Portret Dorjana Gray'a/Rozdział XX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Rozdział XX |
Pochodzenie | Portret Dorjana Gray'a |
Wydawca | A. F. Mittler |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Źródło | Skan na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Noc była piękna, a tak ciepła, że Dorjan wziął palto na rękę i nie zawiązał nawet chustki jedwabnej na szyi. Kiedy szedł do domu, paląc papierosa, minęło go dwóch młodzieńców w strojach wieczorowych. Usłyszał, jak jeden szepnął do drugiego: „To Dorjan Gray". Przypomniał sobie, jakie zadowolenie sprawiało mu to zwykle, gdy zwracano na niego uwagę, przyglądano mu się lub mówiono o nim. Teraz nużyło go już słyszeć swoje nazwisko. Połowa uroku, jaki wywierała nań wioska, w której przebywał ostatnio, polegała na tem, że nikt nie wiedział, kim on jest. Mówił często dziewczynie, w której wzbudził miłość do siebie, że jest ubogi, a ona wierzyła mu. Powiedział jej raz, że jest zły, a ona wyśmiała go i odparła, że źli ludzie są zawsze starzy i bardzo brzydcy. Jak ona umiała się śmiać! — jak śpiewający drozd. A jaka była ładna w bawełnianych sukienkach i wielkich kapeluszach! Nie wiedziała nic, ale posiadała wszystko, co on stracił.
Kiedy przyszedł do domu, służący nie spał jeszcze, czekając na niego. Odesłał go do łóżka, rzucił się na kanapę w bibljotece i zaczął rozmyślać o niektórych zdaniach lorda Henryka.
Czy to istotnie prawda, że nie można się zmienić? Czuł niepohamowane pożądanie nieskalanej czystości swego chłopięctwa — swego różowo-białego chłopięctwa, jak powiedział kiedyś lord Henryk. Wiedział, że się zbrukał, że ducha swego wypełnił zepsuciem, a wyobraźnię natchnął grozą; że wywierał zły wpływ na innych i odczuwał przy tem okrutną radość; i że ze wszystkich żywotów, z któremi się zetknął, najpiękniejsze właśnie i najbardziej obiecujące przywiódł do hańby. Ale czy to było nie do odpokutowania? Czy nie było dlań już nadziei?
Ach! w jakiejże przeklętej chwili pychy i namiętności wyrzekł pragnienie, aby obraz nosił jarzmo jego dni, a on zachował niezmącony blask wiecznej młodości! Wszystkie jego błędy stąd pochodziły. Lepiejby było, gdyby każdy grzech jego życia niósł mu rychłą i nieuchronną karę. W karze było oczyszczenie. Nie „Odpuść nam nasze winy" ale „Ukarz nas za nasze przewinienia” winna brzmieć modlitwa ludzi do sprawiedliwego Boga.
Misternie rznięte lusterko, które lord Henryk podarował mu przed tak wielu laty, stało na stole, a białe kupidynki uśmiechały się jak dawniej dokoła. Ujął je, jak owej straszliwej nocy, gdy po raz pierwszy dojrzał zmianę fatalnego obrazu, i dzikiemi, przesłonionemi łzami oczyma patrzał w jego błyszczącą powierzchnię. Ktoś, kto go kochał do szaleństwa, napisał niegdyś do niego obłędny list, który kończył się temi bezbożnemi słowami: „Świat jest zmieniony, gdyż ty stworzony zostałeś ze złota i kości słoniowej. Linie twoich ust kreślą na nowo historję". Przypomniał sobie te słowa i powtarzał je raz po raz. Potem uczuł wstręt do własnej piękności, rzucił lusterko na podłogę i zdeptał je nogami na srebrną miazgę. Piękność sprowadziła nań zgubę, piękność i młodość, o którą się modlił. Gdyby nie te dwie rzeczy, życie jego mogłoby być nieskalane. Piękność była dlań tylko maską, młodość oszustwem. Czemże była młodość w najlepszym wypadku? Zielonym, niedojrzałym okresem, okresem płytkich kaprysów i bezsilnych myśli. Dlaczego nosił jej szatę? Młodość zniszczyła go.
Lepiej było nie myśleć o przeszłości. Niepodobna już było zmienić jej. Musiał myśleć o sobie, o swojej przyszłości. James Vane spoczął w bezimiennym grobie na cmentarzu w Selby. Alan Campbell zastrzelił się pewnej nocy w laboratorjum, nie zdradziwszy tajemnicy, którą mu wówczas narzucił. Tak jak rzeczy stały, podniecenie zniknięciem Bazylego Hallwarda musiało wkrótce ustać. Już słabło. Był najzupełniej bezpieczny. I nie śmierć Bazylego Hallwarda najbardziej ciążyła mu na sumieniu. To śmierć za życia jego własnej duszy tak go trapiła. Bazyli namalował ów portret, który mu zniszczył życie. Tego nie mógł mu wybaczyć. Ten portret winien był wszystkiemu. Bazyli mówił do niego straszne słowa, a on zniósł je cierpliwie. Morderstwo było tylko obłędem chwili. A samobójstwo Alana Campbella nastąpiło z jego własnej woli. Alan chciał tego sam. Jego to nic nie obchodziło.
Nowe życie! Oto czego potrzebował. Oto na co czekał. Bezwątpienia zaczął je już. Przynajmniej oszczędził niewinność. Nigdy więcej nie będzie napastował niewinności. Będzie dobry.
Kiedy myślał o Hetty Merton, zastanowił się, czy też obraz w zamkniętym pokoju zmienił się. Chyba nie był już tak straszny, jak pierw? Może jeśli życie jego będzie czyste, zdoła wymazać z jego oblicza piętna złych namiętności. Może oznaki zła już znikły. Postanowił zobaczyć.
Wziął lampę ze stołu i wszedł nagórę. Kiedy otwierał drzwi, uśmiech radości przemknął po jego młodzieńczej twarzy i zabawił na niej chwilę. Tak, stanie się dobry, a ten ohydny obraz, który ukrył, nie będzie w nim więcej budził zgrozy. Miał uczucie, jakby jarzmo już było z niego zdjęte.
Wszedł wolno i jak zwykle zamknął za sobą drzwi, potem zerwał z portretu purpurową zasłonę. Okrzyk bólu i oburzenia padł z jego warg. Nie dojrzał zmiany, tylko w oczach był wyraz fałszu, a koło ust nabrzmiała zmarszczka obłudy. Portret był jeszcze tak samo ohydny — ohydniejszy niż pierw, jeśli to możliwe — a szkarłatny cień na ręce wydał mu się jeszcze połyskliwszy, jeszcze bardziej podobny do świeżo przelanej krwi. Dorjan zadrżał. Czyżby to próżność tylko popchnęła go do jedynego dobrego czynu? Albo pragnienie nowych wrażeń, jak powiedział lord Henryk z szyderczym uśmiechem? Lub może żądza odgrywania roli, która skłania nas do spełniania szlachetniejszych czynów, niżeli to wynika z naszej natury? Albo wszystko to razem? I dlaczego czerwona plama stała się większa, niż poprzednio? Wyglądała, jak straszliwa choroba, która wżarła się w zgrubiałe palce. Krew była na malowanych stopach, jakby kapała na nie, — krew nawet na dłoni, która nie trzymała noża. Spowiadać się? Czy miał się spowiadać? Oddać się samemu w ręce władzy? Dać się zabić? Roześmiał się. Czuł, że myśl ta była potworna. A jednak, gdyby nawet wyznał, któż mu uwierzy? Nigdzie ani śladu zamordowanego. Wszystko, co doń należało, było zniszczone. Sam spalił wszystko, co było nadole. Świat powiedziałby poprostu, że oszalał. Zamkniętoby go, gdyby się upierał przy tej historji... Ale obowiązkiem jego było wyznać, znieść publicznie hańbę, publicznie czynić pokutę. Istniał Bóg, który wzywał ludzi, aby spowiadali się z grzechów swoich zarówno ziemi, jak niebu. Nic, cokolwiekby uczynił, nie mogło go oczyścić, póki nie wyzna swoich grzechów. Swoich grzechów? Wzruszył ramionami. Śmierć Bazylego Hallwarda wydawała mu się drobnostką. Myślał o Hetty Merton. Gdyż to zwierciadło jego duszy, w które patrzał, było fałszywem zwierciadłem. Próżność? Ciekawość? Obłuda? Czyż nic innego nie było w jego wyrzeczeniu się? Było w niem coś więcej. Tak przynajmniej myślał. Ale kto to mógł wiedzieć?... Nie. Nie było w niem nic więcej. Z próżności ją oszczędził. Obłuda nałożyła mu maskę dobroci. Z ciekawości zakosztował wyrzeczenia się. Zrozumiał to teraz.
Ale to morderstwo — czyż ma go prześladować całe życie? Czyż zawsze nosić ma brzemię swej przeszłości? Czy ma je rzeczywiście wyznać? Nigdy. Istniało jeszcze tylko jedno świadectwo przeciw niemu. Obraz — to było to świadectwo. Musi go zniszczyć. Dlaczego zwlekał z tem tak długo? Niegdyś sprawiało mu przyjemność obserwować jego zmiany i starzenie się. Teraz nie znajdował w tem już przyjemności. Obraz ten nie dawał mu spać nocami. Kiedy wyjeżdżał, napełniał go trwogą, że obce oczy mogłyby go zobaczyć. Wniósł on melancholję w jego namiętności. Samo wspomnienie tego obrazu zatruło mu wiele chwil radości. Był on dla niego niby sumienie. Tak, był jego sumieniem. Musi go zniszczyć.
Rozejrzał się i dostrzegł nóż, którym zabił Bazylego Hallwarda. Czyścił go często, aż nie pozostało na nim ani plamki. Błyszczał i świecił się. Ten nóż zabił malarza, więc zabije i dzieło malarza wraz ze wszystkiem, co to dzieło oznaczało. Zabije przeszłość, a gdy ona będzie zabita, Dorjan będzie wolny. Zabije to potworne życie duszy, a bez jego ohydnych ostrzeżeń Dorjan będzie miał spokój. Chwycił nóż i przebił nim obraz.
Rozległ się krzyk i stuk upadku. Krzyk ten był tak straszliwy w swej trwodze śmiertelnej, że przerażona służba zbudziła się i wybiegła ze swoich pokojów. Dwaj panowie, którzy przechodzili nadole przez plac, zatrzymali się i spojrzeli na wielki dom. Poszli dalej, aż spotkali policjanta, i wrócili z nim. Policjant zadzwonił kilka razy, ale nikt nie otwierał. Z wyjątkiem światełka w oknie poddasza, dom pogrążony był w ciemnościach. Po chwili policjant odszedł i przystanąwszy pod sąsiednim portykiem, obserwował dom.
— Czyj to dom? — zapytał starszy z panów.
— Mr. Dorjana Gray'a, sir, — odpowiedział policjant.
Panowie spojrzeli na siebie, odchodząc, i uśmiechnęli się. Jeden z nich był wujem Sir Henryka Ashtona.
Tymczasem nawpół ubrani domownicy cichym szeptem rozmawiali w służbowej części domu. Stara mrs. Leaf płakała i załamywala ręce. Franciszek był blady jak śmierć.
Po kwadransie sprowadził stangreta i drugiego lokaja i razem weszli na górę. Zapukali, ale nie otrzymali odpowiedzi. Poczęli wołać. Wszędzie cisza. Wreszcie po daremnych usiłowaniach wyważenia drzwi weszli na dach, a stamtąd spuścili się na balkon. Okna ustąpiły łatwo: ramy były spróchniałe.
Kiedy weszli, ujrzeli na ścianie wspaniały portret swego pana, jak go widywali do ostatniej chwili, w całym uroku niezrównanej młodości i krasy. Na podłodze leżał trup, w ubraniu wieczorowem, z nożem w sercu. Był zwiędły, pomarszczony, ohydny. Dopiero po pierścieniach go poznali.