Pokój ludziom dobrej woli

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ewa Łuskina
Tytuł Pokój ludziom dobrej woli
Podtytuł Z legend polskich
Pochodzenie Chimera
Redaktor Zenon Przesmycki
Wydawca Zenon Przesmycki
Data wyd. 1907
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda i Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Marian Wawrzeniecki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zeszyt 28-29-30
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z LEGEND POLSKICH.
POKÓJ
LUDZIOM DOBREJ WOLI...



Sioło drzemie cicho w skwarze południa, w jasnych łanach ozimin, śmigających ku słońcu świetlistemi źdźbłami.
Przypadli na miedzach strudzeni oracze, na pastwiskach uśpione pasterze, nad wiślanym brzegiem w łozach wikliny posnęli rybołowy.
Spoczęły poważnie zbożne woły, uśpiły się jagnięta, bociek na łące ukrył głowę pod skrzydło i drzemie stojąc, nawet wysoko w pobladłym od skwaru błękicie, przycichł skowronek.
Ustały radia i sochy, nie ciągnie pług, nie skrzypi zamknięty kołowrót osady, ni żóraw studzienny, ni kijanki nie biją na rzece, ni zastukota warsztat tkacki. — Upalna cisza nad wsią i nad łany — jakby siwy sieje mak...
Jeno z zapadłej chałupy za wsią, o poszarzałej strzesze, tonącej w różowym woni obłoku, — z wonnego mroku, z rozkwitłego sadu — dochodzi furkot jaworowego kołowrotka i pieśń dziewczęca, a jakby słowicza:
— ... Zapomniała wiosna — czem to zima miecie... gdy rzuciła krosna — na zielonym świecie...
Przez polne rozłogi szarak w skok pomyka, spłoszony własnym cieniem, co mu od długich uszu padł na ziemię, — w zielonej ukryć się dąbrowie — —
Same tam dęby, witezie i woje sławne żyją i władną, — kłoni się przed nimi, za lada powiewem, poszycie ziół wiotkich, traw upojonych słońcem — szczęściem, — co z pośród liściastych konarów, jak z hojnych sypie się dłoni.
Groźnie, poszumnie, hardo zatoczyły dęby pląs bojowy, pląs miłosny, przed bławatkowemi oczyma pokornych, białych pól, szarych nizin i rozłogów.
Przyjdzie lato miłościwe, w mszystych wyrwach rozpłoną jagody jak pocałunki — dziki, jasny chmiel opląta wojów kolana, maliny pieścić będą różowemi usty —
Teraz jest wiosna, dziecięctwa ledwie sny, kwietniowe przebudzenia...
We wnętrzu dąbrowy mała polana, chramiszcze dziewczęcej czystości. Dęby wokół czołami nad nią się kłonią, ze czcią patrząc w głąb’:
Na podłożu czarnego torfowiska, ścielą się mchy wytworne, niewysłowionego rysunku, głębokiej, cudnej zieleni. Z wiecznego cienia poczęte źródło sączy bez przerwy przeczyste krople — nieutulonej tęsknoty łzy wzbierają w czarnej mchów żałobie...
Brzegami ścielą się szeroko subtelne dzierzgania konwaliowe. — —
Nad źródłem słup drewniany w ziemię wbity, zmurszały, omszony, — na nim półboga wizerunek żywy, pięknie wyrzezany z drzewa: Jarz, goniec wiosny. W okół łagodnej, pociemniałej od jesiennych słot twarzy płyną rozdzielone i umuskane świeżo kędziory Imanej przęślicy, równo nad czołem przycięte, a między nie plączą się bicze cudnych bursztynów i ciemnych widłaków wieńce długie...
U stóp drzewca, jak spryśnięte na obiatę krople mleczne, bielą się konwalie, nieziemskie, jak baśń, mleko duszy.
Dalej mży gaj młodych brzózek. Rozpuściły do kolan majowe warkocze, słońcem złocone, słowianki rzewne, — kryją strumieniami najświeższej zieleni ciała gibkie, drżące w mlecznej nagości swej, — a może tylko sine i czarne przepaski, znamiona niewoli...
Drzewa te chadzały ongi po świecie szerokim, kędy zachciały, — tańczyły na lotnych, drobnych piaskach dróg i na słonecznych polanach w majowe święto, — a z ludźmi żyły jak z bracią. Raz, na sioło pogodne spadli niemce chmurą gradową, siną, — i kośbę zrządzili krwawą, i powiązali lud zdradą niby snopy pszenne, dorodne, i jak więzie chrustu powlekli niemocne — na zatracenie! Wtedy brzozy owe z litości wielkiej pobladły gdyby gzła, — a w trwodze, by i ich Niemce nie zagarnęli i nie oderwali od matki-ziemi, wrosły w nią korzeniami żywnemi, a z żałości serdecznej nad śpiewnym ludem bratnim, w niewolę wleczonym, przybrały mleczne te siostry — stygmata sine, kajdan obręcze...


Ku onemu chramowi dziewczęcej czystości, środkiem onego biało-złotego gaju brzóz, — idzie zwolna dziewczyna słowiańska.
Smukła, bosa, w długiej, szarej, przewiązanej z płótna koszuli, — stąpa jak po krawędziach snu...
Dokoła jej ślicznej postaci roznieca się światło — główki brzóz kłonią się przed nią, słodkie służebnice — a wokół milknie wszystko — w oczekiwaniu... ale ona o tem nie wie...
Ramiona ma na piersiach złożone, jak skrzydła wróbla lichego — wzdłuż włos półciemny płynie — półwidne źrenice ślepotą cudu zasnute — —
Na przymkniętych jej powiekach świeżość rosy, ale w łuku jej boleśnie zfalowanych brwi — zestrzelone twórcze, nadludzkie — wieków marzenie!..
Stopa jej bosa stanęła znagła na mchów wilgotnych żywy chłód — i cofa się wraz w obręb gaju, na słońcem wygrzane, różowe macierzanki wzory.
Zarazem podniosła oczy...
Nieziemską głąb’, wilgotny blask szarego zmierzchu — straszliwy ból, mieniący się w fiolet tęsknot zaświatowych — — —
A w głębi chramiszcza drgnął wizerunek z drzewa ciosany. Wywikłał się z wieńców bursztynu i widłaków — białosukmanny, młody — mając u pasa zwieszoną gęśl śpiewną, na czole światłość przyciętego włosa, co zaś niestrzyżon płynął na ramiona, na świtę lnianą...
Szedł ku niej, żywy pół-bóg wiosny, Jarz cudny, goniec Pra-boga do ludzkich serc, — szedł stopami bosemi, wyrzezanemi z drzewa — przez mchów’ żywy chłód — —
Ją zgięła cześć i lęk — a przychyloną pod brzóz szemraniem i gędźbą — owiało białym, świetlistym obłokiem święte ono zachwycenie i śćmił ją słońca złoty siew...
Ponad, w przystonecznym świecie, szedł wieczny siewca przez role nowizną — i szerokorzutnym gestem błogosławiącym — rzucał ziarna wieczyste w dziewiczą g l e b ę — — —
A on wysłaniec Pra-boga, stanąwszy przy dziewczynie, przemówił głosem nad gęśl łagodniejszym:
— Marzanno...
I dotknąwszy jej ramienia witką rozkwitłej wierzbiny — zwiastował jej...


Sioło drzemie w cichych opłotkach, zakopane w śnieżnej kopanicy.
W łozach wikliny, i aż pod kołowrotem osady, plączą się głodne wilczyska, o zapadłych brzuchach, ze świecącemi jak kaganki ślepiami.
Księżyc ogromny drży nad wsią, — nad przygiętemi śniegową płachtą strzechy chat, — nad skostniałemi widmami drzew, skarżących się nagością swą, — nad jękiem głodnych wilków płaczących krwawą łzą, — nad trwogą jagniąt, straszonych ich wyciem, — i nad błędnemi głowy, straszniejszych nad wilki, trzech krwawych zbójców, pomykających lasem, — i trzech królewiczów, co wyjechali w świat, przed oczy, na poszukiwanie ludów i krain wedle serca swego.
Sędziwy kneź-tkacz, przechadzający się po niebieskiem włodarstwie sweni, przyszedł nad las śpiący w śniegu, i wnet jął snuć bisiory od srebra kapiące i plątać w nie las, w białe przędze owity, przenikać w ukryte ścieżki i polany, czyniąc zeń bogów godną gontynę, przebłękitnioną i nieziemską, — jak marzenie jednej słowiańskiej dziewczyny...
A ta dziewczyna — na śniegu padolnym leży, żelaznemi szpony mrozu i nędzy ujęta, w ciemność rzucona, jak ścięta lilia polna — —
Liczko kwietne wsparła na przydrożnym kamieniu lichym, oczy ma zamknięte, jak ptak, co z mrozu ginie, — kiedy przyszedł kneż w lisim kołpaku i umiótł nim mrok z pod jej stóp — i potrząsnął las garścią litych blasków, i rozesłał środkiem srebrnolity gościniec.
Wnet w czystem, mrożnem powietrzu zarysowało się z osobna każde drzewo, osypane kwieciem białego śniegu, i rzuciło długie cienie pni, i misterną plątaninę gałęzi, na ziemię pobieloną, iskrzącą się szronem.
Pod gliniastem urwiskiem, zatrzymanem, ni to szponem orła, trzonem sędziwego dębu, co tu wrósł i władnie śmierci się oparł, — w wyrwie spłukanych korzeni, pastuch jakiś sklecił lepiankę, — którą światło księżyca na jaw wydobyło.
Od strony — biednej tej szopy, szedł śpiesznie, raczej wlókł się ostatkiem sił, drepcąc i potykając się, starowina jakiś, cieśla ubogi, który jedyny uwierzył w zwiastuna i w marzenia Niepokalane Poczęcie, — który rozciągnął opiekę nad tułaczą dziewczyną — i towarzyszył wygnance w pole szczere, w świat, za oczy.
Zaskoczyła ich w drodze zamieć śnieżna, błędnica, i stargała łachmany ubogie, i aż do kości zębem lodowym się wpiła — a dziewczynę cisnęła na śniegi, jak ściętą lilię polną — — —
Stary cieśla poszedł w las beznadziejny szukać lada jamy wygrzebanej przez liszki — — Daremnie!
Aż, w świetle miesiąca, objawiła mu się nagle ta szopka uboga, — więc śpieszył, śpieszył... gdzie opuszczona dziewczyna legła czołem na białym kamieniu.
Teraz ujmował ją troskliwie, trzęsącemi się, starczemi rękoma — i przygięty, niemal złamany w pół, przydźwigał bezwładną do zbawczej szopy, gdzie chuda krowina i osioł ustąpiły miejsca sierocie na miękkiej mierzwie i ogrzały ją dobroczynnem ciepłem swych ciał i oddechów.


Na pociemniałem, pogłębionem tle nieba, rozstąpiły się bure obłoki, obnażył lazur przeczysty, i wykwitł pąk dziewiczy, — roztulił kielich, spojrzał szafirów źrenicą, omgloną gdyby gloryą łez, — coraz większą, coraz szerszą, jak kręgi na jeziorze, gdy z wnętrza wód lilia się rodzi.
Poniżej zabieliły się chmurki, białawe, lekkie, jak runo jagniąt, biegnących chyżo, by się skupić w stadko, i znowu rozbiedz po niebieskiej łące.
A najczystszy promień nowonarodzonej gwiazdy padł pod próg szopy, gdzie niedostrzeżony, bo nędzny jak pył, a mierzwą nakryty, legał Maciuś, głupim zwan, a przeto wyzuty z dziedzictwa ojców i z działu ziemi.
Biedota taka, zwyczajnie, pod korzeniami dębu szopę sklecił i tam się chronił z krową żywicielką i osłem — bratem.
A przecie promień niebieskiej gwiazdy prościuteńko przeniknął przez konopiastą Maciusiową czuprynę, aż w głąb’ czaszki, do źródła myśli, zasypanego kamieniami i zaniesionego namuliskiem a szutrem.
Zbudzony — podniósł głowę i szparą pod progiem ujrzał wnętrze szopy zalane światłem różowem jak zorza, bijącem od maleńkiego ciałka, które Marzanna składała w jasełkach na sianie, pod straż dwojga bydląt, liżących je litośnie szerokiemi, ciepłemi językami...
Co gdy nie ujrzy głupi Maciuś, uczuł taką radość, że mu aż dech zaparło, a powstawszy, pomyślał najprzód, jako bracia jego — co go się wyparli, a w las wyżeni — nic nie wiedzą. Więc powstawszy, jął pędzić na przełaj ku wsi, nie bacząc ani na strach, ani na zimno i lichą swą katankę, ani na wilki srogie, ani na zbójców krwawych, o których wiedział, że krążą po pustkowiach, — jeno biegł wieścić ludziom — dobrą nowinę!
A tu za światłem, co z wnętrza gwiazdy lało się, jak woń z kielicha przychylonej lilii białej, w prost na szopę, ukrytą pod korzeniami dębu, — czołgali się już w tę stronę wilcy, cicho wyjąc, z zapadniętemi brzuchami — i szli zbójcy krwawi z maczugami w dłoni — i zjeżdżali królewicze owi, którzy się zabłąkali w śnieżycę, a wyjechali byli szukać krain wedle serca swego, — a zwali się: Lech, Czech i Rus. —
Ale kołowali daleko i niemało, zanim naleźli drogę a gdy naleźli, to w progu szopy ujrzeli już zgromadzone sioło całe: starce-siewce, i pasterze, i oracze, i rybołowy ubogie, — w hołdzie kornym przed Marzeniem ludów wcielonem w Słowo. —
A pierwej jeszcze napotkali Maciusia-prostaczka, co pośpiał pierwszy, a teraz stał przed szopą, na rozstaju, z gołą głową, rozjaśniony cały, — i gładził po zjeżonych kudłach wilki srogie, co ze skowytem przypadły do ziemi i do nóg mu się cisną, — i jagnięta zbłąkane, co tulą się do piersi wilczycom, jak matkom, — i głosił dobrą nowinę trzem krwawym zbójcom, nędznym, ponurym, okręconym w kupę łachmanów zgrzebnych, co poklękali na rozstaju obok swych maczug wbitych w ziemię, krwawemi rosząc je łzami, — iżby wyzbyli z serca wszelkiej trwogi, albowiem wypełniła się obietnica między Słowiany — i Marzanna-tęsknota powiła Słowo-marzenie... i będzie odtąd pokój ludziom dobrej woli — i mir stanie między ludźmi i zwierzęty, między krzywdzącym i krzywdzonym, między panem i stworzeniem — — —
Słyszą to i widzą królewicze błędni, co wyjechali szukać krain wedle serca swego, — i pytają w skrytości ducha: — Jest-li to ta? Ale już najmłodszy, najbardziej pieszczony królewicz Lech zeskoczył z konia, a potrząsając puklami włosów światłych, ujętemi w pątliczkę złotą, bieży ku szopie, między oracze, międy pasterze a rybołowy, i przed Marzeniem wcielonem i przed dziewiczą ziemią rodzicielką — ugina rycerskie kolano:
— Lud mój i Bóg mój!..
Co widząc, bracia — jako objął sercem tę ziemię — najmłodszego, najukochańszego uściskiem żegnali.
— Dzierż a króluj we sławie!
A Lech spojrzał władnie na krainę miłą i na niebo.
A na niebie — one rana białe — nie runa trzód polnych, jeno anielskie niezliczone ćmy — wzlatują i kreślą gdyby rozpięty jasny kontur orła — a nad nim łzawa gwiazda koroną lśni...


Ewa Łuskina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ewa Łuskina.