<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Podwójna rodzina
Pochodzenie Fałszywa kochanka; Podwójna rodzina
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1926
Druk Gebethner i Wolff
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Une double famille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




PODWÓJNA RODZINA.


Hrabinie Luizie de Turheim,
w dowód pamięci i pełnej szacunku
przyjaźni jej powolnego sługi
de Balzac.

Ulica Tourniquet-Saint-Jean, niegdyś jedna z najbardziej krętych i odludnych ulic starej dzielnicy okalającej Ratusz, biegła wzdłuż małych ogródków paryskiej prefektury i kończyła się przy ulicy du Martroi, na rogu starego muru, obecnie już zburzonego. W tem miejscu znajdował się kołowrót, któremu ta ulica zawdzięcza swoje miano i który zburzono aż w r. 1823, wówczas gdy gmina paryska zbudowała na terenie ratuszowego ogródka salę balową na fetę dla księcia Angouléme po jego powrocie z Hiszpanji. Najszersza część ulicy Tourniquet miała zaledwie pięć stóp szerokości. Toteż w słotny czas czarne bajora opływały stopy starych domów, stojących przy tej ulicy, unosząc z sobą nieczystości, składane przed bramą. Ponieważ wozy na śmiecie nie mogły się tamtędy przecisnąć, mieszkańcy liczyli na ulewę, aby uprzątnęła ulicę stale tonącą w błocie: jakimż cudem mogłaby tedy być czysta? Kiedy w lecie słońce praży Paryż swemi promieniami, złoty obrus, ostry jak klinga szabli, oświecał na chwilę ciemności, nie mogąc osuszyć wilgoci, która panowała od parteru aż do pierwszego piętra tych czarnych i milczących domów. Mieszkańcy, którzy w czerwcu zapalali lampy o godzinie piątej popołudniu, nie gasili ich nigdy w zimie. Jeszcze dziś. jeżeli ktoś odważny chce iść z Marais na Wybrzeże, idąc od ulicy du Chaume ulicami de l’Homme-Arnié, des Billettes i des Deux-Portes, które wiodą do ulicy Tourniquet-Saint-Jean, będzie miał wrażenie, że cały czas szedł piwnicami. Prawie wszystkie ulice dawnego Paryża, którego wspaniałość sławiły kroniki, podobne były do tego ciemnego i wilgotnego labiryntu, gdzie archeologowie mogą jeszcze podziwiać jakieś historyczne zabytki.
I tak, kiedy dom, który wznosił się na rogu ulicy du Tourniquet i de la Tixeranderie, istniał jeszcze, można tam było zauważyć ślady dwóch wielkich żelaznych pierścieni wpuszczonych w mur, resztkę łańcuchów, które niegdyś rozciągano co wieczór dla bezpieczeństwa publicznego. Ten dom, uderzający swą starością, zbudowany był w sposób, który świadczył, jak niezdrowe były te dawne mieszkania: aby bowiem uczynić parter mieszkalnym, podniesiono sklepienia piwnicy o jakie dwie stopy nad ziemię, tak iż trzeba było przebyć trzy stopnie, aby wejść do domu. Sklepienie drzwi opisywało pełny łuk, którego wnętrze zdobiła głowa kobieca oraz arabeski, zjedzone przez czas. Trzy okna, których daszki znajdowały się na wysokości człowieka, przynależały do małego mieszkanka, położonego na parterze od ulicy Tourniquet. Okien tych broniły grube żelazne sztaby, rzadko rozmieszczone i zakończone okrągłemi kulami. Gdyby w ciągu dnia jakiś ciekawy przechodzień rzucił oczyma na dwa pokoje, z których składało się to mieszkanie, nie dojrzałby nic; aby bowiem rozróżnić w drugim pokoju dwa łóżka, przykryte zieloną szerszą i schowane w starej alkowie, trzebaby lipcowego słońca. Ale wieczór, skoro świece były zapalone, można było spostrzec przez okno w pierwszym pokoju starą kobietę, siedzącą na zydlu przy kominku i grzejącą w rynce jakąś niewybredną potrawę. W półmroku widać było nieliczny sprzęt kuchenny i gospodarski zawieszony na ścianie. O tej godzinie, stary stół, ustawiony na podstawie w kształcie X ale bez obrusa, zastawiony był skąpem cynowem nakryciem; widać też było półmisek widocznie przyrządzony przez starą. Trzy nędzne krzesła dopełniały umeblowania pokoju, który służył wraz za kuchnię i jadalnię. Na kominku znajdował się kawałek lustra, krzesiwo, trzy szklanki, zapałki, oraz mocno poszczerbiony dzbanek. Podłoga, sprzęty, kominek, wszystko uderzało wszakże zmysłem ładu i oszczędności, jakim oddychało to ponure i zimne schronienie.
Blada i pomarszczona twarz starej harmonizowała z mrokiem ulicy i pleśnią domu. Ktoby ją widział w chwili spoczynku siedzącą na krześle, rzekłby, że jest przyrośnięta do tego domu, jak ślimak do swej skorupy. Twarz jej, w której poprzez udaną dobroduszność przebijał jakiś błysk sprytu, okalał okrągły i płaski tiulowy czepek, niezupełnie pokrywający siwiznę; wielkie szare oczy były równie spokojne jak ulica, a liczne zmarszczki można było porównać ze szczelinami murów.
Czy urodziła się w nędzy, czy osunęła się w nią z minionej świetności, zdawała się oddawna pogodzona ze smutnem swem istnieniem. Od wschodu słońca aż do wieczora, z wyjątkiem chwil gdy gotowała strawę albo obarczona koszykiem wychodziła na zakupy, staruszka siedziała w drugim pokoju przy ostatniem oknie, naprzeciw młodej dziewczyny. O każdej godzinie dnia przechodnie widzieli tę młodą robotnicę, siedzącą na starym czerwonym aksamitnym fotelu, z głową nad krosienkami, pracującą z zapałem Matka miała na kolanach zielony bębenek i robiła tiul, ale palce jej słabo władały klockami, wzrok jej musiał być wątły, gdyż jej sześćdziesięcioletni nos dźwigał staroświeckie okulary. W nocy te dwie pracowite istoty stawiały między sobą lampę, której światło, przechodząc przez dwa szklane słoje napełnione wodą, oświecało ich warsztat silnym blaskiem, pozwalając jednej widzieć najcieńsze nitki na bębenku, a drugiej najdelikatniejsze rysunki wykreślone na materji. Wklęsłość sztab żelaznych pozwoliła młodej dziewczynie postawić na oknie drewnianą skrzynię z ziemią, gdzie rósł pachnący groszek, nasturcje, mizerny powój, którego wątłe łodygi pięły się po kratach. Suchotnicze te rośliny rodziły blade kwiaty, smutno i łagodnie harmonizujące z obrazem rysującym się w oknie, którego rama dobrze uwydatniała te dwie twarze.
Ujrzawszy przypadkowo to wnętrze, najbardziej samolubny przechodzień unosił z sobą wierny obraz życia, jakie wiedzie w Paryżu klasa robotnicza; widocznem było bowiem, że hafciarka żyje tylko ze swej igły. Niejeden, nim opuścił ulicę, zapytywał sam siebie, w jaki sposób młoda dziewczyna mogła zachować rumieńce, żyjąc w tej piwnicy. Kiedy przechodził tamtędy student, udając się w dzielnicę Łacińską, żywa jego wyobraźnia nasuwała mu porównanie między tem pokątnem i roślinnem życiem a życiem bluszczu czepiającego się zimnych murów, albo też życiem chłopów pochłoniętych pracą, co rodzą się, pracują i umierają, nieznani światu który żywili. Rentjer powiadał sobie, zmierzywszy dom okiem kamienicznika: „Co się stanie z temi kobietami, skoro hafty wyjdą z mody?“
Wśród ludzi, którzy, pracując w Ratuszu albo w sądzie, muszą przechodzić tą ulicą o stałych godzinach, czy to udając się do zajęcia, czy też wracając do domu, trafiały się może litościwe serca. Może jaki wdowiec albo jakiś czterdziestoletni adonis, śledząc tajemnicę tego smutnego życia, liczył na rozpaczliwe położenie obu kobiet, aby tanio posiąść niewinną robotniczkę, której zwinne i kształtne paluszki, świeża szyjka i biała cera — powab, który z pewnością zawdzięczała tej ulicy bez słońca — budziły jego zachwyt. Może też jakiś uczciwy urzędnik o tysiąc dwustu frankach pensji, codzienny świadek zapału, z jakim młoda dziewczyna oddawała się pracy, świadomy jej uczciwości, czekał awansu, aby połączyć jedno pokątne życie z drugiem, jedną wytrwałą pracę z drugą, przynosząc bodaj męzkie ramię, aby podeprzeć tę egzystencję oraz spokojną miłość, bezbarwną jak kwiaty w tem okienku. Mgliste nadzieje ożywiały wypełzłe i szare oczy starej matki. Rano po skromniutkiem śniadaniu, wracała do swego bębenka raczej z nałogu niż z musu; kładła bowiem okulary na drewnianym stoliczku, równie starym jak ona, i od ósmej do wpół do jedenastej robiła przegląd osób zwyczajnie przechodzących tą ulicą: śledziła ich spojrzenia, robiła uwagi nad ich chodem, strojem, fizjognomją. Rzekłbyś, że im stręczy swoją córkę, tak bardzo gadatliwe jej oczy manewrami godnemi kulis siliły się nawiązać sympatyczne porozumienie. Łatwo się było domyślić, że ten przegląd, to było dla niej niby przedstawienie, może jedyna przyjemność.
Córka rzadko podnosiła głowę; wstyd, a może przykre poczucie własnej nędzy, ściągały jej oczy na robótkę; toteż, aby ukazała przechodniom swoją zmęczoną twarz, musiała matka wydać jakiś okrzyk zdumienia. Urzędnik w nowym surducie, albo stary przechodzień zjawiający się z kobietą pod rękę, mogli wówczas ujrzeć lekko zadarty nosek robotnicy, jej drobną różową twarzyczkę, oraz szare oczy, zawsze, mimo wyczerpującej pracy, iskrzące się życiem: bezsenne noce znaczyły się jedynie w sinej obwódce pod oczyma na świeżych policzkach. Biedne dziecko zdawało się zrodzone do miłości i wesołości; do miłości, która nakreśliła nad jej zmęczonemi powiekami dwa kształtne łuki, i dała jej tak gęsty las kasztanowatych włosów, że mogłaby się niby w altanie skryć pod niemi oczom kochanka; do wesołości, która tworzyła dwa dołeczki w świeżych policzkach i pozwalała jej tak łatwo zapominać zgryzot; do wesołości, tego kwiatu nadziei, która użyczała jej sił, aby bez drżenia spoglądać na ciernistą drogę życia.
Główka młodej dziewczyny była zawsze starannie uczesana. Obyczajem paryskich robotniczek uważała tualetę za skończoną, kiedy wygładziła włosy odwinąwszy pukle igrające na skroniach i odcinające się od białej skóry. Pukle te miały tyle powabu, ciemna lin ja rysująca się na karku tak cudownie mówiła o jej młodości i wdziękach, że, widząc ją pochyloną nad robótką, tak iż żaden hałas nie był zdolny podnieść jej główki, można ją było pomówić o zalotność. Tyle pokus budziło ciekawość niejednego młodego człowieka, który wracał napróżno w nadziei ujrzenia tej skromnej twarzyczki.
— Karolino, znów mamy nowego przechodnia, i żaden z dawnych ani się umył do niego.
Słowa te, wymówione z cicha przez matkę, pewnego sierpniowego ranka roku 1815, zwyciężyły obojętność młodej, która daremnie spojrzała w ulicę: nieznajomy był już daleko.
— Którędyż on odfrunął? spytała.
— Wróci z pewnością koło czwartej, ujrzę zdaleka jak nadchodzi i trącę cię nogą. Jestem pewna, że wróci, już trzy dni przechodzi naszą ulicą, ale o nieregularnych porach: pierwszego dnia przyszedł o szóstej, przedwczoraj o czwartej, a dziś o trzeciej. Przypominam sobie, że go widywałam dawniej od czasu do czasu. To pewno jakiś urzędnik z prefektury, który musiał się przeprowadzić na Marais. Oho, — dodała, rzuciwszy okiem w ulicę, — nasz jegomość w bronzowym fraku wdział perukę, jak go to zmienia!
Jegomość w bronzowym fraku, był to przechodzień, zamykający widać codzienną procesję, bo stara włożyła z powrotem okulary, wzięła robotę, westchnęła i objęła córkę osobliwem spojrzeniem, które sam Lawater niełatwoby zanalizował: podziw, wdzięczność, nadzieja lepszej przyszłości, łączyły się z dumą posiadania tak pięknej córki. Około czwartej, stara trąciła Karolinę, która podniosła głowę właśnie na czas, aby ujrzeć nowego aktora, którego zjawienie się miało ożywić scenę. Wysoki, szczupły, blady i czarno ubrany, człowiek ten, lat około czterdziestu, miał coś dostojnego w chodzie i w postawie. Kiedy jego szare przenikliwe oko spotkało się ze spełzłem spojrzeniem starej, zadrżała: miała wrażenie, że z natury czy z nawyku nieznajomy posiada dar czytania w sercach. Zetknięcie się z nim musiało być równie lodowate, jak powietrze na tej ulicy. Czy ziemista i zielonkawa cera tej straszliwej twarzy była wynikiem nadmiernej pracy czy też wątłego zdrowia? Problem ten rozwiązywała stara matka na tysiąc sposobów, ale Karolina odgadła w lot na tem pomarszczonem czole ślady długich cierpień duszy. Lekko zapadłe policzki nosiły odcisk pieczęci, jaką nieszczęście znaczy swoich poddanych, jakgdyby chcąc im zostawić tą pociechę, aby się mogli poznać braterskiem okiem i zjednoczyć dla obrony.
Upał był tak wielki, a przechodzień tak roztargniony, że przechodząc tą niezdrową ulicą, nie włożył kapelusza. Karolina zauważyła surowe czoło, rysujące się pod zaczesanemi w szczotkę włosami. Spojrzenie młodej dziewczyny ożywiło się zrazu niewinną ciekawością, ale złagodniało w miarę jak przechodzień oddalał się krokiem ostatniego krewniaka zamykającego kondukt. Żywe, ale pozbawione uroku wrażenie, jakiego doznała Karolina na widok tego człowieka, nie było podobne do żadnego z wrażeń, jakie budzili w niej inni przechodnie. Pierwszy to raz współczucie jej tyczyło kogo innego, niż jej samej lub matki. Nie odpowiedziała nic na dziwaczne kombinacje w jakie zapuściło się niecierpliwiące gadulstwo starej; przeciągała w milczeniu długą igłę przez napięty tiul, żałując, że nie dość przypatrzyła się nieznajomemu. Czekała jutra, aby sobie wyrobić o nim ostateczne zdanie. Pierwszy to raz także ktoś nieznajomy obudził w niej tyle refleksji. Zazwyczaj odpowiadała jedynie smutnym uśmiechem na domysły matki, która w każdym przechodniu spodziewała się znaleźć dla córki protektora. Jeżeli te niebacznie podsuwane myśli nie obudziły w niej żadnej złej intencji, obojętność Karoliny trzeba przypisać owej wytężonej i koniecznej niestety pracy, która zużywała siły jej szacownej młodości. Praca ta musiała niechybnie skazić z czasem blask jej oczu, wydrzeć białym licom ich delikatne kolory. Blisko dwa miesiące czarny pan — taki dano mu przydomek — pojawiał się bardzo nieregularnie. Nie zawsze przechodził ulicą Tourniquet; stara spostrzegała go czasem wieczór, mimo że go nie widziała rano. Nie wracał o godzinach tak regularnych, jak inni urzędnicy, którzy służyli za zegar pani Crochard. Zresztą, z wyjątkiem pierwszego spojrzenia, które przejęło starą jakimś lękiem, nigdy oczy jego nie zwróciły uwagi na malowniczy obraz, jaki przedstawiały te dwa żeńskie gnomy. Z wyjątkiem dwóch wielkich bram i nędznego sklepiku, istniały wtedy na ulicy Tourniquet jedynie zakratowane okna, rzucające mdłe światło na schody paru sąsiednich domów; braku ciekawości przechodnia nie można było tedy tłómaczyć niebezpieczną rywalizacją. To też pani Crochard była bardzo dotknięta, widząc czarnego pana zawsze zadumanego poważnie, z oczyma spuszczonemi ku ziemi lub też wytężonemi naprzód, jakgdyby chciał wyczytać przyszłość we mgle.
Jednakże, pewnego ranka, wdzięczna główka Karliny Crochard rysowała się tak ślicznie na ciemnem tle, tak uderzała świeżością wśród późnych kwiatów i zwiędłych liści zaplatających się o kraty; słowem, codzienna scena kontrastem swoim światła i cienia, białego i różowego koloru, tak dobrze harmonizowała z białym muślinem, który upinała ładna robotniczka, z ciemno-brunatną barwą foteli, że nieznajomy wpatrzył się uważnie w ten żywy obraz. Coprawda, znużona obojętnością czarnego pana, matka zaczęła robić taki hałas klockami, że chmurny i zatroskany przechodzień zniewolony był spojrzeć w okna. Nieznajomy wymienił z Karoliną tylko jedno przelotne spojrzenie; dusze ich musnęły się lekko, i oboje uczuli, że będą o sobie myśleli wzajem. Kiedy o czwartej nieznajomy wrócił, Karolina poznała odgłos jego kroków na bruku. Spojrzeli na siebie. W oczach nieznajomego odbiła się życzliwość, która sprowadziła na jego usta uśmiech. Karolina zaczerwieniła się: stara matka spoglądała na oboje z zadowoleniem. Od tego pamiętnego ranka z rzadkiemi wyjątkami czarny pan przechodził ulicą Tourniquet dwa razy dziennie. Z nieregularnych godzin jego powrotu obie kobiety odgadły, że nie jest ani tak rychło wolny ani tak zmuszony do punktualności jak zwykły urzędnik.
Przez trzy miesiące Karolina i nieznajomy widywali się w ten sposób dwa razy dziennie. Ta przelotna wymiana spojrzeń miała charakter coraz bardziej poufałej życzliwości, w końcu nabrała czegoś braterskiego. Od pierwszej chwili mieli uczucie, że się rozumieją; później, w miarę jak się przyglądali sobie, nauczyli się głębiej czytać w swoich twarzach. Niebawem stało się to niby wizytą, która należała się Karolinie. Jeżeli przypadkiem czarny pan przeszedł nie śląc jej półuśmiechu swoich wymownych ust lub przyjacielskiego spojrzenia ciemnych oczu, brakowało jej czegoś cały dzień. Podobna była owym starcom, dla których gazeta stała się taką przyjemnością, że nazajutrz po uroczystem święcie chodzą jak błędni, żądając, zarówno przez nieuwagę jak przez niecierpliwość, świstka, zapomocą którego oszukują na chwilę pustkę egzystencji. Te ulotne widzenia dawały tak Karolinie jak nieznajomemu wrażenie poufnej przyjacielskiej gawędy. Młoda dziewczyna nie mogła już ukryć przed inteligentnem okiem swego milczącego przyjaciela smutku, niepokoju, zniechęcenia, tak samo jak on nie mógł ukryć przed Karoliną troski.
„Miał wczoraj jakieś zmartwienie“, ta myśl rodziła się często w sercu robotnicy na widok zmienionej twarzy czarnego pana.
„Znowu dużo pracował!“ ten wykrzyknik rodził się znowu z innych znamion, które Karolina umiała rozpoznać.
Nieznajomy odgadywał także, że młoda dziewczyna spędziła niedzielę nad suknią, której wzór go zainteresował. Widział, kiedy się zbliżał termin komornego, jak ta ładna twarzyczka zasnuwa się niepokojem, i domyślał się, że Karolina spędziła bezsenną noc. Ale zwłaszcza zauważył, jak owe smutne myśli, które kaziły wesołe i delikatne rysy tej młodej główki, rozpraszają się w miarę postępów ich znajomości. Kiedy zima ogołociła z liści zieleniący się w oknie ogródek, kiedy okno się zamknęło, nieznajomy ujrzał, nie bez łagodnie inteligentnego uśmiechu, szczególną jasność oświetlającą głowę Karoliny. Oszczędność ognia, lekko posiniałe twarze obu kobiet, zdradziły mu ubóstwo tego małego gospodarstwa: ale kiedy w oczach jego odbiło się bolesne współczucie. Karolina dumnie odpowiadała na nie udaną wesołością. Jednakże uczucia zakwitłe w głębi ich serc zostały tam zagrzebane, żaden przypadek nie odsłonił siły ich i rozmiarów. Nie znali nawet dźwięku swego głosu. Ta para niemych przyjaciół odczuwała jakgdyby lęk przed bliższą znajomością. Każde z nich lękało się przynieść drugiemu niedolę cięższą, niż ta, którą pragnęłoby podzielić. Czy wstrzymywała ich wstydliwość przyjaźni? Czy to był ów egoizm, owa straszliwa nieufność, które rozdzielają mieszkańców gniotących się w murach ludnego miasta? Czy jakiś głos wewnętrzny ostrzegał ich o bliskiem niebezpieczeństwie? Niepodobna wytłómaczyć uczucia, które czyniło ich wrogami i przyjaciółmi; równie obojętnymi jak byli do siebie przywiązani; równie bliskimi instynktem jak dalekimi faktycznie. Może oboje chcieli zachować swoje złudzenia? Możnaby rzec niekiedy, że czarny pan lęka się usłyszeć jakieś gminne słowo wychodzące z tych ustek tak świeżych i czystych jak kwiat, Karolina zaś nie czuje się godna owego tajemniczego człowieka, w którym wszystko znamionowało władzę i majątek.
Co się tyczy pani Crochard, ta czuła matka była prawie że nierada z niezdecydowania córki. Dąsała się na czarnego pana, do którego dotąd uśmiechała się z obleśną usłużnością. Gorzko skarżyła się przed córką, iż w swoim wieku musi jeszcze zajmować się kuchnią. Nigdy tyle nie wyrzekała na swoje reumatyzmy i katary; nie mogła zresztą zrobić tej zimy tej ilości tiulu, na którą Karolina zazwyczaj liczyła. W tych okolicznościach, pod koniec grudnia, w epoce kiedy chleb był najdroższy, i kiedy czuło się już początek owej drożyzny, która sprawiła, że rok 1816 tak ciężki był dla biedaków, przechodzień wyczytał w twarzy młodej dziewczyny jakąś okropną myśl, której uśmiech jego nie zdołał rozproszyć. Niebawem poznał po oczach Karoliny umęczenie nocną pracą. Jednej nocy, nieznajomy wracał, wbrew swoim obyczajom, około pierwszej ulicą Tourniquet. Zanim przybył pod dom Karoliny, usłyszał w ciszy nocnej płaczliwy głos starej matki, oraz boleśniejszy jeszcze głos młodej robotnicy, którego dźwięki zlewały się ze świstem zadymki śnieżnej. Zbliżył się zwolna; następnie, narażając się na to że go mogą aresztować, zaczaił się pod oknem, aby podsłuchać rozmowy obu kobiet, przyglądając się im przez dziurę w firankach z pożółkłego muślinu, podobnych do wielkiego liścia kapusty wygryzionego przez gąsienice. Ujrzał jakiś papier na stole obok krosien, na którym-to stole stała lampa między dwoma słojami pełnemi wody. Poznał z łatwością pozew. Pani Crochard płakała, a głos Karoliny, zazwyczaj słodki i pieszczotliwy, miał coś ostrego.
— Poco tak rozpaczać, mamo? Pan Molineux nie sprzeda nam mebli i nie wypędzi nas, nim skończę tę suknię: jeszcze dwie noce i zaniosę ją pani Roguin.
— A jeżeli każe czekać, jak zwykle? A czy to, co dostaniesz za suknię, starczy i na piekarza?
Świadek tej sceny miał taką wprawę w czytaniu w twarzach, iż dojrzał tyleż fałszu w rozpaczy matki, co szczerości w zgryzocie córki. Znikł, i zjawił się w chwilę potem. Kiedy zajrzał przez dziurę w firance, matka była już w łóżku. Młoda robotnica, pochylona nad krosienkami, pracowała z niezmordowaną wytrwałością. Na stole, obok pozwu, znajdowała się kromka chleba, mająca jej zapewne służyć za pożywienie w ciągu nocy, a zarazem uprzytomniać nagrodę jej poświęcenia. Czarny pan zadrżał z rozczulenia i z bólu; rzucił sakiewkę przez rozbitą szybę tak aby padła do stóp dziewczyny, poczem, nie ciesząc się jej zdumieniem, umknął z bijącem sercem, z płonącemi policzkami. Nazajutrz, smutny i posępny nieznajomy przeszedł udając zamyślenie, ale nie zdołał uniknąć wdzięczności Karoliny, która otwarła okno i grzebała coś nożem w skrzynce pokrytej śniegiem. Ta naiwna chytrość miała wyrazić jej dobroczyńcy, że tym razem chce go oglądać nie przez szyby. Z oczyma pełnemi łez hafciarka skinęła swemu opiekunowi głową, jakby mówiła: „Mogę się panu wypłacić jedynie sercem“. Ale czarny pan jakgdyby nie rozumiał wyrazu tej szczerej wdzięczności. Wieczorem, kiedy wracał, Karolina, która zaklejała właśnie papierem stłuczoną szybę, zdążyła się doń uśmiechnąć, błyskając niby w obietnicy emalją białych zębów. Czarny pan obrał odtąd inną drogę i nie zachodził już na ulicę Tourniquet.
W pierwszych dniach maja, pewnej soboty rano, Karolina, podlewając swoje kwiatki, ujrzała między dwiema czarnemi linjami domów maleńki skrawek nieba bez chmurki i rzekła do matki:
— Mamo, trzeba się wybrać jutro na spacer do Montmorency!
Ledwie wyrzekła te słowa radosnym tonem, kiedy przesunął się czarny pan, smutniejszy jeszcze i bardziej przygnębiony niż zwykle. Niewinne i słodkie spojrzenie, jakiem go objęła Karolina, mogło uchodzić za zaproszenie. To też nazajutrz, kiedy pani Crochard, odziana w ciemną merynosową kapotkę, jedwabny kapelusz i imitację kaszmiru w wielkie prążki, zjawiła się, aby wziąć bryczuszkę na rogu ulic Faubourg-Saint-Denis i d‘Enghien, zastała tam nieznajomego, w pozycji człowieka, który czeka na swoją żonę. Uśmiech radości rozpromienił twarz nieznajomego, skoro ujrzał Karolinę, której mała nóżka obuta była w jasne prunelowe kamasze, a biała sukienka, unoszona groźnym dla źle zbudowanych kobiet wiatrem, rysowała jej powabne kształty. Twarzyczka, osłoniona słomkowym kapeluszem na różowym jedwabiu, odbijała blask nieba; szeroki pasek uwydatniał kibić, którą możnaby objąć palcami dwóch rąk. Włosy, rozdzielone w dwa pasma na czole białem jak śnieg, dawały jej wyraz niewinności.
Radość czyniła Karolinę tak lekką, jak słomkę z której zrobiony był jej kapelusz; ale, kiedy ujrzała czarnego pana, błysła w jej oczach nadzieja, która opromieniła nagle i strój jej i urodę. Nieznajomy, dotąd jakby niezdecydowany namyślił się może ofiarować hafciarce swoje towarzystwo, widząc szczęście jakiem przejął ją jego widok. Zgodził kabrjolet, który wydał mu się porządniejszy od innych i zaprosił doń panią Crochard wraz z córką. Matka przyjęła, nie dając się prosić, ale, w chwili gdy powozik znalazł się na drodze do Saint-Denis, chwyciły ją skrupuły; jęła coś bąkać o kłopocie, jaki sprawiają swemu towarzyszowi.
— Pan może chciał sam wybrać się do Saint-Leu? rzekła z obłudną dobrodusznością. Ale niebawem zaczęła się skarżyć na upał, a zwłaszcza na katar, który, jak mówiła, nie dał jej oka zmrużyć w nocy; to też, zaledwie powóz przybył do Saint-Denis, pani Crochard już spała. Chwilami chrapanie jej wydało się podejrzane czarnemu panu, który marszczył brwi, patrząc na starą z mocno nieufną miną.
— O, mama śpi, rzekła naiwnie Karolina, kaszlała bezustanku od wczoraj. Musi być bardzo zmęczona.
Towarzysz podróży spojrzał na młodą dziewczynę z filuternym uśmiechem, jakby chcąc rzec: „Naiwne stworzenie, ty nie znasz swojej matki!“ Jednakże, mimo swej nieufności, kiedy powóz potoczył się ową długą aleją topolową, która wiedzie do Eaubonne, czarny pan miał wrażenie, że pani Crochard istotnie śpi: może też nie miał już ochoty sprawdzać, o ile ten sen jest udany lub prawdziwy. Może piękność nieba, czyste powietrze, oraz upajające zapachy płynące od zieleniących się topoli, wierzb i głogów sprawiły, iż serce jego zakwitło tak, jak kwitnie cała natura; może dłuższy przymus go męczył; może uroczo lśniące oczy Karoliny uśmierzyły niepokój jego oczu: dość, że czarny pan wdał się z nią w rozmowę równie ulotną jak kołysanie się drzew na wietrze, równie kapryśną jak lot motyla w błękitnem powietrzu, równie mało treściwą jak słodki melodyjny głos pól, ale nasyconą jak cała natura tajemnicą miłości. Czyż w owej dobie natura nie jest jak oblubienica, która wdziała ślubną suknię, i czyż nie zaprasza najchłodniejszych nawet dusz do rozkoszy? Opuścić mroczne ulice Marais po raz pierwszy od zimy i znaleźć się na łonie harmonijnej i malowniczej doliny Montmorency; przebyć ją rankiem, mając przed oczyma bezkres jej widnokręgów i móc z niej przenieść swoje spojrzenia na oczy, które odbijają też nieskończoność swym blaskiem miłosnym: któreż serce zostałoby z lodu, któreż wargi uchowałyby tajemnicę? Nieznajomemu wydawała się Karolina bardziej wesoła niż inteligentna, bardziej tkliwa niż wykształcona: ale, o ile śmiech zdradzał pustotę, słowa jej wróżyły szczere uczucie. Kiedy, na trzeźwe pytanie towarzysza, młoda dziewczyna odpowiadała wylewem serca, którem ludzie prości szafują, nie trzymając go na wodzy jak ludzie z wielkiego świata, twarz czarnego pana ożywiała się, jakgdyby odrodzona: ustępował smutek, który kaził jego rysy; twarz jego nabierała młodości i urody, z czego Karolina była szczęśliwa i dumna. Ładna hafciarka odgadła, że jej protektor, oddawna pozbawionego tkliwszego uczucia, stracił wiarę w oddanie kobiety. Wreszcie jakiś niespodziany wyskok Karoliny zerwał ostatnią zasłonę, która odbierała fizjognomji jej prawdziwą młodość i jej istotny charakter; możnaby rzec, iż rozstał się na zawsze z przykremi myślami, i dopuścił do głosu żywość ukrytą pod uroczystą maską. Rozmowa stała się tak poufna, iż, w chwili gdy powozik zatrzymał się przy pierwszych domach Saint-Leu, Karolina nazywała nieznajomego panem Rogerem. W tej chwili po raz pierwszy stara matka przebudziła się.
— Karolino, ona wszystko słyszała, rzekł Roger podejrzliwie do ucha młodej dziewczyny.
Karolina odpowiedziała czarującym uśmiechem i rozproszyła nim posępną chmurę, jaką obawa rachuby matki sprowadziła na czoło tego nieufnego człowieka. Nie dziwiąc się niczemu, owszem wszystkiemu rada, pani Crochard udała się za córką i za panem Rogerem do parku, gdzie oboje młodzi zapragnęli odwiedzić rozkoszne łąki i wonne gaje, tak wsławione upodobaniem królowej Hortensji.
— Mój Boże, jakie to wszystko piękne! wykrzyknęła Karolina, kiedy, wspiąwszy się na zielony wzgórek, od którego zaczyna się las Montmorency, ujrzała u swoich stóp niezmierzoną dolinę usianą wioskami, błękitne pagórki, wieże kościelne, łąki, pola. Do ucha młodej dziewczyny dochodził szmer podobny szumowi morza. Wszyscy troje puścili się brzegiem rzeki i przybyli do owej szwajcarskiej doliny, której szalet gościł niejeden raz królową Hortensję i Napoleona. Kiedy Karolina usiadła z cichem uszanowaniem na omszonej ławeczce, na której spoczywali królowie, księżniczki i Cesarz, pani Crochard zapragnęła obejrzeć widniejący zdała most zawieszony między dwiema skałami. Skierowała się w stronę tej sielskiej osobliwości, zostawiając córkę pod opieką pana Rogera. Oznajmiła mu zresztą, że nie spuści ich z oczu.
— I cóż biedne dziecko, wykrzyknął Roger, czy nigdy nie pragnęłaś majątku, zbytku? Czy nie marzysz niekiedy o tem, aby nosić piękne suknie, które haftujesz?
— Skłamałabym, panie Rogerze, mówiąc, że nie myślę nigdy o szczęściu, jakiego zażywają bogacze. Och, tak, myślę często, zwłaszcza kiedy zasypiam. Radabym, aby biedna matka w swoim wieku nie chodziła w niepogodę na targ. Chciałabym, aby co rano, kiedy jeszcze leży w łóżku, służąca przynosiła jej dobrze osłodzoną kawę. Biedaczka lubi czytać romanse; otóż wolałabym raczej, aby sobie psuła oczy przy ulubionej lekturze, niż przekładając klocki od rana do wieczora. Trzebaby jej także trochę dobrego wina. Słowem, chciałabym widzieć ją szczęśliwą, taka jest dobra.
— Dała pani tedy dowody swej dobroci?
— Och, tak, odparła córka z uczuciem. Następnie, po chwili milczenia, gdy młodzi ludzie spoglądali na panią Crochard, która, dotarłszy do połowy mostu, groziła im palcem, Karolina dodała:
— Och tak, dała mi dowody! Jak ona dbała o mnie, kiedy byłam mała! Sprzedała ostatnią łyżkę srebrną, aby mnie oddać na naukę do starej panny, która mnie nauczyła haftować. A biedny ojciec, ileż ona zadała sobie męki, aby mu umilić jego ostatnie chwile! Na to wspomnienie, młoda dziewczyna zadrżała i zasłoniła sobie twarz.
— Et! nie myślmy o minionych nieszczęściach, rzekła siląc się odzyskać wesołość. Spłoniła się, czując że Roger jest wzruszony, ale nie śmiała nań spojrzeć.
— Czem był pani ojciec? spytał.
— Był tancerzem w Operze przed Rewolucją, rzekła najnaturalniej w świecie, a mama śpiewała w chórach. Ojciec, który był przodownikiem baletu, znalazł się przypadkiem przy zdobywaniu Bastylji. Kilku oblegających poznało go. Zagadnęli go, czy on, który tak dobrze kieruje udanemi szturmami w teatrze, nie potrafiłby poprowadzić prawdziwego. Ojciec był odważny; zgodził się, powiódł powstańców i otrzymał za to stopień kapitana w armji Sambry i Mozy. Dzięki swej odwadze awansował szybko, został pułkownikiem; ale odniósł tak ciężką ranę pod Lutzen, że musiał wracać do Paryża, gdzie przechorowawszy cały rok, umarł. Przyszli Burboni, matka nie zdołała uzyskać pensji; popadliśmy w tak czarną nędzę, że trzeba było pracować na życie. Od jakiegoś czasu staruszka zapada na zdrowiu, toteż nigdy nie widziałam jej tak zgorzkniałą; skarży się wciąż, i pojmuję to: ona kosztowała słodyczy szczęśliwego życia. Co do mnie, nie mogę żałować rozkoszy, których nie znałam i proszę nieba tylko o jedno...
— O co? spytał Roger, pogrążony w zadumie.
— Aby kobiety zawsze nosiły haftowane tiule i aby nam nigdy nie brakło roboty.
Szczerość tych zwierzeń zainteresowała młodego człowieka; mniej wrogiem okiem spojrzał na panią Crochard, kiedy wracała ku nim wolno.
— I cóż, moje dzieci, nagadaliście się z sobą?
rzekła z żartobliwem pobłażaniem. Kiedy się pomyśli, panie Rogerze, że mały kapral siadał tu, gdzie pan siedzi! dodała po chwili milczenia. — Biedny człowiek, dodała, jak mój mąż go kochał! Och! Crochard dobrze uczynił, że umarł, nie zniósłby tego, co oni z nim zrobili.
Roger przyłożył palec do ust, a poczciwa stara potrząsnęła głową i rzekła poważnie:
— Rozumiem, ani mrumru o tem, sza! Ale, dodała, rozpinając trochę suknię i pokazując krzyż wraz z czerwoną wstążeczką zawieszony na szyi na czarnej aksamitce, nie zabronią mi nosić tego, co On dał memu biednemu mężowi... To pewna, że każę sobie to włożyć do grobu...
Słysząc te słowa, które uchodziły wówczas za zdradę stanu, Roger przerwał starej matce wstając. Wrócili do wsi parkiem. Młody człowiek oddalił się na chwilę, aby zamówić obiad w najlepszej restauracji, poczem wrócił po panie i zaprowadził je tam lasem. Obiad był wesoły. Roger nie był już tym posępnym cieniem, który przechodził niegdyś ulicą Tourniquet. „Czarny pan“ bardziej był podobny do młodego człowieka pełnego ufności, gotowego puścić się z prądem, tak jak te dwie kobiety, lekkomyślne i pracowite, które jutro może nie będą miały chleba. Ogarnęła go chłopięca wesołość; uśmiech jego miał coś pieszczotliwego i dziecinnego. Kiedy około piątej wesoły obiad zakończył się paroma kieliszkami szampańskiego, Roger pierwszy zaproponował, aby się udać pod kasztany na wiejski balik. Puścili się z Karoliną w taniec, ręce ich splotły się porozumiewawczo, serca biły jednaką nadzieją. Pod tem błękitnem niebem, w ukośnych i czerwonych promieniach zachodzącego słońca, spojrzenia ich nabrały blasku, który dla nich ćmił blask nieba. Osobliwa potęga jednej myśli i jednego pragnienia! Nic nie zdawało się niepodobieństwem tym dwojgu. W owych czarodziejskich momentach, w których rozkosz rzuca blask nawet na przeszłość, dusza przeczuwa jedynie szczęście. Ten piękny dzień stworzył już dla nich wspomnienia, z któremi nic nie mogli równać w minionem życiu. Czyżby źródło było wdzięczniejsze niż rzeka, pragnienie słodsze niż użycie, a to czego się spodziewamy powabniejsze, niż wszystko to, co się posiada?
— Więc już dzień się kończył?
Na ten okrzyk, który się wyrwał nieznajomemu w chwili, gdy się skończył taniec, Karolina spojrzała nań ze współczuciem: ujrzała na jego twarzy mgłę smutku.
— Czemu nie miałby pan być równie rad w Paryżu jak tutaj? rzekła. Czyż szczęście istnieje tylko w Saint-Leu? Zdaje mi się teraz, że nie mogę być nieszczęśliwa nigdzie.
Roger zadrżał na te słowa, podyktowane ową słodką ufnością, która zawsze prowadzi kobietę dalej niż chce zajść, tak samo jak przyzwoitość daje jej czasem więcej okrucieństwa, niż go ma w istocie. Po raz pierwszy od owego spojrzenia, które niejako zaczęło ich przyjaźń, Karolina i Roger powzięli tę samą myśl. Nie wyrazili jej, ale odczuli ją we wspólnem wrażeniu, podobnem do działania dobroczynnego ogniska, które im dało zapomnieć o zimowym chłodzie. Następnie, jakgdyby się zlękli swego milczenia, skierowali się ku miejscu, gdzie czekał powóz; ale nim wsiedli, wzięli się po bratersku za ręce i pobiegli ciemną aleją wyprzedzając panią Crochard. Kiedy już stracili z oczu biały tiulowy czepek, który przeświecał niby punkcik przez liście, Roger rzekł drżącym głosem z bijącem sercem:
— Karolino!
Młoda dziewczyna, zmięszana, cofnęła się o kilka kroków, rozumiejąc pragnienia, kryjące się w tym pytajniku. Mimo to wyciągnęła rękę, którą on ucałował gorąco; ale cofnęła ją szybko, wspinając się bowiem na palce, ujrzała matkę. Pani Crochard udała, że nic nie widziała, jakgdyby, przez wspomnienie dawnych ról, miała statystować jedynie w głąbi.
Przygoda młodych ludzi nie miała dalszego ciągu przy ulicy Tourniquet. Aby odnaleźć Karolinę i Rogera, trzeba się przenieść w centrum nowoczesnego Paryża, gdzie, w świeżo zbudowanych domach, istnieją owe mieszkanka, zdawałoby się umyślnie zrobione dla nowożeńców na czas miodowego miesiąca. Obicia i malowania są tam młode, jak państwo młodzi; wszystko jest kwitnące, jak ich miłość, wszystko tam jest w harmonji z młodością myśli, z kipieniem pragnień. Przy ulicy Taitbout, w domu, którego kamień jeszcze nie zdążył pociemnieć, którego przedsionek i brama nie miały jeszcze najmniejszej zmazy, a ściany lśniły owemi wdzięcznemi malaturami, wchodzącemi w modę, jako widomy znak pierwszego naszego zbliżenia z Anglją, znajdował się na drugiem piętrze mały apartamencik, przysposobiony przez architekta tak, jakgdyby domyślał się jego przeznaczenia. Skromny i miły przedpokój, zdobiony stiukiem, prowadził do salonu i do małej jadalni. Salon sąsiadował z ładną sypialnią, do której przylegała łazienka. Nad każdym kominkiem błyszczało wysokie lustro w pięknych ramach. Drzwi uwieńczone były arabeskami w dobrym smaku, a gzymsy odznaczały się czystością stylu. Znawca oceniłby tu, bardziej niż w innym domu, ową sztukę zdobniczą, która cechuje nowoczesnych architektów.
Karolina mieszkała od kilku tygodni w tem mieszkanku, urządzonem przez jednego z owych tapicerów, którzy są niemal artystami. Zwięzły opis głównego pokoju wystarczy, aby dać pojęcie o cudach, jakiemi to mieszkanko oczarowało Karolinę, kiedy Roger ją tam zaprowadził. Obicia z szarej materji, ożywione szlakiem z zielonego jedwabiu, stroiły ściany sypiam. Meble kryte jasnym kaźmirkiem, odznaczały się ową lekka i wdzięczną formą, którą stworzył ostatni kaprys mody. Komoda, inkrustowana ciemną metalową nitką, kryła w sobie skarby strojów; takżz sekretarzyk służył do pisania czułych bilecików na wonnym papierze. Łóżko z draperją à l‘antique, budziło rozkoszne myśli miękkością swych wykwintnie rzuconych muślinów, szare jedwabne firanki z zielonemi frendzlami zawsze były zasunięte tak aby przyćmić światło. Bronzowy zegar przedstawiał Amora wieńczącego Psyche, wreszcie dywan w gotyckie wzory na czerwonem tle uwydatniał akcesorja tego rozkosznego gniazdka. Nawprost wielkiego lustra znajdowała się gotowalnia, przy której ex-hafciarka niecierpliwiła się pod uczoną ręką imćpana Plaisir, mistrza sztuki fryzjerskiej.
— Czy pan skończy nareszcie dzisiaj? rzekła.
— Pani ma tak długie i tak gęste włosy... odparł Plaisir.
Karolina nie mogła się wstrzymać od uśmiechu. Komplement artysty obudził w niej zapewne wspomnienie namiętnych zachwytów, jakiemi obsypywał kochanek piękność jej włosów, które ubóstwiał. Skoro fryzjer odszedł, pokojówka przyszła na naradę nad tualetą, któraby się najbardziej podobała Rogerowi. Było to w początku września r. 1816, było chłodno: zdecydowano się na suknię z zielonej grenadyny przybranej szynszylą. Zaledwie ukończywszy tualetę, Karolina pobiegła do salonu, otworzyła drzwi na wykwintny balkon, i założyła ręce w uroczej pozie, nie aby ściągać zachwyt przechodniów i patrzeć na zwracające się ku niej głowy, ale aby spoglądać na bulwar na końcu ulicy Taitbout. Perspektywa ta, którą możnaby snadnie porównać z dziurą, jaką robią w teatrze w kurtynie, pozwalała jej oglądać zatrzęsienie wykwintnych pojazdów oraz tłum ludzi przesuwających się z chyżością chińskich cieni. Nie wiedząc, czy Roger przybędzie powozem czy pieszo, śledziła kolejno przechodniów i tilbury, lekkie powoziki świeżo wprowadzone do Francji przez Anglików. Młoda jej buzia barwiła się wyrazem dąsu i miłości, kiedy, po kwadransie oczekiwania, bystre oko lub serce nie wskazało jej jeszcze tego, który miał przyjść. Cóż za wzgarda, cóż za obojętność malowały się na jej pięknej twarzy dla istot poruszających się niby mrówki pod jej stopami! Jej szare oczy, iskrzące się sprytem, płonęły. Cała pochłonięta swą miłością, unikała hołdów równie pilnie, jak pilnie najdumniejsze kobiety starają się je zebrać w czasie przechadzki po Paryżu. Nie troszczyła się zgoła, czy wspomnienie jej białej twarzyczki, lub też jej małej nóżki wystającej z balkonu, czy kuszący obraz jej żywych oczek i rozkosznie zadartego noska, zatrze się jutro w sercu podziwiających ją przechodniów lub też przetrwa: widziała tylko jedną twarz i miała tylko jedną myśl.
Kiedy srokata głowa dobrze znanego gniadego konia wysunęła się z wysokiej linji nakreślonej przez domy, Karolina zadrżała i wspięła się na palce, starając się rozpoznać białe lejce i kolor tilbury. To on! Roger skręca w ulicę, widzi balkon, zacina konia. Konik pomyka żwawo, i przybywa pod tę strojną bronzami bramą, do której jest równie nawykły co jego pan. Pokojówka, która usłyszała krzyk radości swojej pani, otwiera zawczasu drzwi. Roger wpada, chwyta Karolinę w objęcia, i ściska ją z tem uniesieniem, jakie zawsze towarzyszy zbyt rzadkim spotkaniom dwojga istot, które się kochają. Porywa ją, lub raczej idą wiedzeni jedną wolą mimo że spleceni ramionami, w stronę owego dyskretnego pachnącego pokoiku, wtulają się w kozetkę nawprost kominka i przyglądają się sobie jakiś czas w milczeniu, wyrażając swoje szczęście jedynie mocnym uściskiem dłoni i udzielając sobie myśli długiem spojrzeniem.
— Tak, to on, rzekła wreszcie: tak, to ty. Czy wiesz, że to już długie trzy dni jak cię nie widziałam, cały wiek! Ale co tobie? ty masz jakąś zgryzotę.
— Moja droga Karolino...
— Aha, jest! moja droga Karolino...
— Nie śmiej się, mój aniele: nie możemy iść dziś wieczór do teatru...
Karolina nadąsała się na chwilę, ale rozchmurzyła się niebawem.
— Głupia jestem! jak ja mogę myśleć o teatrze, Kiedy widzę ciebie! Widzieć ciebie, czyż to nie jedyna zabawa, którą lubię? — wykrzyknęła, zanurzając palce we włosach Rogera.
— Muszę iść do prezydenta sądu, mamy w tej chwili bardzo drażliwą sprawę. Spotkał mnie w auli, że zaś to ja mam wnosić akt oskarżenia w tej sprawie, prosił mnie, aby przyjść do niego na obiad. Ale możesz iść do teatru z matką, ja tam przyjdę, jeżeli konferencja skończy się dość wcześnie.
— Iść do teatru bez ciebie, wykrzyknęła zdumiona: — mieć przyjemność, której ty nie dzielisz!... Och, Rogerze, wart byłbyś, aby cię nie uściskać, dodała skacząc mu na szyję ruchem równie niewinnym, jak zmysłowym.
— Karolino, muszę wracać się przebrać. Marais jest daleko, a mam jeszcze parę spraw do załatwienia.
— Szanowny panie, przerwała Karolina, niech pan uważa, co pan mówi! Mama powiada, że kiedy mężczyzna zaczyna nam mówić o swoich „sprawach“, to znaczy, że już nas nie kocha.
— Karolino, czyż nie przyszedłem? czy nie ukradłem tej godziny memu bezlitosnemu....?
— Cyt, rzekła kładąc palec na ustach Rogera, cyt, czy nie widzisz, że ja żartuję?
Tak rozmawiając, znaleźli się z powrotem w salonie. Roger zauważył mebelek przyniesiony tegoż rana przez stolarza: były to stare krosienka z różanego drzewa, które dawały chleb Karolinie i jej matce, kiedy mieszkały przy ulicy Tourniquet-Saint-Jean. Odnowiono je, a tiulowa sukienka o bogatym rysunku była już na nich rozpięta.
— A więc, mój ukochany, będę pracowała dziś wieczór. Przy tych krosienkach będzie mi się zdawało, że to są jeszcze owe dni, kiedy to przechodziłeś pod oknem, nic nie mówiąc, dni, w których pamięć twego spojrzenia nie dawała mi spać całą noc. O, moje drogie krosienka, najpiękniejszy sprzęt w całym salonie, mimo że nie pochodzi od ciebie! Ty nie wiesz, rzekła siadając na kolanach Rogera, który, nie mogąc się oprzeć wzruszeniu, osunął się na fotel... Słuchajże? Chcę oddać wszystko biednym, co zarobię moim haftem. Dzięki tobie, jestem bogata! Jak ja lubię tę ładną wioskę Bellefeuille, nietyle dla tego jaka jest, ile dla tego, że to ty mi ją dałeś. Ale powiedz, Rogerze, ja chciałabym się nazywać Karolina de Bellefeuille, czy mogę? ty musisz wiedzieć: czy to jest prawne, dozwolone?
Widząc potakującą miną Rogera, zrodzoną z antypatji do nazwiska Crochard, Karolina podskoczyła lekko, klaszcząc w dłonie.
— Mam uczucie, wykrzyknęła, że w ten sposób bardziej będę należała do ciebie. Wszak zwykle panna wyrzeka się swego nazwiska i przybiera nazwisko męża... — Niemiła myśl, którą spędziła rychło, przyprawiła ją o rumieniec: wzięła Rogera za rękę i zaprowadziła go do fortepianu. Słuchaj, rzekła. Umiem już moją sonatę jak anioł. I już palce jej biegły po białych klawiszach, kiedy uczuła, że ją ktoś chwyta i unosi w górę.
— Karolino, powinienbym już być daleko.
— Chcesz iść, więc idź, — rzekła z dąsem: ale uśmiechnęła się spojrzawszy na zegar i wykrzyknęła radośnie:
— I tak przetrzymałam cię o kwadrans dłużej.
— Mam zaszczyt pożegnać pannę de Bellefeuille, rzekł z pieszczotliwą ironją miłości.
Przyjęła pocałunek i odprowadziła swego Rogera aż do progu: kiedy nie było już słychać jego kroków, pobiegła na balkon, aby widzieć jak wsiada do tilbury, jak ujmuje lejce, aby uszczknąć jego ostatnie spojrzenie, usłyszeć turkot kół po bruku i biec oczami za pysznym koniem, za kapeluszem pana, za złotym galonem lśniącym na czapce żokieja, a wreszcie aby patrzeć długo jeszcze, skoro ciemny kąt ulicy pochłonął już jej wizję.
W pięć lat po instalacji panny Karoliny de Bellefeuille przy ulicy Taitbout, rozegrała się po raz drugi jedna z owych domowych scen, które zacieśniają węzły między dwojgiem kochających istot. W błękitnym saloniku, przy oknie wychodzącem na balkon, czteroletni chłopczyk robił piekielny hałas, okładając batem tekturowego konika, którego dwa bieguny nie poruszały się tak szybko, jakby pragnął. Ładna główka o jasnych włosach, opadających tysiącem pukli na haftowany kołnierzyk, uśmiechnęła się niby twarzyczka anioła do matki, kiedy ze swojej berżerki rzekła: — Nie hałasuj tak, Karolku, obudzisz siostrzyczkę.
Ciekawe dziecko zsiadło wówczas nagle z konika, zbliżyło się na palcach, jakgdyby się lękało odgłosu kroków na dywanie, położyło palec na małych ząbkach, stało tak chwilę w owej dziecinnej postawie, która ma tyle wdzięku jedynie dlatego, że wszystko jest w niej naturalne, i podniosło zasłonę z białego muślinu, który chronił świeżą twarzyczkę dziewczynki śpiącej na kolanach matki.
— Genia śpi? rzekł zdziwiony. Dlaczego ona śpi, kiedy my nie śpimy? — dodał, otwierając wielkie czarne oczy.
— Sam Bóg to wie, odrzekła Karolina z uśmiechem.
Matka i dziecko przyglądali się dziewczynce, ochrzczonej tegoż samego rana. Karolina, licząca wówczas około dwudziestu czterech lat, jaśniała całym blaskiem urody, którą rozwinęło szczęście bez chmurki i ustawiczne przyjemności. Kobieta doszła w niej do pełnego rozkwitu. Uszczęśliwiona, że może spełnić życzenie drogiego Rogera, nabyła wiadomości, których jej zbywało, grała dość dobrze na fortepianie i wdzięcznie śpiewała. Nie znając zwyczajów towarzystwa, które byłoby ją odtrąciło, i gdzie nie chciałaby bywać nawet gdyby ją tam przyjęto, bo kobieta szczęśliwa stroni od świata, nie zdołała ani przyswoić sobie wykwintu manjer, ani posiąść sztuki owej rozmowy bogatej w słowa a ubogiej w treść, jaka ma obieg w salonach. Wzamian zdobyła pracowicie wiadomości niezbędne matce, której cała ambicja polega na tem, aby dobrze wychować dzieci. Nie rozstawać się z synem, udzielać mu od kołyski owych lekcji, które wrażają w młode dusze miłość dobra i piękna, chronić go od wszelkiego złego wpływu, spełniać równocześnie uciążliwe czynności piastunki i słodkie obowiązki matki, oto była jej jedyna przyjemność. Od pierwszego dnia, ta dyskretna i słodka istota zgodziła się tak zupełnie nie wychodzić z zaczarowanego kręgu, w którym mieściły się dla niej wszystkie rozkosze, że, po sześciu latach najtkliwszego stosunku, znała swego kochanka jedynie z imienia: Roger. Zawieszona w sypialni rycina, przedstawiająca Psyche w chwili gdy przybywa z lampą aby ujrzeć Amora mimo jego zakazu, przypominała jej warunki tego szczęścia. W ciągu tych sześciu lat, skromne jej przyjemności ani razu nie drasnęły fałszywą ambicją serca Rogera, istnej skarbnicy dobroci. Oczekiwać na balkonie powozu Rogera, iść z nim do teatru lub przechadzać się wspólnie w pogodne dni w okolicach Paryża, spodziewać się go, widzieć, spodziewać się znowu, to była historja jej życia, uboga w wydarzenia, ale pełna miłości.
Kołysząc piosenką córeczkę, która przyszła na świat przed kilku miesiącami, Karolina lubiła wywoływać w myśli wspomnienia przeszłości. Ze szczególnem upodobaniem zatrzymywała się na miesiącu sierpniu, epoce, w której co rok Roger zabierał ją do Bellefeuille, aby tam spędzić owe piękne dni, streszczające jakgdyby wszystkie pory roku. Natura jest wówczas równie szczodra w kwiaty jak w owoce, wieczory są ciepłe, ranki łagodne, a blask lata często zjawia się po melancholji jesieni. W pierwszej dobie swej miłości, Karolina sądziła, że równość i słodycz charakteru, których tyle dowodów doznała od Rogera, płyną stąd, iż rzadkie ich spotkania zawsze są upragnione. Warunki ich życia nie pozwalały im być wciąż ze sobą, jak małżeństwo. Przypominała sobie wówczas z rozkoszą, iż, dręczona próżnemi obawami, śledziła go ze drżeniem w czasie ich pierwszego pobytu w tej wiosce: jakże czcze obawy! Każdy miesiąc tego szczęścia spłynął jak sen, na łonie słodyczy, która nigdy nie zaznała zawodu. Wciąż widziała u tego dobrego człowieka tkliwy uśmiech, który zdawał się być echem jej uśmiechu.
Pod wpływem tych obrazów cisnących się zbyt żywo na pamięć, oczy jej zwilgły; pomyślała, że nie dosyć kocha; w udręce swego dwuznacznego położenia widziała rodzaj haraczu nałożonego przez los na jej miłość. Wreszcie niezwyciężona ciekawość kazała jej dociekać po raz tysiączny, co za przyczyna może skazywać człowieka tak kochającego jak Roger do tego, aby kosztował jedynie tajemnego nielegalnego szczęścia. Roiła sobie tysiąc romansów, właśnie dlatego aby ominąć istotną przyczynę, którą zgadywała oddawna, ale w którą siliła się nie wierzyć. Wstała, wciąż tuląc uśpione dziecko, i udała się do jadalni, aby czuwać nad przygotowaniami do obiadu. Było to 6 maja r. 1822, rocznica wycieczki do Saint-Leu, w czasie której rozstrzygnęło się jej życie; to też co rok dzień ten był małem świętem ich serc. Karolina wskazała, jaką wziąć bieliznę stołową, oraz rzuciła okiem na zastawę. Dopełniwszy z rozkoszą tych starań, które tyczyły Rogera, złożyła córeczkę do zgrabnej kołyski, siadła na balkonie, i niebawem ujrzała kabrjolet, którym przyjaciel jej, doszedłszy pełni lat męskich, zastąpił dawne wykwintne tilbury. Nacieszywszy się pierwszym ogniem pieszczot Karoliny oraz małego urwisa, który go nazywał ojcem, Roger zbliżył się do kołyski, przyjrzał się śpiącej córeczce, ucałował ją w czoło i wydobył z kieszeni długi papier pokreślony czarnemi linjami.
— Karolino, rzekł, oto posag panny Eugenii de Bellefeuille.
Matka wzięła z wdzięcznością papier wartościowy, zapis na wielką Księgę renty państwowej.
— Czemu trzy tysiące renty dla Eugenji, gdy Karolkowi dałeś tylko tysiąc pięćset?
— Karolek, moja droga, będzie mężczyzną. Tysiąc pięćset franków mu wystarczy. Z tym dochodem dzielnemu człowiekowi nie grozi nędza. Gdyby, przypadkiem twój syn był nicponiem, nie chcę ułatwiać mu szaleństw: jeżeli będzie miał ambicję, ubóstwo zbudzi w nim chęć do pracy. Eugenja jest kobietą, musi mieć posag.
Ojciec zaczął się bawić z Karolkiem, którego pieszczotliwe wybuchy świadczyły o niekrępowanej swobodzie wychowania. Żaden strach przed ojcem nie niweczył tego uroku, który wynagradza ojcostwo za jego troski. Wesele tej małej rodziny było równie słodkie, jak szczere. Wieczorem, ku wielkiemu zdumieniu Karolka, magiczna latarnia rzuciła na białe płótno czar swoich tajemniczych obrazów. Niejeden raz niebiańska uciecha niewinnej istotki sprowadziła pusty śmiech na wargi Karoliny i Rogera. Kiedy później chłopiec poszedł spać, dziewczynka obudziła się, domagając się przyrodzonego pokarmu. Przy blasku lampy, przy kominku, Roger z upojeniem podziwiał słodki obrazek, jaki tworzyło dziecko wiszące u piersi Karoliny, białej i świeżej jak dopiero co rozkwitła lilja. Włosy jej rozsypały się tysiącem ciemnych pukli, z pod których zaledwie było widać jej szyję. Światło uwydatniało wszystkie wdzięki młodej matki, mnożąc na niej, dokoła niej, na jej sukniach i na dziecku owe malownicze efekty zrodzone z kombinacji świateł i cieni. Twarz tej spokojnej i milczącej kobiety wydała się Rogerowi tysiąc razy słodszą, niż kiedykolwiek; z czułością patrzał na te stulone i pąsowe wargi, z których nigdy nie wyszło swarliwe słowo. Ta sama myśl błyszczała w oczach Karoliny, która spoglądała na Rogera ukradkiem, czyto aby się nacieszyć wrażeniem, jakie na nim robi, czy też chcąc odgadnąć dalszy ciąg wieczoru.
Nieznajomy, który zrozumiał kokieterję tego subtelnego spojrzenia, rzekł z udanym smutkiem:
— Trzeba mi iść. Mam bardzo ważną sprawę do dokończenia i czekają mnie w domu. Obowiązek przedewszystkiem, nieprawdaż, kochanie?
Karolina przyglądała mu się z minką smutną i słodką zarazem, ale z tą rezygnacją, która nie tai bólu poświęcenia:
— Do widzenia, rzekła, idź. Gdybyś został jeszcze godzinę, nie wypuściłabym cię tak łatwo.
— Mój aniele, odparł z uśmiechem, mam trzy dni urlopu, i wszyscy myślą, że jestem o dwadzieścia mil od Paryża.
W kilka dni po rocznicy tego 6 maja, panna de Bellefeuille przybiegła rano na ulicę Saint-Louis, na Marais, modląc się w duchu, aby nie przybyła za późno do domu, gdzie bywała zwyczajnie raz na tydzień. Doniesiono jej właśnie, że matkę jej, panią Crochard, nawiedził nowy atak choroby, związanej z jej astmą i reumatyzmami. Podczas gdy dorożkarz popędzał konia, naglony przez Karolinę obietnicą hojnego napiwku, wystraszone staruszki, w których towarzystwie wdowa pędziła swoje ostatnie dni, sprowadziły księdza. Stara baletnica zajmowała wygodne i schludne mieszkanie na drugiem piętrze. Służąca pani Crochard nie wiedziała, że ta ładna panienka, do której pani chodziła często na obiad, jest jej rodzoną córką; to też jedna z pierwszych pobiegła po księdza, w nadziei, że ten duchowny będzie jej conajmniej równie pomocny co chorej. Pomiędzy jedną a drugą partyjką, lub też przechadzając się w tureckim ogrodzie, staruszki, z któremi pani Crochard ucinała codzienną gawędkę, zdołały obudzić w wystygłem sercu przyjaciółki niejakie skrupuły co do przeszłego życia, troskę o przyszłość, lęk przed piekłem, oraz nadzieję przebaczenia, opartą na powrocie do religji. Tego zatem uroczystego ranka trzy staruszki z ulicy Saint-François oraz Vieille-Rue-du-Temple rozgościły się w salonie, gdzie pani Crochard przyjmowała je co wtorek. Kolejno któraś z nich wstawała z fotela, aby usiąść przy łóżku i dotrzymywać towarzystwa biednej starej, oraz pokrzepiać ją ową kłamliwą nadzieją, jaką się łudzi umierających. Jednakże gdy koniec zdawał się bliski, a lekarz wezwany poprzedniego dnia nie czynił żadnej nadziei, trzy damy naradziły się, czy by nie wezwać panny de Bellefeuille. Wysłuchawszy poprzednio Franciszki, postanowiono, że pośle się posłańca na ulicę Taitbout, aby uprzedzić młodą krewną, której wpływ zdawał się tym czterem kobietom tak niebezpieczny: ale miały nadzieję, że posłaniec sprowadzi za późno osobę zajmującą tyle miejsca w sercu pani Crochard. Jeżeli to żeńskie trio pielęgnowało tak troskliwie panią Crochard, posiadającą niewątpliwych tysiąc talarów renty, to dlatego, że żadna z tych serdecznych przyjaciółek, nawet Franciszka, nie przypuszczała istnienia spadkobierców. Dostatek, jakim cieszyła się panna de Bellefeuille, której pani Crochard zgodnie ze starożytnemi obyczajami Opery i baletu — nie pozwalała sobie dawać słodkiego imienia córki, usprawiedliwiał niemal plan tych czterech kobiet, które chciały poprostu podzielić między siebie spadek po umierającej.
Niebawem jedna z wiedźm, która sprawowała straże, ukazała swą trzęsącą głowę i rzekła:
— Czas posłać po księdza Fontanon. Jeszcze dwie godziny, a już nie będzie zdolna napisać bodaj jednego słowa.
Stara bezzębna służąca pomknęła tedy i wróciła w towarzystwie czarnego człowieka. Wązkie czoło zdradzało małą duszę tego księdza. Pospolita fizjognomja, szerokie i obwisłe policzki, obfity podbródek świadczyły o samolubnym dobrobycie, przypudrowane włosy dawały mu wyraz obleśny, dopóki nie podniósł małych wypukłych czarnych oczu, które dosyć byłyby na miejscu pod brwiami Tatara.
— Księże proboszczu, rzekła Franciszka, bardzo dziękuję dobrodziejowi za jego rady, ale też, niech mi ksiądz wierzy, że ja bardzo troskliwie chodziłam koło tej zacnej kobiety.
Sługa o ciężkim kroku i stroskanej twarzy zamilkła, widząc, że drzwi od mieszkania są otwarte i że najwytrwalsza z trzech staruszek wystaje na schodach, aby pierwsza mówić ze spowiednikiem.
Duchowny wysłuchał cierpliwie wszystkich obleśnych i nabożnych słówek, zbliżył się i usiadł przy łóżku pani Crochard. Przyzwoitość, oraz pewne poczucie taktu kazało trzem damom i Franciszce pozostać w salonie. Wszystkie przybrały owe zbolałe miny, jakie jedynie pomarszczone twarze staruszek umieją oblekać z taką wprawą.
— Takie już moje nieszczęście! — westchnęła Franciszka głośno. Oto już czwarta pani, którą mi przychodzi pogrzebać. Pierwsza zostawiła mi sto franków dożywocia, druga pięćdziesiąt talarów, a trzecia tysiąc talarów w gotowiźnie. Po trzydziestu latach służby, to wszystko, czegom się dosłużyła.
Służąca skorzystała ze swego prawa kręcenia się po mieszkaniu, aby się schować w alkierzyku, skąd mogła słyszeć księdza.
— Widzę z przyjemnością, moja córko, rzekł ksiądz Fontanon, że jesteś przejęta szczerą pobożnością: nosisz na sobie świętą relikwię...
Pani Crochard uczyniła gest, który świadczył, że nie jest zupełnie przytomna, odsłoniła bowiem cesarski krzyż Legji Honorowej. Duchowny cofnął się o krok, widząc oblicze Cesarza: następnie zbliżył się do penitentki, która szeptała z nim coś tak cicho, że przez jakiś czas Franciszka nie słyszała ani słowa.
— O ja nieszczęśliwa, przeklęta, wykrzyknęła nagle stara, ojcze duchowny, nie opuszczaj mnie. Jakto, księże proboszczu, ksiądz sądzi, że ja będę musiała odpowiadać za duszę córki?
Ksiądz mówił zbyt cicho, a przepierzenie było zbyt grube, aby Franciszka mogła wszystko usłyszeć.
— Niestety, wykrzyknęła wdowa płacząc, ten zbrodniarz nie zostawił mi nic, czembym mogła rozporządzać. Biorąc moją biedną Karolinę, rozłączył nas, i wyznaczył mi jedynie trzy tysiące franków renty, których kapitał należy do córki.
— Pani ma córkę i ma tylko dożywocie! wykrzyknęła Franciszka, wpadając do salonu.
Trzy staruszki popatrzyły po sobie z głębokiem zdumieniem. Ta, której nos i broda, bliskie spotkania się z sobą, zdradzały największą doskonałość w obłudzie i sprycie, mrugnęła tylko; skoro zaś Franciszka wyszła, dała przyjaciółkom znak, który mówił:
— Ta dziewczyna to szczwana sztuka, figurowała już w trzech testamentach.
Zostały tedy, ale ksiądz ukazał się niebawem: rzekł słowo i czarownice pognały za nim po schodach, zostawiając Franciszkę samą z jej panią. Pani Crochard, której cierpienia wzmogły się okrutnie, daremnie dzwoniła na służącą; ta wołała tylko: „Idę! Już idę!“ Drzwi od szaf i komód otwierały się jedne po drugich tak, jakgdyby Franciszka szukała jakiegoś zagubionego biletu na loterję.
W chwili gdy atak dochodził ostatniego perjodu, panna de Bellefeuille przybiegła do łoża matki, aby ją obsypać pieszczotliwemi słowy.
— Och, biedna matko, jakaż ja występna! Ty cierpisz, a ja nie wiedziałam o tem, serce mi nie powiedziało! Ale oto jestem...
— Karolino...
— Co, mamo?
— One mi sprowadziły księdza.
— Ależ tu trzeba lekarza, rzekła panna de Bellefeuille. Franciszko, lekarza! Jak mogły te panie nie posłać po doktora!
— Sprowadziły mi księdza, powtórzyła stara, wydając westchnienie.
— Jak ona cierpi! i żadnych kojących ziółek, nic na stole.
Matka uczyniła nieznaczny ruch, ale bystre oko Karoliny zrozumiało go; zamilkła, aby jej dać mówić.
— Sprowadziły mi księdza, żeby mnie niby wyspowiadał. — Uważaj, Karolino, krzyknęła z trudem stara baletnica ostatnim wysiłkiem, ksiądz wydarł ze mnie nazwisko twego dobroczyńcy.
— A kto tobie mógł powiedzieć, mamo?
Stara oddała ducha, starając się przybrać sprytną minę. Gdyby panna de Bellefeuille była zdolna obserwować w tej chwili, byłaby ujrzała to, czego nie zobaczy nikt: śmiejącą się śmierć.
Aby zrozumieć sekret, kryjący się we wstępie do tej sceny, trzeba zapomnieć na chwilę jej aktorów, i wrócić do dawniejszych wydarzeń, z których ostatnie wiąże się ze śmiercią pani Crochard. Te dwie części stworzą wówczas jedną historję, która — taka jest właściwość paryskiego życia — wydała dwa różne dramaty.
Pod koniec listopada r. 1805, młody adwokat, liczący może lat dwadzieścia sześć, wychodził około trzeciej rano wielkiemi schodami z pałacu, gdzie mieszkał Wielki Kanclerz Cesarstwa. Przybywszy na dziedziniec, w balowym stroju, w dotkliwy mróz, nie mógł się wstrzymać od bolesnego wykrzyknika, w którym przebijał wszakże ów humor tak rzadko opuszczający Francuza: nie ujrzał bowiem przez kraty bramy pałacowej ani śladu dorożki, i nie usłyszał w oddali żadnego odgłosu kopyt końskich ani zachrypłego głosu dorożkarza. Od czasu do czasu rozlegał się w dziedzińcu tupot koni Wielkiego Sędziego, którego młody człowiek zostawił przy partyjce u Cambaceresa. Dziedziniec ten był zaledwie oświetlony latarniami powozu. Naraz młody człowiek uczuł, że go ktoś przyjacielsko klepie po ramieniu: odwrócił się, poznał Wielkiego Sędziego i skłonił się. W chwili gdy lokaj spuszczał stopień, były prawodawca Konwentu odgadł kłopot adwokata.
— W nocy wszystkie koty są szare, rzekł wesoło. Wielki Sędzia nie skompromituje się, podwożąc kawałek drogi pana adwokata. Zwłaszcza, dodał, jeżeli ten adwokat jest bratankiem dawnego jego kolegi, jednego ze świeczników owej wielkiej Rady Stanu, która dała Francji Kodeks Napoleoński.
Na uprzejmy gest najwyższej głowy wymiaru sprawiedliwości adwokat wsiadł do powozu.
— Gdzie pan mieszka? spytał minister, nim lokaj czekający rozkazu zatrzasnął drzwiczki.
— Quai des Augustins, Ekscelencjo.
Konie ruszyły i młody człowiek znalazł się sam na sam z ministrem, z którym napróżno usiłował nawiązać rozmowę w salonach Cambaceresa. Wielki Sędzia wyraźnie go unikał przez cały wieczór.
— No i cóż, panie de Granvillle, jest pan na pięknej drodze!
— Ależ, dopóki będę przy Waszej Ekscelencji...
— Ja nie żartuję, rzekł minister. Ukończył pan praktykę od dwóch lat, a obrona pańska w procesie Simeuse i d‘Hauteserre postawiły cię bardzo wysoko.
— Sądziłem aż do dziś, że moje oddanie tym nieszczęśliwym emigrantom zaszkodziło mi.
— Jest pan bardzo młody, rzekł minister poważnie. Ale, dodał po pauzie, bardzo się pan dziś podobał Arcy-Kanclerzowi. Niech pan wstąpi do służby sądowej, brakuje nam ludzi. Bratanek człowieka, któremu i ja i Cambaceres serdecznie jesteśmy oddani, nie powinien tkwić w adwokaturze dla braku protekcji. Pański wuj pomógł nam przebyć czasy bardzo burzliwe, a tego rodzaju usług się nie zapomina.
Minister zamilkł na chwilę.
— W najbliższym czasie, podjął, będę miał trzy wakujące miejsca w trybunale pierwszej instancji oraz przy apelacji w Paryżu, niech pan zajdzie wtedy do mnie, wybierze pan sobie miejsce, które ci będzie odpowiadało. Do tego czasu pracuj pan, ale nie pokazuj się u mnie na audjencjach. Po pierwsze jestem zawalony robotą, powtóre konkurenci pańscy odgadliby twoje intencje i mogliby ci zaszkodzić u szefa. Cambaceres i ja umyślnie nie odezwaliśmy się do pana ani słowa dziś wieczór, aby pana zabezpieczyć od niebezpieczeństw faworu.
W chwili gdy minister domawiał tych słów, powóz zatrzymał się na quai des Augustins. Młody adwokat podziękował gorąco szlachetnemu protektorowi za ofiarowane posady i zaczął się energicznie dobijać do drzwi, wiatr bowiem szczypał go po łydkach. Wreszcie stary odźwierny otworzył bramę, i, kiedy adwokat wchodził, krzyknął zachrypłym głosem:
— Panie Granville, jest list do pana.
Młody człowiek wziął list i starał się mimo zimna odczytać pismo przy blasku dogasającej latarni.
— To od ojca! wykrzyknął, biorąc świecę, którą odźwierny wreszcie zapalił. I wszedł szybko do mieszkania, aby odczytać następujący list:
„Weź extrapocztę; jeżeli możesz przybyć szybko, los twój jest zapewniony. Panna Aniela Bontemps straciła siostrę, jest teraz jedynaczką, a wiemy, że wpadłeś jej w oczko. Obecnie, pani Bontemps może jej zostawić jakieś czterdzieści tysięcy renty, nie licząc tego, co jej da w posagu. Przygotowałem grunt. Nasi przyjaciele zdziwią się, że stara szlachta łączy się z rodziną Bontemps. Stary Bontemps był to czerwony jakobin, który skupował za bezcen dobra narodowe. Ale popierwsze nabył jedynie łąki klasztorne, które nigdy nie wrócą do właścicieli, powtóre, skoro już splamiłeś tarczę zostając adwokatem, nie widzę czemu mielibyśmy się cofnąć przed tem dalszem ustępstwem na rzecz nowych pojęć. Panna będzie miała trzysta tysięcy franków, ja ci daję sto, majątek twojej matki wart jest pięćdziesiąt tysięcy talarów, lub koło tego. Mając takie oparcie, drogi synu, jeżeli wstąpisz na drogę sądowniczą, nie widzę, czemubyś nie miał zostać senatorem, jak inni. Szwagier mój, Radca Stanu, nie pomoże ci w tem, to pewna, ale nie jest żonaty: kiedyś będziesz jego spadkobiercą; gdybyś nie był senatorem sam z siebie, zostałbyś nim z dziedzictwa. Z tą chwilą znajdziesz się dość wysoko, aby się rozpatrzyć w wypadkach. Bądź zdrów, ściskam cię“.

Młody Granville położył się tedy, snując tysiączne projekty, jedne piękniejsze od drugich. Mając potężną protekcję Arcy Kanclerza, Wielkiego Sędziego i wuja swego, jednego z Twórców Kodeksu, miał zacząć karjerę na stanowisku, którego wszyscy zazdroszczą, przy pierwszym trybunale Cesarstwa, jako członek tego trybunału, z pośród którego Napoleon wybierał dostojników swego rządu. Co więcej wstępował do urzędu z majątkiem pozwalającym żyć na odpowiedniej stopie, na co nie byłoby starczyło skromnych pięć tysięcy franków dochodu po matce. Aby dopełnić tych mirażów ambicji obrazem szczęścia, przypomniał sobie naiwną twarzyczkę panny Anieli Bontemps, towarzyszki zabaw dziecinnych. Póki był jeszcze dzieckiem, rodzice nie sprzeciwiali się zażyłości z ładną córką sąsiada; ale kiedy, w czasie krótkich wakacji w Bayeux, rodzice jego, zawzięci na punkcie szlachectwa, spostrzegli jego sympatję do panienki, zabronili mu myśleć o niej. Od dziesięciu lat tedy, Granville widywał jedynie ukradkiem tę, którą nazywał swoją małą żoneczką. W tych chwilach, skradzionych czujnemu oku rodziny, zaledwie mogli wymienić parę słów, mijając się w kościele albo na ulicy. Najpiękniejsze ich dni to były te, kiedy, spotka wszy się na jakiejś wiejskiej zabawie, zwanej w Normadji asamblem, przyglądali się sobie ukradkiem. Podczas ostatnich wakacji, Granville widział dwa razy Anielę, a spuszczone oczy, smutna minka jego małej żoneczki kazały mu przypuszczać, że ona żyje pod uciskiem jakiegoś tajemnego despotyzmu.
Przybywszy o siódmej rano na stację pocztową, przy ulicy Notre-Dame-des-Victoires, młody adwokat znalazł na szczęście miejsce w extrapoczcie, która odjeżdżała w tej chwili do Caen. Nie bez głębokiego wzruszenia ujrzał wieże katedralne w Bayeux. Żadna nadzieja jego życia nie doznała jeszcze zawodu, serce jego rozkwitało pięknemi uczuciami, które ożywiają młodość. Po zbyt długiej uczcie powitalnej, z którą oczekiwał go ojciec i paru przyjaciół, niecierpliwy młodzieniec skierował się w stronę dobrze mu znanego domu przy ulicy Teinture. Serce biło mu mocno, kiedy ojciec, którego wciąż jeszcze nazywano w Bayeux hrabią de Granville, zapukał silnie do bramy, z której opadało łuskami zielone malowanie. Było około czwartej popołudniu. Młoda służąca we włóczkowym czepku pozdrowiła panów krótkim ukłonem i oznajmiła, że panie wrócą niebawem z nieszporów. Hrabia wraz z synem weszli do parterowej izby, która służyła za salon, a była podobna do rozmównicy klasztornej. Futrowanie z politurowanego orzecha zaciemniało ten pokój, w którym stało symetrycznie kilka wyściełanych krzeseł i staroświeckich foteli. Całą ozdobę kamiennego kominka stanowiło zielonkawe lustro, po którego obu stronach wyrastały kręte gałęzie owych staroświeckich świeczników, wyrabianych w epoce pokoju utrechckiego. Nawprost kominka młody Granville ujrzał olbrzymi krucyfiks z hebanu i kości słoniowej, za którym zatknięta była święcona palma. Trzy okna wychodziły na typowy prowincjonalny ogródek, o symetrycznych kwaterach oddzielonych szpalerami bukszpanu. Mimo to, było tam tak ciemno, że na ścianie nawprost okien zaledwie można było dojrzeć trzy kościelne obrazy, stworzone przez jakiś biegły pendzel i kupione z pewnością przez starego Bontemps w czasie Rewolucji. Stary Bontemps, piastujący wówczas godność naczelnika okręgu, nie zapominał nigdy o swoich interesach. Od starannie wywoskowanej posadzki aż do płóciennych firanek w zielone kraty, wszystko lśniło klasztorną czystością. Serce młodego człowieka ścisnęło się mimowoli w tej milczącej pustelni, w której żyła Aniela. Świetne salony paryskie oraz wir zabaw łatwo zatarły w jego pamięci obraz smutnych i cichych prowincjonalnych istnień: kontrast był tak gwałtowny, że Granville uczuł jakiś dreszcz. Opuścić wieczór u Combaceresa, gdzie życie płynęło tak szeroko, gdzie myśli szybowały tak górnie, gdzie chwała Cesarstwa odbijała się tak żywo, i spaść nagle w krąg tej ciasnoty, czyż to nie znaczyło dostać się z Włoch do Grenlandji?
— Żyć tutaj, to nie znaczy żyć, powiadał sobie, rozglądając się po tym salonie metodystów.
Stary hrabia, który spostrzegł zdumienie syna, ujął go za rękę, pociągnął ku oknu, przez które wpadało jeszcze trochę światła, i podczas gdy służąca zapalała świece w świecznikach, próbował rozproszyć chmury, jakie widok ten zgromadził na czole syna.
Słuchaj, moje dziecko, rzekł; wdowa po starym Bontemps jest wściekłą dewotką. Kiedy djabeł się starzeje... znasz przysłowie! Widzę, że się coś krzywisz na tutejszą atmosferę. Zatem powiem ci całą prawdę. Starą wzięli w obroty księża; wytłómaczyli jej, że zawsze jest czas przemycić się do nieba; aby zaś być pewniejszą świętego Piotra i jego kluczy, kupuje je. Chodzi codziennie na mszę, nieszpory, przystępuje co niedzielę do komunji, restauruje kaplice. Dała katedrze tyle ornatów, alb, kap, ustroiła baldachim tyloma piórami, że na ostatniej procesji Bożego Ciała było tyle ludzi, co jakby kogo wieszali, tak wszyscy chcieli zobaczyć postrojonych wspaniale księży i ich wyzłocone na nowo przybory. Toteż ten dom, to prawdziwa Ziemia święta. To ja nie pozwoliłem starej warjatce dać tych obrazów do kościoła. To Dominikino, Corregio i Andrea del Sarto, obrazy wielkiej ceny.
— Ale Aniela?... spytał żywo młody człowiek.
— Jeżeli się z nią nie ożenisz, Aniela jest stracona, rzekł hrabia. Nasi zacni apostołowie poradzili jej, aby została dziewicą i męczennicą. Z największym trudem zdołałem obudzić jej serduszko, mówiąc jej o tobie, gdy została jedynaczką; ale pojmujesz, że skoro się z nią ożenisz, zabierzesz ją do Paryża. Tam, zabawa, małżeństwo, teatr, wir paryskiego życia dadzą jej z łatwością zapomnieć o konfesjonałach, postach, włosienicach i mszach, któremi się wyłącznie żywią te panie.
— Ale czy pięćdziesiąt tysięcy funtów renty pochodzących z dóbr kościelnych nie wróci...
— Tum cię czekał! wykrzyknął hrabia z chytrą miną. Przez wzgląd na to małżeństwo (myśl bowiem, aby nazwisko Bontemps zaszczepić na drzewie genealogicznem Granvillów niemało połaskotała próżność starej), matka daje cały majątek na własność córce, zachowując sobie jedynie dożywocie. Toteż kler sprzeciwia się temu małżeństwu; ale kazałem ogłosić zapowiedzi, wszystko jest gotowe, i za tydzień będziesz bezpieczny od pazurów matki i jej księży. Będziesz miał najładniejszą pannę w całem Bayeux, trusię, z którą nie będziesz miał żadnych kłopotów, bo to osóbka z zasadami. Niedarmo się tyle umartwiała, jak oni to nazywają w swojej gwarze. Posty, modlitwy, a największe umartwienie, dodał ciszej, to matka.
Dyskretne pukanie do drzwi nakazało milczenie hrabiemu, który sądził, że to panie wracają. Ukazał się lokajczyk z zafrasowaną miną: onieśmielony widokiem obcych, dał znak służącej, która podeszła ku niemu. Chłopiec był odziany w niebieski kaftan z krótkiemi połami, które spadały mu na biodra; spodnie w białe i niebieskie prążki, włosy krągło obcięte: wyglądał na chłopca z chóru, tyle się malowało na jego twarzy owego wymuszonego nabożeństwa, jakiego nabywają wszyscy mieszkańcy domu; zarażonego dewocją.
— Panno Agato, czy pani wie, gdzie są książki na nabożeństwo do Najświętszej Panny? Panie z Kongregacji Serca Jezusowego urządzają dziś w kościele procesję.
Agata poszła po książki.
— Czy to jeszcze długo potrwa, mój mały zuchu, spytał hrabia.
— Och, co najwyżej pół godziny.
— Chodźmy się przyjrzeć, są tam ładne buziaki, rzekł ojciec. Zresztą odwiedzić katedrę, to nie może zaszkodzić!
Młody adwokat udał się za ojcem z niezdecydowaną miną.
— Co tobie? spytał hrabia.
— To, mój ojcze, że mam słuszność.
— Ale jeszcze nic nie powiedziałeś.
— Tak, ale pomyślałem, że ty, ojcze, zachowałeś dziesięć tysięcy franków renty ze swego dawnego majątku; zostawisz mi je jak najpóźniej, pragnę tego gorąco: ale, jeżeli mi chcesz dać sto tysięcy franków na niemądre małżeństwo, pozwolisz, że cię poproszę tylko o pięćdziesiąt tysięcy, abym uniknął nieszczęścia i cieszył się, zostając sobie kawalerem, majątkiem równym temu, jaki mogłaby mi przynieść panna Bontemps.
— Czyś ty oszalał?
— Nie, ojcze. Oto jak rzeczy stoją. Wielki Sędzia przyrzekł mi przedwczoraj miejsce w trybunale paryskim. Pięćdziesiąt tysięcy franków, razem z tem co posiadam i z moją płacą, dadzą razem dwanaście tysięcy franków rocznie. Wówczas będę miał widoki losu tysiąc razy świetniejsze, niż ten związek, równie ubogi w szczęście, jak zasobny w pieniądze.
— Widać to, rzekł ojciec z uśmiechem, że nie żyłeś za dawnej monarchji. Czy myśmy się kiedy kłopotali o taką drobnostkę, jak żona!...
— Ależ, ojcze, dziś małżeństwo stało się...
— Tam do licha, przerwał hrabia, więc wszystko to, co mi opowiadają starzy kamraci, to prawda? Zatem rewolucja przekazała nam swoje smutne obyczaje, i zatruła młodych ludzi wątpliwemi zasadami? Więc i ty, jak mój szwagier jakobin, zaczniesz mi prawić o narodzie, o moralności publicznej, o bezinteresowności? O mój Boże! gdyby nie siostry Cesarza, cóżby się z nami stało!
Ten krzepki jeszcze starzec, którego chłopi w jego majątku wciąż jeszcze nazywali panem na Granville, dokończył tych słów, wchodząc w sklepienia katerdy. Biorąc wodę święconą, zanucił aryjkę z opery Rózia i Franus, i poprowadził syna boczną nawą, zatrzymując się przy każdym filarze, aby się przyjrzeć w kościele rzędom głów, ściśniętych w szeregu, jak żołnierze na paradzie. Osobliwe nabożeństwo do Serca Jezusowego miało się właśnie rozpocząć. Panie należące do tej Kongregacji stały blisko chóru; hrabia wraz z synem skierowali się wtedy w tę stronę i przystanęli przy jednem z najsłabiej oświetlonych filarów, skąd mogli widzieć całą masę głów, podobnych do barwnej łąki, upstrzonej kwiatami. Naraz, o dwa kroki od młodego hrabiego de Granvillle, głos słodszy niż może być głos ludzkiej istoty, wzniósł się niby pierwszy słowik, który się ozwie po zimie. Mimo iż towarzyszyło mu tysiąc głosów kobiecych i dźwięk organów, głos ten poruszył jego nerwy tak, jakgdyby potrąciły je zbyt jaskrawe tony harmonijki.
Paryżanin odwrócił się i ujrzał młodą osobę z twarzą ukrytą pod szerokim kapeluszem z białej materji. Miał uczucie, że to tylko z niej płynie ta jasna melodja; mimo ciemnej merynosowej pelerynki, w którą była zatulona, zdawało mu się, że poznaje Anielę. Trącił ojca w ramię.
— Tak, to ona, rzekł hrabia spojrzawszy w kierunku wskazanym przez syna. Wskazał gestem bladą twarz starej, której oczy, silnie okolone czarną obwódką, dojrzały już przybyszów, mimo, że na pozór fałszywe jej spojrzenie nie opuściło książki do nabożeństwa. Aniela podniosła głowę w stronę ołtarza, jakgdyby wdechając przenikliwą woń kadzidła, którego kłęby dochodziły aż do niej. Przy tajemniczym blasku lampy, oświecającej nawę i kilku świec umocowanych przy filarach, młody człowiek ujrzał wówczas twarzyczkę, która osłabiła jego postanowienie. Kapelusik z białej mory okalał cudownie regularny owal twarzy; pod małą bródką z dołeczkiem zawiązana była atłasowa wstążka. Na wązkiem, ale bardzo wdzięcznem czole, blado-złote włosy rozdzielały się w dwa pasma i opadały na policzki niby cień liści na pęk kwiatów. Łuk brwi narysowany był z ową poprawnością, jaką podziwiamy na ładnych chińskich figurkach. Nos, prawie orli, posiadał kontur bardzo zdecydowany, a wargi podobne były do dwóch różowych linji z umiłowaniem nakreślonych delikatnym pendzlem. Blado-niebieskie oczy jaśniały niewinnością. Granville zauważył w tych oczach odcień milczącej surowości, ale przypisał ją nabożnym uczuciom, które ożywiały Anielę w tej chwili. Święte słowa modlitwy przechodziły między dwoma rzędami pereł, z których wskutek mrozu widać było wychodzącą jakgdyby mgłę woni. Bezwiednie młody człowiek nachylił się, aby odetchnąć tym boskim oddechem. Ruch ten zwrócił uwagę młodej dziewczyny; spojrzenia jej, skupione na ołtarzu, zwróciły się na Granville‘a. Mimo półmroku poznała towarzysza swego dziecięctwa: wspomnienie, silniejsze niż modlitwa, rozjaśniło jej twarz nadnaturalnym blaskiem; zaczerwieniła się. Adwokat zadrżał z radości, widząc, że nadzieje drugiego życia ustąpiły pokonane nadziejami miłości, a chwałę świątyni zaćmiły ziemskie wspomnienia. Ale tryumf jego trwał krótko. Aniela spuściła welon, odzyskała spokój i zaczęła śpiewać głosem, który nie zdradzał najmniejszego wzruszenia. Granville uczuł, że go ogarnia jedno pragnienie, wszystkie rozsądne myśli rozwiały się. Kiedy nabożeństwo się skończyło, niecierpliwość jego wzrosła do tego stopnia, że, nie czekając aż panie wrócą do domu, podszedł, aby się przywitać ze swą małą żoneczką. Nieśmiałe poznanie odbyło się w portyku katedry w obecności wiernych. Pani Bontemps zadrżała z dumy, przyjmując ramię hrabiego de Granville, który, zmuszony je podać wobec tylu świadków, zły był na syna o tak niewczesny pośpiech.
Przez dwa tygodnie, które upłynęły między oficjalną prezentacją wicehrabiego de Granville, a uroczystym dniem ślubu, narzeczony odwiedzał pilnie swoją przyszłą w ponurej rozmównicy, do której się przyzwyczaił. Te długie wizyty miały na celu poznanie charakteru Anieli, rozsądek bowiem ocknął się w nim szczęśliwie nazajutrz po owem spotkaniu. Prawie zawsze zastawał panienkę przy małym stoliczku z drzewa św. Łucji, zajętą własnoręcznem znaczeniem wyprawnej bielizny. Aniela nie mówiła nigdy pierwsza o religji. Kiedy młody adwokat zaczynał się bawić bogatym różańcem pomieszczonym w woreczku z zielonego aksamitu, kiedy oglądał ze śmiechem szkaplerze, Aniela z błagalnem spojrzeniem odbierała mu łagodnie różaniec, i, nie mówiąc słowa, chowała woreczek. Jeżeli czasami Granville pozwalał sobie na złośliwe wycieczki przeciw praktykom religji, ładna Normandka słuchała go z uśmiechem niezłomnego przekonania.
— Nie trzeba w nic wierzyć albo wierzyć we wszystko, czego Kościół uczy, odpowiadała. Czy pan chciałby, aby matka pańskich dzieci była istotą bez zasad? Nie. Któryż człowiek ośmieliłby się być sędzią między niedowiarkami a Bogiem? Żalem jakże ja mogę potępiać to, co Kościół uznaje?
Aniela przeniknięta była tak głęboką pobożnością, miłością bliźniego, spojrzenia jej zwracały się na młodego adwokata z takiem przejęciem, iż chwilami skłonny był podzielić religję swojej narzeczonej. Jej głębokie przekonanie, że idzie dobrą drogą, obudziło w sercu przyszłego sędziego wątpliwości, które ona starała się wyzyskać. Granville popełnił wówczas ten ogromny błąd, że wziął urok pożądania za urok miłości. Aniela była tak szczęśliwa, że może połączyć głos serca z głosem obowiązku, poddając się skłonności powziętej od dziecka, że omamiony adwokat nie wiedział, który z tych dwóch głosów był silniejszy. Czyż młodzi ludzie nie są skłonni zaufać przyrzeczeniom ładnej twarzyczki, wnosić z piękności rysów o piękności duszy? Jakieś nieokreślone uczucie każe im zawsze wierzyć, że doskonałość moralna idzie w parze z doskonałością fizyczną. Gdyby religja nie pozwoliła Anieli oddać się jej uczuciom, wyschłyby one niebawem w jej sercu niby roślina podlana śmiertelnym kwasem. Czy człowiek kochający i kochany wzajem mógł odkryć tak dobrze ukryty fanatyzm?
Oto historja uczuć młodego Granville w ciągu tych dwóch tygodni, pochłoniętych tak jak się pochłania książkę o zajmującem rozwiązaniu. Aniela, bacznie śledzona przez niego, wydała mu się najsłodszą z kobiet. Złapał się nawet na tem, iż czuł wdzięczność dla pani Bontemps, która, wszczepiając jej religijne zasady, przygotowała ją niejako do utrapień życia. To też, w dniu wybranym na podpisanie nieszczęsnego kontraktu, pani Bontemps kazała uroczyście przysiąc zięciowi, że będzie szanował praktyki religijne córki, że jej zostawi zupełną swobodę sumienia, że jej pozwoli komunikować, chodzić do kościoła, do spowiedzi, tak często jak będzie chciała, i nie będzie jej krępował w wyborze spowiednika. W tej uroczystej chwili Aniela spoglądała na swego przyszłego z twarzą tak czystą i niewinną, że Granville nie zawahał się złożyć żądanej przysięgi. Uśmiech wykwitł na wargach księdza Fontanon, bladego człowieka, który władał sumieniami w tym domu. Lekkiem skinieniem głowy panna Bontemps przyrzekła ukochanemu nie nadużywać nigdy tej wolności. Co się tyczy starego hrabiego, ten pogwizdywał z cicha jakąś aryjkę.
Po kilku dniach wypełnionych uroczystościami weselnemi tak, jak się to odbywa na prowincji, młodzi państwo Granville udali się do Paryża, dokąd powołała młodego prawnika nominacja na stanowisko przy Sądzie apelacyjnym. Kiedy się mieli rozejrzeć za mieszkaniem, Aniela użyła wpływu, jakiego miesiąc miodowy użycza każdej kobiecie, aby namówić męża na wielki parterowy apartament na rogu ulicy Vieille-Rue-du-Temple i Neuve-Saint-François. Główną racją wyboru było to, że dom znajdował się o dwa kroki od ulicy d‘Orleans, gdzie był kościół, a sąsiadował z małą kapliczką przy ulicy św. Ludwika.
— Dobra gospodyni lubi mieć zapasy, odparł śmiejąc się mąż.
Aniela zwróciła mu słusznie uwagę, że dzielnica Marais sąsiaduje z Pałacem Sprawiedliwości i że sędziowie, którym składali wizyty, mieszkają tam wszyscy. Spory ogród przemawiał również za tem mieszkaniem: gdyby Bóg im dał dzieci, miałyby gdzie zażywać świeżego powietrza. Dziedziniec był obszerny, stajnie piękne. Granville byłby wolał mieszkać gdzieś przy ulicy Chaussee d‘Antin, gdzie wszystko jest młode i żywe, gdzie moda błyszczy w całej swej świeżości, gdzie na bulwarach spotyka się wykwintną publiczność, skąd jest bliżej do teatru... Ale musiał ustąpić przymilnościom młodej kobiety, która prosiła o pierwsze ustępstwo; aby jej sprawić przyjemność, zagrzebał się na Marais.
Stanowisko pana de Granville wymagało usilnej pracy, tembardziej iż praca ta była dla niego nową. Zajął się przedewszystkiem urządzeniem swego gabinetu i uporządkowaniem biblioteki; rozgościł się w pokoju rychło zawalonym papierami i zostawił młodej żonie swobodę w urządzeniu mieszkania. Tem chętniej pchnął Anielę w te pierwsze kłopoty domowe — źródło tylu przyjemności i tylu wspomnień dla młodych kobiet! — iż wstydził się, że musi ją pozbawiać swej obecności częściej, niż na to pozwalają prawa miodowego miesiąca. Wreszcie generalny adwokat dał się żonie wyciągnąć z gabinetu, iżby mógł podziwiać całość umeblowania i urządzenia, które widział dotąd jedynie częściowo.
Jeżeli prawdą jest, w myśl starego przysłowia, że można osądzić kobietę widząc bramę jej domu, mieszkanie musi jeszcze wierniej malować i wyrażać jej naturę. Czy to że pani de Granville obdarzyła zaufaniem tapicerów bez gustu, czy że wycisnęła na wszystkiem swoje własne piętno, to pewna, że młodego urzędnika zdumiała oschłość i zimna uroczystość władające w jego domu. Nie było tam nic miłego, wszystko się tam kłóciło, nic nie cieszyło oka. Prostolinijność i ciasnota rozmównicy w Bayeux odżyły w jego domu, pod szerokiemi futrowaniami strojnemi w deseń bez gustu.
Pragnąc znaleść jakieś usprawiedliwienie dla żony, młody człowiek cofnął się, obejrzał jeszcze raz długi i wysoki przedpokój, którym wchodziło się do mieszkania. Buazerja była za ciemna; ciemno-zielony aksamit, który pokrywał ławeczki, czynił jeszcze surowszą tę ubikację, mało ważną, to prawda, ale która zawsze daje pojęcie o domu, tak samo jak z pierwszego zdania sądzimy o inteligencji człowieka. Przedpokój, to rodzaj przedmowy, która powinna wszystko zapowiadać, ale niczego nie przyrzekać.
Młody adwokat pytał sam siebie, czy to żona mogła wybrać staroświecką lampę zawieszoną w środku tej nagiej sali, wyłożonej białym i czarnym marmurem, a obitej papierem, na którym były przedstawione kopczyki kamieni poprzerastanych zielonym mchem. Bogaty ale stary barometr wisiał na jednej ze ścian, jakby dla uwydatnienia jej pustki.
Młody człowiek spojrzał na żonę. Zdawała się tak rada z czerwonych galonów zdobiących perkalikowe firanki, tak rada z barometru i z obyczajnego posążku strojącego wielki staroświecki piec, że nie zdobył się na to okrucieństwo, aby rozpraszać jej złudzenia. Zamiast potępić żonę, Granville potępił samego siebie; on to powinien był kierować pierwszemi krokami młodej dziewczyny, chowanej w Bayeux! Czego się można było spodziewać po młodej kobiecie, która wzdrygała się na widok gołych nóg karjatydy i która odpychała świecznik, kandelabr, wszelki sprzęt, skoro ujrzała na nim nagi tors egipski? W tej epoce, szkoła Dawida dochodziła do szczytu swej chwały; wszystko we Francji powtarzało jego nieskazitelny rysunek oraz jego zamiłowanie do starożytnych form, które uczyniło z jego malarstwa jakgdyby barwną rzeźbę. Nic ze zbytku Cesarstwa nie uzyskało prawa obywatelstwa w domu pani de Granville. Olbrzymi kwadratowy salon zachował biel i spełzłe złoto, które go stroiły za Ludwika XV. Architekt rozsiał tam obficie owe nieznośne krateczki i festony, owoc jałowej płodności ówczesnych rysowników. Gdybyż przynajmniej panowała tam harmonja, gdybyż meble zachowały ową falistą linję, wprowadzoną w modę przez zepsuty smak Bouchera! Dom Anieli przedstawiałby wówczas jedynie zabawny kontrast młodych ludzi, żyjących w dziewiętnastym wieku tak, jakgdyby byli z ośmnastego; ale były tam na każdym kroku pocieszne sprzeczności. Na konsolach, zegarach, świecznikach widniały owe godła wojenne, które Paryż tak ukochał dzięki tryumfom Cesarstwa. Te greckie kaski, te skrzyżowane rzymskie miecze, te puklerze zrodzone z wojennego zapału i zdobiące wówczas meble najiej pokojowe, nie godziły się zgoła z delikatnemi arabeskami z epoki pani de Pompadour. Dewocja wytwarza jakąś uprzykrzoną pokorę, która nie wyklucza pychy. Czy to przez skromność, czy z usposobienia, pani de Granville miała widoczną odrazę do miłych i jasnych barw. Może myślała, że purpurowy i brunatny kolor odpowiadają godności sędziego? Ale jakim cudem dziewczyna włożona do surowego życia mogłaby wymarzyć owe rozkoszne kanapki, które nasuwają złe myśli, owe wykwintne i zdradzieckie buduary, w których rodzą się pokusy grzechu?
Biedny sędzia był w rozpaczy. Z tonu, jakim potwierdził zachwyty żony, spostrzegła, że nic mu się nie podoba. Była tak zgryziona, że się jej nie powiodło! Zakochany mąż ujrzał w tem strapieniu dowód miłości, zamiast widzieć w niem ranę miłości własnej. Młoda dziewczyna, z dnia na dzień wyrwana z prowincjonalnej miernoty, niezdolna do zalotności, do paryskiego wykwintu, czyż mogła lepiej sobie dać rady? Sędzia wolał raczej złożyć winę na rzemieślników, niż wyznać przed sobą prawdę. Gdyby był mniej zakochany, odgadłby, iż kupcy, tak bystrzy w przenikaniu klientów, błogosławili niebo, że im zesłało młodą dewotkę bez gustu, aby im dopomóc w pozbyciu się niemodnych resztek. Pocieszył tedy swą ładną Normandkę.
— Szczęście, droga Anielo, nie zależy od mebli; znajduje się je w słodyczy, dobroci i miłości żony.
— Wszak to mój obowiązek kochać cię, i nigdy obowiązek nie był mi tak miły, odparła łagodnie Aniela.
Natura pomieściła w sercu kobiety taką potrzebę podobania się, taką potrzebę miłości, że nawet u młodej dewotki myśl o przyszłości i o zbawieniu duszy musi ustąpić pierwszym słodyczom małżeństwa. To też od kwietnia do zimy małżonkowie żyli w doskonałej harmonji. Miłość i praca mają tę zaletę, że czynią człowieka obojętnym na rzeczy zewnętrzne. Zmuszony spędzać pół dnia w sądzie, powołany do rozstrząsania spraw tyczących życia lub losu drugich, Granville mniej niż kto inny mógł zauważyć pewne rzeczy w swojem domowem ognisku. Jeżeli w piątek obiad był postny, on zaś daremnie żądał kawałka mięsa, żona, której Ewangelja broniła wszelkiego kłamstwa, umiała wszakże za pomocą drobnych wybiegów (dozwolonych w interesie religji), złożyć swój rozmyślny uczynek na roztrzepanie lub przypadek. Usprawiedliwiała się kosztem kucharza, niekiedy wręcz łajała go. W tej epoce młodzi sędziowie nie przestrzegali jeszcze, jak dziś, postów, suchych dni i wigilji, toteż Granville nie zauważył zrazu perjodyczności tych postnych obiadów. Żona umiała zresztą urozmaicić je za pomocą przewrotnych sztuczek: sarcelki, kurki wodne, pasztet z ryby, przyprawy które oszukiwały smak. Sędzia żył tedy, nie wiedząc o tem, bardzo po katolicku, i zdobywał niebo incognito. W powszednie dni nie wiedział, czy żona chodzi na mszę czy nie; w niedzielę, przez uprzejmość, towarzyszył jej do kościoła, jakgdyby chcąc się odwdzięczyć za to, że dlań poświęca niekiedy nieszpory: nie odrazu tedy poznał surowość praktyk religijnych żony. Ponieważ w lecie teatr był niemożliwy z powodu upałów. Granville nie miał nawet sposobności proponować żonie jakiejś modnej sztuki; tak więc ważna kwestja teatru nie przyszła do głosu. Wreszcie, w pierwszych chwilach małżeństwa, do którego skłoniła mężczyznę uroda panny, nie bywa on zbyt wyszukanym w swoich rozkoszach. Człowiek młody jest bardziej łakomcem niż smakoszem; samo posiadanie zresztą ma swój urok. Jak poznać chłód, godność lub wstrzemięźliwość kobiety wówczas, gdy jej użyczamy własnych naszych upojeń, wówczas gdy płoni się ogniem ożywiającym nas samych? Trzeba dojść do niejakiego ostudzenia małżeńskiego, aby zauważyć, że dewotka oczekuje miłości ze skrzyżowanemi rękami. Granville czuł się tedy dosyć szczęśliwym, aż do chwili, w której nieszczęsny wypadek wpłynął na losy jego małżeństwa.
W listopadzie r. 1808, kanonik przy katedrze w Bayeux, który niegdyś kierował sumieniem pani Bontemps i jej córki, przybył do Paryża, wiedziony ambicją uzyskania probostwa w stolicy. Stanowisko to uważał może za stopień do infuły. Obejmując dawną władzę nad swą owieczką, zadrżał, widząc ją tak zmienioną w paryskiej atmosferze: postanowił ściągnąć ją z powrotem do swej zimnej owczarni. Przerażona upomnieniami ex-kanonika, człowieka mniej więcej trzydziestoośmioletniego, który wnosił w paryski kler, tak pełen tolerancji i tak oświecony, ów fanatyzm katolicyzmu z prowincji, ową nieugiętą bigoterję, której niezliczone wymagania pętają tak silnemi węzłami lękliwą duszę, pani de Granville skruszyła się i wróciła do dawnego jansenizmu. Byłoby nużącem szczegółowo malować wydarzenia, które wniosły nieznacznie nieszczęście w tę rodzinę: wystarczy opowiedzieć fakty, nie grupując ich ściśle wedle porządku epok. Pierwsze nieporozumienie małżonków było dość znamienne. Kiedy Granville wprowadził żonę w świat, zgodziła się bywać na poważnych zebraniach, na obiadach, koncertach w domach urzędników wyżej postawionych od jej męża w hierarchji sądowej, ale umiała wymawiać się migreną za każdym razem, kiedy chodziło o bal. Jednego dnia, Granville, zniecierpliwiony temi chorobami na zawołanie, ukrył list, który oznajmiał bal u pewnego Radcy Stanu, zmylił żonę ustnem zaproszeniem i, pewnego wieczoru, kiedy zdrowie jej nie pozostawiało nic do życzenia, wprowadził ją na wspaniałą zabawę.
— Moja droga, rzekł za powrotem, widząc na jej twarzy smutek, który go uraził, rola kobiety, twoje stanowisko, majątek, nakładają obowiązki, z których żadne prawo boskie nie może cię uwolnić. Czyż nie jesteś chwałą swojego męża? Powinnaś tedy iść na bal, kiedy ja idę i wystąpić jak się należy.
— Ależ, mój drogi, cóż było złego w mojej tualecie?
— Chodzi o twoją minę, moje dziecko. Kiedy młody człowiek zbliża się do ciebie i zagadnie cię, stajesz się tak poważna, że żartowniś mógłby z tego wnosić o kruchości twej cnoty. Rzekłby ktoś, iż się obawiasz, że uśmiech cię skompromituje. Wyglądasz, jak byś prosiła Boga o przebaczenie za grzechy, które się popełnia dokoła ciebie. Świat, moja droga, to nie klasztor. Ale, kiedy mówisz o tualecie, powiem ci, że również twoim obowiązkiem jest przestrzegać mód i zwyczajów świata.
— Czy chcesz, abym pokazywała moje ciało, jak te bezwstydne kobiety, które się gorsują tak, iż można zapuszczać bezwstydne spojrzenia w ich...
— Jest różnica, przerwał Granville, między obnażaniem całego biustu a zgrabnem wycięciem. Nosisz potrójny rząd tiulowych szlarek, które zakrywają ci szyję aż po brodę, Możnaby rzec, żeś specjalnie prosiła krawcową, aby zepsuła całą linję twoich ramion i biustu, tak jak kokietka stara się, aby suknia rysowała jej najtajniejsze wdzięki. Wszyscy żartowali sobie z tej obfitości fałdów, z całej tej przesadnej surowości. Byłoby ci bardzo przykro, gdybym ci powtórzył wszystkie koncepty, jakie obiegły o tobie.
— Ci, którym się podobają te bezeceństwa, nie będą ponosili odpowiedzialności za nasze winy, odparła sucho młoda kobieta.
— Nie tańczyłaś, spytał Granville.
— Nie będę tańczyła nigdy, odparła.
— A gdybym ci powiedział, że powinnaś tańczyć? odparł żywo sędzia. Tak, powinnaś trzymać się mody, nosić kwiaty we włosach, djamenty. Pomyśl, moja droga, że ludzie bogaci, a my jesteśmy bogaci, obowiązani są podtrzymywać w kraju zbytek. Czy nie lepiej wspierać przemysł, niż pchać pieniądze w księży i jałmużny?
— Mówisz jak prawnik, rzekła Aniela.
— A ty jak ksiądz, odparł żywo.
Dyskusja się zaogniła. Odpowiedzi pani de Granville, zawsze słodkie i wygłaszane głosem jasnym jak głos kościelnego dzwoneczka, odznaczały się uporem, który zdradzał wpływ księży. Powołując się na prawa, jakie jej dało przyrzeczenie męża, oświadczyła, że spowiednik zabronił jej chodzić na bale. Sędzia próbował jej dowieść, że ten ksiądz przekracza przepisy Kościoła. Ta wstrętna teologiczna dysputa powtórzyła się o wiele ostrzej jeszcze, kiedy Granville chciał zaprowadzić żonę do teatru. Wreszcie sędzia, jedynie w zamiarze sparaliżowania zgubnego wpływu ex-kanonika, zachęcił żonę, aby napisała do kancelarji papieskiej w Rzymie, z zapytaniem czy żona może, nie narażając swego zbawienia, gorsować się, chodzić na bale i do teatru, aby sprawić przyjemność mężowi. Odpowiedź czcigodnego Piusa VII nadeszła niebawem: papież potępiał stanowczo opór żony i ganił spowiednika. List ten, prawdziwy katechizm małżeński, zdawał się podyktowany tkliwym głosem Fenelona, którego wdzięk i słodycz przebijały w tem piśmie.
„Kobieta jest wszędzie na swojem miejscu, gdzie ją zaprowadzi małżonek. Jeżeli popełni grzech z jego rozkazu, nie ona odpowie zań kiedyś“.
Te dwa ustępy z homelji papieskiej sprawiły, że pani de Granville i jej spowiednik pomówili papieża o bezbożność. Ale zanim to breve nadeszło, sędzia spostrzegł ścisłość, z jaką żona narzucała mu w dnie postne przepisy Kościoła i nakazał służbie, aby mu podawała z mięsem przez cały rok. Mimo przykrości żony, Granville, który zresztą nie wiele dbał o to, czy pości czy nie, utrzymywał ten rozkaz z męską nieugiętością. Czyż najsłabsza myśląca istota nie czuje się draśnięta w swoich najdroższych uczuciach, kiedy spełnia z przymusu to, co byłaby uczyniła sama z siebie? Ze wszystkich tyranji, najnienawistniejsza jest ta, która odejmuje duszy zasługę uczynków i myśli: człowiek wówczas abdykuje, a nie zaznał panowania! Najsłodsze do wymówienia słowo, najsłodsze do wyrażenia uczucia, zamierają, kiedy są nakazane.
Niebawem młody sędzia doszedł do tego, iż zaprzestał przyjmować przyjaciół, wyrzekł się dawania obiadów lub zabaw: dom był jak obleczony krepą. Dom, którego pani jest dewotką, przybiera zupełnie osobliwy charakter. Tak samo jak najdobroduszniejszy człowiek, skoro wstąpi do żandarmerji, będzie miał minę żandarma, tak samo ludzie, którzy się oddają pobożnym praktykom, nabierają wspólnej fizjognomji. Spuszczone oczy, pokora, namaszczenie, wszystko to obleka się w liberję obłudy, którą szalbierze umieją doskonale naśladować. Przytem dewotki tworzą rodzaj republiki, znają się między sobą wszystkie. Służba, którą sobie polecają wzajem, stanowi niby oddzielną rasę: hodują ją, jak ci amatorowie, którzy nie przyjmą do stajni konia, o ile rodowód nie jest w zupełnym porządku. W domu dewotki wszystko nacechowane jest jakimś brakiem wdzięku. Panuje tam atmosfera sknerstwa i tajemnicy, jak w domu lichwiarza, oraz ta przepojona kadzidłem wilgoć, mroźna jak w kaplicy. Ta małostkowa regularność, to ubóstwo myśli, które przebija we wszystkiem, da się wyrazić tylko jednem słowem, a mianowicie bigoterja. W tych ponurych i nieubłaganych domach bigoterja maluje się w meblach, rycinach, bigocka jest tam mowa, bigockie milczenie, bigockie twarze. Przeobrażenie rzeczy i ludzi w bigoterję to jest jakaś niewytłómaczona tajemnica, ale to jest fakt. Każdy mógł zauważyć, że bigoci nie chodzą, nie siadają, nie mówią tak jak inni ludzie. Wszystko jest u nich nienaturalne. Nikt się u nich nie śmieje; sztywność, symetrja władają we wszystkiem, od czepeczka pani domu aż do poduszeczki do szpilek. Spojrzenia są tam nieszczere, ludzie podobni są do cieniów, a pani domu siedzi niby na tronie z lodu.
Pewnego ranka biedny Granville zauważył z bólem i smutkiem wszystkie oznaki bigoterji w swoim domu. Zdarzają się w świecie pewne symptomy, w których przejawiają się te same skutki, mimo że wydały je inne przyczyny. Nuda zakreśla dokoła tych nieszczęsnych domów spiżowy krąg, zamykający grozę pustyni i bezmiar nudy. Małżeństwo jest wówczas nie grobem ale czemś gorszem: klasztorem. W tej lodowatej atmosferze sędzia przyjrzał się chłodno żonie, zauważył, nie bez wielkiej przykrości, ciasnotę pojęć, która zdradzała się w sposobie, w jaki włosy wyrastały na jej niskiem i lekko wklęsłem czole. W doskonałej regularności rysów spostrzegł coś dziwnie zdecydowanego, sztywnego. Niebawem owa udana słodycz, która go uwiodła, stała mu się wstrętna. Odgadł iż kiedyś, w razie jakiegoś nieszczęścia, te cienkie wargi mogłyby mu powiedzieć: „To dla twojego dobra, mój drogi“.
Twarz pani de Granville przybladła i nabrała wyrazu powagi, zabijającej wesołość u każdego, kto się do niej zbliżył. Czy ta zmiana spełniła się pod wpływem ascetycznych praktyk dewocji — która nie jest pobożnością, tak samo jak skąpstwo nie jest oszczędnością, — czy też było wytworem oschłości wrodzonej duszom bigotów? Trudno byłoby rozstrzygnąć. Piękność bez wyrazu jest może szalbierstwem. Niezmącony uśmiech, w jaki młoda kobieta oblekała twarz, ilekroć patrzała na męża, zdawał się u niej jezuicką formułą szczęścia, którą, w swojem mniemaniu, czyniła zadość wszystkim obowiązkom małżeństwa. Miłosierdzie jej raniło, jej piękność bez duszy zdawała się potwornością tym, co ją znali, najsłodsze jej słowo niecierpliwiło. Była posłuszna nie uczuciom, ale obowiązkom. Są wady, które u kobiety mogą ustąpić pod wpływem energicznej lekcji danej przez doświadczenie albo przez męża; ale nic nie zdoła zwalczyć tyranji fałszywych pojęć religijnych. Wiekuista szczęśliwość, przeciwważona na szali światowej przyjemności, tryumfuje nad wszystkiem i pozwala wszystko znieść. Czyż to nie jest ubóstwiony egoizm, ja sięgające poza grób? To też papież przegrał sprawę przed trybunałem nieomylnego kanonika i młodej dewotki. Nie mylić się nigdy, to jedno z uczuć, które w tych despotycznych duszach zastępuje wszystkie inne. Wywiązała się tajemna walka między pojęciami dwojga małżonków; ale młody sędzia znużył się niebawem. Któryż mężczyzna, jakiż charakter oprze się widokowi twarzy miłośnie obłudnej, oraz kategorycznej nauce, przeciwstawionej najdrobniejszemu życzeniu? Co począć wobec kobiety, która posługuje się twoją miłością, aby chronić własną bezczułość, która jest zdecydowana pozostać łagodnie nieugiętą, kiedy gotuje się z rozkoszą do roli ofiary i patrzy na męża jak na bicz boży, jak na dopust, którego utrapienia oszczędzają jej mąk czyśćcowych? Jakiż obraz mógłby dać pojęcie o tych kobietach, które każą znienawidzić cnotę, przesadzając najświętsze przepisy religji, religji streszczonej przez św. Jana w słowach: „Kochajcie się nawzajem“?
Jeżeli w magazynie znajdował się jeden kapelusz skazany na to, aby spełzł na wystawie lub też powędrował gdzieś na Wyspy, Granville mógł być pewien, że żona się w niego ustroi. Jeżeli się znalazła jakaś materja niewydarzona w kolorze lub w rysunku, ona się w nią ubierała. Te biedne dewotki są rozpaczliwe w swojej tualecie! Brak smaku, to jedna z wad nieodłącznych od fałszywej dewocji. To też w tych szczegółach domowych, które wymagają największego życia, Granville był samotny. Bywał sam w świecie, na zabawach, w teatrze. Nic w domu nie było mu miłe. Wielki krucyfix, wiszący między łóżkiem jego a żony, był jakby symbolem jego losu. Czyż nie wyobraża on bóstwa wydanego na śmierć? Kość słoniowa tego krucyfiksu była mniej zimna niż Aniela krzyżująca swego męża w imię cnoty. Między temi dwoma łóżkami narodziło się nieszczęście: Aniela widziała w słodyczach małżeństwa, tylko obowiązek. Tam, pewnej środy popielcowej, wyłoniła się kwestja przestrzegania postu: blade i martwe oblicze, które oschłym głosem nakazało post zupełny. Tym razem Granville nie zdobył się już na to, aby pisać do papieża, dla uzyskania wyroku konsystorza co do sposobu przestrzegania wielkiego postu, suchych dni, oraz wigilji uroczystych świąt.
Nieszczęście młodego sędziego było bez miary. Nie mógł się nawet skarżyć, cóż mógłby powiedzieć? Miał żonę młodą, ładną, oddaną swoim obowiązkom, cnotliwą, wzór wszelkich cnót! Co rok wydawała na świat dziecko, karmiła wszystkie sama i wychowywała je w najlepszych zasadach. Miłosierną Anielę obwołano aniołem. Stare kobiety, tworzące jej kółko (w owej epoce młode kobiety nie wpadły jeszcze na myśl, aby się pogrążać w dewocji dla dobrego tonu), podziwiały poświęcenie pani de Granville; uważały ją, jeżeli nie za dziewicę, to conajmniej za męczennicę. Obwiniały nie skrupuły kobiety, ale barbarzyńską płodność męża. Stopniowo, Granville przywalony pracą, pozbawiony przyjemności, zmęczony światem, w którym błąkał się samotnie, popadł, mając ledwie trzydzieści dwa lata, w najokropniejszy marazm. Życie stało mu się wstrętne.
Mając zbyt wysokie pojęcie o obowiązkach swego stanowiska, aby dawać przykład nieprawidłowego życia, próbował się zagłuszyć pracą: zabrał się do pisania wielkiego prawniczego dzieła. Ale niedługo cieszył się tą klasztorną samotnością w jakiej się chciał zamknąć. Kiedy niebiańska Aniela spostrzegła, że mąż stroni od zabaw i pracuje pilnie w domu, zamierzyła go nawrócić. Zgryzotą jej było to, że mąż ma pojęcia niedość chrześcijańskie. Płakała nieraz, myśląc, że gdyby umarł, umarłby bez ostatecznej skruchy, nie zostawiając jej żadnej nadziei wyrwania go z płomieni piekielnych.
Granville stał się tedy pastwą ciasnych pojęć, czczych dowodzeń, wąskich myśli, zapomocą których żona, przekonana, że odniosła zwycięstwo, próbowała uzyskać drugie, sprowadzając go na łono Kościoła. To był ostatni cios! Cóż bardziej przygnębiającego, niż te głuche walki, w których upór dewotki chciał pokonać djalektykę sędziego? Cóż okropniejszego, niż te dotkliwe szpileczki, gorsze dla ludzi żywych niż cios sztyletu? Granville uciekał z domu, gdzie wszystko było mu nieznośne. Dzieci, ugięte pod zimnym despotyzmem matki, nie śmiały iść z ojcem do teatru. Granville nie mógł im dać zakosztować żadnej uciechy, nie ściągając na nich kar straszliwej matki. Ten człowiek, tak tkliwy z natury, doszedł do obojętności, do egoizmu gorszego niż śmierć. Ocalił przynajmniej synów z tego piekła, oddając ich wcześnie do kolegjum i zastrzegając sobie prawo kierowania nimi. Rzadko mięszał się między córki a matkę, ale postanowił wydać je za mąż, skoro tylko dojdą wieku małżeństwa. Gdyby chciał powziąć jakąś heroiczną decyzję, nicby go nie usprawiedliwiło: żona, wsparta potężnym orszakiem starych bab, sprawiłaby, że cały świat byłby go potępił. Granville nie miał tedy innej drogi, jak tylko żyć w zupełnej samotności. Ugiął się pod jarzmem nieszczęścia; rysy jego, zwarzone zgryzotą i pracą, stały się wstrętne jemu samemu. Stracił nadzieję, aby mógł znaleźć jakąś pociechę, kobiet z towarzystwa lękał się.
Pouczająca historja tego smutnego małżeństwa nie przedstawia, w ciągu owych piętnastu lat, między rokiem 1806 a 1821, żadnej sceny, którąby warto było przytoczyć. Pani de Granville została zupełnie ta sama z chwilą, gdy postradała serce męża, co w dniach kiedy mieniła się szczęśliwą. Odprawiała nowenny, prosząc Boga i świętych, aby ją oświecili, przez jakie błędy stała się niemiła mężowi, i wskazali środki odzyskania zbłąkanej owieczki. Ale im modły jej były żarliwsze, tem rzadziej Granville pojawiał się w domu. Blisko od pięciu lat, Generalny Adwokat, któremu Restauracja powierzyła wysokie funkcje, przeprowadził się do antresoli nowego pałacu, aby jak najmniej stykać się z hrabiną. Co rano odbywała się scena, która, jeżeli wierzyć plotkom, powtarza się w niejednem małżeństwie, zrodzona z niezgodności charakterów, z chorób moralnych lub fizycznych, lub też z przywar wiodących wiele małżeństw ku nieszczęściom opisanym w tej historji.
Zatem, około ósmej rano, pokojówka, dosyć podobna do zakonnicy, dzwoniła do mieszkania hrabiego de Granville. Wprowadzona do salonu, poprzedzającego gabinet sędziego, powtarzała lokajowi, zawsze tym samym tonem, wczorajsze zlecenie:
„Jaśnie pani pyta pana hrabiego, czy dobrze spędził noc, i czy będzie miała przyjemność widzieć go u siebie na śniadaniu.
— Jaśnie pan, odpowiadał lokaj, wracając z pokoju pana, każe się kłaniać pani hrabinie i prosi, aby mu wybaczyła, ale ważne sprawy każą mu spieszyć do sądu“.
W chwilę potem pokojówka zjawiała się znowu i pytała w imieniu pani, czy będzie miała szczęście oglądać pana hrabiego przed wyjściem.
„Już wyszedł“, odpowiadał lokaj, gdy często kabrjolet stał jeszcze w dziedzińcu.
Ten djalog przez ambasadora stał się codziennym ceremoniałem. Lokaj hrabiego de Granville, faworyt pana, który był przyczyną niejednej sprzeczki małżeńskiej dla swego braku religji i zbytniej swobody obyczajów, udawał się często do gabinetu, gdzie pana już nie było, i przynosił zwyczajną odpowiedź. Strapiona małżonka zawsze czyhała na powrót męża; wystawała na ganku, aby się znaleźć w chwili gdy przechodzi i zjawić się przed nim jak wyrzut. Małostkowa dokuczliwość, właściwa mniszym usposobieniom, stanowiła grunt charakteru pani de Granville, która, licząc wówczas trzydzieści pięć lat, wyglądała na czterdzieści. Kiedy, zmuszony względami decorum, Granville odzywał się do żony lub zostawał w domu na obiedzie, ona, szczęśliwa, że może mu narzucić swoją obecność, swoją słodko-kwaśną rozmowę i nieznośną nudę bigockiego towarzystwa, siliła się wówczas przymawiać mu wobec służby i wobec swoich miłosiernych przyjaciółek. Niedawno ofiarowano hrabiemu de Granville, obecnie bardzo dobrze notowanemu u Dworu, prezydenturę sądu apelacyjnego: prosił ministra, aby go zostawiono w Paryżu. Odmowa ta, której przyczyny znał jedynie minister sprawiedliwości, nasunęła najdziwaczniejsze przypuszczenia serdecznym przyjaciółkom oraz spowiednikowi hrabiny. Granville, mający sto tysięcy franków renty, należał do jednej z najlepszych rodzin w Normandji: nominacja jego na prezydenta była szczeblem do Parostwa: skąd ten brak ambicji? Czem wytłómaczyć poniechanie wielkiego prawniczego dzieła? Skąd to zbłąkanie, które od sześciu lat blisko uczyniło go obcym domowi, rodzinie, pracy, wszystkiemu co mu było najdroższe?
Spowiednik hrabiny, który w apetycie na infułę liczył tyleż na poparcie domów, w których władał, co na usługi oddane kongregacji, której był jednym z najgorliwszych popleczników, był zbity z tropu odmową hrabiego. Zapuścił się w potwarcze domysły: jeżeli hrabia ma taki wstręt do prowincji, to może dlatego, że lęka się przymusu obyczajnego życia, jaki ona nakłada? Zniewolony dawać przykład dobrych obyczajów, wróciłby może do żony, od której jedynie występna namiętność może go oddala? Czy kobieta tak czysta jak pani de Granville domyśli się kiedy wybryków męża?... Dobre przyjaciółki powtórzyły te przypuszczenia jako fakty. Panią de Granville ugodziło to jak grom. Nie mając pojęcia o obyczajach wielkiego świata, nie znając miłości i jej szaleństw, Aniela uważała hrabiego de Granville za niezdolnego do błędów, które dla wszystkich kobiet są zbrodnią. Kiedy hrabia zaprzestał żądać od niej czegokolwiek, wyobraziła sobie, że to ostudzenie męża jest rzeczą naturalną. Ponieważ dała mu wszystko, do czego serce jej było zdolne, domysły zaś spowiednika niweczyły doszczętnie złudzenia, jakiemi karmiła się dotąd, wzięła w obronę męża: ale nie mogła zniweczyć podejrzeń tak zręcznie wsączonych w jej duszę. Obawy te sprawiły taki zamęt w jej słabej głowie, że rozchorowała się z tego, stała się pastwą trawiącej gorączki. Działo się to w czasie postu r. 1822; hrabina nie chciała w niczem odstąpić od swoich umartwień i doszła stopniowo do wycieńczenia, które budziło obawę o jej życie. Obojętne spojrzenia męża zabijały ją. Starania i względy sędziego podobne były do starań, jakiemi student sili się otaczać sędziwego wuja. Mimo iż hrabina wyrzekła się systemu przycinków i uwag i starała się ująć męża słodyczą, cierpkość dewotki przebijała z pod tej powłoki i często jednem słowem niweczyła pracę tygodnia. Pod koniec maja ciepły powiew wiosny, pożywniejsza djeta, wróciły nieco sił pani de Granville. Jednego rana, wróciwszy ze mszy, usiadła w ogródku na kamiennej ławce. Pieszczota słońca przypomniała jej pierwsze chwile małżeństwa; objęła swoje życie jednym rzutem oka, aby sprawdzić, w czem mogła uchybić powinnościom żony i matki. Wtem zjawił się ksiądz Fontanon, w trudnym do opisania stanie wzburzenia.
— Czyżby ci się zdarzyło jakie nieszczęście, mój ojcze? spytała z pieczołowitością córki.
— Och, chciałbym, rzekł ksiądz, aby wszystkie nieszczęścia, jakie zsyła na ciebie ręka boża, spadły raczej na mnie; ale, moja córko, to są próby, którym trzeba się poddać.
— Och, czyż może się zdarzyć gorsza kara, niż ta, którą Opatrzność doświadcza mnie w tej chwili, posługując się moim małżonkiem jako narzędziem swego gniewu?
— Przygotuj się, moja córko, na rzeczy gorsze jeszcze, niż to przypuszczaliśmy z twojemi pobożnemi przyjaciółkami.
— Winnam tedy dziękować Bogu, odparła hrabina, za to, że raczy się posłużyć tobą, ojcze, aby mi przekazać swą wolę. Zsyła mi tem samem, jak zawsze, skarby miłosierdzia obok grotów swego gniewu, jak niegdyś, wypędzając Agar, objawił jej źródło w pustyni.
— Odmierzył twoje utrapienia wedle twej rezygnacji i brzemienia twoich błędów.
— Mów, ojcze, gotowa jestem wszystkiego wysłuchać.
Tu hrabina wzniosła oczy do nieba i dodała: — Proszę, niech ksiądz mówi.
— Od siedmiu lat hrabia popełnia grzech cudzołóstwa z nałożnicą, z której ma dwoje dzieci. Strwonił na ten cudzołożny związek przeszło pięćset tysięcy franków, które powinny były należeć do prawej rodziny.
— Musiałabym to ujrzeć na własne oczy, rzekła hrabina.
— Niech panią Bóg broni, wykrzyknął ksiądz. Powinnaś przebaczyć, moja córko, i czekać w modlitwie, aż Bóg raczy oświecić twego małżonka. Chyba że chcesz użyć przeciw niemu środków, jakie ci dają w ręce prawa świeckie.
Długa rozmowa, jaka nastąpiła między księdzem Fontanon a jego penitentką, spowodowała gwałtowną zmianę w hrabinie. Zjawiła się w domu z rumieńcami na twarzy ku przerażeniu służby, zdumionej jej szaloną energją. Kazała zaprządz, potem odwołała rozkaz, zmieniła zdanie dwadzieścia razy w ciągu godziny. Wkońcu zdawało się, że powzięła stanowcze postanowienie. Wyjechała o trzeciej, zostawiając cały dom zdumiony tą nagłą przemianą.
— Czy jaśnie pan ma wrócić na obiad? spytała lokaja, do którego nie odzywała się nigdy.
— Nie, proszę jaśnie pani.
— Czy odwiozłeś go do sądu dziś rano?
— Tak, proszę jaśni pani.
— Czy dziś jest poniedziałek?
— Tak, proszę jaśnie pani.
— Zatem teraz sąd urzęduje w poniedziałek?
— Niechże cię djabli porwą! wykrzyknął lokaj, patrząc za odjeżdżającą, która podała woźnicy adres: ulica Taitbout.
Panna de Bellefeuille płakała; Roger był przy niej, tulił ręce kochanki, milczał i spoglądał od czasu do czasu na małego Karolka, który, nie rozumiejąc zgryzoty matki, stał niemo, patrząc na kołyskę, w której spała Eugenja i na twarz Karoliny. Smutek jej podobny był do deszczu, padającego poprzez promienie radosnego słońca.
— A więc tak, drogi aniele, rzekł Roger po długiem milczeniu; jestem żonaty, oto wielka tajemnica. Ale kiedyś, mam nadzieję, będziemy tworzyli jedną rodzinę. Żona moja jest od marca w rozpaczliwym stanie: nie pragnę jej śmierci, ale, jeżeli spodoba się Bogu powołać ją do siebie, sądzę iż będzie szczęśliwsza w niebie, niż pośród świata, którego i niedole i rozkosze są jej obce.
— Jak ja nienawidzę tej kobiety! Jak ona mogła cię unieszczęśliwić! A jednak to temu nieszczęściu ja zawdzięczam moje szczęście.
— Karolino, miejmy nadzieję, wykrzyknął Roger ściskając ją. Nie przerażaj się tem, co mówił ów ksiądz. Wprawdzie spowiednik żony jest człowiekiem bardzo groźnym przez swój wpływ w Kongregacji, ale gdyby próbował zmącić nasze szczęście, umiałbym się zdobyć na postanowienie...
— Cobyś uczynił?
— Pojechalibyśmy do Włoch, uciekłbym...
Krzyk, jaki rozległ się w przyległym pokoju, przyprawił równocześnie o dreszcz Rogera i o drżenie pannę de Bellefeuille. Rzucili się do salonu i ujrzeli hrabinę zemdloną. Kiedy pani de Granville odzyskała zmysły, westchnęła głęboko, widząc się pomiędzy hrabią a swoją rywalką. Odepchnęła ją mimowolnym gestem pełnym wzgardy.
Panna de Bellefeuille wstała, aby wyjść.
— Jesteś u siebie, zostań, rzekł Granville, zatrzymując ją za rękę.
Sędzia pochwycił żonę niemal umierającą, zaniósł ją do powozu i wsiadł razem z nią.
— Co mogło cię doprowadzić do tego, aby pragnąć mojej śmierci, aby mnie unikać, spytała hrabina słabym głosem, patrząc na męża z równem oburzeniem jak boleścią. Czyż nie byłam młoda, mówiłeś że jestem piękna, co miałeś mi do wyrzucenia? Czy cię zdradziłam, czy nie byłam cnotliwą i wierną małżonką? Serce moje chowało tylko twój obraz, uszy moje słyszały tylko twój głos. Jakimż obowiązkom chybiłam, czego ci odmówiłam?
— Szczęścia, odrzekł hrabia stanowczym głosem. Wiedz to pani, istnieją dwa sposoby służenia Bogu. Niektórzy chrześcijanie wyobrażają sobie, że, śpiesząc w oznaczonych godzinach do kościoła na pacierze, słuchając regularnie mszy i wstrzymując się od wszelkiego grzechu, zdobędą Niebo. Ci ludzie, wiedz to pani, idą do pieklą: oni nie kochali Boga dla niego samego, nie ubóstwiali go tak jak on tego pragnie; nie uczynili dlań żadnego poświęcenia. Mimo iż słodcy na pozór, są twardzi dla bliźniego; widzą regułę, literę, a nie ducha. Oto jak ty postępowałaś ze swym ziemskim małżonkiem. Poświęciłaś moje szczęście dla swego zbawienia, oddawałaś się modłom wówczas gdy ja śpieszyłem do ciebie z radosnem sercem; płakałaś, kiedyś powinna była osładzać mą pracę, nie umiałaś zadośćuczynić żadnemu memu pragnieniu.
— A jeżeli były występne, wykrzyknęła hrabina z ogniem, czyż miałam zgubić duszę dla twojej przyjemności?
— To byłoby poświęcenie, na które inna, bardziej kochająca, umiała się zdobyć, rzekł zimno Granville.
— O, mój Boże wykrzyknęła z płaczem, ty go słyszysz! Czyż on był godny modłów i umartwień, w których strawiłam moje życie, aby okupić jego i moje błędy? Na co zda się cnota?
— Aby zyskać niebo, moja droga. Nie można być równocześnie małżonką człowieka i małżonką Chrystusa, toby była bigamia; trzeba umieć wybrać między mężem a klasztorem. Ty, w interesie życia przyszłego, ogołociłaś swą duszę z wszelkiej miłości, z wszelkiego poświęcenia, jakie Bóg ci nakazywał w stosunku do mnie; zachowałaś dla świata jedynie uczucia nienawiści...
— Czyż cię nie kochałam?
— Nie, pani.
— Cóż to jest tedy miłość?
— Miłość, moja droga! odparł Granville z ironicznem zdziwieniem; tego nie jesteś zdolna zrozumieć. Zimne niebo Normandji nie może być Hiszpanią. Zapewne kwestja klimatu jest tajemnicą naszego nieszczęścia. Naginać się do naszych kaprysów, odgadywać je, znajdować rozkosz w cierpieniu, poświęcać dla nas opinję świata, miłość własną, religję nawet, i uważać te ofiary jedynie za ziarna kadzidła spalone na ołtarzu na chwałę swego bóstwa, oto miłość...
— Miłość dziewczyn publicznych, rzekła hrabina ze zgrozą. Takie ognie muszą być nietrwałe: niebawem zostaje po nich popiół albo węgiel, żal lub rozpacz. Wedle mojego rozumienia, żona powinna ci ofiarować prawdziwą przyjaźń, miłość równą i....
— Mówisz o płomieniu jak murzyn mówi o lodzie, odparł hrabia z szyderczym uśmiechem. Wiedz, że najskromniejsza stokrotka powabniejszą jest niż najdumniejsza i najświetniejsza kolczasta róża, która nas wabi na wiosnę swym odurzającym zapachem i żywym kolorem. Zresztą, dodał, ja ci oddaję sprawiedliwość. Tak dobrze trzymałaś się linji rzekomego obowiązku wytyczonej prawem, że, aby ci dowieść, w czem zawiniłaś w stosunku do mnie, trzebaby wejść w pewne szczegóły, których godność twoja by nie zniosła i pouczyć cię o rzeczach, które wydałyby ci się obaleniem wszelkiej moralności.
— Śmiesz mówić o moralności, wychodząc z domu, w którym strwoniłeś majątek swoich dzieci, z miejsca rozpusty, wykrzyknęła hrabina, którą niedomówienia hrabiego doprowadziły do szału.
— Pani, dosyć już, przerwał zimno hrabia. Jeżeli panna de Bellefeuille jest bogata, nie zbogaciła się niczyim kosztem. Mój wuj był panem swego majątku; miał kilku spadkobierców; za życia i z czystej sympatji dla tej, którą uważał za swą siostrzenicę, dał jej majątek swój Bellefeuille. Co się tyczy reszty, zawdzięczam to jego hojności...
— Postępowanie godne jakobina, wykrzyknęła pobożna Aniela.
— Zapomina pani, że twój ojciec był jednym z tych jakobinów, których potępiasz z takim brakiem miłości bliźniego, rzekł surowo hrabia. Obywatel Bontemps podpisywał wyroki śmierci w porze, gdy mój wuj oddawał tylko usługi Francji.
Pani de Granville zamilkła. Ale po chwili milczenia, wspomnienie tego, co widziała przed chwilą, zbudziło w jej duszy zazdrość, której nic nie zdoła stłumić w sercu kobiety. Rzekła z cicha, jakby do samej siebie:
— Czy można tak gubić duszę swoją i czyjąś?
— Ech, pani, rzekł hrabia znużony tą rozmową, może to pani kiedyś odpowiesz za to wszystko. (Tu hrabina zadrżała). W oczach pobłażliwego sędziego, który będzie oceniał nasze winy, dodał hrabia, znajdziesz może usprawiedliwienie w dobrej wierze, z jaką sprawiłaś moje nieszczęście. Nie nienawidzę cię nienawidzę ludzi, którzy spaczyli twoje serce i rozum. Ty modliłaś się za mnie, podczas gdy panna de Bellefeuille oddala mi swoje serce i otoczyła mnie miłością. Powinnaś była być naprzemian i moją kochanką i świętą modlącą się u stóp ołtarzy. Bądź na tyle sprawiedliwą, aby przyznać, że ja nie jestem ani zwyrodniałym ani rozpustnikiem. Obyczaje moje są czyste. Niestety, po siedmiu latach męki, potrzeba szczęścia doprowadziła mnie nieznacznie do tego, że pokochałem inną kobietę, że stworzyłem sobie inną rodzinę. Nie sądź zresztą, że tylko ja sam: istnieją w tem mieście tysiące mężów, których najrozmaitsze przyczyny doprowadziły do tej podwójnej egzystencji.
— Wielki Boże! wykrzyknęła hrabina, jakże ciężki stał się mój krzyż! Jeżeli mąż, którego mi narzuciłeś w swoim gniewie, nie może być szczęśliwy inaczej niż przez moją śmierć, powołaj mnie na swoje łono.
— Gdybyś zawsze była miała te wzniosłe uczucia i to poświęcenie, bylibyśmy dotąd szczęśliwi, rzekł zimno hrabia.
— A więc, rzekła Aniela wylewając strumienie łez, przebacz mi, popełniłam błędy. Tak, mężu, gotowa jestem być ci posłuszną we wszystkiem, pewna, że nie możesz żądać niczego, coby nie było godne i sprawiedliwe: będę odtąd wszystkiem tem, czem chcesz, aby była twoja żona.
— Pani, jeżeli twoim zamiarem jest doprowadzić mnie do tego, abym ci powiedział, że cię nie kocham, będę miał straszliwą odwagę oświecić cię w lej mierze. Czy mogę rozkazać memu sercu, czy mogę wymazać w jednej chwili wspomnienie piętnastu lat męki? Nie kocham już. Te słowa zawierają tajemnicę równie głęboką, jak ta, która zawarta jest w słowie kocham. Szacunek, poważanie, względy da się uzyskać: znikają, wracają; ale co się tyczy miłości, mógłbym się zmuszać przez tysiąc lat, a nie odrodziłbym jej w sobie, zwłaszcza dla kobiety, która się dobrowolnie uczyniła starą.
— Och, mężu, pragnę szczerze, aby tych słów nie wymówiła kiedyś ta, którą kochasz, tym samym tonem i akcentem, jakim ty je do mnie mówisz...
— Czy chcesz włożyć dzisiaj suknię à la grecuqe i iść do Opery?
Dreszcz, o jaki to pytanie przyprawiło hrabinę, stanowiło niemą odpowiedź.

W pierwszych dniach grudnia r. 1833, człowiek, którego włosy były zupełnie białe, ale którego fizjognomja zdradzała, że raczej postarzały go zgryzoty niż lata — wyglądał bowiem niespełna na jakieś sześćdziesiąt lat, — przechodził o północy ulicą de Gaillon. Przybywszy pod niepozorny dwupiętrowy domek, przystanął wpatrując się w okno na facjatce. Słaby blask zaledwie oświecał to ubogie okienko, którego kilka szyb zaklejonych było papierem. Przechodzień patrzał na to migocące światło z ową nieokreśloną ciekawością starego paryżanina, kiedy młody człowiek wyszedł nagle z domu. Ponieważ blade promienie latarni padały na twarz ciekawego przechodnia, nic dziwnego, że mimo ciemności młody człowiek zbliżył się doń z owemi ostrożnościami, jakie rozwija ktoś, kto się lęka omylić widząc znajomego.
— Jakto! wykrzyknął, to pan, panie prezydencie, sam, pieszo o tej godzinie, tak daleko od ulicy Saint-Lazare. Niechże mi wolno będzie podać panu ramię. Jest dziś tak ślisko, że, gdybyśmy się nie podpierali wzajem, dodał, aby oszczędzać miłość własną starca, trudnoby się było nie przewrócić.
— Ależ, drogi panie, ja mam, nieszczęściem dla siebie, dopiero pięćdziesiąt lat, odparł hrabia de Granville. Tak sławny lekarz, jak pan, powinien wiedzieć, że w tym wieku człowiek jest w pełni sił.
— Zatem jakaś awanturka miłosna, odparł Horacy Bianchon. Nie ma pan zwyczaju, o ile mi się zdaje, uganiać pieszo po Paryżu. Kiedy ma się tak piękne konie jak pańskie...
— Ależ, odparł hrabia de Granville, przeważnie, kiedy nie idę na jakieś przyjęcie, wracam z Palais-Royal albo z klubu des Etrangers pieszo...
— I, to mając zapewne przy sobie znaczną sumę, wykrzyknął doktor. Czyż to nie znaczy wyzywać nóż bandyty?
— Tych się nie boję, odparł hrabia de Granville smutnym i obojętnym tonem.
— Ale przynajmniej nie trzeba przystawać, podjął lekarz, pociągając dygnitarza w stronę bulwarów. Doprawdy, gotówbym przypuszczać, że pan mi chce ukraść swoją ostatnią chorobę i umrzeć z innej ręki, niż moja.
— Ba! złapał mnie pan na szpiegostwie, odparł hrabia. Czy przechodzę piechotą czy przejeżdżam powozem w nocy o którejkolwiek godzinie, widzę od jakiegoś czasu w oknie na trzeciem piętrze domu, z którego pan wychodzi, cień osoby, która, jak się zdaje, pracuje z heroiczną wytrwałością.
Tu przerwał, jakgdyby uczuł nagły ból. To poddasze, ciągnął, zainteresowało mnie tak, jak prawego obywatela paryskiego interesują postępy robót Palais-Royal.
— A więc, wykrzyknął żywo Horacy, mogę pana...
— Niech mi pan nic nie mówi, odparł Granville wpadając lekarzowi w słowo. Nie dałbym ani grosza, aby się dowiedzieć, czy cień, który się porusza na tych dziurawych firankach, jest cieniem mężczyzny czy kobiety; czy mieszkaniec tego poddasza jest szczęśliwy czy nie! Jeżeli mnie uderzyło, że nie widzę nikogo pracującego dziś w nocy, jeżeli przystanąłem, to jedynie dla tego, aby mieć przyjemność snucia domysłów równie mnogich jak niedorzecznych. Od dziesięciu lat, mój młody... Hrabia zawahał się chwilę, jakiego wyrażenia ma użyć, ale machnął ręką i wykrzyknął:
— Nie, nie chcę cię nazywać przyjacielem, nienawidzę wszystkiego, co ma jakieś podobieństwo do uczucia. Od dziewięciu lat tedy nie dziwię się, że starcy tak się lubują w hodowaniu kwiatów, w sadzeniu drzew. Życie nauczyło ich nie wierzyć w uczucia ludzi. Ja w ciągu kilku dni stałem się starcem. Chcę już tylko kochać zwierzęta, które nie rozumieją, rośliny, wszystko co jest zewnętrzne. Więcej mnie wzrusza jeden ruch panny Taglioni, niż wszystkie ludzkie uczucia. Nienawidzę życia i świata, w którym jestem samotny. Nic, nic, dodał hrabia z uśmiechem, który przejął dreszczem młodego człowieka, nic mnie nie wzrusza i nie obchodzi.
— Ma pan dzieci?
— Moje dzieci! podjął ze szczególnym akcentem goryczy. Więc cóż, czyż starsza z moich córek nie jest hrabiną de Vandenesse? Co się tyczy drugiej, małżeństwo starszej wróży jej piękne zamęźcie. Synowie czyż nie porobili świetnych karjer? Z generalnego prokuratora w Limoges wicehrabia przeszedł na prezydenta sądu w Orleans; młodszy jest tutaj prokuratorem. Moje dzieci mają swoje własne sprawy, kłopoty, interesy. Gdyby wśród tych serc jedno było się zupełnie poświęciło mnie, gdyby próbowało przywiązaniem wypełnić pustkę, którą czuję tutaj, rzekł uderzając się w piersi, ta istota byłaby zwichnęła swoje życie, poświęciłaby je dla mnie. I poco? Poto aby osłodzić tych kilka lat, które mi zostały? Choćby które z dzieci zdołało to osiągnąć, czyż ta szlachetność nie ciężyłaby mi jako dług? Ale... (tu starzec uśmiechnął się z głęboką ironją) ale, doktorze, nie napróżno uczyńmy ich matematyki, umieją liczyć. W tej chwili czekają może na spadek po mnie.
— Och, panie hrabio, jak taka myśl mogła panu przyjść do głowy, panu tak dobremu, uczynnemu, ludzkiemu? W istocie, gdybym sam nie był żywym dowodem tej uczynności, którą pan pojmuje tak szeroko i pięknie...
— Dla własnej przyjemności, odparł żywo hrabia. Płacę wrażenie, tak jakbym zapłacił jutro górą złota najdziecinniejsze ze złudzeń, któreby mi poruszyło serce. Wspomagam bliźnich dla siebie, tak samo jak gram w karty; to też nie liczę na niczyją wdzięczność. Pana nawet... mógłbym patrzeć bez zmrużenia na pańską śmierć, i proszę, abyś miał te same uczucia dla mnie. Och, młodzieńcze, życie przeszło po mojem sercu jak lawa Wezuwjusza po Herkulanum: miasto istnieje ale umarłe.
— Ci, którzy doprowadzili do tego stopnia martwoty duszę tak gorącą i żywą jak pańska, są bardzo występni.
— Ani słowa już, rzekł hrabia, wzdrygając się.
— Trawi pana choroba, którą powinien mi pan pozwolić uleczyć, rzekł Bianchon z głębokiem wzruszeniem.
— Czyż pan zna lekarstwo na śmierć? wykrzyknął hrabia zniecierpliwiony.
— Otóż, panie hrabio, założę się, że potrafię rozgrzać to serce, które wedle pana jest tak zimne.
— Ma pan talent Taimy? spytał ironicznie dygnitarz.
— Nie, panie hrabio. Ale natura jest o tyle wyższa od Taimy, o ile Talma mógł być wyższy odemnie. Niech pan posłucha. Na tem poddaszu, które pana tak interesuje, mieszka kobieta mniej więcej trzydziestoletnia, u której miłość dochodzi do fanatyzmu. Przedmiotem jej uwielbienia jest młody człowiek, przystojny, to prawda, ale obdarzony przez złą wróżkę wszystkiemi przywarami. Gracz, kobieciarz i pijak... Wiem, iż popełnił rzeczy, za które powinienby się dostać do kryminału. Otóż ta nieszczęśliwa kobieta poświęciła dlań bardzo piękną egzystencję, i człowieka, który ją ubóstwiał, z którym miała dzieci. Ale co panu, panie hrabio?
— Nic, niech pan mówi dalej.
— Dała mu pożreć cały swój majątek, oddałaby mu, jak sądzę, świat, gdyby go miała w ręku. Pracuje dzień i noc; często patrzała bez szemrania, jak ten potwór, którego ubóstwia, wydziera jej pieniądze przeznaczone na odzież, której zbywa jej dzieciom, nawet ich jutrzejsze pożywienie! Przed trzema dniami sprzedała swoje włosy, najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziano. On przyszedł: nie zdołała ukryć dość szybko sztuk złota; poprosił o nie. Za jeden uśmiech, za jedną pieszczotę, oddała cenę dwóch tygodni życia i spokoju. Czyż to nie jest okropne i wspaniałe zarazem? Ale praca zaczyna żłobić jej policzki. Krzyki dzieci podarły jej duszę na strzępy, w tej chwili jęczy na barłogu. Dziś wieczór nie miała co włożyć do ust, a dzieci nie miały już siły krzyczeć, milczały, kiedy przyszedłem.
Bianchon urwał. W tej chwili hrabia de Granville włożył, jakby mimowoli, rękę do kieszeni od kamizelki.
— Zgaduję, młody przyjacielu, jakim cudem może żyć jeszcze, jeżeli ty ją pielęgnujesz.
— Och, biedna istota, wykrzyknął lekarz, któżby jej nie wspomógł? Chciałbym być bogatszy, mam bowiem nadzieję wyleczyć ją z jej miłości.
— Ależ, odrzekł hrabia, wyjmując z kieszeni rękę, tak iż lekarz nie spostrzegł, iż przez chwilę pełna była banknotów, jak pan chcesz, abym się rozczulał nad nieszczęściem, którego rozkosze opłaciłbym chętnie całym moim mąjatkiem? Ta kobieta żyje, czuje! Czyż Ludwik XV nie byłby oddał całego swego królestwa za to, aby móc powstać ze swej trumny i mieć trzy dni młodości i życia? Czyż to nie jest historja miljarda umarłych, miljarda chorych, miljarda starców?
— Biedna Karolina! wykrzyknął lekarz.
Słysząc to imię, hrabia de Granville zadrżał. Pochwycił ramię lekarza, który miał uczucie, że go ściskają żelazne kleszcze.
— Zowie się Karolina Crochard? wycharczał prezydent zmienionym głosem.
— Zna ją pan tedy? spytał zdziwiony lekarz.
— A ów nędznik zowie się Solvet... Ha! dotrzymałeś słowa, wykrzyknął prezydent, wstrząsnąłeś moje serce najsilniejszem wrażeniem, jakiego zazna aż do chwili, w której obróci się w proch. To wzruszenie, to jeszcze dar piekła, i wiem, jak mu się wypłacić!
W tej chwili hrabia i lekarz przybyli na róg ulicy Chaussée d’Antin, Jeden z owych nocnych łazików, którzy wędrują z plecionym koszem na grzbiecie i z haczykiem w ręku i których w czasie Rewolucji nazwano żartobliwie: Członkami komitetu poszukiwań, stał tuż obok kamiennego słupa, przy którym zatrzymał się prezydent. Twarz starego szmaciarza godna była tych, które Charlet unieśmiertelnił w swoich karykaturach.
— Czy często zdarza ci się znaleźć banknot tysiącfrankowy? spytał hrabia.
— Czasami, dobry panie.
— I oddajesz go?
— Zależy od przyrzeczonej nagrody...
— To człowiek, jakiego mi trzeba, wykrzyknął hrabia, podając szmaciarzowi bilet tysiącfrankowy. Weź to, rzekł, ale pamiętaj, że daję ci go pod warunkiem, abyś go strwonił w szynku, abyś się upił, pobił się, pobił żonę, powybijał oczy przyjaciołom. Puść w ruch policję, chirurgów, aptekarzy, może i żandarmów, prokuratorów, sędziów i dozorców więzienia. Nie zmieniaj nic w tym programie, albo też djabeł wcześniej lub później zemści się na tobie.
Trzebaby, aby jeden człowiek posiadał równocześnie ołówek Charleta i Callota, pędzel Teniersa i Rembrandta, aby dać istotne pojęcie o tej nocnej scenie.
— Oto spłaciłem dług piekłu, i miałem przyjemność za swoje pieniądze, rzekł hrabia głębokim głosem, wskazując zdumionemu lekarzowi fizjognomję uszczęśliwionego szmaciarza. Co się tyczy Karoliny Crochard, dodał, może umierać w męczarniach głodu i pragnienia, słysząc rozdzierające krzyki konających dzieci, rozumiejąc nikczemność tego, którego kocha. Nie dałbym ani szeląga, aby ulżyć jej cierpieniom, i nie chcę patrzeć na pana, dla tego samego, że jej przyszedłeś z pomocą...
Hrabia zostawił Bianchona nieruchomego jak posąg i znikł, podążając z młodzieńczą chyżością w stronę ulicy Saint-Lazare. Wszedł do małego pałacyku, w którym mieszkał, ujrzawszy nie bez zdumienia stojący przed bramą powóz.
— Pan prokurator, rzekł lokaj do swego pana, przybył przed godziną, aby widzieć się z panem hrabią, czeka w sypialni.
Granville dał znak służącemu, aby się oddalił.
— Jaki ważny powód każe ci łamać rozkaz, jaki dałem moim dzieciom, aby nie przychodziły do mnie nie wezwane? rzekł wchodząc do syna.
— Ojcze, odparł młody człowiek drżącym głosem i z wyrazem szacunku, mam nadzieję, że mi przebaczysz, skoro mnie wysłuchasz.
— Rozsądna odpowiedź, rzekł hrabia. Siadaj. Wskazał synowi krzesło. Ale, dodał, czy będę siedział, czy będę chodził, nie troszcz się o mnie.
— Ojcze, odparł baron, dziś popołudniu o czwartej bardzo młody człowiek, aresztowany u jednego z moich przyjaciół, na którego szkodę dopuścił się dość znacznej kradzieży, powołał się na ciebie, utrzymując, że jest twoim synem.
— Nazywa się...? spytał hrabia drżąc.
— Karol Crochard.
— Dosyć, rzekł ojciec z rozkazującym gestem.
Granville przechadzał się po pokoju w głębokiem milczeniu, którego syn nie ważył się przerwać.
— Mój synu... (Słowa te były wyrzeczone tak łagodnym i ojcowskim tonem, że młody sędzia zadrżał). Karol Crochard powiedział prawdę. Rad jestem, żeś przyszedł dzisiaj, mój dobry Geniu, dodał starzec. Oto pieniądze, rzekł, podając mu plik banknotów; zrobisz z nich użytek, jaki uznasz za stosowny. Polegam na tobie i uznaję z góry wszystkie twoje zarządzenia, obecnie i na przyszłość. Eugenjuszu, moje drogie dziecko, uściskaj mnie, widzimy się może ostatni raz. Jutro proszę króla o zwolnienie, wyjeżdżam do Włoch. O ile ojciec nie jest winien dzieciom rachunku ze swego życia, powinien im przekazać doświadczenie, które mu sprzedał los. Czyż to nie jest cząstka ich dziedzictwa? Kiedy się będziesz żenił, dodał hrabia wstrzymując mimowolny dreszcz, nie podejmuj lekkomyślnie tego aktu, najważniejszego ze wszystkich, jakie nam nakłada społeczeństwo. Pamiętaj długo badać charakter kobiety, z którą masz się połączyć: poradź się mnie, ja chcę sam ją osądzić. Brak harmonji między małżonkami, z jakiejbądź płynie przyczyny, sprowadza straszliwe nieszczęścia: wcześniej lub później spotyka nas kara za to, żeśmy byli nieposłuszni prawom społecznym. Napiszę do ciebie w tym przedmiocie z Florencji: ojciec — zwłaszcza kiedy ma zaszczyt być przewodniczącym Najwyższego Trybunału — nie powinien rumienić się przed synem. Żegnaj.

Paryż, luty 1830 — styczeń 1842.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.