Pomysł Białych djabłów
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pomysł „Białych djabłów“ |
Podtytuł | Z życia afrykańskich kolonij |
Pochodzenie | Huragan. Zbiór nowel |
Wydawca | Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A. |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB ![]() ![]() ![]() Cały zbiór |
Indeks stron |
— Fr... fr... fr... tr... tr... t... — huczał i turkotał samolot nad małem miasteczkiem chińskiem około Nankinu, gdzie nigdy nie widziano przedtem stalowego ptaka.
A ten, nic o tem nie wiedząc, gdyż przyleciał z angielskiego krążownika, dalej sobie turkotał:
— Tr... tr... tr...
Wystraszony odwach, uzbrojony w zardzewiały karabin, ale zato obwieszony pasami ładunkowymi, wbiegł do domu miejscowego gubernatora — „taotaja“, spędzającego tu, w ustroniu wiejskiem wakacje.
— Nieszczęście, wielki, mądry tao-taju, chluba naszego obwodu i całego państwa Nieba — zawołał padając na kolana.
— Co się stało? — trwożnym głosem zapytał dostojnik, pokryjomu wsuwając pod poduszkę fajkę z opjum.
— Nie wiem, — odparł żołnierz. — Coś, co ma ogon rybi, skrzydła orle i na przedzie coś, co śmiga, jak język starej plotkarki-przekupki z rynku „trzech mocarzy “, leci i śpiewa o tak...
Żołnierz bardzo udatnie zaczął naśladować odgłosy motoru samolotu.
— Zatrzymać i w kajdany! — krzyknął dostojnik.
— Wysoko leci i szybko, panie mego życia i radość moich oczu! — odparł ze łzami w głosie podwładny.
— No, to ja sam... — mruknął gubernator i, nie śpiesząc się, wyszedł na ulicę, gdzie tłum zadarłszy głowy, śledził jeszcze za mknącym w oddali punkcikiem, w jaki się zamieniał samolot.
Na twarzach podwładnych i tłumu, gubernator dojrzał niepokój i nawet przerażenie.
— Co to było? — zapytał, do nikogo się nie zwracając, wspaniały „tao-taj“.
Jak wezbrany potok zerwały się odpowiedzi, rzucane ze wszystkich stron — i z otoczenia gubernatora i z tłumu, który zewsząd się gromadził i wciskał się nawet do ogrodzenia jamyniu — przybytku, gdzie pobierają podatki i łapówki, biją bambusami w pięty, torturują i ścinają łby.
— Wielki ptak z jaskini Da-Tzin-Gou ożył i wyleciał. To przed końcem świata, słowo narodu! — krzyknął z tłumu stary bonza.
— Nie! to był drapieżny motyl Khu-niń — przerwała mu jakaś kobieta i wypuściła z rąk kosz z jajami, krzyknąwszy przeraźliwie.
— Sam „Lu-un“, święty smok nawiedził kraj. Złowroga to wróżba! — stentorowym głosem oznajmił opasły kupiec Fu-Siań.
— Wielki latawiec, wypuszczony z cesarskiego pałacu dla zabawy młodego uwięzionego bogdychana — podnosząc ramiona i uśmiechając się ironicznie, pisnęła tancerka. — Widziałam takie w Pekinie...
— Ona jest głupia i lekkomyślna dziewczyna, wielki, sprawiedliwy „tao-taju“ — skamlała ślepa żebraczka, której życie było nader burzliwe.
— Nic nie leciało, a tylko coś huczało, a co — tego nie wiem...
Do gubernatora zbliżył się aresztant, którego prowadzono na tortury, i nisko się kłaniając, rzekł:
— Jeżeli mądry tao-taj zechce oszczędzić moim piętom bambusów a katowi pracy — na osobności wszystko mogę tobie, studnio mądrości, objaśnić!
Tao-taj skinął na żołnierzy, aby spuścili więźnia z łańcucha, i wprowadził go do kancelarii.
— Długo włóczyłem się po świecie, możny panie — zaczął aresztant — i dużo widziałem dziwnych rzeczy. Wiem, że to była latająca maszyna, wymyślona przez „białych diabłów“. Narobiłaby nam moc kłopotów, gdybym jej odrazu nie spostrzegł i nie wykrzyknął na cały głos twego przesławnego imienia. Siedzący w maszynie biały djabeł uląkł się i odleciał.
Po chwili tao-taj wyszedł z kancelarii, kazał puścić więźnia do domu, a sam zabrał się do pisania raportu do Pekinu.
„Straszny potwór, kierowany przez europejskiego złoczyńcę, uczynił napad na Nanking i okoliczne osady, lecz dobrze zorganizowana przezemnie i czujna, z powodu moich starań, załoga, stanęła w sprawnym, żądanym surowo przezemnie ordynku, co przeraziło napastnika i zmusiło go do ucieczki przed mojemi siłami zbrojnemi... — tak się zaczynał raport, a że tao-taj pisał aż do północy, musiał on z pewnością w rezultacie przysporzyć mądremu administratorowi nowych tytułów, zaszczytów i szklanych gałek na czapce i galonów do europeizowanego munduru.
Samolot tymczasem przelatywał nad mongolskiemi stepami, hucząc i turkocząc. Rozbiegały się w popłochu wielbłądy, tabuny koni, barany i owce[1] Mongołowie zaś spokojnie spoglądali na lecącego dziwnego ptaka i szeptali tradycyjne „Om“.
— Co to jest? — spytała stara, ospą zeszpecona mongołka swego męża, nabijającego nos tabaką.
— Nie wiem! — odparł.
— Dobre to, czy złe? — spytała znowu, wycierając twarz, nagle zwilgotniałą po potężnem kichnięciu męża.
— Ani dobre, ani złe, bo go już niema! — uśmiechnął się i poszedł do namiotu.

- ↑
Błąd w druku; brak znaku przestankowego - przecinka lub kropki.