<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrobek |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Leszka Białego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Pogrzeb księżnej jeszcze się nie dokonał, ciało właśnie do grobów spuszczać miano, gdy na zamek wieść przyniesiono, że mianowany przez Papieża Arcybiskupem Gnieźnieńskim Świnka przybywa.
Wiadomość ta jedna może mogła na chwilę odciągnąć myśl Przemysława od tej trumny i od krwawych wspomnień strasznej nocy. —
Wybór ani szczęśliwszy, ani pożądańszy żaden nie mógł być dla księcia — ale razem mniej spodziewany.
W człowieku tym, którego rycerzem pamiętał, któż mógł odgadnąć przyszłą głowę kościoła polskiego.
Przemysław uradował się razem i zasmucił, gdy mu o tem znać dano. — Potrzebaż było, aby ten mąż, na którego on miłość i poszanowanie chciał zasłużyć, przybywał właśnie w tej chwili, kiedy jego o zbrodnię głos ludu obwiniał.
W czasie ostatnich modlitw, gdy zwłoki pokryte wiekiem miano spuszczać do podziemia, książe postrzegł naprzeciw siebie w stallach tego, który po długim niewidzeniu zjawiał mu się w najcięższej życia godzinie.
Świnka oczyma badającemi, groźnemi niemal, smutnemi razem patrzał na niego. Była w tem wejrzeniu i litość i oburzenie, i wielka wyższość sędziego, który po nad winowajcą stoi.
Przemysław spuścić musiał wzrok, na piersiach jak kamień ciężył mu ból niewysłowiony.
Stał przed tym pasterzem jak obwiniony, który się nigdy nie potrafi oczyścić. On sam mówił się niewinnym, czuł winowajcą. —
Wszelkie usiłowania czynione, aby sprawczynię mordu pochwycić — były bezskuteczne. Pogonie na trop jej wpadły, uszła tam, gdzie pewną bezkarności była, do Margrabiów Brandeburskich, na dwór któregoś z Ottonów, u których powinowatych miała. Tam dosięgnąć ją nie było sposobu.
Wieczorem po pogrzebie, który wspaniałością przeszedł wszystkie, jakie tu ludzie zapamiętali, na zamku dla duchowieństwa zastawioną była stypa, chleb żałobny, którego obyczaj u nas, od czasów pogańskich się utrzymał.
Natłok był wielki, gdyż spodziewano się, że Przemysław choć na chwilę przy stołach się ukaże. Omylono się wszakże, książe wprost z kościoła przejściem bocznym, niepostrzeżony udał się do komnat swoich, do których Świnkę i Biskupa Jana prosić kazał.
Dni walki z samym sobą, jeśli go nie uspokoiły, to przynajmniej panem siebie uczyniły.
Posępna twarz mniej zdradzała zgryzoty sumienia i niepokój ducha. Męczarnię człowieka pokrywał dumą książęcą. —
Ks. Teodoryk z podziwieniem patrzał na tę moc jego nad sobą.
Gdy Świnka wszedł, Przemysław wstał witając go z głębokiem poszanowaniem, badał go oczyma lękając się znaleźć zbyt surowym. Nominat oblicze miał spokojne, ale sędziowskie.
Łatwo się było domyśleć, że głos publiczny doszedł już do niego.
Książe począł wypowiadając radość wielką z mianowania Arcy-Pasterza.
— Tęskniłem dawno zatem, abyśmy Ojca duchownego mieli, alem się nie śmiał spodziewać tak szczęśliwego dla nas wyboru. Nie umiem wyrazić, jak mnie on w mojem strapieniu ciężkiem, wielce rozradował i pocieszył.
Witaj nam, pożądany Pasterzu nasz!
Biskup Jan, mąż poważny, nie pospolitego umysłu a żywego, mimo wieku, temperamentu, — dodał, iż sam Bóg zsyłał im takiego wodza.
— Z nas duchownych starych, tutecznych — rzekł — cośmy znani i stosunkami związani, żaden tego, co wy, nie potrafi... Was nic nie osłabia i nie krępuje. Bóg niech będzie błogosławiony.
— Ja mówię tu, com mówił, gdy mi to brzemię kładziono — odezwał się Świnka. — Niech się stanie Wola Twa Panie, gdy kielicha tego odemnie odwrócić nie chcesz.
Kanclerz Wincenty wtrącił coś o swej podróży, Biskup o chwili smutnej, w której przyszły Pasterz przybywał, jakby panu niosąc potrzebną pociechę.
Wszyscy, oprócz samego Nominata, nalegać zaczęli, aby czasu nie tracąc natychmiast przybywającego wyświęcić. Świnka się temu nie sprzeciwiał.
Ks. Jan Biskup Poznański oznajmił, iż Tomasz Wrocławski, Gosław Płocki i Wolmir Lubuski biskupi byli już zawiadomieni przez wysłanych spiesznych gońców, aby się natychmiast do Kalisza stawili.
— A ja wam tam też towarzyszyć będę. — rzekł Przemysław — abym pierwszy powitał Głowę kościoła naszego i odebrał błogosławieństwo...
— A na gody — dodał wesoło ks. Jan — Gniezno się już pocieszyć będzie mogło w ścianach swych witając Pasterza.
Świnka w czasie tych wynurzeń siedział wpatrzony w księcia, który wzroku jego wytrzymać nie mogąc, oczy odwracał. Rozmowa stała się powszechną, trwała dosyć długo, a gdy w końcu Biskup Jan poruszył się do wyjścia, książe Świnkę słowem zatrzymał jeszcze u siebie.
Zostali sami. Przemysław namyślał się długo nim rozpoczął poufną rozmowę, której pożądał.
— Ojcze mój — odezwał się — nigdyście mi bardziej upragnionemi przybyć nie mogli, ale nigdy boleśniej by mi nie było stawać przed wami. Wiem to i czuję, że patrzycie na mnie, jak na obwinionego, grzechem ciężkim skalanego człowieka.
— Grzech jest spadkiem wszystkich ludzi po pierwszych rodzicach — odparł się Świnka — ale po Chrystusie skruchę powinniśmy dziedziczyć.
— Grzech jeśli jaki cięży na mnie — dodał książę żywo — nie tak wielki jest, jaki ludzie źli kładną na mnie... Wiecie pewnie, ojcze, oni mi przypisują...
Tu mu prawie zabrakło głosu i krew twarz oblała.
— Przypisują mi — rzekł — śmierć żony... Nie jestem jej winnym. Nie nakazywałem, nie pożądałem jej nawet, choć możem się mimo woli przyczynił do tego co się stało... Tak, ojcze, przed tobą nie chcę mieć tajemnic — zmarła śmiercią gwałtowną, z rąk domowników — główna sprawczyni mordu uszła i ukarać jej nie mogłem.
Winnym jestem i niewinnym.
Uderzył się w piersi.
— Chciałem ię[1] z tego wyspowiadać przed wami...
Świnka słuchał zasmucony i milczący.
— Kajać się trzeba — rzekł — aby Boga przebłagać.
Jeżeli choć cień grzechu czujecie na sobie, obmyjcie go.
— Jam gotów do pokuty, do ofiar! — zawołał książe — bylebym przebłagał mściwą rękę Bożą. Ale jakże zetrzeć potrafię z siebie plamę w oczach ludzi? jak się oczyścić przed niemi?
Tu zatrzymał się chwilę i począł powoli.
— Wiecie, ojcze mój, żem po stryju Pobożnym wziął w spadku nietylko ziemie jego ale myśl, którą on przez cały żywot swój karmił. Chciałem Chrobrego koronie blask dawny przywrócić. Jakże ją włożyć na skroń, na której ludzie krew niewinną widzą?
Załamał ręce.
— Uspokój się książe — odparł Świnka. — Co kościół może dla uspokojenia Was i pokrzepienia, to uczyni. Wielkie posłannictwo twoje... Obok niego wszystko małem. Lecz czystym być Wam potrzeba... w sumieniu.
To mówiąc powstał.
— Pokutujcie — dokończył — my się za was modlić będziemy.
Przemysław przystąpił doń i ze łzami ściskając go zaczął.
— Ojcze — zawołał — ratuj mnie od samego siebie! W opiekę ci się oddaję... Nieszczęśliwy jestem nad słowo wszelkie.
Cichym szeptem skończyła się rozmowa, z której Świnka wyszedł poruszony, zadumany i smutny.
Wprędce następujące uroczyste wyświęcenie Arcybiskupa, na które już następnego dnia do Kalisza wybierać się było potrzeba, nie dało księciu w samotności dręczyć się myślami, które gdy sam pozostał, trapiły go strasznie. Z wielkim i wspaniałym dworem towarzyszył Śwince do Kalisza, gdzie znaleźli już oczekujących na nich Biskupów.
Nie wszyscy może oni, równie z ks. Janem Poznańskim radzi byli wyborowi wodza nowego. Doszła już do nich wiadomość o nim, znano go z energii i rozumu. Miał to być Wódz i Głowa nie z imienia tylko, ale rzeczą samą, nie dający się powodować nikomu.
Z pewną obawą spoglądano na tę postać rycerską, poważną, która wrażała obawę, zdając się jakby z miedzi wykutą...
Gdy wyświęcony Arcybiskup, któremu Przemysław ofiarował drogocenny pierścień, raz pierwszy od ołtarza stanął błogosławić ludowi zebranemu — w tym, przeobrażonym łaską Arcykapłanie, ujrzeli wszyscy i poczuli wodza, który potęgę swą znał i siłę.
— Ten — mówili cicho duchowni — nie ulęknie się nikogo.
Na zamku kaliskim, w którym Przemysław duchowieństwo przyjmował, Kasztelanem był postawiony od niedawna Sędziwój, syn dawnego Wojewody Poznańskiego Jana, mąż, który na dworze Przemysława i z nim prawie zrósł razem, zdolny, śmiały, lecz opryskliwy i dumny.
Mimo tego stanowiska, jakie zajmował, mówili ludzie, iż upokorzonym się czuł, było mu go za mało i przeciw księciu niechęć żywił.
Sądził pewnie, iż po ojcu swym, Województwo Poznańskie weźmie w spadku.
Przed przybyciem księcia i duchowieństwa na dni parę, Sędziwój, nie bardzo rad zapowiedzianemu zjazdowi, przy którym on, co tu panował, podrzędne miał stanowisko — rozporządzał właśnie gotując się na umieszczenie gości, gdy do wrót postrzegł idącego ku sobie pieszo, dobrze znanego Zarębę.
Wiedział dobrze co go spotkało i że on jeździł po swoich, podburzając tajemnie powinowatych i Nałęczów przeciwko księciu
Za młodu Zaręba z Sędziwojem byli w zażyłości wielkiej. Oba charakterów podobnych tem się tylko różnili może od siebie, iż Zaręba nie krył się nigdy z tem co myślał i wybuchał otwarcie, a Kasztelan skrytym był i umiał się za takiego podać, jakim mu być było potrzeba.
Z dawnych czasów wiedział to Zaręba, iż Sędziwój ząb miał do księcia, choć płaszczył się przed nim dla łaski. Temi pokłony i pochlebstwy doszedł do tego, że mu kaliski zamek zdano. Tego mu było za mało.
Wojewodą w Poznaniu i u boku księcia chciał być, aby nim zawładnąć.. a to mu się nie powiodło.
Przy pozorze rubasznym, Sędziwój skryty był i zręczny, a całkiem się nigdy nie zwierzał nikomu.
Zdziwiło go, iż wywołany Zaręba jawny wróg księcia, śmiał mu się tu stawić w chwili, gdy właśnie gotował się na przyjęcie jego.
Nie na rękę mu to było — sądził wszakże, iż może ukorzony i żałujący porywczości swej, chce przez niego prosić o przebaczenie.
Zaręba śmiałym krokiem zbliżał się ku niemu, z dawną poufałością, dziś już nie właściwą, bo jeden był teraz u góry, a drugi spadł nizko.
— Niezaprzecie się mnie przecie, w niedoli mej? — odezwał się przybywający.
— Dziwić się muszę — odparł Sędziwój — iż macie odwagę mnie urzędnika z książęcego ramienia i sługę jego, do dawnej wyzywać przyjaźni.. Głoszą cię wszyscy wrogiem naszego pana.
— I jestem nim — rzekł głośno Zaręba — Wy, panie Kasztelanie, — dodał kładnąc przycisk na tytule — nie bądźcie zbyt dumni z łaski, jaką macie u pana! Co mnie spotkało wczoraj, wam się jutro może przygodzić. Potem i taki wywołaniec jak ja, zda się — —
— Dość tego, w podwórzu — zamruczał Sędziwój. — Szczęście, że was tu nikt nie zna, chodźcie do izby za mną.
— A no! nie uwięzicie mnie przecie! — rozśmiał się śmiały Michno.
— Póki nie muszę, nie zrobię tego — rzekł Kasztelan.
Szli do zabudowania oba, jakoś nie ochoczo.
Kasztelan na zamku zajmował izby przednie po ks. Bolesławie, ale właśnie z nich dla księcia i gości ustępować musiał. — Powiódł więc Zarębę do komory, w której nieład panował, bo do niej zrzucono ruchomości jego własne — nie mając ich czasu ustawić.
Spojrzawszy na Zarębę, który opalił się srodze, schudł i twarz miał pofałdowaną namiętnością jaka w nim wrzała — Sędziwój uśmiechnął się litościwie.
— Cóż? — spytał — nie sprzykrzyło ci się jeszcze jak lisowi przez psy gnanemu wymykać? Chcesz przebłagać pana?
— Kto? ja? przebłagać? jego? — wybuchnął Zaręba. — Ja? Toś zgadł! Tak ci ty go kochasz i znasz jako i ja.., choć niby on łaskaw na cię a ty na niego. Starzyśmy towarzysze, nie kłammyż przed sobą, bo to na nic. Ja nie myślę kryć co w głowie mam, a do ciebie nie przychodzę prosić o wstawiennictwo — ale cię buntować.
— Toś bardzo źle padł — odrzekł zimno Kasztelan. — Jam nie dla was.
— A któż to wie? — poufale się rozsiadając ciągnął Zaręba dalej. — Pogadajmyno, po staremu.
Sędziwój ciekawy być musiał, nie zamknął mu ust, czekał...
— Książe ciebie nie bardzo lubi — mówi Michno — to wszystkim wiadoma rzecz i tobie. Dał ci zbywając się kasztelanją dla pamięci ojca twego i żeś mu się nizko kłaniał. O Województwie ci się śni — ale nadaremnie. Ty go nie dostaniesz.
Zresztą, co tu wodę warzyć? Przemysław wasz na swem księztwie się nie ostoi. Ziemianie go wyżeną. Zbójcą jest żony własnej, wszetecznikiem, a tyranem chce być nad nami. Brandeburgi na niego zęby ostrzą, Ślązacy go nie cierpią i zabierą co ma, Pomorza nie doczeka.. Śni mu się korona, będzie ją miał w piekle u Lucypera!
— Milczże! — ponuro przerwał Sędziwój.
— Dla czego mam milczeć? — odparł Zaręba. — Słuchaj czy nie, ja mówić muszę... Gdybyś rozum miał, a mnie posłuchał, wyżej byś poszedł niż jesteś...
Kasztelan przerwał znowu niecierpliwie.
— Bzdurstwa pleciesz!
— Sądź jak chcesz! Ja jadę z Wrocławia od ks. Henryka. Kazano mi cię wymacać!
Przelękły i zdziwiony Sędziwój się rzucił.
— Milczże ty mi ze swoim księciem. Ja was obu znać nie chcę. Jeśli mi dłużej takie pleść będziesz — niecnoty — kto ci ręczy, że chwycić nie każę?
Zaręba się rozśmiał.
— Nie każesz chwycić i nie wydasz! — zawołał. — Ja cię znam. U ciebie to we środku, co u mnie na wierzchu. Nie zmuszam cię do niczego, aleśmy towarzysze starzy, dobrze ci życzę. Trzeba się na dwie strony oglądać. Kto wie co będzie.
— A tyś to się oglądał gdyś w tę kaszę wlazł, w której siedzisz? — odparł Sędziwój.
— Okaże się to później — rzekł Zaręba — teraz mówmy jak na starych towarzyszów przystało, choć ty jesteś Kasztelanem a ja włóczęgą. Mówię ci na prawdę. Ks. Henryk Wrocławski radby się z tobą bliżej poznał. Zjedź kiedy do niego... może się to wam na co przyda...
Sędziwoj[2] rzucił nań oczyma badającemi.
— Ależ — cicho! szepnął zmięszany. Zaręba dał mu znak oczyma.
— Słuchaj — dodał — księciu twojemu nie pomoże nic, musi on paść. Jutro, za rok, dwa, ja niewiem, choćby się i królem ogłosił, nie minie go to. Gdy go ukoronują, czego mu się chce, tem ci prędzej padnie.
Ziemianie wiedzą co król znaczy. Teraz niemi pomiata, książęciem będąc, potem na karki wsiędzie.
Mów ąc[3] to Zaręba ciągle na Sędziwoja spoglądał, badając skutku swej mowy. Kasztelan nie pokazywał po sobie nic, oprócz niepokoju i zniecierpliwienia.
Michno zmienił nieco mowę.
— Za długoletnie służby wasze, nie możecie się wielkiemi łaskami Przemysława pochwalić — rzekł — Bolesław Pobożny was za życia uczynił Ochmistrzem swego dworu, należało się wam już coś więcej niż kasztelania kaliska...
— Należało mi Województwo — wyrwało się Sędziwojowi — nie komu ino mnie. Stała mi się niesprawiedliwość!
— Przemysław wam nie sprzyja — dodał Zaręba — służba wasza idzie marnie.
W tem przerwano im rozmowę. Zaręba zabiegliwy a nieustraszony, choć się zbliżała chwila przyjazdu księcia, wieczorem znowu powrócił do Sędziwoja.
— Cóż? wy tu jeszcze? — zapytał go Kasztelan. — Toć to szaleństwo! Gdyby kto ze dworu księcia nadjechał, a zobaczył was?
— Tego mi właśnie potrzeba — rzekł Zaręba obojętnie. — Mam tam dużo przyjaciół, których bym rad widział.
Sędziwój był nastraszony tém zuchwalstwem.
— Natkniesz się na kogo, co cię może wydać i kazać ująć!! — zawołał. — Idź ztąd na skręcenie karku, ja cię tu widzieć nie chcę. — Idź!
— Bądźcie o siebie spokojni — odezwał się Zaręba. — Nie możecie przecież, przy takiem zjeździe wiedzieć o każdym, co się tu pląta. Ja się nie boję i zostanę. Nie taję się z tem, że będę przeciwko księciu podburzał, ale to moja sprawa, wy za to nie odpowiadacie...
Śmiało mu popatrzał w oczy.
— Prędzej, później i wy się do nas przyłączycie — dokończył. — Krzywdy wyrządzonej zapomnieć trudno, a ja wam ręczę, że ks. Henryk ją wynagrodzi.
Jak się stało, że Zaręba w izdebce ciasnej na zmaku pozostał na noc i w czasie zjazdu przebywał w Kaliszu — o czem Kasztelan wiedział — wytłumaczyć trudno.
Gdy wieczorem po uroczystości wyprawiono ucztę na zamku, a na ludzi mniej zwracano uwagi, bo wielu nieznanych z Biskupami napłynęło, Zaręba w ciemnych przejściach czatował na podpitych dworzan Przemysława, między któremi miał przyjaznych wielu.
Do ich liczby należał młody Ząb, syn Łowczego Gnieźnieńskiego, dawny druh Nałęcza i Michny, który zobaczywszy tu Zarębę, przeląkł się wielce.
— Jakżeś ty się tu śmiał wcisnąć? — zawołał — pozna cię kto i wskaże, to zginiesz.
— Nie boję się — rzekł Michno, odwodząc go na stronę. — Widzisz, że śmiało chodzę, niech cię to nauczy, że ja tu swoich mieć muszę i siebie jestem pewny. Wasz książe otoczony jest takiemi jak ja, co mu życzą właśnie jako ja i Nałęcz...
Ząb nie dając się uspokoić, drżał i wyrywał się a Zaręba śmiał się.
— Tchórz jesteś — mówił, — połowa ludzi teraz napiłych, druga zajęta tem, żeby się upiła, nikt na mnie zważać nie ma czasu. Ja ciebie nawracać nie myślę, ale chciałbym się czegoś dowiedzieć.
I trzymając Zęba za pas, badał go nieustraszony Michno.
— Mów mi, co Przemko robił po śmierci księżnej, gdy rozkaz jego spełniono? Patrzaliście nań?
— Rozkazu nie dawał — odparł Ząb, — nie prawda! Rozpaczał gdy się to stało. Mina przed pomstą jego natychmiast uchodzić musiała, o mało ją nie zabił.
Zaręba śmiał się szydersko.
— A! tak! tak! — dodał... — Powiesz mi, że i pogrzeb kazał sprawić okazały i sam na nim był! To ja wiem przecie, bo, choć wy mnie nie widzieliście — patrzałem sam na to. Krok w krok za nim chodzę...
— Aż póki ułapiwszy cię stracić nie dadzą — dokończył Ząb.
— Kto kogo da stracić to jeszcze nie wiadomo — odezwał się Michno obojętnie. Ja cię pytam o co innego. Jak do zabójstwa przyszło? Kto mu radził? Kto pomagał?
— Nie wiem nic..!
— Tchórz jesteś, albo zły człek, — począł gwałtownie Zaręba, nie puszczając go, choć się wyrywał. Po zabójstwie kto przy nim był?
— Widziałem tylko ks. Teodoryka.
— Wiernego służkę i pochlebcę — dorzucił Zaręba. — Ten też pewnie zawczasu wiedział o wszystkiem!
Ząb, na którego mimo zimna poty biły ze strachu, wyrwał się wreszcie z rąk przyjaciela. Drudzy też, których po kątach łapał, nie mieli wielkiej ochoty z nim rozmawiać. Błądził tak przez wieczór cały, a w ostatku kilku podpiłych ściągnąwszy, wyszedł z niemi do miasta. Z temi starał się bliższe zawiązać stosunki, co mu się w części udało, ale nazajutrz z ust do ust chodziła po cichu wieść o zuchwałym chłopie, którego kilku widziało.
Zrana ks. Teodoryk wszedł do księcia, dając mu znak, że chce z nim mówić na osobności.
Od śmierci żony, książe obawiał się o siebie i miał na ostrożności, Lektor też lękał się zemsty, o której głuche chodziły wieści, że ją gotowali jacyś Lukierdy powinowaci czy przyjaciele.
Z pewnemi zastrzeżeniami, ks. Teodoryk uwiadomił Przemysława, iż wypadkiem wpadł na poszlak o przechowywaniu się Zaręby na zamku, i o porozumieniu jego z Kasztelanem Sędziwojem.
Przemysław zrazu zaprzeczał temu, wierzyć nie chciał — potem namyśliwszy się, dowódcy straży, którą z sobą przywiódł z Poznania, kazał strzedz wrót i nieoddalać się od zamku.
Sędziwoj[4], którego to uderzyło, bo stało się nagle i z wyłączeniem załogi, pobiegł niespokojny do księcia, którego znalazł nachmurzonym i gniewnym.
Zwrócił się do Kasztelana żywo Przemysław, zaledwie zobaczywszy go u progu.
— Wiem o tem, — rzekł do niego — że ten niepoczciwiec, który dawno na śmierć zasłużył, Michno Zaręba był wczoraj na zamku. Okazywał się jawnie, urągając mojemu gniewowi — a wy, nie wiedzieliścież o tem?
— Nie wiem, — odparł Kasztelan bledniejąc. Na zamku wczoraj były tłumy, nie mogłem widzieć wszystkich... Wcisnął się może zuchwalec.
— Szukać go każcie, chwytać — dodał książe. — Głową mi swą odpowiadacie za bezpieczeństwo! Zaręba nie był tu pewnie bez złej myśli... To druh wasz dawny!
Kasztelan żachnął się.
— Nieprzyjaciel pana mojego, — zawołał — przyjacielem moim być nie może. W. Miłość krzywdę mi czynicie! Posądzacie mnie.
Przemysław nie mógł się pohamować w gniewie.
— Kasztelanie, — rzekł — nie posądzam was, ale wiem, że żal macie do mnie; nie wiele polegam na was!!
— Nie miałem nigdy ani wiary, ani łaski u Miłości Waszej, — wybuchnął Sędziwój, — ja też to wiem zdawna. Za me usługi wierne coś mi więcej należało niż zamek kaliski!
— Jeśli on wam nie miły — zawołał książe — mówcie, dam go innemu. Możecie gdzieindziej szukać szczęścia!!
Dziś nie pora o tem — dołożył — dopóki kasztelanem jesteście, idźcie i każcie tropić tego łotra.
Sędziwój chciał coś mówić jeszcze, ale książe na drzwi palcem mu wskazał.
Kasztelan musiał to znieść, że jakby mu nie ufano, ludzie przyboczni księcia, strzęśli w oczach jego zamek cały, wszystkie komórki i wyżki. — Trwało to godzin kilka, w ciągu których pilno wrót strzeżono...
W trwodze wielkiej przebył je Sędziwój, lękając się, aby Zaręby nie pochwycono, lecz ani tu, ani w mieście go nie znaleziono.
Dopiero, gdy poszukiwania bezskutecznemi się okazały, Kasztelan skarżąc się głośno i wyrzekając poszedł do księcia.
Przemysław nie dał ich sobie czynić, zbył go pańsko i surowo. —
— Radzę wam, kasztelanie — rzekł odprawując go, — nie mnie obwiniać ale siebie. Strzeżcie się na przyszłość, bym was posądzać i żalu do was mieć, nie znalazł powodu...
Sędziwój dotknięty mocno, wyszedł po tej odprawie — z pragnieniem zemsty w sercu.
Arcybiskup dnia tego wyruszał z Kalisza do Gniezna; Przemysław mu towarzyszył, Biskupi też jechali z niemi lub do stolic swoich, tak że zamek opustoszał znowu...
Nad wieczór Sędziwój który się burzył ciągle, poszedł sam na miasto szukać Zaręby. Miał już postanowienie porozumienia się z nim i książętami Slązkiemi[5]. Przeczuwał, że i on go szukać będzie. Na pół drogi się spotkali.
— Narobiłeś mi zła — krzyknął zoczywszy go Sędziwój rozjątrzony — bodajeś sam go doznał!
Uśmiechnął się Michno.
— Co wam się złem wydaje, na dobre wyjdzie, — rzekł. — Lepiej dla was, gdyście się przekonali, czego się macie po księciu spodziewać.
Łaski jego nie odzyskacie, wiary w was nie ma. Jedźmy do Wrocławia, tam was przyjmą ramiony otwartemi. — Nie będę taił dłużej, mam polecenie tam was ściągnąć.
Krótko się kasztelan namyślał.
— We Wrocławiu i tak być miałem, — odparł udając obojętność. — Nie ma w tem grzechu księciu się pokłonić. Ale — co z tego!
— Czyż ja wam potrzebuję tłumaczyć? — szepnął Zaręba. — Wiecie, że książe Wrocławski z Brandeburczykiem trzyma, bo ma córkę Ottona długiego za sobą. Brandeburgi na Pomorze czyhają, a on całej Polski chce i będzie ją mieć. Jedźcie! czem prędzej, tem lepiej!
Przemysław paść musi i zginąć, — dodał — a nie z czyjej ręki, jak z mojej!
Kasztelan widząc ludzi nadchodzących, nakazał mu milczenie, lecz zaprowadziwszy go o zmroku do komory, długo się z nim naradzał. Zaręba szybko potem nazad do miasta powrócił, konie kazał siodłać i zniknął.
W kilka dni potem kasztelana w Kaliszu nie było, mówiono, że wyjechał do majętności swych i dość długo oczekiwano nań w zamku. Kędy się zabawiał nie wiedział nikt. Donoszono do Poznania o tem, iż Sędziwój mało nad bezpieczeństwem grodu powierzonego mu czuwał — ale nic nie zdawało się zagrażać.