Pod sztandarami Sobieskiego/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod sztandarami Sobieskiego |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Pobudka“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | J. Jankowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludzie najstarsi nawet nie pamiętali takiej ruchawki na Wierchowinie, jaka się zaczęła, gdy rotmistrz Berezowski zjechał do Krzyworówni. Wszystko zostało poruszone.
Na początku zwołał pan Jerzy do siebie Przygrodzkich, Uruskich, Milewskich, Skalskich, Łojowskich, Malinowskich, Popowiczów, Terleckich, Stankiewiczów, Grzymałów-Grabowieckich, Jaworowskich, Tymińskich, Skwarczyńskich, Urbańskich, Czarneckich, Rutkowskich, Zwierzańskich, Bołkowskich, Ryczewskich, Czajkowskich, Jasińskich, Mazurkiewiczów, Dąbrowskich, Kluczewskich, Baczyńskich, Hajtałowiczów, Krasowskich, Łopuskich, Olechowskich, Ryglewskich, Walichnewskich, Orłowskich, Piotrowskich, Bidzińskich, Kolankowskich, Antoniewiczów, Sokołowskich, Januszewskich, Przybyłowskich, Rozwadowskich, Ilnickich, Laskowskich, Sawickich, Tarnowieckich, Jeleńskich, Skoreckich, Skowrońskich, Kamińskich i Berezowskich wszystkich gniazd, ludu bitnego kupę niemałą, i tak do nich przemówił:
— Słyszę, bracia, że ociągacie się i do wojska nieochoczo idziecie? Ponoć oglądacie się za innymi, możniejszymi, a tymczasem sam król nasz miłościwy nie zwlekając do obozu pośpiesza na trudy, niewygody i znój wojenny! Czyżby miał czekać na rycerstwo, na obrońców ojczyzny, na towarzyszy bojowych? Wiem, co mi odpowiecie, więc od razu rozkaz wydaję! Pierwsze — rodziny ukryć macie po puszczach; wtóre — stada na dalekich rozmieścić połoninach; trzecie — przy płajach[1] zasieki pobudować; czwarte — nad izworami[2] i berdami[3] kamieni nagromadzić, by sypać je na głowę wroga; piąte — stawić się w rynsztunku i z koniem do Kołomyi; szóste — na to wszystko daję wam tydzień czasu! Idźcie teraz z Bogiem, a pamiętajcie — za tydzień czekam was w Kołomyi!
No i taka się wówczas zaczęła krzątanina i robota, że aż najwyższe wierchy posłyszały jej odgłosy!
Pan rotmistrz tymczasem wraz z pacholikiem Olkiem grażdy i osedki[4] huculskie objeżdżał, a gdzie go tylko nie widziano: na Czarnym i Białym Czeremoszu, na Prucie, na obu Bystrzycach, na Beskidzie, Czarnohorze, pod Czywczynem i Sywulą!
Wszędzie rozmowy tajne z gazdami i watahami prowadził, doradzał i pouczał, a gdy powrócił do Kołomyi i spotkał się tam z rotmistrzem pancernym Szelągowskim, co ze Lwowa przybył, zaśmiał się wesoło i trącając się z nim kubkiem rzekł:
— Teraz na Wierchowinie ani jedna ścieżka, płaj, przesmyk bez obrony nie zostanie, a strzec ich będą znamienici strzelcy — nasi łowcy, zbójnicy, na Wołoszę i madziarskie ziemie wyprawy czyniący, ludek na schwał, śmiały, przebiegły i nieustępliwy. Pociągnąłem wszystkich do bojowej roboty. Siła dokazać mogą w swoich górach, a nad nimi postawiłem kilku naszej szlachty rycerskiej, co to choć biedna, ale dumna, ostrzelana i już nie z jednego pieca chleb jadła przez te długie wieki, od kiedy w górach, na pustoszach osadzili mądrzy królowie naszą brać rycerską!
Pan Zbrożek też swoje zrobił. W niespełna dwa tygodnie do Kołomyi przybyły dwie chorągwie dragońskie pod pułkownikami Łyskowskim i Strzetelskim, a za nimi w ślad nadciągnęły dwa pułki kozackie.
Ale i Wierchowina i Pokucie dopisały znakomicie. Tłumy ludu konnego i pieszego, długie sznury wozów ładownych bronią i żywnością przybywały codziennie z Berezowa, Tekuczy, Słobody Rungurskiej, Peczeniżyna, Akreszor, Kniażdworu, Załucza Dolnego, Jabłonowa, Pistynia, Szeszor, Brustur, Żabiego, Krzyworówni, Kosmacza, Bystrzca, Tatarowa, Jaremcza, Riczki, Hryniawy, Kosowa, Mikuliczyna, Szybenego i Krasnoiły, a wszystko z pieśniami i wielką ochotą.
Rotmistrz Berezowski nie pozwolił ludziom marnować czasu i po mieście się włóczyć, lecz nie zwlekając wcielał ich do rot i na przeszkolenie natychmiast posyłał. Oboźnym zaś nad wszystkimi postawił pan Jerzy Macieja Januszewskiego z Żabiego, bo szlachcic ów bitny odznaczył się swymi podchodami Turków pod Podhajcami. Mrukliwy to był i surowy rycerz, a służbisty nad podziw. Ten wnet do pomocy sobie dobrał panów Walichnowskiego, Kamińskiego z Mykietyniec i Grzegorza Przybyłowskiego z Krzyworówni, a ci brać szlachtę, która po domach już się nieco rozwałkoniła i zardzewiała, z miejsca wzięli w obroty.
Hucułów, gazdów i juhasów w inne znów oddał ręce przezorny pan Jerzy. Starszyną nad nimi naznaczył sławnego watahę Jana Budurowicza, co to niegdyś u Turków w jasyrze kilka lat przesiedział i wielu rzeczy wojennych od nich się nauczył; do pomocy mu dał wypróbowanych chłopów na schwał — Kościę Hrymaliuka i Andrijkę Szkryblaka, strzelców znamienitych i ludzi zuchwałych do szaleństwa.
Chodziło panu rotmistrzowi, by nauczyć górali nie w pojedynkę, jak to w zwyczaju mieli, lecz zgraną kupą występować bitewnie, a potem szańczyki kopać i wszelkie zasieki, zastawy i zawały budować.
Oczy paliły się panu Jerzemu do szlachty z Wierchowiny, gdyż większa jej część konno przybyła, więc mógł z tych ludzi stworzyć niemal chorągiew całą. Toteż o swoim życzeniu panu Maciejowi Januszewskiemu tego samego jeszcze dnia szepnął dodawszy, by jakieś znaki dla nich na czapy obmyślił dla rozpoznania. Oboźny długo się nie namyślał, a że był gorliwy katolik, więc krzyże mosiężne kazał towarzyszom z piersi zdjąć i na kołpaki wojłokowe naszyć.
Potem, gdy już z wojskiem koronnym chadzali pod wodzą samego króla, pancerni i usarze „krzyżakami“ tych jezdnych przezwali albo też „półpancernymi“. To znów dlatego, że pod białymi keptarami nosili wysokie, szyte ze skóry pasy huculskie, których nie tylko strzała tatarska, ale nawet kule janczarskie przebić nie mogły.
Pułkownicy dragonów panowie Strzetelski i Łyskowski i pułkownicy kozaccy Hrebeńko i Mizunok, ze starostwa samego króla pochodzący i pod jego wodzą we wszystkich stający bojowych potrzebach, głowami tylko potrząsali, widząc ład, który od razu w obozie zapanował. Do późnej bowiem nocy odbywało się szkolenie tych ludzi oderwanych od radła, stad i karczowania puszczy, nie tylko drobnej szlachty zagrodowej, co to do korda i pistoletu we krwi swej miała pociąg i nawyk odwieczny, ale i tych wszystkich rybaków, drwali, flisaków-kermanyczów, smolarzy, zdziczałych na połoninach juhasów i łowców tropiących jelenie, niedźwiedzie i dziki.
W rękach o wszystko dbałego rotmistrza Berezowskiego i surowych, umiejących trzymać ludzi w karbach panów Walichnowskiego, Kamińskiego, Przybyłowskiego i szlachcica w watahach chodzącego Budurowicza, to zbiorowisko ludzi wolnych, żadnej nad sobą władzy nie uznających, w oka mgnieniu niemal stawało się wojskiem karnym, niebywale szybkim w ruchach i sprawnym.
O tych z niczego, zda się, sformowanych regimentach[5] cuda niebawem opowiadał w obozie hetmana polnego pułkownik Mizunok.
Było to już pod koniec czerwca, gdy do Kołomyi dotarła wieść, że serdar Ibrahim Szyszman przybył wreszcie do obozu cecorskiego i połączył się z chanem Selim Girejem, po czym syn chański Gałga, zebrawszy kilka tysięcy ordyńców, ruszył gdzieś czambułem.
Czujny i ostrożny rotmistrz Berezowski posłał pułkownika Mizunka z trzema setniami na zwiady ku Horodnicy, sam zaś z trzystu swoimi „krzyżakami“ skoczył aż pod Czernelicę. Tam właśnie przedarł się przez Dniestr jakiś znaczny czambuł Lipków, który zmusiwszy kozaków cofać się ku północy i idąc za nimi wpadł na rotmistrza. Nie zdążyli Tatarzy rozsypać się swoim zwyczajem, gdy pan Jerzy już z chorągwią ruszył do bitwy. Szlachta wierchowinna szła za nim niby usaria zwartym szykiem, milcząca, a co raz większego nabierając rozpędu. Jak klinem rozsadził rotmistrz zaskoczony tym czambuł, rozbił go na dwie części, zawrócił, przepołowił po raz wtóry i drapieżnie się uśmiechnął, spostrzegłszy ochoczą robotę swoich żołnierzy. Wypróbowana, doświadczona w bitwie na białą broń i zacięta szlachta górska roznosiła Lipków na szablach, a gdy nadążył wreszcie pułkownik Mizunok ze swymi kozakami — z krwawej zawieruchy ani jeden bodaj nie wymknął się Tatar. Dopiero od jeńców dowiedział się pan Jerzy, że sam Gałga na Wołyń poszedł zagonem, na Pokucie mniejsze rzuciwszy czambuły.
Powróciło tedy wojsko do Kołomyi, lecz niedługo tu popasało, gdyż ordyńcy raz po raz zapuszczali się na Pokucie, pustosząc bezbronne miasta i paląc wsie, chociaż nikt nic nie wiedział o tym, czy wojna została już wypowiedziana. Król rozkazał uważać Tatarów przekraczających Dniestr za opryszków zbrojnych. Opierając się na tym stróżujący na rubieży rotmistrz Dymidecki, pan Zbrożek i starosta chełmski Rzewuski, skoro tylko udawało im się dogonić uchodzące czambuły, znosili je, nie żywiąc nikogo.
Podczas takich pościgów i utarczek schwytano kilku „samsondzilewszów“ tureckich. Byli to dowódcy pułków janczarskich, ludzie młodzi, którzy zapragnęli przed rozpoczęciem wojny przyjrzeć się bliżej bitewnej robocie Polaków i w tym celu z czambułami wyruszyli za Dniestr.
Od tych to oficerów janczarskich dowiedziano się po raz pierwszy, że wojna się nieco odwlekła, gdyż zmarł nagle serdar Ibrahim Szyszman, a chan rozchorował się poważnie.
Wkrótce nadeszły inne wieści z obozu na polu cecorskim, gdzie przybył nowy serdar — stary, ale rześki Ibrahim Szejtan-Diabeł, pasza Damaszku, i że ruszył już ku granicy Rzeczypospolitej, prowadząc sto tysięcy Turków i Tatarów.
Wojna więc musiała już lada dzień naprawdę rozgorzeć.
Rotmistrz Berezowski w oczekiwaniu nieproszonych gości rozmieścił swoje wojsko na wszystkich drogach prowadzących spoza Dniestru na Wierchowinę, objechał, zbadał raz jeszcze cały kraj, wszystko sprawdził i powrócił do Kołomyi, by bliżej być głównego szlaku.
Tam właśnie spotkał się ze strażnikiem wojskowym Zbrożkiem, który z rozkazu króla zapuścił się był pod Chocim, zburzył most na Dniestrze i na przeprawie tej przez cztery dni wstrzymywał całe wojsko „Diabła“. Teraz cofał się ku twierdzy stanisławowskiej, mając na karku przednie straże tureckie, a po bokach zagony drugiego syna chańskiego Nurydyna.
— Tak mi się widzi, bracie, że teraz ty właśnie poczujesz na sobie wraży młot, bo muszą o ciebie zahaczyć... — mówił pan Zbrożek, siedząc w kwaterze rotmistrza.
— Ja i sam pod ten młot się podstawię! — uśmiechnął się pan Jerzy, błysnąwszy spod wąsa białymi zębami.
— Ale, ale! — przypomniał sobie strażnik — dziwy o twoim wojsku referował mi pułkownik Mizunok.
Pan Jerzy wzruszył ramionami i odparł spokojnie:
— Wojsko, jak to wojsko, gdy jest w ręku wodza, swoje zrobi. I my też zrobimy, na co nas stać!
— Oby Bóg wam poszczęścił!... — westchnął z uczuciem pan Zbrożek. — Nie wolno nam oddać Stanisławowa, bo Turcy pozostaliby na Pokuciu, a Tatarzy swobodnie by zapuścili zagony po Przemyśl, Jarosław a może aż po samą Wisłę. Na pewno zaczną od obejścia i otoczenia twierdzy stanisławowskiej, a tedy przez wasze połacie pójdzie część wojska wrażego!
— Czekamy tu na gości, bracie miły! — zatarł ręce pan Jerzy. — Tak mi się widzi, że jeżeli Ibrahim Diabeł ma sto tysięcy ludu, to za mało ma, żeby przejść przez nasze góry!
— Daj Boże! — westchnął raz jeszcze strażnik i począł żegnać gospodarza.
Na progu zatrzymał się na chwilę i szepnął panu Jerzemu do ucha:
— A jak tam z owymi zgryzotami serdecznymi?
Rotmistrz nachmurzył z lekka czoło, lecz odpowiedział natychmiast:
— Odłożyłem je na później, jeśli Bóg da wojnę tę przeżyć szczęśliwie. Teraz inne mam myśli w głowie, inne troski i zgryzoty w sercu...
— Wiadomo, wojna dobra lekarka! — zaśmiał się pan Zbrożek.
— A pewne, że najlepsza! — odpowiedział spokojnym już głosem rotmistrz.