Podróż po rzece Orinoko/Świat zwierzęcy rzeki Apure
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż po rzece Orinoko |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Zdrój“ |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Drukarsko-Litograf. „Grafja“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Fahrt auf dem Orinoko |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
ŚWIAT ZWIERZĘCY RZEKI APURE.
Dnia 16 lipca 1799 roku stanęliśmy o świcie nad zielonem, malowniczem wybrzeżem. Widnokrąg od strony południowej zamykały góry Nowej Andaluzji, (czyli Wenezueli), a były napoły przysłonięte mgłą. Pośród grup palm kokosowych widniało w dali miasto Kumana, z wyniosłym zamkiem swoim. O godzinie dziewiątej, w czterdzieści jeden dni od wyjazdu z Korunny w Hiszpanji zarzuciliśmy w porcie kotwicę. Chorzy na febrę wyszli z trudem na pokład, radując się widokiem lądu, gdzie cierpienia ich miały wreszcie dobiec końca.
Dnia 18 listopada rozpięliśmy żagle udając się wzdłuż wybrzeża do portu Guayra. Dwa miesiące spędziliśmy w mieście głównym, Karakas, a 27 marca dotarliśmy do San Fernando nad Apure, gdzie się miała rozpocząć podróż nasza po Orinoku.
Wystaraliśmy się o bardzo szeroką pirogę, której załogę stanowił sternik (el patron) i czterej Indjanie. W części tylnej zbudowano, w ciągu paru godzin, chatkę pokrytą liśćmi. Była tak obszerna, że pomieściły się w niej stół i ławki. Te ostatnie składały się z ram z drzewa brazylowego, na których rozpięto skóry wołowe i obito gwoźdźmi. Przytaczam ten szczegół, by pokazać jak nam dobrze było na Apure w porównaniu do czasu spędzonego na Orinoku, w ciasnych, nędznych kanoach. Zabraliśmy na pirogę żywności starczącej na miesiąc, oraz kilka strzelb, używanych tu wszędzie, aż do katarakt. Dalej, ku południowi panuje taka wilgoć, że misjonarze nie mogą się posługiwać bronią palną.
W Rio Apure żyje dużo ryb, krów morskich i żółwi szyldkretowych, których jaja są pożywne, ale zgoła niesmaczne, zaś nad brzegami widać nieprzeliczone stada ptactwa. Prócz zapasów, przyborów rybołowczych, łowieckich i broni zabraliśmy też kilka beczułek spirytusu, dla handlu zamiennego z Indjanami nad Orinokiem zamieszkałymi.
Ruszyliśmy z San Fernando dnia 30 marca o czwartej popołudniu. Upał był wielki, termometr wskazywał w cieniu 34 st. Celsjusza mimo południowo-wschodniego wiatru. Wiatr ten nie dozwolił nam rozpiąć żagli. W całej podróży po Apure, Orinoku i Rio Negro towarzyszył nam szwagier namiestnika prowincji Varinas, don Mikołaj Sotto. Celem poznania dalekich okolic stanowiących dla Europejczyka ponętny przedmiot badania, spędził wraz z nami siedemdziesiąt cztery dni w ciasnej, rojącej się od moskitów kanoi. Był bardzo wykształcony, miły i wesoły, a to jego usposobienie pozwoliło nam niejednokrotnie zapomnieć o uciążliwościach niezawsze bezpiecznej podróży.
Przez cały ciąg jazdy z San Fernando do San Carlos, potem po Rio Negro i stamtąd do Angostury zapisywałem dzień w dzień starannie, siedząc w kanoi lub też przy ognisku obozowem, wszystko co mi się wydało godnem uwagi. Zapiski te przerywały często nawalne deszcze, albo uniemożliwiały roje moskitów, ale uzupełniałem je w dni kilka potem. Zamieszczam tu ciekawe wyjątki z tego pamiętnika.
Dnia 31 marca. Począwszy od Diamante wkroczyliśmy na terytorjum zamieszkałe wyłącznie przez tygrysy, krokodyle i świnie rzeczne. Na niebie rysowały się stada ptaków, podobne czarnym chmurom, ciągle zmieniającym kształty. Na brzegach widniały krzaki, tworzące żywopłoty, jakby sztucznie przystrzyżone. Wielkie czworonogi tej krainy, tygrysy, tapiry i świnie pekari powyłamywały w tych żywopłotach przerwy, któremi chodziły do wody. Ponieważ nic sobie nie robiły z naszych kanoi, przeto przypatrywaliśmy się jak chodziły z wolna po wybrzeżu i po chwili dopiero odchodziły przerwami w żywopłotach do lasu. Czasem ukazywał się na brzegu jaguar, piękna pantera amerykańska, to znów hokko, o czarnych piórach, z kitką na głowie. Co chwila spostrzegaliśmy zwierzęta najrozmaitszych gatunków. — Es como in el paradiso! — mawiał nasz sternik — znaczyło, że jest tu jak w raju. Sternik był to stary Indjanin z misji. W istocie przypominało to stan pierwotny świata, jego niewinność, szczęście, oraz prastare obyczaje. Ale przy baczniejszej obserwacji spostrzegaliśmy, że zwierzęta boją się wzajem siebie i unikają. Minął złoty wiek bezpowrotnie i stworzenia tego amerykańskiego raju wiedziały, że rzadko mieszka społem łagodność i siła.
Na szerszych, piaszczystych wolnych od krzaków częściach wybrzeża legiwały krokodyle, często po ośm i dziesięć. Jak kłody leżały, bez ruchu z otwartemi szeroko paszczami, nie okazując towarzyszom swym żadnej sympatji, co czynią zawsze zwierzęta gromadnie żyjące. Były tak liczne, że niemal ciągle mieliśmy kilka przed oczyma, mimo, że znajdywaliśmy się dopiero w górnym biegu rzeki. Tysiące ich spało zapewne w błocie sawanny. Około czwartej zatrzymaliśmy się, by zmierzyć martwego wyrzuconego na brzeg krokodyla. Miał tylko szesnaście stóp i ośm cali długości, drugi jednak znaleziony w parę dni później przez Bonplanda mierzył dwadzieścia dwie stopy i cztery cale. Indjanie opowiadali, że w San Fernando porywają krokodyle kilku ludzi rocznie, zwłaszcza kobiety, czerpiące wodę z rzeki. Pewną dziewczynę z Uritucu porwał krokodyl. Nie tracąc przytomności wbiła mu ona palec w oko z taką siłą, że zwierz jęknął z bólu i puścił łup. Dziewczyna zdołała dopłynąć do brzegu, mimo wielkiej utraty krwi, która tryskała z oderwanego przedramienia lewej ręki. Ludność tych okolic różnemi sztuczkami stara się codziennie ujść napaści tygrysa, boa dusiciela, krokodyla, lub innego drapieżca i każdy żyje w ciągłem pogotowiu.
Krokodyle żyjące w Apure poruszały się podczas ataku bardzo zręcznie, natomiast w chwili gdy nie były podniecone gniewem czy głodem, pełzały leniwo i ospale. Zdala już słyszeliśmy szelest, jaki wydawały zapewne poszczególne, trące o siebie płaty tarczy krokodyla, idącego po ziemi. W wodzie pływały prostolinijnie, zbaczając pod kątem, jak strzały trafiające w cel. Mogą się jednak także wyginać. Widziałem nieraz jak młody krokodyl gryzł się w ogon, a inni zauważyli to samo u starych. Pływają one doskonale i to pod silny nawet prąd, zdaje się jednak, że płynące z prądem nie mogą szybko zawrócić. Wzięliśmy ze sobą w drogę wielkiego psa, pies ten został napadnięty w wodzie przez krokodyla i uratował się w ten sposób, że wykonał nagły skręt pod prąd. Krokodyl uczynił ten sam ruch, ale znacznie powolniej, tak że nie dosięgnął swego łupu.
Krokodyle Apury żywią się świńmi wodnemi, które żyją na wybrzeżach w stadach po kilkadziesiąt sztuk. Biedne te gryzonie, wielkości naszej świni, nie posiadają żadnej broni, biegają licho, pływają trochę lepiej, to też pożerane bywają przez krokodyle w wodzie, a przez tygrysy na lądzie. Mnożą się zato szybko, jak świnki morskie sprowadzane do nas z Brazylji, i tem podtrzymują istnienie gatunku.
Pod Jovalem przybrał krajobraz nader dziki wygląd. Tutaj napotkaliśmy największego jaguara, jaki nam się pokazał na oczy przez cały ciąg podróży. Nawet Indjanie zdumieli się jego długością, gdyż przekraczała długość największych tygrysów amerykańskich. Zwierz leżał w cieniu drzewa z łapą na ciele upolowanej świni wodnej, otoczony sępami, zwanemi tu zamuros. Czekały na resztki uczty, objawiając jednocześnie strach i zuchwalstwo. Podchodziły na dwie stopy do jaguara, ale za najmniejszym ruchem cofały się w popłochu. Chcąc się temu obrazowi lepiej przyjrzeć podpłynęliśmy małą kanoą, jaką mieliśmy na pirodze naszej, wiedząc, że tygrys rzadko napastuje łodzie w wodzie i czyni to jeno w chwilach wielkiego podrażnienia głodem. Usłyszawszy szum wioseł wstał zwolna i schował się w krzaki. Z ruchu tego skorzystały natychmiast sępy i rzuciły się na jego zdobycz. Ale wypadł zaraz i rozpędził je, bijąc się gniewnie ogonem po bokach. Porwawszy upolowaną zwierzynę cofnął się w las, ku wielkiemu żalowi Indjan, którzy radziby byli wylądować i zaatakować go. Niestety, nie mieli ze sobą lanc. Obeznani z tą bronią dobrze uczynili nie ufając naszym strzelbom, które zresztą często zawodzą w tem wilgotnem powietrzu.
Spędziliśmy noc, jak zwykle, pod gołem niebem, ale na plantacji pewnego łowcy tygrysów. Był całkiem goły i czarno-brunatnej barwy, mimo to jednak zaliczał się do rasy białej. Żonę swą i córkę, również zresztą gołe, zwał: donna Izabela i donna Manuela. Przynieślimy ze sobą świnię wodną i chcieliśmy ją upiec, ale gospodarz zastrzegł się przed takiem „czysto indjańskiem“ jedzeniem i ofiarował nam, jako ludziom wykwintnym, pieczyste z jelenia, którego ubił poprzedniego dnia z łuku, gdyż nie posiadał strzelby, ni prochu.
Byliśmy pewni, że poza laskiem bananowym stoi chata plantatora. Ale człowiek ten, tak dumny z przynależności do białej rasy i szlachectwa swego, nie uznał za potrzebne stawiać domu. Zaproponował byśmy zawiesili nasze hamaki na pniach drzew, tuż obok jego obozowiska i zapewnił z miną wielce pyszną, że gdy wrócimy podczas pory deszczowej tą samą drogą, zastaniemy go już napewno pod dachem (baxo techo). Około północy zerwała się gwałtowna burza. Błyskawice rozdzierały powietrze, grzmiało przeraźliwie i deszcz nas przemoczył do nitki. Podczas tej burzy zdarzył się dziwny wypadek, który nas rozweselił potrosze. Kot donny Izabeli wdrapał się na tamaryndę tuż nad głową jednego z naszych towarzyszy. Strącony wichrem, spadł nań i zaczął drapać, a zbudzony ze snu nieborak krzyczał na całe gardło, przekonany, że go napadł jakiś dziki zwierz. Pospieszyliśmy mu na pomoc i przekonali się, że mu nic nie zagraża. Deszcz przemoczył nas samych, przybory i instrumenty, a mimo to winszował nam gospodarz, don Ignacio, żeśmy nie nocowali na wybrzeżu, tylko w jego posiadłości entre gente blanca y de trato, (pośród ludzi białych, z wyższych sfer). Trudno było, coprawda, dostrzec różnicę, ale nie sprzeciwiałem się.
Dnia 1 kwietnia o świcie pożegnaliśmy don Ignacia i jego żonę. Pochłodniało znacznie, bo termometr, wskazujący podczas dnia 30 do 35 stopni Celsjusza spadł teraz na 24 stopnie. Prąd niósł ogromne masy drzewa. Oczom przedstawiała się bezkresna równia, przez którą siła prądu powinnaby była wyżłobić sobie prostolinijny kanał. Tymczasem, zgoła co innego mówiła karta, którą wykreśliłem stosownie przy pomocy kompasu.
Woda nie natrafia na obu brzegach na ten sam opór warstw ziemi, a niedostrzegalne wprost wzniesienia gruntu powodują liczne zakręty. Minęliśmy płaską wysepkę, na której gnieździły się tysiącami różowe flamingi, gęsi-warzęchy, czaple i kurki wodne, co tworzyło razem obraz niezwykle barwny i ciekawy. Ptaki siedziały obok siebie tak gęsto, że zdawały się nie móc uczynić poruszenia. Wyspa ta zwie się też Isla de aves — ptasia wyspa.
Dotarłszy do miejsca, gdzie rzeka wyżłobiła sobie nowe koryto, przenocowaliśmy na pustym brzegu, że zaś trudny był dostęp po nocy do lasu, z wielką trudnością zdobyliśmy suche gałęzie na ognisko, bez którego nie można nocować, gdyż jest to jedyny sposób odstraszania dzikich zwierząt.
Noc była cicha, księżycowa, nad wodą leżały krokodyle, patrząc w nasze ognisko. Zauważyliśmy, że światło je zwabia, podobnie jak ryby, raki i inne zwierzęta wodne. Indjanie pokazali nam na piasku ślady trzech jaguarów, z których dwa były młode. Niezawodnie matka prowadziła tędy dzieci swe do wody. W braku drzew, zatknęliśmy wiosła w piasek i w ten sposób zawiesiliśmy nasze hamaki. Do jedenastej cicho było, potem jednak powstał w pobliskim lesie taki hałas, że trudno było zasnąć. Wrzeszczały razem wszystkie zwierzęta, z tego rozgwaru wyróżnić można było poszczególne głosy małp ogoniastych, zwanych djabłami leśnymi, wyjców, jaguarów, kuguarów czyli lwów amerykańskich pozbawionych grzywy, świń piżmowych, leniwców, hokka, paraguy i innych ptaków z rodziny kuraków. Pies nasz szczekający bezustannie zaczynał wyć za zbliżeniem się jaguara i uciekał pomiędzy hamaki. Często po krótkiej przerwie zaczynały ryczeć z wierzchołków drzew kuguary, oraz dolatały przeciągłe pogwizdy małp głoszących niebezpieczeństwo.
Takie noce miewaliśmy na Apure i przywykliśmy do nich z czasem dopiero. Przez całe miesiące, podróżując wodą, żyliśmy w ciągłem sąsiedztwie drapieżców. Beztroska Indjan naszych dodawała nam jednak odwagi. Wmawialiśmy w siebie za ich przykładem, że np. jaguary boją się ognia i nie napadają nigdy śpiącego w hamaku człowieka. W istocie przez cały czas pobytu w Ameryce południowej usłyszałem o jednym jeno wypadku rozszarpania pewnego llanero, czyli myśliwca śpiącego w swej siatce napowietrznej.
Pytaliśmy Indjan, czemu zwierzęta robią taki hałas o pewnych godzinach nocy, a oni odpowiadali żartobliwie: — Modlą się do księżyca! — Oczywiście zwierzęta polują i walczą ze sobą w ciemni nocnej. Jaguary napadają świnie piżmowe, a zwierzęta te bronią się w ten sposób, że zbite w wielkie stada, pędzą na oślep depcąc i wyrywając krzaki i zarośla. Przerażone małpy gwiżdżą z drzew, zwiększając hałas, a ptaki dopełniają koncertu. Przekonałem się zresztą, że nietylko w księżycowe noce tak hałasują zwierzęta, dzieje się to także podczas burzy i nawalnego deszczu. Niech Bóg nam użyczy spokojnej nocy! — mawiał pewien mnich, z którym odbyliśmy część drogi po Rio Negro. Nie było to, zaiste, zdawkowem życzeniem, bo nieraz upadając po trudach dnia nie mogliśmy zasnąć, mimo, żeśmy się znajdywali przecież w pustoci leśnej i zupełnej samotni.
Dnia 2 kwietnia wyruszyliśmy przed świtaniem. Ranek był pogodny i stosunkowo chłodny, gdy termometr w powietrzu wskazywał tylko 28 stopni Celsjusza. Ale piasek wybrzeża wystawiony bezpośrednio na promieniowanie słońca miał temperaturę 36 stopni. Po rzece sunęły długimi szeregami delfiny (toniny), a brzegi pokryte były ptakami rybożernymi. Niektóre wskakiwały na płynące kłody drzewa i chwytały znienacka łup. Kilkanaście razy natknęliśmy się na sterczące skośnie z wody pnie, które tkwią tak całemi latami i narażają na rozbicie słabsze łodzie. Podczas przypływu morza pnie te dostają się do rzeki i zatykają ją czasem całkiem, tak że jazda pod prąd jest wprost niemożliwa. Pirogi krajowców rozbijają się na wytworzonych przez to mieliznach i wirach.
Od czasu wyjazdu z San Fernando nie napotkaliśmy ani jednej kanoi na tych pięknych wodach. Wokoło panowała zupełna samotność. Rankiem dnia 3 kwietnia schwytali nasi Indjanie na wędkę rybę, zwaną tu karibe lub, karibito. Jest ona tak krwiożerczą, że napada ludzi podczas pływania i wyrywa im spore kawałki ciała. Chociaż jedna rana jest niewielka, to napadniętemu trudno ujść z życiem, gdyż zanim dopłynie do brzegu, cały bywa poszarpany. Indjanie boją się bardzo tej ryby i pokazywali mi liczne, głębokie blizny pochodzące z jej ukąszenia. Żyje ona na dnie, ale wystarczy wpuścić kilka kropel krwi w wodę, a natychmiast wypływają tysiące na powierzchnię. Są one bardzo liczne, a chociaż mają zaledwo ośm do dwunastu centymetrów długości, to skutkiem swych ostrych, trójsiecznych zębów i rozszerzalnej niezwykle paszczy stanowią plagę ludności. Rzuciliśmy kilka kawałków krwawego mięsa w miejsce gdzie woda była zupełnie czysta, bez śladu jakichkolwiek zwierząt. Natychmiast niemal wypłynęło stado caribów i rzuciło się na żer.
Wylądowaliśmy około południa na pustkowiu, zdala od lasu. Towarzysze nasi wyciągnęli łódź na ląd i zabrali się do przyrządzania posiłku, ja zaś ruszyłem brzegiem, chcąc się przypatrzeć grupie śpiących w słońcu krokodylów. Małe, śnieżno-białe czaple biegały im po grzbietach, głowie, a nawet właziły do otwartych paszcz. Były zielonawe i pokryte błotem, tak że można je było wziąć za odlewy spiżowe. Spacer ten omal mnie nie pozbawił życia. Zapatrzony w rzekę przystanąłem, by podnieść kawałek łyszczyku, gdy nagle ujrzałem świeży trop jaguara, tak łatwy do rozpoznania. Obejrzawszy się zobaczyłem w odległości jakichś 80 kroków ogromną bestję leżącą pod drzewem, w gąszczu. Nie widziałem dotąd tak wielkiego zwierza z rodziny tygrysów.
Przerażony wielce nie zapomniałem jednak o naukach pewnego Indjanina, który mi powiedział jak się należy zachować w takim wypadku. Poszedłem dalej powolnym krokiem, nie ruszając rękami. Przekonałem się niebawem, że cała uwaga zwierza skierowana była na stado tapirów, przepływających rzekę. Po dobrej chwili zawróciłem ku brzegowi, opisując duże koło. Ciągle miałem ochotę obejrzeć się, czy jaguar idzie za mną. Na szczęście uległem tej pokusie dopiero w znacznej odległości i spostrzegłem, że jaguar został na miejscu. Widocznie te wielkie koty z pstrą sierścią tak są tutaj nasycone tapirami, świńmi piżmowemi i jeleniami, że nie biorą się do człowieka. Dopadłem bez tchu obozowiska i opowiedziałem swą przygodę, ale Indjan jakoś wcale to nie wzruszyło. Mimo to nabiliśmy strzelby i poszliśmy na miejsce gdziem napotkał jaguara, ale go już nie było. Szukać go po lesie nie chciałem, gdyż trzeba było iść z osobna, albo torować sobie drogę przez gęste pnącze.
Wieczorem minęliśmy ujście Kano del Manati, tak zwane z powodu ogromnej ilości połowionych tu krów morskich, (manati, lub lamanti), To trawożerne wodne zwierzę ssące dochodzi tu do dziesięciu i dwunastu stóp długości, zaś waży 500 do 800 funtów. Wodę pokrywały ich odchody podobne do bydlęcych, ale bardziej cuchnące. Lamanti połyka mnóstwo trawy, ma żołądek podzielony na mnóstwo komór i sto ośm stóp długie kiszki. Sam widziałem to wszystko napełnione trawą. Rozciąwszy to zwierzę zdumiałem się wielkością, kształtem i położeniem płuc jego. Tkanka płuc ma wielkie oczka i przypomina ogromny pęcherz pławny. Łapią je przeważnie po znaczniejszych powodziach, kiedy się z rzek dostają do licznych jezior i moczarzysk. Ze skóry krowy morskiej, półtora cala grubej, robią pletnie, używane niestety na niewolników, a nawet Indjan, których prawo uznaje za wolnych obywateli.
Indjanie nasi rozłożyli tuż nad wodą wielkie ognisko i ponownie zauważyłem, że światło przywabia krokodyle, a nawet delfiny (toniny), które sprawiają hałas, przeszkadzający w spaniu.
Tej nocy dwa razy zrywaliśmy się na nogi. Raz podeszła do obozowiska samica jaguara z młodemi, by je napoić w rzece, a gdy ją odpędzono, jaguarzęta miauczały długo, niby nasze koty. Niedługo potem ukąsił naszego psa w nos jeden z olbrzymich, latających wokoło ognia nietoperzy. Pies wył żałośnie nie tyle z bólu, co ze strachu przed nieznanem stworzeniem.
Dnia 4 kwietnia spostrzegliśmy z niejakiem wzruszeniem po raz pierwszy upragnione zdawna wody Orinoka i to w miejscu tak bardzo odległem od wybrzeża morskiego.