci pismo do panów ukrainnych i wojewody ruskiego, o moich zamiarach powiadomionych, a ty na swoją rękę zaciąg czyń z ludzi ochotnych, lafę obiecując znaczną i zdobycz znakomitą. Bierz hultajstwo, watażków bylejakich, lipków, aby ludzi odważnych, zuchwałych i łupu chciwych, a prowadź ich Dnieprem, Prypecią, Bugiem i Wisłą do Prus Królewskich! Wykoncypuję ja na dobitkę, mopanku, do hetmana kozackiego Doroszeńki epistolę łaskawą, a on, ja ci powiadam, pomoc ci da. No, jakże, mopanku, deliberujesz?
— Prawdę rzec, wolałbym na brygantynie pływać, lecz pojadę, boć ta sprawa pali! — odparł pan Haraburda bez namysłu, widząc już przed sobą zgraję czajek kozackich, skradających się głuchą nocą pod burtami szwedzkich fregat.
Na tem się narada skończyła i rycerz oczekiwał rozkazu hetmańskiego, gdy nagle pan Koniecpolski wezwał go do siebie i mocno gniewny mruknął:
— Nic z naszej imprezy! Doroszeńko i syn dawnego hetmana, młody Zmoiła, kozaków w sukurs nam puścić nie chcą! Gniewni są oni na naszych potentatów z Dzikich Pól, że ci im na karkach nogę trzymają, i — nie pójdą!
Zadumał się wielki hetman koronny głęboko, a ból ścisnął mu serce. Ujrzał albowiem hetman bezbrzeżne stepy, jary i haszcze traw i oczeretów, gdzie na Dzikich Polach państwa swe bezrubieżne założyli potężni i pyszni Wiśniowieccy, Kalinowscy, Potoccy, Ostrogscy i jego własnej krwi możnowładcy — Koniecpolscy, a wszyscy surowi, chciwi i bezwzględni.
Widział, jak batogami i szablami usiłowali oni wolnych kozaków, zawziętych wrogów Moskwy i Tatarów, a urodzonych sojuszników narodu polskiego, na chłopów-rabów przerobić.
Czuł pan Koniecpolski, że ci dumni defensores patriae wykuwali na samych siebie i na Rzeczpospolitą ostry, ciężki miecz.
Przypomniał sobie z goryczą hetman koronny rok pański 1625, gdy on sam orkanem krwawym przemknął po stepach, stratował i na szablach rozniósł kurenne setnie Zmoiły, chutory i cerkwie z ziemią zrównał, szlak swój zwycięski na Dzikich Polach znaczył palami, szubienicami i dymem zgliszcz, a w tej oto chwili, gdy zaledwie rok upłynął, zdziesiątkowanych przez siebie i nienawiścią pałających kozaków na pomoc Rzeczypospolitej wołał.
Mea culpa, mea maxima culpa! — szeptał hetman, ręce gotów był łamać i wyć z bólu.
Lecz skrucha, łzy i zgryzota poniewczasie nie były owemi „sposobami, któremiby zarówno wszyscy z wygodą potrzebom Rzeczypospolitej zabieżali...“
Rozumiał pan Stanisław Koniecpolski, że odwrotu już niema, nie zapomniał jednak tej chwili bólu i ciężkiej obelgi i odbił ją w kilka lat później wraz z hetmanem Mikołajem Potockim na karkach uciśnionego kozactwa, wszczynającego pod wodzą Pawluka bunty rozpaczliwe, gdyż wiedziało, że szlachta odejmie wolnym ludziom stepowym wszelkie prawa i mienie, chcąc mieć tych, „których fortuna belli żywych servavit, za w chłopy obrócone pospólstwo“.
Od tej godziny hetman i pan Haraburda wiedzieli już, że tylko cud może ochronić Polskę od utraty morza. Zniechęcona szlachta, aczkolwiek bitna i wytrzymała, na okręty iśćby nie zechciała, więc losy armaty wodnej nadal spoczywać miały w rękach dzielnych najemnych komendantów i niepewnych ciurów okrętowych.
— Wasza dostojność, proszę o oddanie mnie pod rozkazy naczelnego wodza armaty! — rzekł stanowczym głosem rycerz.
— Przyjdź, waść, popołudniu do mej kancelarji, każę pismo do pana Dickmanna zgotowić! — odparł hetman i skinieniem ręki, jakgdyby gniewny, pożegnał pana Haraburdę.
Następnego dnia rycerz stawił się na fregacie „Święty Jerzy“, którą dowodził kapitan Storch. Trzymał na tym okręcie swoją flagę admiralską praefectus regiarum navium, śmiały wódz morski i oddany królowi żeglarz, Arendt Dickmann.
Po rozmowie z admirałem, pan Haraburda popłynął do burty „Tygrysa“, jakowe imię, z rozkazu króla, nadano dawnej „Zjawie Morskiej“. Na deku spotkał go nowy komendant-Duńczyk, młody żeglarz, Kuno Hamsen. Załoga, dowiedziawszy się o przybyciu rycerza, wybiegła na pokład i cisnęła się do niego, obejmując mu kolana i całując po rękach.
Barczysty szyper Michał Muża, do zwału skalnego podobny, stał, wlepiwszy oczy w dawnego komendanta, nieruchomy i groźny.
Wielu dawnych okrętników nie znalazł już rycerz na brygantynie. Wojna i ciężkie pływanki uniosły ich na zawsze.
Komendanci podzielili pomiędzy sobą czynności na brygantynie. Hamsen miał w swej pieczy ruch okrętu, pan Haraburda — jego siłę bojową.
Rycerz rozejrzał się bacznie. O bitwie nie można było myśleć, bo zatokę gdańską zamknął swoją flotą Gyllnhjelm. I w dzień i w nocy na widnokręgu tkwiły gotowe do boju, a czujne, jak ptactwo drapieżne, orlogi nieprzyjacielskie. Lecz nie zwykł był rycerz pozostawać bezczynnym. Co noc podchodził on w małych szalupach Szwedów, porywając z cyplu helskiego lub z łodzi szwedzkich jeńców; zapuszczał się pod samym brzegiem aż pod Elbląg, węsząc i wypatrując, co się działo na pobrzeżu.
Tak minęły październik i połowa listopada. Zima wypadła owego roku wczesna i luta. Gęste mgły okrywały morze, gruby szron bielał przy Zabrzegach, norda przynosiła śnieżne burze. Bałtyk wrał, kipielą się pokrywał pienną i ryczał swoją pieśń bojową.
Pan Haraburda z kilkoma Kaszubami i Mazurami z „Tygrysa“ 26-go listopada późno w nocy powrócił z wywiadu. Pod osłoną czarnej nocy i wichury w rybackiej szkucie dotarł rycerz aż do Pilawy i od wieśniaków nadbrzeżnych dowiedział się, że admirał Karl Gyllnhjelm dostał rozkaz wyjścia w morze, gdyż koło Szczecina ruszać się zaczęły okręty księcia brandenburskiego.
Rycerz przybił do burty „Świętego Jerzego“ i powiadomił o wszystkiem Dickmanna. Natychmiast na okrętach polskich zaczęły się gwałtowne przygotowania. Nikt, a pewno i sam admirał nie wiedział, co się ma stać, lecz komendanci, szyprowie, bosmanowie, puszkarze i prości ciurowie pracowali przez całą noc i cały dzień 27 listopada.
Pan Haraburda przywiózł prawdziwą wieść, bowiem wkrótce jeden po drugim podnosiły żagle okręty szwedzkie i odpływały, znikając za mierzeją Helu. Nareszcie Arendt Dickmann rzekł do swego kapitana Storcha:
— Te orlogi pozostawiono dla blokady zatoki!
Istotnie cztery orlogi stały przy Helu, dwie inne czuwały na pełnem morzu, krzyżując po niem na pół-żaglach.
Admirał zwołał na naradę komendantów i wydał rozkazy.
W nocy, gdy mgła spowiła wrące morze, ostrożnie ruszył naprzód „Król Dawid“, prowadzony przez Murreya, a drogę torujący „Świętemu Jerzemu“.
Ztyłu wiedli swoje brygantyny Ejlert, Appelman, Argen, Witt, aż nareszcie wypłynęły: „Pies Biały“, „Delfin“ i „Tygrys“ z panem Haraburdą, stojącym na galardzie.
Polskie okręty niby wilki, idące tropem, ominęły krzyżujące po morzu orlogi szwedzkie, które ledwie majaczyły we mgle i mroku słabemi, żółtemi ognikami. Zwara na pełnem morzu potężnie szustała i kantowała brygantyny, lecz groźnym poszumem wałów, zdawało się, szeptała radośnie:
— Nareszcie!... Nareszcie!
Minęła noc i dopiero o ósmej rano opadać zaczęła mgła; z jej mętnej, szarej płachty wyłoniły się szpile masztów, wąskie banderki, miotające się w dmie, i topżagle okrętów nieprzyjacielskich, a woddali nad dalekim strądem połyskiwała Oliwa krzyżami opactwa.
Buchnął strzał ze „Świętego Jerzego“, a odpowiedziały mu natychmiast armatki od strony Latarni gdańskiej.
Brygantyny polskie, od nocy trzymające się pod wiatrem posmycznym, runęły na szwedzkie okręty, stojące na morzu, otaczając je szybko i sprawnie.
„Król Dawid“, „Święty Jerzy“, „Panna Wodna“ i „Goniący Jeleń“, sypały na wroga granaty i karkasy.
Tymczasem Witt na „Wodniku“, mając ze sobą „Tygrysa“, „Psa Białego“ i „Delfina“, odciął stojące przy helskim cyplu szwedzkie orlogi i kulami na nie ziać zaczął z impetem niepohamowanym.
Arendt Dickmann na „Świętym Jerzym“ zoczył flagę admirała Stiernskjolda na potężnej orlodze i w bój z nią wstąpił zaciekły, pędząc ku Oliwie. Dopadł z drugiej strony Justus Argen, prowadzący na „Pannę Wodną“ i z prawej burty na Szwedów śmierć rzucał.
Padł ranny Stiernskjold, lecz, krwią brocząc, kierował dalej bojem żeglarz waleczny, aż ducha wyzionął, trafiony w pierś pociskiem armatnim.
Uszkodzony okręt szwedzki nie mógł już użyć steru o strzaskanym plusku i dał się zahaczyć.
Pobiegł na pomoc admirałowi „Pelikan“, walczący z „Królem Dawidem“, lecz, otrzymawszy ze sztyborku „Świętego Jerzego“ salwę, burzącą mu kadłub nad waterlinją, odpłynął, chyląc się coraz bardziej.
Ujrzawszy, że polscy żeglarze już się uwijają po szwedzkim pokładzie, walcząc na szable i topory, „Pelikan“ zionął ogniem z działa, na rufie stojącego. Pocisk urwał walecznemu Dickmannowi nogi, polską armatę wodza pozbawiając.
Wszystkie żagle rozwinął wtedy „Pelikan“ i, chociaż niemal leżał na bakorcie, uchodził jednak szybko. Czujny Murrey na „Królu Dawidzie“ pomknął za nim, niby orzeł drapieżny, dosięgnął go swemi armatami, rozbijając mu tylny kasztel i obalając bezanmaszt.
Jednak, stary Fritz, doświadczony kapitan „Pelikana“, orlogę swoją uprowadzić zdołał, skorzystawszy z mgły, która znowu podnosić się zaczęła.
Gdy na okręcie Stiernskjolda polscy żeglarze dobijali walczących i wiązali jeńców, Argen daremnie usiłował zwolnić się od „Goniącego Jelenia“, który, kotwicą o kotwicę zahaczywszy, obezwładnił „Pannę Wodną“, przedtem w zamieszaniu i mgle zgubną salwę do swoich, walczących już na pokładzie szwedzkiej orlogi, dawszy.
Tymczasem zuchwały zagończyk, Herman Witt, sypał pociskami na cztery orlogi, które w popłochu wyrejdowawszy kotwice, wychodziły w morze, gęsto strzelając. Zamierzał Witt zapędzić je do Małego morza, lecz sprawni szwedzcy żeglarze nie poszli w potrzask i biegli na wschód — ku Pilawie, a największy okręt, inne wyprzedziwszy, usiłował swemu admirałowi na pomoc przybiec.
Cztery słabsze okręty polskie parły przed sobą Szwedów, a, mając śmiglejsze żagle, doganiać zaczęły.
Najdalej zapędził się na swojej dawnej „Zjawie Morskiej“ pan Haraburda.
Już widział przed sobą wyraźnie wysoką, co chwila okrywającą się dymem strzałów rufę orlogi, a przez lunetę mógł nawet odczytać jej nazwę — „Słońce“.
Pędził za nią w szalonym pościgu, chcąc zajść jej od burty i uszkodzić poważnie, aby w biegu wstrzymać.
— Puszkarze od sztaby! Po dziesięć dukatów temu, który zbije maszt! — krzyknął w tubę rycerz.
— Hamsen, nadaj żagli! — rzucił towarzyszowi. — Na miły Bóg, żagli!
— Wszystkie w robocie! — odkrzyknął młody żeglarz i nagle zachwiał się i padł, rażony w głowę pociskiem.
W tej chwili rozległ się radosny krzyk okrętników.
Na „Słońcu“ chwiać się zaczął i z trzaskiem runął za burtę fok-maszt, strącając do morza dwie szalupy, zerwane ze szpylów.
— Szyper! — huknął rycerz. — Do niej! Chłopcy, do haków!
Orloga szwedzka znacznie zwolniła biegu.
Muża odrazu zmiarkował, co ma robić. Zapłynął od rufy i tak blisko, że okręty burtami się otarły, przewracając swoje działa, łamiąc relągi i obrywając gaflowe żagle.
Polscy okrętnicy rzucili haki, lecz Szwedzi rąbali liny toporami, nie dając się zahaczyć.
Widząc to, Muża porwał się od jaty kapitańskiej i, podbiegłszy do burty, wsunął stopy do szpygaty i przechylił się naprzód.
Mocarnemi rękami uchwycił szyper wanty szwedzkiej orlogi i ciągnął ku sobie.
Widział pan Haraburda, jak krwią nabiegła twarz Kaszuba-żeglarza, jak wyrosły mu na karku i poruszały się zwały mięśni potężnych, ciągnących ku sobie okręt nieprzyjacielski.
Już burty zbliżać się zaczęły powoli, i kilka haków spadło odrazu na klamburtę „Słońca“, gdy nagle wywinął się z poza zwoju lin jakiś majtek szwedzki i błysnął toporem.
Trysnęła struga krwi z nabrzmiałego karku szypra i osunął się Muża bezwładnie, obmiękł, znieruchomiał.
Pobiegł mu na pomoc rycerz, lecz w tej chwili salwa gruchnęła na orlodze i obaliła kilku polskich żeglarzy.
Pan Haraburda, nie wydawszy okrzyku, zwalił się nawznak, z piersią, krwią zlaną, bo dwie kule muszkietowe w niej głęboko utkwiły.
Leżał i nie widział, jak oddalało się podbite przez niego „Słońce“, jak dognał orlogę bieżny „Wodnik“ i, ryknąwszy ze wszystkich naraz dział, uszkodził ją i bitwę na białą broń rozpoczął, lecz szybko się cofnął, gdyż szwedzki kapitan Forrat wysadził swój okręt, lont płonący do prochowni wrzuciwszy.
Nie słyszał rycerz wykrzykiwanych w tubę doniesień:
Praefectus regiarum navium Arendt Dickmann poległ! — Komendant Julius Storch — poległ! — Komendant Kuno Hamsen — poległ! — Komendant Władysław Haraburda — poległ! Szyper Michał Muża — poległ!...
Brzmiało i brzmiało ponure słowo: poległ“ i nie cieszyła nikogo z żeglarzy pierwsza morska bitwa, zwycięstwem polskiej bandery okryta...
Tylko z gdańskich i oliwskich wież kościelnych płynęły radosne, triumfujące głosy dzwonów, zwiastujących całemu światu wiktorję wodnej armaty polskiej i waleczność nieznanych żeglarzy ziemi lechickiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.