Pod sztandarami Sobieskiego/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod sztandarami Sobieskiego |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Pobudka“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | J. Jankowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego samego wieczora przybiegł do Kołomyi goniec od pana Walichnowskiego, którego pan Jerzy wysunął naprzód, ku Jasieniowi Polnemu. Rycerz donosił, że znaczny oddział janczarów po zdobyciu Horodenki sunie ku rzece Okno.
— Można Turków po nocy napaść i poszczypać, choć nie bardzo, bo jak na nas — wielka ich siła dąży. Tedy proszę pana komendanta o rozkaz — pisał pan Walichnowski.
Rotmistrz tedy poradził podkomendnemu, by nawiązawszy bitwę cofał się, naprowadzając Turków pod Kołomyję.
Walichnowski rozkaz spełnił ściśle.
10 lipca rotmistrz Berezowski zaczajony ze swoimi „krzyżakami“ i dragonami pułkownika Strzetelskiego pod Kułaczkowcami posłyszał dalekie strzały, a wkrótce dojrzał cofający się oddział Walichnowskiego.
W dwie godziny potem zaczęli nadciągać janczarowie. Jechali na wozach, zaprzężonych w woły zrabowane ludności. Przed taborem szedł oddział, dwa inne ochraniały boki pochodu.
W pewnej chwili rotmistrz wypalił z pistoletu, a wtedy z przeciwległej strony szlaku, spoza płaskich wzgórz wyłoniła się dragonia i ze zboczy pagórków pędziła ku taborowi. Wśród janczarów powstał zamęt i zgiełk, lecz trwał niedługo. Bojowy i sprawny żołnierz szybko uformował szyk, najeżył się dzidami i owinął dymem salw.
Rozpędzone konie dragońskie zmiotły niewielki oddziałek strażniczy, a ludzie pułkownika Strzetelskiego zaczęli się uwijać koło czworoboku tureckiego, ziejącego gęstym ogniem. Widać było, jak padali z siodeł dragoni, a wierzchowce z rozwianymi grzywami pędziły bez jeźdźców.
W tej właśnie chwili poprowadził swych ludzi pan Jerzy.
Pędził na czele „półpancernych“ i niby w szyku ciężkiej jazdy klinem się wbił w żelazną ścianę janczarską, roztrącając i przewracając wozy, którymi Turcy osłaniali sobie boki i tyły.
Ciężką miała przeprawę chorągiew rotmistrza Berezowskiego, napotykając na dzielny opór wyborowej piechoty tureckiej, głównej potęgi sił zbrojnych cesarstwa otomańskiego. W końcu jednak, gdy młody szlachcic z Zamuliniec Piotr Leszczowski wrąbał się w gąszcz Turków i szablą rozpłatał misiurkę jakiemuś brodatemu janczarowi, cały czworobok cofać się począł, straciwszy dowódcę, zabity był bowiem baszą orty[1] i dowódcą oddziału maszerującego na Stanisławów.
Ledwie się Turcy cofnęli o kilka kroków, z nową wściekłością natarli dragoni i szlachta z Wierchowiny, na razie wąskie przerąbując w ciżbie przesmyki, wkrótce coraz szersze, aż w jedną z nich runął Jędrzej Grzymała-Grabowiecki, chorąży szlachecki, i innych za sobą pociągnął. Wtedy rozpierzchli się Turcy, a przewaga i zwycięstwo przechyliły się na stronę Polaków.
Ścierano się już małymi kupami, potykano w pojedynkę, ścigano wzajemnie, przebiegano sobie drogę i znów rąbano zapamiętale, jedynie ośrodek czworoboku nie ustępował. Otoczywszy się wozami, rzygając ogniem i kulami, nie uchodził z placu boju.
O tę ruchomą twierdzę niby fale morskie o wystającą z jego dna skałę rozbijały się szeregi nacierających jeźdźców.
Wreszcie rozległa się komenda rotmistrza:
— Odciągać wozy! Odciągać wozy!
Szlachta poczęła dopadać taboru i uwiązywać rzemienie i sznury do osi. Niejeden z nich stracił wtedy życie, ugodzony kulą lub przebity dzidą, lecz w końcu rozciągnięto wozy. Zwarty czworobok janczarski stał teraz bez osłony, wystawiwszy naprzód żądła długich włóczni.
Rycerstwo z gór cofnęło się, by sprawić szyk i uderzyć na nowo, lecz nagle spoza odsuniętych na bok wozów wypadło czterech ludzi. Biegli trzymając nad głowami długie, grube, okute żelazem dyszle. W biegu, zrobiwszy potężny zamach, runęli na pierwszy szereg. Od ciosów ich pękały czaszki tureckie pod stalowymi hełmami, padali janczarowie niby rażeni piorunem, rozlegały się krzyki przerażenia, lecz wszystko to utonęło w wyciu, ryku, tętencie koni pędzącej już szlachty.
Rozpadły się ostatnie szeregi piechoty tureckiej i bitwa od tej chwili miała się już ku końcowi. Wkoło janczarów roiło się od jeźdźców polskich, lecz najbardziej srożyli się, wymachując dyszlami, barczysty Olek Czarnecki i trzech innych osiłków: Michał Berezowski-Genik, Paweł Skwarczyński i Konstanty Gruszczyński, na cały Beskid Huculski znane zawalidrogi, warchoły i wesołki.
Zabrawszy ze sobą trzydziestu jeńców i rozkazawszy zdobytą broń turecką złożyć na wozy, by podciągnąć ją do Kołomyi, rotmistrz wraz z pułkownikiem Strzetelskim powrócił do miasta nie czekając, aż chorągwie wykończą janczarów.
— Teraz to w naszą stronę poglądać będą pogańcy — zauważył pułkownik, strzemieniem dotykając stopy pana Jerzego.
— I ja tak sądzę, i życzę sobie tego! — odparł rotmistrz.
Zgadli rycerze.
Wieść o porażce janczarów pod Kołomyją tego jeszcze wieczora dobiegła do głównego obozu tureckiego.
Zastępca serdara pasza Daflet-Usulim pogniewał się bardzo, że całą ortę uszczknięto mu bez potrzeby, gdyż nieopatrznie poszła w pojedynkę, bez konnego patrolu spahów.
Uspokoiwszy się nieco, wydał rozkaz Nurydynowi, by pchnął ku górom czambuł i rzucił blady strach na cały kraj.
Nazajutrz jeszcze przed świtem trzy tysiące ordyńców pod wodzą dżandżyna agi Kasima ruszyły na Tyśmienicę, którą zajęły i podpaliły, a stamtąd rwały ku górom.
Wpadłszy do Nadwornej Tatarzy sprawili rzeź, nabrali jeńców, ale na Prucie, koło Łanczyna natknęli się na zastawę, gdzie straż dzierżył Kajetan Tymiński, wójt z Peczeniżyna.
Cały dzień wstrzymywał stary szlachcic ordyńców na przeprawie, a gdy noc zapadła kazał świerki co najwyższe podpalić od góry, aż zapłonęły jak pochodnie lub wici ogniste.
Ledwie sączyć się poczęła mętna poświata wschodzącego słońca jak pod ogniska śpiących Tatarów dotarł już rotmistrz Berezowski w dwie chorągwie dragonów i gromić począł nie oczekujących napadu ordyńców.
Sam pan Jerzy szukał wodza czambułu i poznał go po buńczuku i po tym, że stanąwszy na zboczu góry krzyczał coś wściekle i krzywą szablą dawał jakieś znaki setnikom.
Wypuściwszy ku niemu konia, pomknął rotmistrz na Tatarzyna, a za nim Olko-pacholik na rudej szkapinie.
Kilkunastu Tatarów otoczyło dżandżyna. Bzykać jęły strzały. Ujrzawszy pędzącego rotmistrza, pośpieszyli mu z pomocą dragoni Łyskowskiego.
Kasim spostrzegłszy to rzucił się do ucieczki, z tyłu osłaniany przez kilku ordyńców. Odsadził się od nich daleko, bo śmigłego miał bachmata i mocnego.
Rotmistrz, dognawszy rozciągniętych na wąskiej drodze Tatarów, począł płatać im głowy, ale wyprzedziła go ruda kobyłka Olka, chrapiąca i zasapana.
Pacholik raz po raz dopadał któregoś z umykających ordyńców, lecz nie ciął szablą. Przechylając się z siodła chwytał Tatara za ramię wzniesione do cięcia, zrywał z konia i ciskał na ziemię.
W pościgu tym przelecieli przez Delatyn i Łojową i wypadli wreszcie na drogę do Pniowa i Nadwornej.
Wódz tatarski biegł przodem i oddalał się coraz bardziej. Pan Jerzy rozumiał, że jeżeli nie zajdzie jakiś wypadek, nigdy nie dogoni ściganego ordyńca.
Sam nie wiedząc dlaczego, uwziął się na tego bisurmańca w żółtym chałacie i spiczastej czapie okolonej futrem.
Wbijając ostrogi w boki konia i wpatrując się w coraz to malejącego w oddali jeźdźca, nie spostrzegł nawet, że srokaty bachmat Tatara potknął się dwa razy, lecz smagnięty przez pysk sadził teraz rozpaczliwymi susami, chociaż przestrzeń między nim a pościgiem jak gdyby zmniejszać się poczęła.
— Wasza miłość! Wasza miłość! Tatarowi bachmat zakulał! — posłyszał poprzez chrapanie koni radosny krzyk pędzącego Olka.
— Dobra nasza! — odkrzyknął mu pan Jerzy, ściskając wierzchowca nogami.
Mignęły pierwsze zabudowania pniowskie.
Na pagórku zamajaczyły nagle mury zamku możnych Kuropatwów.
Zatętniły kopyta koni na mostku koło kaplicy. Wpadli w główną ulicę Nadwornej.
Tatar pędził zaledwie o jakie trzysta kroków przed panem Jerzym. Rotmistrz sięgnął więc do olstr i wyciągnął pistolet.
— Daleko jeszcze... — mruknął do siebie opuszczając lufę.
I w tej samej chwili krzyknął radosnym głosem.
Jakiś człowiek wybiegł z bramy zagrody i z rozmachem cisnął pod nogi cwałującemu bachmatowi długi, ciężki kloc świerkowy.
Koń runął na ziemię, podnosząc obłok kurzu.
Kasim upadł, lecz zerwał się i odbiegłszy kilka kroków stanął pod dębem, gotowy do obrony.
Zbliżał się już do niego rotmistrz z szablą w ręku.
— Poddaj się! — zamruczał do Tatarzyna.
Ten błysnął szablą, lecz po chwili cisnął ją na ziemię.
Olko zeskoczył natychmiast ze swej szkapiny i związał ordyńcowi ręce.
Rotmistrz tymczasem ściskał starego szlachcica nadwórniańskiego, który obaliwszy konia zatrzymał zbiega.
— Nigdy wam tego nie zapomnę, panie Bidziński! — mówił, patrząc serdecznie w blade oczy staruszka. — Co u was słychać... i u Kolankowskich?
— Eh, bieda, nieszczęście! — odparł stary z westchnieniem. — Tatary, przechodząc, porąbali moc ludu... kościół spalili i domów też ze trzydzieści... Wszystkie niewiasty i chłopaków małych w jasyr wzięli i uprowadzili do Tyśmienicy, bo już ponoć zdobyli ją i podpalili...
— Jasyr tu brali?! — krzyknął rotmistrz. — Czy i... Anielka Kolankowska?...
— I ona w ręce Tatarów wpadła... Nieszczęście!...
Rotmistrz zaniemówił.
Stał blady jak śmierć, szczękał i zgrzytał zębami. Obłędnym wzrokiem patrzał dokoła i usiłował powiedzieć coś drżącymi ustami.
Wreszcie skoczył na siodło i pomknął ku mostowi.
Nie dojeżdżając, skręcił w lewo i wjechał w uliczkę przecinającą zaścianek, gdzie mieszkali towarzysze z chorągwi Kuropatwów: Kolankowscy, Rogińscy, Bidzińscy, Skowrońscy i Bednarscy.
Koło parkanów leżało kilku posiekanych straszliwie parobków; małe, schludne dworki dopalały się już; dymiły wszędzie zgliszcza; opadały z szelestem zwinięte od żaru ognia liście grabów i buków. Gdzieś w polu przeciągle i złowróżbnie wył pies; wysoko w zadymionym jeszcze powietrzu z krakaniem miotały się wrony.
— Zemsty! Krwi! — wyrzęził zrozpaczony pan Jerzy i pomknął z powrotem.
Już wyjeżdżał z zaścianka, gdy wzrok jego padł na kapliczkę przydrożną.
Różne strachy opowiadano o tym miejscu, gdzie ją zbudowano tuż nad potokiem.
Rotmistrz ujrzał posążek Zbawiciela.
Syn Boży w koronie cierniowej upadał pod ciężarem krzyża męki.
— Chryste! — jęknął rycerz, podbiegając do kapliczki. — Chryste! Oto i na mnie włożono wieniec udręki i krzyż cierpienia nieznośnego.
Padł na kolana i głowę przycisnął do kamieni muru.
— Czyż przetrzymam takową mękę, ja — słaby robak?
Łzy popłynęły mu z oczu, bił głową o mur i łkał głośno.
Nie wiedział, ile czasu to trwało, lecz opamiętał się, posłyszawszy cichy głos:
— Z męki rycerskiej chwała ojczyzny wyrasta!...
Obejrzał się.
Drogą przechodził, kulejąc mocno, siwy jak gołąb, pochylony pod brzemieniem lat sędziwy Wawrzyniec Bidziński.
Starzec przeszedł, jak gdyby nie spostrzegłszy klęczącego rycerza.
Jerzy Berezowski podniósł się i począł bić w piersi.
Gdy powrócił do Nadwornej, gdzie nadążyli już dragoni, nikt nie spostrzegł głębokiej bruzdy na czole rotmistrza i srebrnych nici, co od tej godziny bólu wielkiego niby szronem przyprószyły jego płową czuprynę.
— Wyprawić podjazd pod Tyśmienicę! Dowiedzieć się, co tam jest! — wydał rozkaz i zsiadł z konia, by zbadać jeńca.
Niełatwo z nim poszło, gdyż aga Kasim hardo sobie poczynał z rotmistrzem, usiłując przerazić go zemstą chana, którego, jak oznajmił, był druhem serdecznym.
Pan Jerzy długo nie mógł nic od niego wydobyć, ale gdy w gruby pysk Tatara po swojemu trzepnął, rozgadał się nagle przekonany tym ordyniec.
Dowiedział się wtedy rycerz, że Kasim swój czambuł podzielił na cztery oddziały i gdy sam skoczył aż pod Łanczyn, jeden doliną Łomnicy poszedł na Bohorodczany i Osmołodę, drugi — z Bohoradczan miał zawrócić na Starunię i Maniawę, a trzeci — pod wodzą syna Kasimowego Ujuka — miał dotrzeć aż pod Kołomyję.
Zamyślił się pan Jerzy Berezowski, posłyszawszy o szlakach zagonu tatarskiego i począł natychmiast plan układać, chociaż serce mu wyło, niby wilk na bagnisku, i łkało, jak dziecko małe. Zaciskał tylko zęby, czoło chmurzył, oczy mrużył i rozmyślał nad tym, że przecież tego czambułu zdrowo wypuścić nie może.
Zamknął się więc z pułkownikami Strzetelskim i Łyskowskim w jakimś niedopalonym domu i długo się z nimi naradzał.
O Kołomyję i Peczeniżyn pan Jerzy był spokojny.
Wiedział, że czujny i nieufny zawsze oboźny pan Maciej Januszewski zwęszy Tatarów, a mając pod ręką dzielnych, wypróbowanych pułkowników kozackich czambułu nie przepuści.
Natomiast dwa pozostałe szlaki nie mogły być dobrze przegrodzone, bo mało było na to dragonów, jako że kuso się przedstawiały te dwie chorągiewki, z wielkim opóźnieniem i trudem jako tako sklecone i opatrzone po ostatnim uniwersale królewskim.
Z taką siłą ani rusz nie mógł i nie śmiał doświadczony rycerz rozciągnąć się od Łomnicy aż po Bystrzycę Sołotwińską. Trzeba było innych imać się sposobów, a że pan Jerzy Berezowski, w twardej bitewnej szkole sławnego zagończyka Zbrożka wychowany, do wybiegów wojennych nawykły był od dawna, począł więc sprawę tak i owak ważyć. Wreszcie umyślił coś, bo począł plan swój obu pułkownikom tłumaczyć szepcząc tajemniczo i ostrzem szabli coś kreśląc na deskach podłogi, raz po raz powtarzając:
— Hej, szerokie tam pole pod Mołotkowem!
Panowie Łyskowski i Strzetelski tylko cmokali głośno i w szable trzaskali z wielkiej ochoty, ale po chwili posmutnieli i spytali:
— Ale jakżeż waszmość, panie rotmistrzu, ściągniesz tam ordyńców?
Pan Jerzy nic im na to nie odpowiedział, tylko w dłonie klasnął, a gdy wbiegł Olko Czarnecki, spytał go:
— Czy nie ma tu w bliskości jakiej zagrody szlacheckiej?
Pacholik pomyślał chwilę i odparł:
— A jest! W Bitkowie siedzą panowie Sitarscy — Klemens i Grzegorz, co to maź kołową warzyć umieją i po jarmarkach rozwożą...
— Dobra! — ucieszył się rotmistrz. — Skoczno, chłopie, do pana Bidzińskiego i powiedz mu, by duchem konia osiodłał i pędził do Bitkowa z rozkazem, by Sitarscy uzbroili czym tylko można górali i pod Mołotków pchnęli. Niech się wataha zaczai w zaroślach wiklinowych nad rzeką i niech Sitarscy komendę wezmą nad wierchowińcami, a gdy się bitwa zacznie, niech wnet wypadną. Po wiedz im, że całą zdobycz, jaka przy Tatarach się znajdzie, oddaję tym ludziom. — Ale muszą się pośpieszyć, bo sprawa jest tak pilna, że aż ziemia stopy pali. Pojąłeś?
— Uhu, jak na dłoni mam wszystko! — już spoza progu krzyknął Olko i w tej samej chwili zatupotały kopyta jego rudej kobyłki.
— Cóż pan rotmistrz umyślił? — z niedowierzaniem w głosie spytał pułkownik Strzetelski.
— Wyjdźcie-no na chwilę, waszmościowie, i każcie memu chorążemu Hieronimowi Spólnickiemu, by mi tu agę Kasima przywiódł... — odpowiedział marszcząc brwi rotmistrz.
Pułkownicy wyszli i z niepokojem i ciekawością oczekiwali wyniku planu obmyślonego przez pana Jerzego.
W tym samym czasie coś dziwnego się działo w małym domku ze spalonym dachem i połamanymi przez Tatarów stołami, ławami i skrzynią. Dragoni, którzy leżeli w pobliżu w sadzie za domem, opowiadali potem, że zdawało im się, iż słyszeli groźny głos rotmistrza Berezowskiego i urywającą się co chwila charczącą mowę ordyńca.
Nie wiadomo wszakże, co zaszło w izbie, gdzie rotmistrz Berezowski zamknął się z chorążym Spólnickim i agą Kasimem, ale w jakąś godzinę potem pułkownicy spostrzegli pana Jerzego, który szedł z opuszczoną głową, zwijając starannie długi skrawek papieru.
— No i co będzie, panie rotmistrzu? — spytał go pułkownik Łyskowski, wpatrując się w surową twarz rycerza.
— Każcie trąbić wsiadanego i ruszajcie pod Mołotków! Tam będziemy mieli bitwę z obydwoma czambułami. Półtora tysiąca spotkamy tam ordyńców, waszmościowie. Pierwsze uderzenie nastąpi od drogi, gdzie wybiega ona spomiędzy pagórków, by Tatarzy nie mogli się rozwinąć szeroką ławą. Ustawcie się tam i zaczajcie!
— Czy pan rotmistrz komendy nie obejmie? — spytali.
— Przyjdę pod Mołotków z Tatarami i komendę obejmę dopiero podczas bitwy... — odparł.
— To szaleństwo! — zawołali pułkownicy. — Narażasz się waść na pewną śmierć!
— Na śmierć?! — wzruszył ramionami obojętnie. — To mała rzecz, gdyż za to wy w pień wytniecie znaczny czambuł! Kilku Tatarów puśćcie wolno. Niech umkną i swoim opowiedzą, że kraj ten jest mocno i pilnie strzeżony. Wielka stąd korzyść wyniknie, bo nieprzyjaciel nie odważy się już okrążać Stanisławowa, a szturmem od czoła rychło go nie zdobędzie... No, bywajcie, waszmościowie! Gdy Olko powróci, powiedzcie mu tak:
„Skocz duchem na wielki płaj na Bystrzycy Sołotwińskiej i koło brodu się zaczaj dobrze!“ Niech ino ma dla mnie ze sobą bachmata tatarskiego i pistolety w olstrach... bo jeżeli mnie tam spotka, robotę będziemy mieli nie lada! Czołem, waszmościowie, a owego Kasima w pieczy miejcie, by wam nie uciekł!
Tyle tylko widzieli pułkownicy pana Jerzego.
W pół godziny potem umyślnie szukali go w Nadwornej i Pniowie. Okazało się, że rycerz znikł jak mgła w promieniach gorącego słońca.
Jeden z dragonów widział wszakże rotmistrza, kiedy w przebraniu tatarskim mostek mijał na kulawym srokaczu Kasima.
— Ale zuchwała sztuka! — kręcili głowami zdumieni pułkownicy.
Trębacz grał już wsiadanego.
Dragoni podciągali popręgi, oglądali siodła i broń, doprowadzali do porządku ubranie, pojadając suchą kiełbasę z podpłomykami, bo od północy nic w ustach nie mieli.
Chorągwie pociągnęły drogą na Mołotków, a za nimi skrzypiało kilka wozów z żywnością, lekko rannymi w potyczce dragonami i strzeżonym pilnie agą Kasimem, który leżał na sianie i jęczał żałośnie.
Słysząc to siedzący na przedzie człowiek dość stary już, ale jeszcze czerstwy mruczał:
— Jęcz, jęcz, kozi synu! My nie tak jęczeli na galerach tureckich...
Panowie Łyskowski i Strzetelski, mając przy sobie przewodnika, jakiegoś chłopaka z Nadwornej, cicho posuwali się ku polom mołotkowskim.
Gdy już przed wieczorem zbliżali się do miejsca, spostrzegać poczęli przekradające się z różnych stron mniejsze i większe kupki gazdów-górali.
Huculi szli niby wilki jednym tropem, a wszyscy zbrojni w siekiery drwalskie, bartki, oszczepy, ciężkie palice żelazem nabijane, a nawet u tego i owego widniał za plecami samopał lub janczarka o długiej, cienkiej lufie.
Im bliżej byli Bystrzycy Sołotwińskiej, tym więcej przybywało gazdów i juhasów, w sposób niepojęty w tak krótkim czasie skrzykniętych przez panów Sitarskich, którzy wielki mir mieli wśród ludności niepolskiej, bo zarobek ludziom dawali i udanie leczyli świerzb i liszaje mazią swego pomysłu z czarnego oleju skalnego.
Z bliższych osedków mieszkańcy gór szli przez granie i przesmykami przez puszczę, z dalszych — jechali konno, śpiesząc się bardzo a cicho, jak te wilczury na połoninach lub rysie w kniei, gdy polują na młode jelenie i sarny płochliwe.
Wreszcie dopadł pana Łyskowskiego zdyszany Olko Czarnecki.
— O la Boga! — zawołał niemal w rozpaczy. — To widzę, że nie ma mego pana przy wojsku? Czy aby nie przydarzyło mu się coś złego, wasza miłość?
Pułkownik uspokoił pacholika i powtórzył mu rozkaz pana Jerzego.
Olkowi oczy błysnęły pożądliwie. Nic już nie mówiąc popędził klacz ku Nadwornej, gdyż tam właśnie wszystkie zabrane Tatarom konie pozostały pod strażą kilku dragonów pod komendą rannego wachmistrza.
Wybrawszy dwa dobre bachmaty, w nocy już ruszył Olko dalej, jednego osiodłanego wierzchowca prowadząc luzem.