Pod sztandarami Sobieskiego/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod sztandarami Sobieskiego |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Pobudka“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | J. Jankowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Jerzy Berezowski prowadził chorągiew krętymi drogami.
Zaczęło się to zresztą dopiero od Stanisławowa, który rotmistrz ominął przez Krechowce, dawszy tu swoim ludziom pierwszy popas. Po paru dniach ruszył na Ciężów, lecz dowiedziawszy się od podjazdów, że jest tam jakieś wojsko nieprzyjacielskie, cofnął się na Kałusz i przez Kopankę, podzieliwszy chorągiew na dwie części, począł się skradać ku Wojniłowu, gdyż w nocy widział łunę, która w tamtej stronie pełgała na niebie, rozżarzając się coraz jaśniej.
Koło wioski Mały Kryłoś na oddział pana Jerzego wpadła setnia Tatarów budziackich, uchodzących w wielkim popłochu.
„Krzyżacy“ milczkiem wygrzmocili ordyńców, nie czyniąc hałasu i zamieszania, po czym sunęli dalej.
Przed Wojniłowem spotkano pierwsze polskie podjazdy.
Byli to dragoni chorążego koronnego Lubomirskiego, który tu był przysłany z osiemnastoma chorągwiami, lecz się zatrzymał, gdyż kilka tysięcy Turków zdobywało miasteczko, gdzie dzielnie się bronili w zamku panowie Woyno-Wojniłowicz i Kossakowski z okolicznymi wieśniakami.
Ucieszył się pan Lubomirski ujrzawszy przybywającą chorągiew wierchowińców i spytał rotmistrza:
— Czy to Król Jegomość z pomocą waści mi posyła, bo o to pismem usilnie go prosiłem?
Dowiedziawszy się, że rotmistrz prowadzi swoich ludzi na połączenie się z wojskiem koronnym, pan chorąży, mrużąc oczy, spytał:
— A gdybyśmy tak spróbowali razem wpaść na Turków?
Panu Jerzemu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, więc niebawem szedł już prowadząc swych „krzyżaków“ w przedniej straży i pierwszy bitwę rozpoczął.
Pan Lubomirski zaskoczywszy Turków rozgromił ich straszliwie.
Za uciekającymi pędziły polskie chorągwie, ścigając ich w lasach i haszczach, aż rozproszyły się i pod sam niemal Halicz, gdzie się mieścił wówczas główny obóz turecko-tatarski, zapuściły nieopatrznie.
Zaraz też obaj synowie chańscy, Gałga i Nuradyn, wybiegli na czele dziewięciu tysięcy ordy i spahisów i poczęli spędzać i cisnąć chorągwie polskie.
Chorąży koronny się cofał, lecz utrudniały mu to głębokie i grząskie przeprawy przez błotnistą Siwkę i jej dopływy.
Pan Jerzy, chociaż z chorągwią swoją brał udział w pościgu Turków, lecz ludzi od rozproszenia powstrzymał. Toteż pierwszy stanął przy panu Lubomirskim i idąc znów na czele wojska, krwawą mu torował drogę, gęsto znacząc ją trupami swoich „krzyżaków“.
Koło południa dopiero łowczy lwowski pan Strzałkowski wsparł swymi pancernymi osłaniające odwrót chorągwie i razem teraz cofali się naprowadzając Tatarów i Turków na samego króla, który pod Dołhem do spotkania wroga już się był przygotował.
Lubomirski doprowadził wreszcie swoje chorągwie do wojska królewskiego i nie mając nawet czasu na obliczenie ciężkich strat, natychmiast został posłany w inne miejsce.
Rotmistrz Berezowski odszukał pana Zbrożka. Strażnik ze swymi chorągwiami stał przy wąskiej przeprawie przez rzeczkę Bołochówkę, gdzie oczekiwano pierwszego natarcia ordy.
Ucieszył się pan Zbrożek na widok przyjaciela bojowego, wyściskał go, pozdrowił chorągiew i oznajmił, że „królowi wiadome zostało rycerskie poczynanie panów szlachty z Wierchowiny“. Ceremonia ta trwała krótko, bo wnet po tym pan strażnik wskazał rotmistrzowi odcinek, gdzie miał stanąć nad potokiem i Tatarów wstrzymywać. Na lewo od „krzyżaków“ stały chorągwie kasztelana kamienieckiego pana Silnickiego; dalej zaczynały się placówki, wystawione przez wojsko hetmana wielkiego litewskiego Michała Paca, który się opierał o Dołhe.
W tyle za chorągwiami pana Zbrożka widniały proporce i sztandary nad usarią i pancernymi. Tam ustawiono główne siły, którymi dowodził sam król, mając przy sobie Dymitra Wiśniowieckiego, hetmana wielkiego koronnego.
Już wieczór się zbliżał, gdy przed Bołochówką zaroiło się od ordyńców. Gałga i Nuradyn, prowadzący Tatarów, spostrzegli ustawione w bojowym szyku wojsko polskie, więc zatrzymali się, nie ośmielając się wdać w bitwę.
Zaczęli wyjeżdżać natychmiast harcownicy, ałłakując i szyjąc strzałami. Ze strony polskiej na harce wyjechała setnia kozaków Mizunka i z pięćdziesięciu towarzyszy „krzyżaków“ z tych, co to w poprzednich bojach nie brali jeszcze udziału. Puścił ich rotmistrz dla rozgrzewki i „serc podniesienia“. Istotnie serca rosły, patrząc na Olka Czarneckiego obalającego ludzi wraz z końmi, braci Sitarskich, graczy na szable, i nie gorszych od nich, a jeszcze bardziej gorących panów Spólnickiego, Czernichowskiego, Bołkowskiego i Narolskiego, którzy szli wśród ciżby tatarskiej ni to kosiarze wprawni, ni to drwale, co młodniak świerkowy walą jednym zamachem siekiery. Srożyli się też na tych harcach okrutnie zawzięty i sławy chciwy pan Berezowski-Symczycz i pan Firlej.
Niebawem przeraźliwe dźwięki piszczałek ściągnęły Tatarów z nad Bołochówki, a więc i polscy cofnęli się harcownicy.
Wodzowie wyczuwali już, że zbliża się jakaś ważna rozgrywka.
Tak też było istotnie.
Chan postanowił spróbować odciąć wojsko króla od głównego obozu w Żurawnie, gdzie pozostała piechota generała Łąckiego i artyleria, którą dowodził generał Kątski, stary i doświadczony wojownik.
— Allah jest wielki i sprawiedliwy! — mówił Selim Girej do nadwornego muezina. — Jeżeli orda otoczy wojsko króla polskiego, to nie serdar Ibrahim-Szejtan, ale ja wygram tę wojnę!
— Allah jest sędzią! — odpowiedział wymijająco muezin, przebierając palcami ziarnka bursztynowego różańca, poświęconego na grobie Proroka.
Selim Girej kazał ordzie przejść rzeczkę daleko poza Dołhem i całą potęgą uderzyć na czoło i lewe skrzydło wojska polskiego.
Król Jan Sobieski w mig przejrzał plan chana i zrozumiał grożące Polakom niebezpieczeństwo. Natychmiast w różne strony popędzili oficerowie ordynansowi z rozkazami do hetmanów.
Z wielkim impetem zerwał się niebawem ze swego stanowiska pan Zbrożek i wszystkimi chorągwiami natarł na Tatarów, usarią i pancernymi przebijając w mrowiu ordyńców szerokie, krwawe przesieki, przez które pędzili już dragoni i osobno na lewym skrzydle świeżo przybyli wierchowińscy pod rotmistrzem Berezowskim. Szarżę tę wsparł kasztelan kamieniecki, a gdy orda cofać się poczęła, ruszył naprzód cały szyk polski, a z takim rozpędem, że Tatarzy poczęli uchodzić jak kupa suchego listowia, gdy nadleci potężny podmuch wichru.
Korzystając z tego hetman polny koronny Jabłonowski zapędził się aż za przeprawy, podszedł pod Wojniłów, rozproszywszy podciągające tam oddziały janczarów i Tatarów i pole trupami wrażymi pokrywszy.
Na zoranej ziemi i na ugorach pozostało około dwu tysięcy porąbanych bisurmanów, a ciżba tatarska ni to fala odbita od skały odpłynęła aż pod Halicz.
Nikt wówczas nie zdawał sobie sprawy, jak wielka groźba zawisła nad całym wojskiem zagrożonym otoczeniem przez Tatarów.
Rozumiał to jednak sam wódz król Jan, bo tak do żony pisał owego pamiętnego dnia wrześniowego:
— Jakoż nie wiem, żeby kiedy mogło być większe niebezpieczeństwo, bo nas powinni byli Tatarzy ze wszystkich stron ogarnąć i od obozu odsaczyć!
Po zadanej Krymcom klęsce wojsko szybko ściągano ku Żurawnu...
Koło północy dokoła obozu polskiego miotać się poczęły krwawe płachty ognia.
To Tatarzy powróciwszy nad Bołochówkę podpalili wsie okoliczne, by przy krwawych odblaskach pożarów obdzierać trupy poległych.
Gdy o świcie chorągwie stanęły do porannej modlitwy na polu przeciętym rzeczką Krechówką o grząskich i urwistych brzegach, król w asyście hetmanów przejeżdżał przed szeregami wiwatujących towarzyszy i dotykając kołpaka z czaplim piórem mówił:
— Dziękuję waszmościom za wczorajszą pilną robotę bojową!
Przeglądając chorągwie Zbrożkowe Wódz od razu dojrzał „krzyżaków“ i konia swego przed nimi zatrzymał.
Strażnik wojskowy meldował królowi o sprowadzonej przez siebie chorągwi z Wierchowiny. Król słuchał uważnie, a potem podjechał do stojącego przed szeregiem rotmistrza Berezowskiego i uśmiechając się lekko powiedział:
— Pamiętam nazwisko waszmości z podhajeckiej potrzeby! Rad jestem i tu widzieć ciebie na służbie ojczyźnie...
— Żyć i umierać przy tobie, miłościwy panie! — odpowiedział pan Jerzy, wyprężony jak struna a w nieruchomości i skupieniu groźny.
Król przyjrzał się szlachcie górskiej i mruknąwszy do siebie:
— Wiłkołaki!... — odjechał, wydymając wargi, co było u niego oznaką zadowolenia.
Rotmistrz się obejrzał.
Ludzie jego jak gdyby zamarli w siodłach i nieruchomym wzrokiem wpatrywali się w wojennego pana.
Zdumiał się rycerz, ujrzawszy łzy na twarzach surowych ludzi gór i puszcz nieprzebytych. Były to łzy szczęścia, że oczy ich ujrzały największego wodza owego wieku i prawdziwego, szczerego króla-żołnierza, wzór cnót rycerskich, odwagi, miłości ojczyzny, ofiarności bezmiernej i poczucia obowiązku, przed którym wszystko — życie własne, zdrowie, wygody, szczęście i miłość stawały się niczym, jak niczym jest kropla wody wpadająca w bezmiar oceanu.