Portret (Maupassant)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Portret
Pochodzenie Horla
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PORTRET.



— Patrz: Milial! — ozwał się ktoś w pobliżu mnie.
Spojrzałem w stronę wskazanego, od dawna bowiem miałem ochotę poznać tego Donżuana.
Był to mężczyzna niemłody już. Szpakowate i gęste jego włosy o zamglonej siwiźnie przypominały nieco owe futrzane czapki, w jakie się ubierają niektóre ludy północne a piękna, dość długa broda, spadająca mu na piersi, miała w swoim wyglądzie też coś z wełnistego futra. Rozmawiał zcicha z jedną z kobiet, nachylony ku niej, zapatrzony w nią pełnem słodyczy, hołdu i pieszczot spojrzeniem.
Znałem jego życie a przynajmniej to, co wszystkim było znane. Był kilkakrotnie kochany do szaleństwa, rozgrywały się dramaty dokoła jego nazwiska. Wyrażano się o nim ogólnie jako o mężczyźnie nadzwyczaj ujmującym, niezwyciężonym prawie. Kiedym się zwracał z zapytaniem do kobiet, które mu oddawały najwięcej pochwał, pragnąc zbadać, w czemby mogła polegać ta jego władza, odpowiadały wszystkie po pewnym namyśle:
— Ja nie wiem... To jakiś czar...
Nie był on wcale piękny. Nie miał też w sobie szyku, jaki lubimy przypisywać pogromcom serc niewieścich. Pytałem więc samego siebie, rozciekawiony, w czemby się mógł ukrywać szczególny urok tego człowieka?... W dowcipie?... Nie zacytowano mi nigdy z jego ust ani jednego zdania, nie podnoszono nawet jego inteligencyi... W spojrzeniu?... Być może... Czy w głosie?... Głos pewnych osób miewa w sobie czasami pewien nieodparty wdzięk zmysłowy, niemal smak czegoś wybornego, tak że słuchając ich, uczuwamy apetyt a dźwięk ich głosu spływa na nas niby smak łakoci.
— Znasz osobiście Miliala? — zapytałem przechodzącego znajomego.
— Znam.
— Poznaj mnie z nim.
W minutę potem zamieniwszy uścisk dłoni, rozmawialiśmy już obadwaj. Wszystko, co wychodziło z jego ust, było rozsądne, dawało się słuchać z przyjemnością, nie zawierało jednak nic nadzwyczajnego. Głos natomiast był w rzeczy samej piękny, słodki, dźwięczny, pieszczotliwy; zdarzało mi się jednak już słyszeć głosy o bardziej ujmującym i wzruszającym dźwięku. Słuchało się go z satysfakcyą, jakby się patrzyło na malowniczo tryskające źródełko. Nie trzeba się było wcale natężać, by towarzyszyć myślą temu, co mówił, żaden dwuznacznik nie pobudzał tu ciekawości słuchacza, nie trzymało zainteresowania w napięciu. Konwersacya z nim była raczej wypoczynkiem i nie wzniecała w partnerze ani żywej żądzy odpowiedzi czy też przeczenia, ani zachwytem tchnących potakiwań.
Z równą łatwością zresztą przychodziło replikować jak przysłuchiwać się mu. Odpowiedź zjawiała się na ustach sama przez się, gdy skończył mówić, a słowa płynęły jakby w naturalnem następstwie tego, co przed chwilą powiedział.
Zastanowiła mnie wkrótce pewna refleksya. Znałem go dopiero od kwadransa, a zdawało mi się, że jest jednym z mych najdawniejszych przyjaciół, że wszystko u niego znane mi jest od dawna: jego twarz, ruchy, głos, myśli.
Naraz, po kilku zaledwie chwilach rozmowy wydało mi się, jakby pozostawał w najściślejszym ze mną stosunku. Wszystkie drzwi stanęły pomiędzy mną a nim otworem, i byłbym mu się może zwierzył, gdyby tego zażądał, z rzeczy, o jakich się zazwyczaj mówi tylko najdawniejszym przyjaciołom.
Zaiste — było w tem coś tajemniczego. Owe zamknięte zapory, dzielące jednę istotę od drugiej, jakie czas po kolei usuwa, skoro wzajemna sympatya, powinowactwo gustów, ta sama kultura umysłowa i stałe stosunki przetrzebią je nieco, zdawały się między mną a nim nie istnieć — a także bez wątpienia między nim a wszystkimi tymi mężczyznami i kobietami, jakich przypadek postawił na jego drodze.
Rozstając się po upływie pół godziny, przyrzekliśmy sobie widywać się często, dał mi przytem swój adres i zaprosił mnie do siebie na śniadanie które miało się odbyć pojutrze.
Zapomniawszy godziny, przybyłem zawcześnie, nie wrócił do siebie jeszcze. Milczący, bardzo poprawny lokaj wprowadził mnie do ładnego salonu, mrocznego trochę, o charakterze zacisznym, serdecznym. Uczułem, że mi tam dobrze, jak u siebie. Ileż to razy zauważyłem wpływ mieszkania na umysł i charakter. Są ubikacye, które człowieka wprost ogłupiają, gdy w innych, na odwrót, jesteśmy zawsze pełni werwy. Jedne przejmują nas smutkiem, chociaż są białe, jasne, złocone, — w innych jest coś rozweselającego, mimo stłumionych barw mebli i obicia. Oko nasze, podobnie jak i serce ma swoje nienawiści i sympatye, z których nam się częstokroć wcale nie zwierza, narzucając je tajemnie, ukradkiem naszemu humorowi. Harmonia mebli, ścian, styl całości oddziaływają chwilowo na naszą organizacyę intelektualną, jak powietrze lasu, morza lub gór oddziaływa na ciało nasze!
Usadowiwszy się na sofie, zasypanej poduszkami uczułem się naraz unoszonym, przytulonym przez te małe woreczki pierza, oszyte jedwabiem, jak gdyby kształt mego ciała i miejsce dlań — wyznaczone były z góry na tym sprzęcie.
Począłem się rozglądać. Nic jaskrawego w całym pokoju; wszędzie rzeczy ładne ale skromne, sprzęty proste, choć rzadkie, wschodnie portyery, nie wyglądające na towar z Louvre’u, lecz z wnętrza haremu, naprzeciw mnie zaś portret kobiecy. Był to portret średnich rozmiarów, odtwarzający głowę i górną część korpusu, oraz ręce, trzymające książkę. Przedstawiona na nim osoba była młoda, z odkrytą głową, na której płaski stroik ze wstążek, usta trochę smutno uśmiechnięte. Nie wiem, czy to skutkiem nadzwyczaj skromnego stroju, czy wskutek wrażenia, jakie wywierała swem naturalnem ułożeniem, nigdy jednak żaden wizerunek kobiety nie wydał mi się tak bardzo na swojem miejscu, jak ten w tym apartamencie. Prawie wszystkie znane mi portrety kobiece miały w sobie coś teatralnego, czy to dla sukni zbyt strojnych czy wskutek wyrazu twarzy, zdradzającego świadomość pozowania wobec malarza naprzód a potem wobec tych wszystkich, którzy obraz oglądać będą — innym razem zaś ten sam efekt wywierała niedbała poza lub negliż, starannie dobrany.
Wyobrażone na nich kobiety to się puszą, pełne piękności i majestatu, z miną wyniosłą, jakiej w życiu nie umiały długo zachować —; to się znów mizdrzą bez końca w martwej niezmienności płótna, a każda z nich ma coś, klejnot lub kwiatek, fałd na sukni lub grymas na ustach, w którym się poznaje rękę malarza, goniącą za efektem. Czy w kapeluszu na głowie, czy w koronkowej chusteczce lub tylko w włosach własnych — przenikamy w nich zawsze coś niezupełnie naturalnego. Co?... — niewiadomo, ponieważ się ich osobiście nie znało, lecz odczuwa się to. Wyglądają jakby się znajdowały na wizycie u ludzi, którym się chcą podobać, którym radeby się pokazać z najlepszej strony, i w którym to celu wystudyowały swą pozę skromną, czy okazałą.
Co o tej powiedzieć?... Była ona u siebie w domu i sama jedna. Tak jest, była sama, uśmiechała się bowiem, jak się człowiek uśmiecha w chwilach samotnej zadumy o czemś smutnem i słodkiem, a nie jak się uśmiecha, kiedy na niego patrzą. Była tak dalece samą i tak całkiem u siebie, że czyniła cały ten duży apartament pustym, zupełnie pustym. Ona go dopiero swą osobą wypełniała, ożywiała, sama jedna. Mogło się w nim zebrać dużo osób, całe to grono mogło salon napełnić wrzawą rozmów, śmiechów, śpiewu — ona pozostałaby tam i taka zawsze sama jedna, z tym swoim uśmiechem tchnącym samotnością i sama wyposażyłaby go w życie swemi oczyma portretu.
I to spojrzenie jej oczu było jedynem także. Padało ono wprost na mnie, pieszczotliwe a stanowcze, nie dostrzegając mnie. Wszystkie portrety wiedzą, że się na nie patrzy, i odpowiadają oczyma — oczyma, które widzą, myślą, które nas prześladują, nie odrywając się od nas ani na chwilę od naszego wejścia do pokoju, gdzie są, aż pokąd go nie opuścimy.
Ten portret mnie nie widział, nie widział niczego, chociaż spojrzenie jego było utkwione prosto we mnie. Przypominało mi ono przedziwny wiersz Baudelaire’a:

„I oczy twe, przyciągające jak portretu oczy“

Przyciągały mnie w rzeczy samej w niezwykły sposób, nieciły we mnie niepokój dziwny, nowy, potężny — te oczy malowane, co były kiedyś żywemi, co może żyły jeszcze. O! jakiż czar nieskończony i roztapiający duszę niby wiatru tchnieniem, uroczy jak niebo, konające w liliowym, różowym i błękitnym zmierzchu, i trochę melancholijny, jak krocząca za nim noc — dobywał się z tych ram ciemnych i z tego nieprzeniknionego spojrzenia. Oczy te, stworzone kilku pociągnięciami pędzla, kryły w sobie tajemnicę tego, co zdaje się istnieć a czego nie ma wcale, co może zamigotać tylko w spojrzeniu kobiety, tego, co w nas rozbudza miłość.

Drzwi się otwarły, Milial wszedł. Poczęliśmy się wzajemnie usprawiedliwiać: on z spóźnienia, ja z nazbyt wczesnego przyjścia, wreszcie zapytałem go, wskazując, na portret:
— Nie poczyta mi pan za niedyskrecyę, jeżeli zapytam, kto jest ta kobieta?...
Odrzekł:
— To moja matka, zmarła w młodym wieku.

Usłyszawszy to, zrozumiałem, skąd pochodził niewytłómaczony urok tego człowieka!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.