Powieści poetyckie (Byron, 1924)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Powieści poetyckie | |
Redaktor | Andrzej Tretiak | |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza | |
Data wyd. | 1924 | |
Druk | Druk W. L. Anczyc i Spółka w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | zbiorowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB ![]() ![]() ![]() | |
| ||
Indeks stron |
Kiedy 19 kwietnia 1824 r. umierał w Missolunghi w Grecji Jerzy Gordon lord Byron[1], zostawiał za sobą krótkie, 36-letnie życie i bardzo krótką, 12-letnią zaledwie, działalność poetycką, która uczyniła go przez poważną część XIX w. — w oczach krytyki kontynentu europejskiego — największym po Szekspirze poetą angielskim. Angielska krytyka odmawia mu tego stanowiska — i odmawia może słusznie, biorąc za kryterjum wielkości poety wpływ, jaki wywiera jego twórczość na jego otoczenie i potomnych w zakresie przedewszystkiem literatury. Pod tym względem poezja Byrona nie może wytrzymać porównania z wielu współczesnymi mu pisarzami angielskimi, pracującymi równocześnie w tym przebogatym okresie twórczym od r. 1798–1830, jakkolwiek wpływ niektórych z nich wydał dopiero w późniejszym czasie obfite owoce (np. Keats i Shelley). Nietylko jednak pod względem
zakresu wpływów, także i co do wyrobienia samej formy literackiej poezja Byrona stoi niżej niż arcydzieła i nawet wogóle niż dzieła jego współzawodników z okresu romantyzmu, Wordswortha i Coleridge’a, Shelleya i Keatsa. Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę wpływ, jaki Byron wywarł na współczesną sobie literaturę romantyczną kontynentu, jeżeli uprzytomnimy sobie, że on to w wielu wypadkach zdjął pieczęcie z tajemnych źródeł poezji, bijących gwałtownie w głębiach dusz, ale niemogących się przebić poprzez stare klasycystyczne formy, to musimy przyznać prawo krytyce kontynentalnej, że uznawała Byrona i Szekspira, tych dwóch patronów poezji romantycznej, za największe postaci literatury angielskiej.
Jak się to jednak stało, że z pośród tylu genjalnych współzawodników, jakich wydała w ostatnich trzech dziesiątkach lat XVIII w. żyzna aż do zbytku gleba poezji angielskiej, jeden Byron potrafił uzyskać tak dominujące stanowisko w literaturze powszechnej, że utwory jego tłumaczono na wszystkie literackie języki zaraz po ukazaniu się ich, ba, nawet tłumaczono prozą, jakgdyby trudnościami przekładów wierszem nie chciano opóźniać podania pokarmu duchowego, zawartego w jego dziełach? Patrząc dzisiaj na poezję Byrona, jako na dzieło artysty i myśliciela, jako na kwiat, który nie stracił barwy swojej ani swoich kształtów, nie możemy się w pierwszej chwili nie zdziwić, że ten kwiat, o nie nazbyt wykwintnych kształtach i nie nazbyt przepysznych barwach, mógł tak czarować naszych przodków z przed stu lat. Ale musimy pamiętać o tem, że jeżeli ten kwiat zachował swoje barwy i kształt, to stracił swoją woń, stracił ją dla nas. Wonią tą, którą upajało się współczesne Byronowi pokolenie, było to umiłowanie wolności, ten pęd ku wolności, który wiał jak potężny prąd z poematów Byrona i poruszał duszną, ciężką atmosferę reakcyjnych rządów europejskich po upadku Napoleona. Poezja Byrona była nieomal jedyną dozwoloną formą propagandy wolnościowej, za którą wydychało wtedy społeczeństwo europejskie, zmuszone kryć się ze swoją tęsknotą do wolnego czynu w tajnych stowarzyszeniach Karbonarów włoskich, niemieckich Tugenhundów i polskich Filaretów. Jak wielką była ta tęsknota za słowem o wolności, świadczy fakt, że w pierwszych poematach Byrona, w takim Korsarzu np., który nie miał najmniejszego podkładu politycznego, dopatrywano się historji duchowej Napoleona, — pod kątem wielkiego wydarzenia historycznego patrzano na ten utwór czysto osobisty, czytano w nim historję wielkiego tytana wolności. Ta woń wolności, płynąca z poezji Byrona, rozwiała się bez śladu w dzisiejszej atmosferze bezwzględnej wolności sumienia i wyznania politycznego, — przed stu laty jednak ona to była tym składnikiem twórczości Byrona, który czynił ją drogą dla duszy ówczesnego społeczeństwa, nadawał jej charakter mistrzyni umysłowego życia kontynentu.
Byron nie stawiał żadnych określonych programów politycznych. Jakkolwiek jako par Anglji z natury rzeczy był członkiem Izby Lordów, nie brał czynnego udziału w polityce wewnętrznej kraju; w latach 1812–3 wygłosił trzy mowy w parlamencie, potem jednak zarzucił zupełnie działalność parlamentarną, a katastrofa małżeńskiej separacji z r. 1816, która sprowadziła nieoficjalną banicję poety z »towarzystwa« angielskiego, tem samem położyła kres jego pracy w tym zakresie. Sympatyzował ze stronnictwem Whigów, dążącem do reform w życiu parlamentarnem i społecznem Anglji, ale kiedy później partja Whigów naturalnym biegiem rzeczy rozpadła się na dwa obozy, jeden bliższy konserwatystom, drugi radykalny[2], — Byron występował bardzo ostro przeciw radykalnym prądom, żywiąc przedewszystkiem niechęć do przywódców tego stronnictwa, jako do demagogów. »Chcę reform, ale nie znoszę reformatorów« — powtarzał wszystkim swoim przyjaciołom w okresie po 1817 r. Pojęcie wolności Byrona trudno ująć w jednolitą definicję; możnaby niemal powiedzieć, że pojęcie to było jedynie negatywne, że ograniczało się do protestu przeciw wszelkiemu ukróceniu praw godności człowieka. Ludziom owej epoki trudniej było orjentować się w sprawie czystej wolności, niż nawet może dzisiaj. Nad ich myślowym horyzontem zaciężyła jako zasadniczy punkt porównania postać Napoleona. Jego genjusz był w ich oczach jednak związany nierozerwalnie z historją rewolucji francuskiej, która przecież w rzeczywistości, oglądanej z perspektywy czasu, była dla Napoleona jedynie substratem, podłożem do szerzenia idei nowego układu społecznego, a nie źródłem jego działalności. W Anglji stronnictwo reform nie mogło nie uznawać doniosłości kroków Napoleona na polu cywilizacji; ponieważ jednak jego potęga groziła katastrofą dla znajdującej się wtedy w pełnym rozwoju budowy imperjum angielskiego, odblask tego niebezpieczeństwa skrzywiał w oczach społeczeństwa angielskiego duchowe oblicze Napoleona, kazał — dla uspokojenia własnego sumienia, niepewnego, czy słuszną jest walka z siewcą nowych idei, — uważać go za uzurpatora i tyrana, korzystającego bez żadnych skrupułów duchowych z krwawych czynów Rewolucji, za duchowego spadkobiercę Robespierre’a, a pojęciu takiemu sprzyjało niezawodnie postępowanie Napoleona w latach po osiągnięciu korony i po małżeństwie z Marją Ludwiką. Stosunek do Napoleona jest może najlepszym wyrazem pojęć wolnościowych Byrona. Dla jego działalności reformatorskiej ma on bezwzględne uznanie; dla jego pomniejszycieli w swojej ojczyźnie, w Anglji, ma tylko wyrazy pogardy; nad jego krokami, które mogły mieć rzeczywiście tylko osobiste podłoże, jak wojna z Hiszpanją, wydaje sąd potępiający, a po abdykacji Napoleona w Fontainebleau wybucha serdecznym żalem, że podziwiany bohater stracił dobrowolnie aureolę. Pozorne niekonsekwencje poszczególnych enuncjacyj w stosunku do Napoleona można wytłumaczyć tem, że pojęcie wolności było u Byrona tak wyidealizowane, iż wszelkie obleczenie go w kształt stosunków politycznych musiało mu się wydawać niedostatecznem, poniekąd nawet grzechem w stosunku do ideału. Jeszcze w r. 1808 pisał: »Nie znoszę papiestwa, ale uznaję prawa katolików w Anglji«. Wszelki ucisk był mu wstrętny, czasem nawet pozór tylko ucisku, jeżeli nie rozumiał, że pewien przymus jest tylko środkiem do wolności. Najwyżej cenił prawo narodu do uzyskania niepodległości, — brak godności narodu oburzał go do głębi duszy. Kiedy przygotowane powstanie w Neapolu w r. 1821 złożyło broń niemal bez strzału przed przybyłą na pomoc armją austrjacką, Byron pisze o Włochach do Hobhouse’a, swego najlepszego przyjaciela: »Nie mam tyle miejsca, aby móc swobodnie wyrzucić ze siebie żółć, ani żółci nie wystarczy, aby pluć na nich wszystkich«. Przyjęcie Jerzego IV (po objęciu tronu) przez Irlandczyków, pełne czołobitnej czci, a niepamięci krwawych wypadków powstania z r. 1803, wyśmiał szyderczo w poemacie The Irish Avatar; w Grecji, gdzie dokonał żywota, biorąc wybitny udział w początkach walk o wyzwolenie jej z pod jarzma tureckiego, boleśnie raziła go niezgoda przewódców, brak wytrwałości, brak godności narodowej. Wojnę uznawał tylko jako ostateczny środek do uzyskania niepodległości, a przeciw wszystkim towarzyszącym jej okropnościom protestował od pierwszej chwili swojej twórczości: kiedy mu wreszcie przyszło wziąć w niej czynny udział, starał się cierpienia ludności cywilnej, wciągniętej mimowoli w zakres działań wojny, możliwie łagodzić. Myśmy już w naszym rozwoju kulturalnym doszli do takiej samej oceny Napoleona, jaką wypowiadał Byron; myśmy doszli także do paradoksu »humanitarnego« prowadzenia wojny — ale przed stu laty były to pojęcia nowe i śmiałe i pełne żywotnego pokarmu duchowego dla duszy europejskiej.
Wspomniany wyżej stosunek do Napoleona, któremu męski wyraz prawdziwej świadomości dał Byron w liście do redaktora jednego z pism weneckich w r. 1817, drukowanym po raz pierwszy dopiero w r. 1922 z papierów pozostałych po przyjacielu Byrona, Hobhouse, późniejszym lordzie Broughton, dowodzi wyraźnie, że Byron nie zacieśniał się w kręgu polityki szowinistycznej, polityki angielskiego kupca i rolnika, którym wyrzuca w swojej satyrze The Age of Bronze (»Wiek bronzowy«), pisanej z okazji kongresu w Weronie (1822 r.) robienie znakomitych interesów na wojnie, ale stał na stanowisku »obywatela świata«. Ten to »szlachetny kosmopolityzm« pociągał ku niemu najsilniej serca młodej poezji kontynentalnej, a nie walka z istniejącemi urządzeniami, nie »bunt«, który przywarł do jego działalności, — jako pojęcie niemal identyczne z istotą jego poezji — zupełnie niesłusznie. W Anglji — gdzie nawet z kazalnicy walczono z nim po ukazaniu się Kaina — a lady Byron uważała za wystarczający powód do zerwania stosunków z poetą przez jego rodzinę pojawienie się dwóch pierwszych pieśni Don Juana — opinja publiczna czuła się rzeczywiście przez jakiś czas zdenerwowaną walką poety z t. zw. cant towarzystwa angielskiego, pewną formą obłudy w stosunku do głoszonych ideałów, — i mając w pamięci tak jego zupełnie jawne, jak i bardzo mało znane, tajemne przeżycia miłosne, które dopiero w sto lat prawie po śmierci jego ogłoszone materjały udokumentowały, w zapamiętałości towarzyskiego oburzenia brała pod uwagę tylko tę stronę jego poezyj, nie dostrzegając w nich ogólnoludzkich konturów giganta, i nie widząc w niej tej potężnej walki, jaką Byron toczył sam z sobą. Na kontynencie jednak ta walka Byrona z obłudą angielskiego »towarzystwa« miała, wobec bardzo dalekich stosunków z życiem Anglji, tylko podrzędne znaczenie humorystycznego elementu, nie mogła nawet często być zrozumianą w całej swej rozciągłości. A ponieważ o »buncie« Byrona można mówić tylko w tem znaczeniu, bo inne czynniki jego poezji mają charakter twórczy, dla kontynentu był on zatem tylko poetą ogólno-ludzkiego ideału wolności.
Były jednak inne jeszcze momenty, które złożyły się na wielkość fali byronowskiego wpływu. Którykolwiek z utworów jego weźmiemy do ręki, od drobnych wierszy lirycznych w Hours of Idleness (1807) aż do ostatnich pieśni Don Juana, zawsze i wszędzie spotkamy się oko w oko z samym Byronem. W każdem przebraniu czujemy go odrazu: w Korsarzu, Larze, Manfredzie czy Kainie: — oczy ich pełne są ducha Byrona, usta ich mówią tylko jego słowami, a raczej jego uczuciami. Gdy dusza poety wzbierze nagłą powodzią uczuć, to przebranie opada, rozwiewa się, — w Pielgrzymstwie Childe-Harolda sam bohater z tytułu pojawia się kilka razy w pierwszej pieśni; raz czy dwa razy wspomina go poeta w II-ej, aby rozstać się z nim zupełnie w III-ej i IV-ej pieśni i przemawiać swobodnie, pełną piersią, od siebie. W Don Juanie nie fabuła, nie przygody młodego chłopca, jakkolwiek mające przepiękne epizody, są właściwą treścią, ale dygresje poety, w których o wszystkich zjawiskach życia mówi sam od siebie. Poezja Byrona jest nawskróś indywidualną; że nie jest liryczną, jaką wobec tego faktu powinna była być, sprawiło to, że ramy ówczesnej poezji lirycznej były za słabe, formy jej były za mało wyrobione, by móc pomieścić namiętności o tak szerokiej skali. Musiał zatem Byron szukać wypowiedzenia się w zakresie formy epicznej i dramatycznej. O ile próby w ostatnim rodzaju zupełnie zawiodły, o tyle powieści poetyckie i Childe-Harold — utwory napozór epickie — były pod względem namiętności, jej zapędów w kierunku nadludzkiej ambicji, pogardy niskiego życia, niepohamowanej aż do zbrodni miłości, rewelacją w stosunku do liryki ówczesnej, ograniczającej się albo do refleksji, albo do opisów przyrody, albo wreszcie do fantastycznych tematów, jak snów i t. p. I tu znów trzeba przypomnieć sobie, że dziś za nami leży wiek XIX, któryby można nazwać wiekiem liryki, w którym każde uczucie — od najsubtelniejszych pajęczych nitek melancholji bez przyczyny i celu, aż do najostrzejszych, niemal szaleńczych ekstaz miłości — znalazło swój doskonały wyraz. Byron nie śmiał, czy nie umiał jeszcze wyrazić swoich uczuć wprost w liryce, ale on pierwszy wprowadził tę osobistą namiętność do poezji. Nasze dzisiejsze poczucie, że jedynie liryka jest uprawniona do oddawania uczuć, sprawia, że powieści poetyckie Byrona są dla nas nudne i martwe; ten rozdźwięk jednak pomiędzy formą a treścią nie istniał dla pokolenia, które, czytając Giaura czy Narzeczoną z Abydos, niezawodnie widziało płomienie buchające z tych kart, tak dla nas dzisiaj szarych, — i miało od nich wypieki zachwytu na twarzy.
Co więcej, można nawet powiedzieć, że właśnie ta forma napół epiczna przyczyniła się do rozszerzenia wpływu Byrona. Jeżeli weźmiemy pod uwagę np. niezwykłe w formie (a i w treści także) Ballady liryczne Wordswortha i Coleridge’a z r. 1798, zrozumiemy odrazu, iż odskok od utartej formy pseudoklasycznej był tak wielki, że nie mogły być ani zrozumiane, ani tłumaczone przez poetów kontynentu, kształconych na poezji klasycystycznej. Do tłumaczenia bowiem nie trzeba genjuszu poetyckiego, ale zdolności dobrej formy; łatwiej zatem było dla literatów, władających dobrą formą pseudoklasyczną, tłumaczyć poematy Byrona niż kunsztowne nowatorskie utwory z Ballad lirycznych. Byron sam sobie zdawał sprawę z pewnego procentu pseudoklasycyzmu w formie swojej poezji; w zakresie literackich teoryj obstawał za przyznaniem najwyższego miejsca dla Pope’a, najwybitniejszego przedstawiciela epoki t. zw. augustowskiej obejmującej pierwsze ćwierćwiecze XVIII stulecia w Anglji; satyry Byrona są wyraźnem naśladownictwem satyr Pope’a, u którego uczył się wyrobienia t. zw. »kupletu«, t. j. pary pięcio-jambicznych rymowanych wierszów, zawierających w sobie zamkniętą myślową całość. Formy tej używał też w niektórych powieściach poetyckich, inne pisał w cztero-jambicznym wierszu, którego wzór zaczerpnął z W. Scotta. Razem z tą formą mieszaną przeszła do poezji Byrona (z wcześniejszego okresu, który rozstrzygnął jednak o jego sławie) pewna trzeźwość określeń (choć czasem jasność wyrazu pozostawia wiele do życzenia), dość częste użycie aparatu alegorycznego, inwokacje do personifikowanych przedmiotów, wreszcie pewien realizm, który nie pozwalał na swobodny lot wyobraźni. Dla słowiańskich krajów zwłaszcza, gdzie poezja Byrona przyszła bezpośrednio po okresie pseudoklasycznym — w przeciwieństwie do Niemiec, które już miały gotową całą teorję romantyczną i wprowadzały ją już w czyn, — ten charakter pseudoklasyczny jego formy był najlepszym mostem do zrozumienia treści wewnętrznej jego poezji.
Na jedną jeszcze okoliczność trzeba zwrócić uwagę, gdy się mówi o rozległości wpływów Byrona, a mianowicie na moment szerokiego czytelnictwa. Okres następujący bezpośrednio po wojnach napoleońskich miał wiele cech identycznych z chwilą obecną, między niemi właśnie nadzwyczaj żywą chęć czytania. W Anglji, gdzie czytelnictwo i zajęcie się literaturą było zawsze bardzo ożywione, okres ten przechodzi niemal wszystkie pod względem interesowania się twórczością literacką. Tak np. Korsarza sprzedała księgarnia nakładcy Johna Murray’a 10.000 egzemplarzy w jednym dniu. Zachowała się notatka Murray’a do Byrona, która najlepiej charakteryzuje ten nastrój zaciekawienia, jakie każdy nowy utwór znanej osobistości wzbudzał w publiczności. »Sprzedałem w pierwszym dniu 10.000 egzemplarzy, rzecz dotychczas bez precedensu — i zdaje mi się, że co najmniej 30 osób, które kupiły ten utwór (zupełnie nieznajomi ludzie) zachodziło jeszcze raz do sklepu, by powiedzieć obsługującym, jak się cieszą i jak są zadowoleni z tego kupna«. W ciągu dwu miesięcy rozprzedano 25.000 egzemplarzy, a w ciągu pierwszego roku ukazało się aż 9 wydań Korsarza. Czasopisma literackie powstawały jedne za drugiemi; dość wspomnieć, że w przeciągu piętnastu lat (od 1802–1817 r.) powstały cztery wielkie kwartalniki i miesięczniki, z których trzy dotrwały do dzisiaj, nie licząc całego szeregu mniejszych, tygodniowych pism krytycznych. To samo zjawisko można zauważyć i w Niemczech, i na małą skalę, odpowiednią do liczby czytelników, w Polsce. Tylko przy pomocy tych czasopism mogła się rozwinąć znajomość Byrona u nas. Rzeczywiście cały szereg przekładów (t. j. urywków przekładów) spotykamy właśnie w czasopismach, a Dziennik Wileński może się poszczycić chwałą umieszczenia w r. 1820 pierwszego w Polsce przekładu Byrona; są to Żale Tassa, w przekładzie dokonanym przez bezimiennego, ale doskonałego tłumacza, którego przekład znalazł pomieszczenie w niniejszym zbiorze.
Poematy, umieszczone w niniejszym Zbiorze, noszą nazwę: »powieści poetyckich« albo też »powieści wierszem«. Niemcy, zastosowując swoją metodę ścisłych określeń w jednym wyrazie, nazywają je: »epyllia« niejako krótkie epopeje. Zgóry zaznaczyć trzeba, że powieści te nie mają prawie nic z epickiego charakteru: treść ich jest bardzo skąpa, zawikłanie prawie żadne, przeważają opisy uczuć, a całości brak przejrzystości i jasności, charakterystycznych cech epiki. Przeciwnie — możnaby tajemniczość i niedopowiadanie szczegółów uważać za główną cechę charakterystyczną tych utworów; proste zawikłanie interesu zastępuje sztuczne splątanie samego opowiadania, a głębię epickiej perspektywy raczej przeczuwana tylko głębia tajemniczej powierzchni jeziora, pod którą kryją się niezbadane siły. Toteż powieść poetycka jest właśnie ze względu na swój tajemniczy nastrój i niepełność fabuły właściwie tylko rozszerzoną balladą, w którą poeta wprowadza umotywowanie wypadku, stanowiącego treść, przez przedstawienie stanów duszy, i tym stanom duszy poświęca najwięcej miejsca i uwagi. Powieść poetycka wyrosła też poniekąd naprawdę z ballady, twórcą jej bowiem nie jest Byron, ale Walter Scott, który swoją twórczość literacką wogóle rozpoczął wydawaniem (1800 r.) zbioru szkockich i angielskich ballad z pogranicza tych dwu krajów, a opierając się na nich, napisał szereg powieści poetyckich: Opowieść ostatniego minstrela (1805), Marmion (1808), Pani Jeziora (1810), Rokeby (1812). Kiedy Byron rzucił swe pierwsze powieści na falę literatury współczesnej, Scott zrozumiał, że jego wierszowa forma jest za słaba, żeby konkurować z Byronem na tem polu, i przyznając to nawet publicznie, przeszedł z rokiem 1814, rokiem wydania Waverley’a, do powieści prozą, która czerpiąc z tych samych motywów, co jego poprzednie powieści wierszem, ale będąc więcej kongenjalną jego twórczej sile, uczyniła go ojcem potężnego nowego gatunku literatury: powieści historycznej.
Powieści poetyckie Byrona nie były jego pierwszemi utworami. Kiedy ukazał się Giaur w 1813 r., Byron już był autorem kilku tomików poezyj. Jako młody, dziewiętnastoletni chłopiec wydał zbiorek utworów lirycznych, który z różnych powodów przeszedł w ciągu roku przez cztery wydania i coraz to zmieniał ilość i wybór zawartych liryków, a z tytułów zachował na stałe trzeci z rzędu: Hours of Idleness (»Godziny swobodne«). Gdy zbiorek ten wywołał niesłusznie ostrą krytykę w najpoważniejszem ówcześnie czasopiśmie krytycznem, The Edinburgh Review, Byron rzucił się na krytyków i poetów angielskich satyrą p. t. Angielscy poeci i szkoccy recenzenci, nie oryginalną i nie głęboką w sądzie, ale ostrą i zjadliwą, która się niezmiernie w Anglji, a jeszcze więcej w Ameryce podobała. Po wydaniu tej satyry w r. 1809, a raczej w ciągu jej druku, wyjechał Byron na dwa lata na Wschód, zwiedził Hiszpanję, Albanję, Grecję, Konstantynopol i część wybrzeży Azji Mniejszej, i jako rezultat tej podróży przywiózł — prócz dwóch, drukowanych dopiero po jego śmierci satyr: Hints from Horace, będącej dalszym ciągiem poprzedniej satyry, a (jak każdy dalszy ciąg) mało udatnej, i The Curse of Minerva (»Przekleństwo Minerwy«), zwróconej przeciwko postępowaniu Lorda Elgina, wywożącego marmury z Akropolis do British Museum, — także dwie pierwsze pieśni Pielgrzymstwa Childe-Harolda. (Sądzę, że tak należy tłumaczyć słowo: Pilgrimage, a nie: »wędrówki«, gdyż Byron, choć może zupełnie mimowoli, nadał idei głównej Childe-Harolda charakter pielgrzymki ku czemuś nieznanemu a wielkiemu). Ten poemat, nie posiadający jeszcze zresztą ani głębi ani polotu następnych dwu pieśni, które ukazały się już po towarzyskiej banicji Byrona, w r. 1816 i 1818, uczynił Byrona odrazu sławnym. Kiedy zatem w następnym roku pojawił się Giaur, publiczność angielska, a za nią publiczność kontynentu, przyjęła go jako dzieło znanego i wysoce cenionego poety.
Powieści i poematy umieszczone w niniejszym zbiorze należą do pracy całego życia poety. Chronologicznie przedstawia się ich następstwo w ten sposób: Rok 1813, wiosna: Giaur, — jesień: Narzeczona z Abydos, zima: Korsarz (wydanie 1814 r.); rok 1814, wiosna — Lara; rok 1815 Oblężenie Koryntu i Paryzyna (wyd. 1816 r., luty); rok 1816 czerwiec: — Więzień Czyllonu; rok 1817 kwiecień: — Żale Tassa; rok 1818, wrzesień: Mazepa (wyd. 1819 r.); rok 1823, wiosna: — Wyspa. Jak widzimy z tego zestawienia, przeważna część poematów przypada na pierwszą epokę twórczości Byrona; później zajęła Byrona forma poematu dramatycznego (Manfred, Kain) i czystej tragedji (Marino Falieri, Sardanapal, Dwaj Foskarowie). Powieści późniejszej doby: Mazepa, Wyspa należą do najsłabszych rzeczy Byrona i dowodzą, że pewna forma poetycka jest związana ściśle z pewnym nastrojem poety, i że powrót do niej, bez powrotu do tego odpowiadającego jej nastroju, jest wskazówką, iż dany temat był obrany wbrew istotnej woli twórczej poety.
Ze względu na treść można te dziesięć poematów podzielić na trzy grupy. Pierwszą z nich tworzą pierwsze cztery powieści »wschodnie«, bo do nich trzeba zaliczyć Larę, mimo iż akcja tego poematu odgrywa się nie na Wschodzie, ale w Hiszpanii, gdyż według intencji poety miał to być dalszy ciąg Korsarza. Do tej grupy także należy ideowo Wyspa, bo bohaterem jej jest typ byronowskiego korsarza, a akcja toczy się wprawdzie nie na Wschodzie, ale na niemniej egzotycznym dalekim Zachodzie, na Wyspach Przyjacielskich. — Druga grupa obejmuje opowieści o stosunkowo najsilniejszym charakterze epicznym, t. j. Oblężenie Koryntu i Paryzynę; — tu też zaliczam Mazepę, który jednak formalnie więcej jest zbliżony do ostatniej grupy. Te stanowią dwa — monologi niejako: Bonnivarda, opowiadającego o swojem długoletniem więzieniu, i Tassa, mówiącego o swym pobycie w celi zakładu dla obłąkanych. Są to utwory o silnej tendencji wolnościowej i mają charakter zupełnie odmienny od reszty poematów. Nie znalazła w tym zbiorze pomieszczenia humoreska Beppo (1818), pisana oktawą i stanowiąca niejako pierwszą wprawę pióra poety do Don Juana, — częściowo dla typu bardzo odmiennego od zawartych w tym tomiku utworów, głównie jednak dla braku polskiego przekładu, istniejący bowiem przekład Michała Czajkowskiego może uchodzić za parodję tłumaczenia wogóle.
Do pierwszych swoich powieści zaczerpnął Byron tematu ze Wschodu; kierował się przy wyborze nietyle wskazówką pani de Staël (która podówczas bawiła w Anglji i której dzieło O Niemczech zostało nawet wydane w Anglji przez firmę J. Murray), »że należy się trzymać mocno Wschodu, bo to najpoetyczniejszy materjał«, ile wrażeniami i wspomnieniami z podróży. Byron naogół potrzebował realnych szczegółów, przeżytych osobiście lub wyczytanych w książkach, aby móc napisać jakiś utwór; fantazję miał stosunkowo ubogą pod względem mocy twórczej, i fabuła jego powieści, nawet Don Juana, jest w budowie prosta i nie obfituje w szczegóły. Tak też ma się rzecz i z genezą jego pierwszych powieści. Giaur ma rzekomo podkład przeżycia osobistego Byrona. W czasie pobytu w Atenach, poeta, idąc kiedyś wieczorem w stronę portu, spostrzegł ludzi ze służby tureckiego naczelnika miasta, niosących w worze dziewczynę, aby ją utopić w morzu za niedozwolony stosunek z chrześcijaninem, t. j. giaurem. Przerażony tym widokiem poeta, zmusił służbę, by wstrzymała się z wykonaniem wyroku, udał się do naczelnika miasta i wymógł na nim zamianę kary śmierci na zamknięcie w klasztorze. Tyle przynajmniej napisał lord Sligo, który był w tymże czasie w Atenach, w liście do Byrona, będącym odpowiedzią na jego zapytanie co do istotnej prawdy treści Giaura; pytanie Byrona zaś było wywołane plotkami o dziwacznej treści, wijącemi się dookoła genezy poematu. Ostatecznie nie jest rzeczą pewną, czy dziewczyna owa była kochanką samego poety, czy jego służącego, Fletchera czy wreszcie przypadkowo tylko spotkaną ofiarą surowości policji ateńskiej. Fakt sam, w zasadzie dla nas obojętny, zaciekawia nas tylko tem, że stał się podłożem Giaura i tem, jak się w poemacie przeistoczył.
Treść Giaura jest bardzo szczupła: Leila, najpiękniejsza z niewolnic Hassana, rodem Czerkieska, zakochała się w Wenecjaninie, zdradziła swego pana, miała uciec z nim w przebraniu pazia, — schwytana jednak przez Hassana, została na jego rozkaz utopiona w porcie Pireus. Wenecjanin, ów Giaur, który nadał poematowi tytuł, zabił Hassana, napadłszy na niego w górskim wąwozie, gdy Hassan wyprawiał się po nową żonę na miejsce Leili. Dla odpokutowania swej zbrodni wstąpił do klasztoru, gdzie zakończył życie wśród spowiedzi, mając przed oczyma wizję utopionej kochanki. Z treści tej możemy zatem wnioskować, że Byron w chwili spotkania owego okropnego pochodu, niosącego dziewczynę do morza, uczuł w pierwszej chwili pragnienie zemsty za ten niegodziwy sposób kary, że to uczucie zostało żywe w jego duszy i stało się później ośrodkiem poematu. Zupełnie już naturalnie rozwinął się motyw zemsty własnej w motyw zemsty kochanka, Giaura, za utopienie Leili; zemsta przybrała konkretny obraz zabicia Hassana; sama zaś spowiedź, która zajmuje poważną część poematu, wyniknęła z jego techniki: musiała wyjaśnić niedopowiedzenia pierwszych ustępów. Żeby skąpej treści nadać pewne zainteresowanie, Byron użył bardzo szczęśliwie metody fragmentarycznego opowiadania. Wzorem był mu w tym względzie poemat starszego kolegi po piórze, Samuela Rogersa (1763–1845): Kolumb, poemat, który miał być rzekomo przekładem zapisków jednego z uczestników wyprawy Kolumba; w zapiskach tych brakowało całych ustępów, niby wskutek zniszczenia rękopisu, — stąd i poemat składał się z szeregu fragmentów. Ale różnica między techniką Kolumba a Giaura polega na tem, że w Kolumbie fragmenty idą po sobie w porządku chronologicznym i nie kryją żadnej tajemnicy, — wogóle jako technika są niepotrzebne; w Giaurze natomiast fragmenty opowiadania są ułożone niejako bezładnie. Pominąwszy dygresje refleksyjne, nie odnoszące się do objaśnienia stanu duszy bohatera, jak np. cały ustęp rozpaczający nad hańbą Grecji, samo opowiadanie rozpoczyna się od chwili, kiedy w pierwszy dzień Bejramu Giaur oczekuje przybycia Leili nad brzegiem morza, — a dodajmy, że czytelnik nie zna zamiaru jego wędrówki na czarnym koniu wzdłuż wybrzeża; potem następuje opis utopienia Leili, i znów czytelnik może się tylko domyślać, że to kogoś topią. Walka z Hassanem wyjaśnia poniekąd historję poprzedniego epizodu, a »spowiedź kalojera«, dostarczająca ostatnich szczegółów, rozwiązujących tajemnicę, przedewszystkiem stara się umotywować postępek Giaura, dotyczy zatem historji, odgrywającej się jeszcze przed początkiem poematu. Rysunek mąci nadto i ta okoliczność, że tę krótką rzecz opowiadają trzy różne osoby. Najpierw przewoźnik, Turek, który widzi jazdę Giaura wzdłuż nadbrzeżnych skał, którego łodzi używają słudzy Hassana do wykonania wyroku na Leili i który wreszcie poznaje w kalojerze owego dawniej, w dzień Bejramu widzianego Giaura. Drugą opowiadającą osobą jest sam poeta, który kreśli wprost od siebie sceny odnoszące się do Hassana: bitwę, wiadomość o jego śmierci, opustoszenie domu. Wreszcie sam bohater spowiada się — w drugiej połowie poematu — przed zakonnikiem. Przejście od słów przewoźnika Turka do spowiedzi kalojera jest bardzo zagmatwane i niejasne. W dużej mierze niejasność ta powstała wskutek późniejszej wstawki Byrona. Giaur ma nadzwyczaj ciekawą historję powstania. Sam Byron nazywał go »wężem«, — po siódmem wydaniu pisze: »Nie dodałem już nic, choć z wielką trudnością, do tego wężowego poematu, który przedłuża swoje zwoje z każdym miesiącem«. I rzeczywiście tak było. Pierwsze wydanie ukazało się 5-go czerwca, a siódme, które zawiera ostateczną redakcję poematu, 27-go listopada 1813 r. Manuskrypt pierwszy zawierał 407 wierszy, oddana do druku czysta kopja wierszy; jednak już w ciągu druku pierwszego wydania Byron, korzystając z fragmentarycznej formy, zaczął robić dodatki, tak, że to wydanie zawierało 685 wierszy; w następnych poemat rozrastał się w dalszym ciągu, aż siódme wydanie osiągnęło dzisiejszą ilość 1334 wierszy.
Pierwsze wydanie zawierało: pierwszy, sześciowierszowy ustęp, wprowadzający scenerję poematu, port St. Leone, dawny Pireus; — zaraz potem szedł ustęp o przewoźniku i zjawienie się Giaura na koniu (opis jednak wędrówki jego wzdłuż brzegu i wrażeń, jakie prawdopodobnie czuł wtedy w duszy, t. j. w. 200 do 296 oryg., należy dopiero do III-go wydania), utopienie Leili, śmierć Hassana; — ze spowiedzi kalojera brakowało jeszcze wtedy 206 wierszy (999–1028, 1080–1256). W drugiem wydaniu, które ukazało się jeszcze w ciągu tego samego miesiąca (czerwca), dodał Byron na początku polityczny wstęp o Grecji, ze sławnem porównaniem do świeżo zmarłej istoty, który rozszerzył jeszcze w III-em wydaniu opisem piękności tej ziemi, — potem piękne porównanie bitwy z walką fal morskich i wlewającej się do morza rzeki; wreszcie pogłębił psychologję przez ustęp w spowiedzi kalojera o stosunku do śmierci, o tem, że się jej nie lęka w chwilach, gdy ma przed sobą: »dziewicę, którą kocha, męża, którego nienawidzi«. Najwięcej stosunkowo wstawek ma wydanie trzecie; prócz wyżej wymienionych należy tu: opis opustoszałego domu Hassana, poprzedzający opis bitwy i pogłębiający tajemniczy nastrój, szeroka wzmianka o śmierci Hassana w scenie spowiedzi, podkreślająca winę Giaura silniej, niż dotychczasowe opracowanie, wreszcie opis piękności Leili, trochę sztuczny i niepotrzebnie przedłużający zupełnie dostateczny opis poprzedniego wydania. Jak widzimy, są to wszystko szczegóły wzbogacające fabułę, tak jak wstawka IV-go wydania, opowiadająca przyniesienie wieści o śmierci Hassana matce, właściwie zupełnie zbędna i nie dodająca nic do tragicznego nastroju. Piąte natomiast wydanie i siódme dają tylko dodatki refleksyjne. Podkreśla w nich Byron po raz pierwszy uczucie żalu za tajemniczą winę, które się przesuwać będzie ciągle przez jego poematy, aż zakończy się dziwacznym, przez długi czas niezbadanym wybuchem wulkanicznego Manfreda. Jest to odblask najtragiczniejszego romansu w życiu poety, jaki Byron w tym czasie właśnie przeżywał.
W Giaurze uczył się Byron nietylko samej techniki budowy, czego ślad pozostał właśnie w szeregu zmian, dokonywanych w ciągu wydań, ale także umiejętności stwarzania nastroju, do czego przedtem nie miał jeszcze sposobności. Za najważniejszy do tego środek służyły mu porównania, które też potem będą jedną z najbardziej charakterystycznych cech jego twórczości. Porównania te są różnej długości; czasem są to tylko niemal metafory, innym razem całe długie ustępy, gdzie tertium comparationis rozciąga się na kilka szczegółów; zawsze są na miejscu, nigdy nie zdradzają, że są tylko poetycką ozdobą, tak ściśle zdają się należeć do opowiadania. Dla czytelnika, zmęczonego gwałtownym prądem namiętności, tryskającej z kart poematu, są chwilowym, pożądanym odpoczynkiem. Tertium comparationis — punkt, w którym schodzą się dwa porównywane przedmioty (stany duszy, procesy fizyczne i t. d.), jest przeważnie oryginalne, — jak np. wspomniane porównanie niewolnej Grecji do umarłej osoby w pierwszej chwili po śmierci, lub porównanie duszy, dręczonej wyrzutami sumienia, do skorpjona, otoczonego wieńcem ognistym, z którego wydostać się nie może. Czasem drobny metaforyczny szczegół służy bardzo silnie do podkreślenia nastroju, np. piana na czarnym koniu krążącego nad morzem Giaura zdaje się być pianą morską, jakgdyby ta tajemnicza postać wynurzyła się z głębi morza, przez co tajemniczość jej pogłębia się jeszcze więcej, — lub niebo przed bitwą ma krwawe smugi, jak plamy krwi na szatach. Z natury czerpie Byron naogół mało porównań; jedynie zjawiska świetlne, i to zjawiska na wielką skalę: niebo gwiaździste, wschody i zachody słońca, interesują go; — pozatem za motyw do opisów i do porównań służy mu morze, którego niepokój, dochodzący do burzliwości, i wiecznie zmienny kolor odpowiadały naturze poety.
Druga z kolei czasu opowieść poetyczna Byrona, to Narzeczona z Abydos. Ukazała się razem z siódmem wydaniem Giaura w ostatnich dniach listopada 1813 r. Wydanie to zawiera niezmienioną treść poematu — w stosunku do pierwotnie przesłanego do druku rękopisu jest szersze o 70 wierszy w zwrotce 20-ej pieśni II-ej, wierszy, zawierających marzenia Selima o życiu z Zulejką na swobodzie. Wstawka ta jednak raczej psuje konstrukcję poematu, zaciera zupełnie wrażenie niebezpieczeństwa, czyhającego na parę kochanków; psychologicznie bowiem jest nie do pomyślenia, żeby Selim mógł tak retorycznie rozwodzić się nad swobodnem życiem, wiedząc, że otoczony jest nieprzyjaciółmi. Właściwe z treści poematu nie wynika, że Selim wie, iż Giaffir powiadomiony jest o ucieczce córki i synowca, — wogóle cała fabuła wykazuje duże braki, tem większe, że nie można kłaść ich na karb tajemniczości, nie istniejącej prawie w tym utworze. Cała tajemnica polega na tem, że Selim jest wobec całego świata synem Giaffira, a zatem przyrodnim bratem Zulejki, podczas gdy w rzeczywistości jest synowcem paszy, synem Abdalli, zamordowanego przez brata Giaffira, ocalonym przez wiernego sługę, Hassana. Korzystając z częstych wypraw wojennych paszy, Selim, choć umyślnie chowany zniewieściale przez stryja, ale rycerski i zuchwały z natury, odbywa wyprawy korsarskie — i pomocy swoich towarzyszy korsarzy chce użyć przy uprowadzeniu Zulejki (w której się zakochał), gdy Giaffir oznaczył dzień przybycia męża, którego przeznaczył dla córki. Pierwsza pieśń poematu zawiera przedstawienie postaci działających i służy do rozbudzenia ciekawości czytelnika, podejrzywającego, że miłość Selima do Zulejki przekracza granice braterskiego uczucia. Druga pieśń rozwija rzekomą tajemnicę przez opowiadanie Selima, który wyjawia swoje pochodzenie; pieśń ta kończy się też ostateczną katastrofą, nie wypływającą jednak logicznie z przebiegu dotychczasowej treści. Czytelnik nie był zupełnie poinformowany, że Giaffir wie cośkolwiek o zamierzonej ucieczce, stąd zjawienie się zastępu zbrojnego w ogrodzie sprawia przykrość przez to, że jest zupełnie niespodziewane. A znów tragiczna śmierć Selima traci na efekcie wskutek użycia »romantycznego« (w tem gorszem, sentymentalnem znaczeniu) szczegółu, że Selim, chcąc ostatni raz ujrzeć twarz ukochanej, szukał wzrokiem groty, w której Zulejkę pozostawił, i ta chwila nieuwagi umożliwiła celny strzał z ręki Giaffira. Ale mimo wszystkie te niedokładności Narzeczona z Abydos jest naprawdę ładnym poematem, przez żar uczucia, jakim palą się słowa Selima, i przez piękną, pełną prawdziwej kobiecości postać Zulejki. W Giaurze Leila ukazywała się nam tylko w opowiadaniu kochanka i w opisie poety; Zulejka żyje naprawdę w poemacie, a scena jej z chmurnym i rozdrażnionym wieścią o jej małżeństwie Selimie jest i prawdziwa i wdzięczna. Pierwszy to portret kobiecy, pełen wdzięku, których kilka znajdziemy później w dramatach i poematach Byrona, — pierwszy szkic prześlicznej Haidee z Don Juana. Giaur pisany był ośmiozgłoskowym wierszem, zaczerpniętym z utworów W. Scotta, odstępstwa od zasadniczego rytmu były rzadkie; — Narzeczona z Abydos, pisana w tym samym rytmie, jest znacznie swobodniejsza, rytm stosuje się dość często do wewnętrznego niejako tempa opowiadania, do napięcia uczucia. Do najlepszych ustępów należą żale nad umarłą Zulejką (zepsute bardzo w tłumaczeniu Odyńca) i obraz pływającego po morzu ciała Selima, gdzie rytm stara się oddać ruch fal, kołyszących bezwładne zwłoki, — miejsce naprawdę osiągające efekt grozy, mimo prostoty środków. Do najlepszych może ustępów w całej twórczości Byrona zaliczyć można krótki opis Bosforu w dwu wierszach:
the dark water
that swiftly glides and gently swells
between the winding Dardanelles.
Jeżeli przyjmiemy za prawdę twierdzenie Byrona, że Narzeczoną z Abydos skończył w niecały tydzień — a nie mamy powodu o tem wątpić, — to musimy przyznać, że ten poemat, noszący wobec tego charakter improwizacji, dowodzi wysokiego już wyrobienia artystycznego i silnego napięcia uczucia; toteż sam Byron notuje o tym poemacie, że pisał go con amore. Uderza w tej powieści motyw korsarstwa, które Byron bierze za surogat swobodnego życia na wolności. Wprawdzie w tym stanie rzeczy, w jakim żył Selim, niema dla niego innej sposobności wyładowania energji, trzymanej przez stryja na uwięzi, ale Byron nie znajduje tu słowa potępienia, albo przynajmniej zarzutu, że korsarstwo nie jest zajęciem godnem męża; jedynie stara się nieco osłabić wrażenie, jakie mogło wywrzeć wyznanie Selima, przez zaznaczenie, że część towarzyszy Selima brała udział w walkach o wyswobodzenie Grecji i że katastrofa powstania zmusiła ich »jako banitów« do chwycenia się zawodu korsarskiego. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jednak Byron sympatyzował z tym zawodem, czuł pociąg do tego nieograniczonego w swobodzie życia, do niepodległości bezwzględnej, nie uznającej ani granic, ani ojczyzny, ani żadnej władzy, do tej — jakby się można wyrazić — »czystej« wolności, której jedyną ujemną stroną, bardzo zresztą poważną, było to, że trzeba było zarabiać na życie rabunkiem na drugich.
Z tych rozważań, które Byronowi nasunęły się z pewnością przy tworzeniu Narzeczonej z Abydos, wyrósł Korsarz, — poemat, który najsilniej zaciężył nad obrazem duchownym Byrona u potomności. Jest to najdłuższa (z wyjątkiem późnej Wyspy) powieść poetyczna Byrona, w trzech pieśniach, pisana 10-zgłoskowym jambicznym dwuwierszem. Formą tą władał Byron doskonale i dobrze też nadaje się ona do opowiadania naogół spokojnego, jakim jest powieść o Korsarzu. Treść jest znowu szczupła; choć tajemnicy żadnej nie posiada, ma jednak pewien charakter niedomówienia. Konrad jest korsarzem na jednej z wysp archipelagu Sporad; surowy w obyczajach, skromny w jedzeniu i piciu, śmiały w przedsięwzięciach, odważny wobec śmierci — ma nieograniczoną władzę nad swymi towarzyszami. Dla jednej tylko istoty ma otwarte serce: dla ukochanej swej Medory, dzielącej z nim życie samotnika na zamku, gdzie przebywał w czasie wolnym od wypraw. Wysłana na zwiady łódź przynosi wiadomość, że Seid-pasza przygotował dużą wyprawę celem zgniecenia bandy Konrada. Wobec tego Konrad stawia wszystko na jedną kartę, podpływa z całą swoją siłą pod nieprzygotowane do obrony statki tureckie, niszczy je, podpala potem miasto. Na krzyk kobiet w haremie Seida, wpada tam na czele swoich towarzyszy, którym każe ratować niewolnice Seida; sam unosi w ramionach Gulnarę, najpiękniejszą kobietę z haremu. Ta chwilowa przerwa w napadzie pozwoliła przerażonym Turkom zebrać siły; otoczony wraz z towarzyszami Konrad dostaje się ranny do niewoli; przed śmiercią na palu ratuje go Gulnara, zabijając Seida i uciekając razem z Konradem. Po powrocie jednak na swoją wyspę, Konrad zastaje Medorę na marach; czułe jej serce, przejęte już oddawna złemi przeczuciami, nie zniosło wiadomości o nieznanym losie Konrada, wiadomości przywiezionej przez kilku korsarzy, którym udało się ocalić przed turecką niewolą. Konrad znika tajemniczo ze swojej wyspy. Co się dzieje z Gulnarą, nic nam poemat nie mówi. Tę prostą fabułę upiększył Byron rozmaitemi »romantycznemi« dodatkami, to jest dodatkami wzorowanemi na powieściach rzekomo historycznych, — pełnych dziwnych zjawisk, niespodziewanych spotkań, brawurowych czynów. Tak np. Konrad po przybyciu do portu Seida-paszy, ukrywszy zbroję pod przebraniem derwisza, zjawia się w sali, gdzie pasza wydaje ucztę; poco to czyni, — poemat nam nie tłumaczy. Byron, widząc niewłaściwość tego motywu, dodał notę, cytującą przykłady z historji, że wodzowie często osobiście w przebraniu badali siły wroga, ale nota ta nie ratuje bezsensowności brawurowego kroku Konrada, który mógł zupełnie niepotrzebnie stracić życie.
Drugiem takiem upiększeniem akcji jest motyw zabójstwa Seida-paszy przez Gulnarę. Byron traktuje niewolnicę z haremu jako kobietę, której miłość Seid »kupił za pieniądze«, która czuje się poniżoną myślą, że jest tylko chwilową zabawką swego pana. Zakochała się od pierwszego momentu w Konradzie; w rozważaniach późniejszych podkreśla różnicę między szlachetnością korsarza, który ratował kobiety od pożaru, a co więcej, od hańby, a egoizmem Seida, który o haremie swoim nie pomyślał w chwili niebezpieczeństwa. Pragnąc ocalić Konrada, Gulnara stara się przekonać paszę, że zrobi dobrze, pozwalając korsarzowi, by wykupił się zrabowanemi przedtem bogactwami. Podejrzenie wyrażone przez Seida, iż przemawia przez nią nie troska o jego dobro, ale miłość ku więźniowi, tak oburza Gulnarę, która dotychczas była wierną swemu panu nawet w myślach, że mszcząc się za wszystkie doznane poniżenia, zabija Seida własną ręką, gdy nie mogła nakłonić do tego czynu Konrada, odrzucającego to zabójstwo jako uczynek nierycerski. Jeżeli nawet w duszy Gulnary możliwym był psychologiczny moment zemsty za spędzone w haremie tyrana lata, to jednak umotywowanie w poemacie jest naiwne, — a końcowy efekt kropli krwi na czole sprawia raczej śmieszne wrażenie na czytelniku tem silnem wstrząśnieniem duszy Konrada. Postać Gulnary należy jednak do akcji; natomiast nie należy do niej i jest tylko uboczną jej ozdobą, nie wpływającą na przebieg i rozwój akcji, postać Medory. Postać to tajemnicza, pełna smutku, przeczuć, może żalu za jakąś tajemną winę. Uczucie Konrada do niej jest jego »jedyną cnotą«, jej śmierć, choć tego Byron nie mówi, jest jakgdyby karą za jego »tysiąc zbrodni«. Dla nas ta postać jest o tyle więcej interesującą, że posłużyła za pierwowzór Marji z poematu Malczewskiego; scena odnalezienia trupa kochanki jest w obu utworach bardzo podobna, trzeba jednak naszemu poecie niezawodnie oddać pierwszeństwo w rysowaniu szczegółów i wywołaniu nastroju. Postać Konrada jest znowu modelem, według którego kształtował się rysunek Konrada Wallenroda.
Jedynym celem Korsarza było nakreślić wizerunek tej postaci; było to niejako studjum psychologiczne, tak dalece ograniczone do rysunku duszy, że z realnych, zewnętrznych szczegółów prawie nic nie przeszło do poematu, prócz czerwonej rękawicy, prócz cery spalonej i wysokiego i białego czoła, ciemnych brwi i wysokiego wzrostu. Wszystko to jednak nie daje nam obrazu Konrada; nie potrafią go też odtworzyć zaznaczone szczegóły wyrazu twarzy, wzgardliwego uśmiechu i bystrego, ognistego oka. Ale obraz duszy jest starannie wypracowany, — poeta jeszcze w ciągu druku dodał 10-tą zwrotkę I-ej pieśni, charakteryzującą walkę Konrada, która przejawia się konwulsyjnemi ruchami twarzy i rąk, kiedy nikt nie widzi; dodał też 23-cią zwrotkę III-ej pieśni, podkreślającą jeszcze raz, że serce Konrada, stworzone do łagodności, przemieniło się w twardą skałę: »zbyt wcześnie było zdradzone, zbyt długo było oszukiwane«. W pierwszej pieśni ten zasadniczy rys charakteru Konrada jest znacznie szerzej omówiony, w zwrotce 11-ej (jednej z pięciu, zajmujących się jedynie jego postacią, 8—12). Rezultatem tej wczesnej zdrady ze strony świata było, że:
lone, wild and strange, he stood alike exempt
from all affection and from all contempt;
his name could sadden and his acts surprise,
but they that fear’d him dared not to despise!
Czy Konrad jest portretem samego poety? Współcześni, którzy identyfikowali — zresztą słusznie, choć bez żadnej wartości dla zrozumienia poematu — Childe-Harolda z Byronem, tem chętniej czynili to z postacią Konrada; doszło nawet do tego, że jakiś gentleman w zapiskach swoich z podróży po Wschodzie zanotował fakt, że Byron w czasie drugiego roku pobytu na Wschodzie zajmował się korsarstwem. Byron bronił się przed tem utożsamianiem napół serjo, napół żartem; niezaprzeczenie jednak Konrad jest jego portretem, a raczej portretem nastroju danej chwili. Poeta czuł się winnym, bał się pogardy świata, i chcąc ją niejako uprzedzić, zgóry rzucał światu w oczy swoją pogardę. Jak przekleństwo przywarł do jego postaci ten obraz nastroju płynącego z fałszu, i na jego modłę począł się błąkać po literaturach świata szereg byronicznych, tajemniczych postaci, które nic wspólnego z prawdziwym Byronem nie miały.
A stało się to tem snadniej, że prądowi temu przybył bardzo prędko sukurs w postaci następnego poematu, Lary. Byron stworzył Korsarza w ciągu ostatnich dwu tygodni 1813 r. Ukazała się powieść w styczniu 1814 r., z przedmową do Tomasza Moore’a, bardzo wysoko cenionego wtedy poety — dziś uważanego za gwiazdę drugiego rzędu — a dobrego przyjaciela Byrona, z przedmową, w której Byron zapowiadał, że na długo zamilknie. Zapowiedzi tej jednak nie dotrzymał; już w sierpniu bowiem wyszedł Lara, coprawda bezimiennie i w towarzystwie poematu Rogersa Jacqueline, ale publiczność poznała rychło autora, i wkrótce potem »Lara, rozwiedziony z Jacqueliną« (jak się wyrażał Byron) wyszedł w osobnem wydaniu z nazwiskiem poety. W rękopisie Lara miał podtytuł: »Dalszy ciąg Korsarza«, opuszczony w druku, by podtrzymać incognito Byrona, ale w zawiadomieniu firmy nakładowej wyraźnie było zaznaczone, że Lara jest dalszą historją Konrada z poprzedniego poematu, jakkolwiek to zawiadomienie autora po nazwisku nie wymieniało. Lara osiągnął pośród poematów Byrona (z wyjątkiem Manfreda) rekord tajemniczości. Charakteryzowany podobnie jak Konrad, pełen goryczy za doznane w młodości zawody, zimny dla ludzi, ze wzgardliwym uśmiechem na ustach, milczący gdy ktokolwiek stara się zbadać jego tajemniczą przeszłość, — Lara powraca z podróży (która trwała szereg lat) z jednym tylko młodziutkim paziem-towarzyszem. W zamku swoich przodków ślęczy całemi nocami nad staremi księgami; często widać go krążącego wśród oświetlonych księżycem komnat; twarz zdradza wewnętrzną walkę, która raz wybuchła jakimś tajemniczym napadem konwulsyj i omdlenia; do przytomności doprowadził go ów paź, Kaled. Ale napad przeminął bez śladu i Lara zaczął nawet odwiedzać sąsiadów. Na jednej z uczt u Othona zjawił się także i margraf Ezzelin, który świeżo właśnie powrócił z podróży. Ujrzawszy Larę, zawołał: »To on«, i zarzucił mu, że niegodny jest bawić w progach tak dostojnej szlachty, gdyż popełnił zbrodnię. Jaką? — ani on nie mówi, gdyż Lara mu przerywa, ani poeta za niego nie dopowiada. Lara dochodzi swej obelgi walką orężną, która ma się odbyć w tejże samej sali, na drugi dzień w południe. Ale Ezzelin nie zjawia się; dlaczego, — nie dowiadujemy się na pewne, ale przypadkowo w lesie nocujący drwal widział tejże nocy, jak rycerz na czarnym koniu zajechał nad brzeg rzeki i wrzucił do niej trupa, na którego piersiach widniała gwiazda, podobna do tej, jaką nosił Ezzelin. O tem jednak rozeszła się wieść później, łącząc postać rycerza na czarnym koniu z Larą, jemu przypisując skrytobójcze morderstwo Ezzelina. Lara, który się stawił na naznaczoną godzinę, stoczył pojedynek z Othonem, zastępującym (w poczuciu honoru gospodarza domu) niesłownego zapaśnika a swego gościa, czego o mało nie przypłacił życiem. Nie oczyściło to jednak imienia Lary, bo owo podejrzenie o zabicie Ezzelina, potwierdzające, że jakaś zbrodnia dawniejsza musiała ciążyć na jego sumieniu, odwróciła odeń umysły wszystkich. Lara, widząc swoje opuszczenie, zwrócił uwagę na trzymany prawie w niewoli stan wieśniaczy (rzecz dzieje się w Hiszpanji, ale stosunki nie są historyczne); przez sprytną politykę, przez ugaszczanie biednych i chronienie krzywdzonych pozyskał serca ludu, stał się wodzem powstania przeciw baronom, które wybuchło w chwili, gdy Otho chciał na Larze dochodzić krzywdy Ezzelina. Powstanie nie powiodło się: w rozstrzygającej bitwie Lara, ciężko ranny, umiera pod lipą w objęciach pazia, który okazuje się kobietą. Naturalnie jest to Gulnara z Korsarza, choć trzeba przyznać, że jej portret w Larze, jako delikatnego, smukłego chłopca, nie odpowiada mimowolnemu obrazowi Gulnary, jaki sobie tworzymy w scenie zabicia Seida. Ta fabuła, bogatsza nieco niż poprzednie, zaczyna się dopiero z końcem pieśni pierwszej, poświęconej aż do ostatnich ustępów wyłącznie charakterystyce Lary, tak że druga (i ostatnia) pieśń ma treść dość skondensowaną. Tajemnice wszystkie rozwiązują się na końcu; o prawdopodobnem zabójstwie Ezzelina dowiadujemy się dopiero w przedostatnim ustępie (zwr. 24), o kobiecości Kaleda w 21-ej zwrotce II-ej pieśni. Nie rozwiązał Byron tajemnicy samego Lary, choć na niej opiera się cała konstrukcja poematu. Toteż wydaje się ta powieść o Larze napozór tylko dziwaczną fantazmagorją o nieskładnej strukturze, której jedynym celem jest budzenie dreszczu grozy u czytelnika; w istocie zaś był to dreszcz niepokoju, który wstrząsał Byronem w tym czasie i który domagał się wyzwolenia przez nadanie mu poetyckiego wyrazu, a równocześnie nie pozwalał na spokojne opracowanie tematu.
Po dziewięciu latach, wśród których nie brakowało poecie ciężkich i bolesnych przejść, wydał Byron swoją ostatnią powieść poetycką, Wyspę (1823), którą zaliczyłem do pierwszej grupy, ze względu na to, że i treścią i poniekąd ideą łączy się z Korsarzem i Larą. Bohaterami jej bowiem są zbuntowani marynarze, którzy szukając pełnej swobody życia, wyrzucili kapitana statku na małej łódce, a sami, opanowawszy okręt, osiedlili się na jednej z Wysp Przyjacielskich (The Friendly Islands), należących do Polinezji, i ostatecznie zginęli, broniąc swej wolności przed przysłanym z ekspedycją karną okrętem angielskim. Powtarzają się zatem motywy Korsarza i Lary, z tą różnicą, że wina bohaterów jest znana, i że kara, którą ponoszą, wydaje się Byronowi — o ile można sądzić z kart poematu — słuszną. Charakterystycznym jest jednak dla Byrona wybór tematu. Wyspa bowiem powstała na tle idei, która na jakiś czas opanowała Byrona, idei wyjazdu do południowej Ameryki i osiedlenia się tam jako wolny kolonista i obywatel; ale zamiar pozostał w sferze tych wielu zamiarów, z któremi Byron nosił się, a nigdy nie wykonywał, i marzenia o swobodnem życiu na łonie natury sprowadziły jedynie napisanie poematu. Jako szkielet poematu jednak wybrał właśnie nie spokojnych osadników, albo ludzi z ideą niesienia kultury, ale zbuntowanych przeciwko swej prawowitej władzy marynarzy. Była to nawyczka dawniejszych powieści z przed lat dziesięciu, choć coprawda sympatja poety dla swoich postaci, która przebija się wyraźnie z poematu, może być usprawiedliwiona stosunkiem społeczeństwa angielskiego do sprawy, stanowiącej treść Wyspy. W r. 1787 rząd angielski wysłał ekspedycję po chlebowe drzewo na okręcie »Bounty«, pod kapitanem Bligh’em, ale po kilkomiesięcznym pobycie na Tahiti, gdy okręt z ładunkiem przeszło 1000 drzew chlebowych odpłynął ku Anglji, część załogi, pod przewodnictwem Fletchera Christiana, zbuntowała się, i wypędziwszy Bligh’a z kilkoma wiernymi marynarzami na łodzi, powróciła na Tahiti; tam rozdzielili się: część została na Tahiti, druga zaś część, właśnie z Christianem, udała się na Picarn Islands, gdzie zniszczyli »Bounty« i gdzie później jeden z nich, Alex Smith, pod przybranem nazwiskiem Johna Adamsa, założył kolonję, opartą na religijno-komunistycznych zasadach. Ta też partja uratowała się przed ekspedycją karną okrętu »Pandory« w kilka lat potem (o czem Byron prawdopodobnie nie wiedział); majtkowie, którzy się osiedlili, albo zginęli, albo dostali się do niewoli. Z powodu sprawy sądowej podniosły się głosy w obronie przewódcy buntu, Christiana, syna adwokata z Cumberland, którego bronił też brat, Edward, późniejszy prezydent sądu dla okręgu Ely (chief justice of Ely). Opinja publiczna była nastrojona przeciwko Bligh’owi, któremu zarzucano złe traktowanie podwładnych oficerów. — Byron nazywa wprawdzie Bligh’a »dzielnym oficerem, pracującym dla Anglji«, ale przytoczona wyżej opinja pozwalała mu na sympatję dla buntowników, choć (jak już podkreśliłem) uważa zlikwidowanie buntu przez ukaranie winnych za słuszne. Do tej faktycznej treści doczepił poeta historję miłości najmłodszego z tej grupy z Neuhą, piękną Tahitanką; on jedyny ratuje się przed karzącą ręką ojczyzny, a raczej ratuje go Neuha, która zna podwodne przejście do jaskini nadbrzeżnej. Dla urozmaicenia wprowadził Byron na krótką chwilę komiczną postać marynarza Ben Buntincka. Ale wszystkie te elementy: tragedja buntowników, sielanka na łonie natury i komizm Bena, nie zlewają się w harmonijną całość i tworzą dość bezbarwną powiastkę, o niewyraźnym szkielecie moralnym, odległą od myśli autora, bo tylko przez dalekie powinowactwo tematu związaną z jego naturą, a niegodną może nawet pióra twórcy Don Juana, którego główny blok już był wtedy wyciosany. Toteż Wyspa przeszła przez literaturę współczesną bez śladu; w Polsce np. doczekała się pierwszego przekładu dopiero w 1845 r.
Drugą grupę poematów stanowią utwory o charakterze bardziej epickim niż poematy poprzednie. Oblężenie Koryntu i Paryzyna wyszły na wiosnę 1816 r., pisane jednak były w r. 1815, w jedynym roku pożycia Byrona z żoną. W chwili kiedy się ukazywały, Byron prowadził sprawę separacji, która ściągała na niego niechęć, nawet oburzenie całego społeczeństwa, toteż poematy te przeszły bez wrażenia w Anglji, — a nawet na kontynencie, wobec ukazania się jeszcze w tym samym roku III-ciej pieśni Childe-Harolda i Więźnia Chillonu, a w następnym zaraz Manfreda, nie zrobiły takiego wrażenia, jakie powinny i mogły były zrobić. Jeżeli bowiem weźmiemy pod uwagę budowę i opanowanie szczegółów, to oba te utwory są najlepszemi w tej gałęzi twórczości Byrona. Oblężenie Koryntu jest ostatniem ogniwem w łańcuchu poematów wschodnich; pisał o niem Byron do Moore’a: »Ostatnie rzeczy z wielką tylko niechęcią wydałem, i dla przyczyn, które Ci za spotkaniem opowiem. Naprawdę niewiem, dlaczego trzymam się tych samych scen, chyba tylko, że widzę, jak płowieją i zlewają się w mojej pamięci w czasach tych moich kłopotów i przykrości, i chciałbym tę barwę utrwalić, zanim zupełnie się wytrze«. — Impulsem do tworzenia była zatem tęsknota do tamtych stron, która przemawiała do poety zblakłemi już wspomnieniami. Ponieważ zabrakło mu już osobistego podkładu, jaki był w poprzednich czterech poematach wschodnich, wziął jako szkielet swojej opowieści historję zdobycia Koryntu, której końcowym efektem było wysadzenie twierdzy w powietrze. Ale to nie wystarczało do stworzenia poematu, — choć w innym wypadku, w Mickiewiczowskiej Reducie Ordona, stało się jedynym, całkowicie wypełniającym treść motywem, coprawda tylko pozornie, bo prawdziwą treścią jest tu uczucie czytelnika czy słuchacza poematu. — W Oblężeniu Koryntu tego naturalnie być nie mogło, musiał więc Byron udramatyzować przebieg akcji, wprowadzając w obręb katastrofy postaci, które przez szczegółowe traktowanie stają się bliżej nam znane. Są to: Alf, Minotti, dowódca twierdzy, i jego córka Franceska. Ostateczna katastrofa jednak nie jest związana z przebiegiem nieszczęśliwej miłości Alfa ku Francesce, miłości przerwanej fałszywem a bezimiennem oskarżeniem Alfa, które go zmusiło do ucieczki z Wenecji. Zmieniwszy wiarę, Alf stał się jednym z najdzielniejszych wodzów muzułmańskich i prowadzi w znacznej mierze oblężenie Koryntu, którego dowódcą jest Minotti, ojciec Franceski; nietylko sława, nietylko chęć zemsty na Wenecji (do której należała wtedy Morea), ale i miłość dodaje mu bodźca do zdobycia miasta. Nie sprowadzi go z tej drogi nawet przestroga ze strony ukochanej, która w chwili śmierci ukazuje się Alfowi. Rankiem, przy szturmie, pada on w obliczu Minottiego, który w ostatniej chwili wysadza twierdzę w powietrze razem ze zwycięskimi Turkami. Oblężenie samo jest zatem tylko tłem dla historji Alfa, przez wprowadzenie jednak katastrofy już po śmierci Alfa, Byron zrobił z motywu oblężenia ramę. Tkwi w tem pewien błąd konstrukcyjny, który jednak zacierają do niepoznaki piękne szczegóły. Tu po raz pierwszy, kiedy poeta jął się rodzajowego lub raczej historycznego malowidła, widać jego zdolność do chwytania istotnych, realnych szczegółów; obraz jest jasny i czysty, narzuca się czytelnikowi bez konieczności uzupełniania go innemi szczegółami; barw nie posiada wiele, polega prawie wyłącznie na rysunku. Budowa wiersza stara się przedstawiane obrazy uzupełnić słuchowym elementem; np. anapesty w przemowie ducha Franceski płyną rzeczywiście tak lekko i zwiewnie, jak szept jakiś nadziemski.
Paryzyna, która ukazała się równocześnie, posiada wszystkie zalety Oblężenia Koryntu, jeżeli chodzi o szczegóły plastyczne i słuchowe (np. głos dzwonów przed egzekucją Hugona), a nie ma braków w budowie. Tragizm treści w tej powieści krótkiej, ale o skondensowanej akcji, podkreślił Byron umiejętnie przez nastrój miłosny pierwszych ustępów; scena sądu jest psychologicznie zupełnie prawdopodobna, nie razi w niej żadne niestosowne słowo, żadna zbyt długa fraza; egzekucja jest opisana silnie. Byron, coprawda, nie widział jeszcze wtedy egzekucji, którą później miał sposobność oglądać, ale musiał się nasłuchać wielu opowiadań o nich z czasów rewolucji francuskiej. Całość czyta się z zajęciem (naturalnie nie w polskim przekładzie), trzeba zaś dodać, że w Paryzynie niema żadnej tajemnicy (którą miało nawet Oblężenie Koryntu w motywie ducha Franceski, co do którego istotnej treści i Alf i czytelnik nie są powiadomieni aż do chwili śmierci Alfa). Jedynie może niepotrzebne jest zakończenie, — ale też znana to rzecz, że Byron nie umiał kończyć swoich utworów.
Ostatni poemat w tej grupie, Mazepa, był pisany w Wenecji 1819 r. Co spowodowało poetę do obrania tak niewdzięcznego tematu? Czy zamiłowanie do konnej jazdy, którą uprawiał jako ćwiczenie fizyczne codzień, nawet w Wenecji na Lido? Czy mu ten temat podsunął Malczewski? — może nie wprost, ale opowiadaniem o stepach, — bo znajomość Byrona z Malczewskim uważam za prawie pewną. Malczewski w czasie pobytu w Wenecji bywał niezawodnie w salonach pani d’Albrizzi, gdzie Byron był częstym gościem. Że o nim niema wzmianki u Byrona, nie można się dziwić, bo Malczewski był tylko młodym, miłym człowiekiem, ale nie żadnym sławnym poetą; — że Malczewski o Byronie nie wspomina, przypisuję to pewnemu wstrętowi do snobizmu, jaki z pewnością tkwił w duszy Malczewskiego. — W każdym jednak wypadku wybór tematu był niefortunny; nie posiada on żadnego dramatycznego pierwiastka; nadawał się jedynie jako studjum poetyckie w oddaniu wierszem wielkiego pędu, na to jednak nie wystarczyły Byronowi środki techniczne, jakiemi rozporządzał. Krępowała go przytem z pewnością jego skłonność do niepopełniania błędów faktycznych; nie znając terenu, po którym Mazepa pędził na koniu, nie pozwalał sobie na fantastyczny krajobraz i malował go stereotypowo, stawiając jako przeszkody koniowi: las, rzekę i step, scharakteryzowane nie indywidualnie, ale zupełnie ogólnemi rysami. Poemat jest za długi, a długość tę podkreśla jeszcze niezmieniany rytm; wystarczy porównać tylko Farysa, aby zrozumieć, co znaczy taka zmiana rytmu dla oddania pędu w wierszowej formie. Opowiadanie składa się z ramy, która zawiera miejsce i uzasadnienie opowieści Mazepy, ramy, której ostatnie słowa mimowoli ratują efekt poematu: »król już spał od godziny«, — i z opowiadania Mazepy (w pierwszej osobie) o swojej nieszczęśliwej miłości, o zemście zdradzonego przez żonę wojewody, i o tem, jak się ta zemsta stała pierwszym stopniem do potęgi i sławy Mazepy.
Formę opowiadania w pierwszej osobie, a zatem monologu, zaczerpnął Byron dla Mazepy z dwóch poprzednio napisanych poematów, — które tworzą ostatnią grupę w szeregu powieści poetyckich. Właściwie nie można obu tych utworów, Więźnia Czyllonu i Żalów Tassa, uważać za powieści poetyckie w ścisłem znaczeniu; są to raczej poematy liryczne, gdyż w obu główną treść stanowi opowieść o psychicznych przejściach bohaterów, forma zaś jest właściwie dramatyczna, jako monolog samego bohatera. Wybór formy monologu jest dość charakterystyczny dla momentu twórczego Byrona w obu tych utworach. Przejęcie się krzywdą — w jednym poemacie Bonnivarda, w drugim Tassa — było widocznie tak silne w duszy Byrona, że mimowoli, gdy chciał dać wyraz swemu oburzeniu, wypowiadał się jakgdyby wprost od siebie. I nic dziwnego, że tematy te poruszyły Byrona, bojownika idei wolności. Bonnivard — przynajmniej ten, którego znał z ówczesnych badań Byron, — był naprawdę więźniem za sprawę idei; Tasso (również według współczesnych Byronowi przekonań) — jakkolwiek nie za idee cierpiał, ale za nieszczęśliwą miłość ku siostrze swego protektora, Eleonorze d’Este, był bliski Byronowi przez pokrzywdzenie genjusza, przez nałożenie więzów przymusu na ciało, przez ten stan, który Byron od chwili opuszczenia Anglji w r. 1816 tak silnie odczuwał. Myśl, że mądry i uczony Bonnivard, że genjalny poeta Tasso cierpieli zamknięci — pierwszy w głębokich podziemiach zamku Chillonu, drugi w celi szpitala dla obłąkanych w Ferrarze, myśl, której plastyczne kształty nadało zwiedzenie obu tych gmachów, myśl ta, zgadzając się doskonale z tłem jego własnych przeżyć, zniewalała niejako Byrona w tych czasach do obleczenia jej w formę poetyczną, gdyż czyniąc to, wypowiadał równocześnie swoje bóle i skargi.
Sam wyraz poetycki jest, zwłaszcza w Więźniu Czyllonu, bardzo piękny. Jakkolwiek Byron opowiada swoim systemem krótkich ustępów, jednak przejście od jednego do drugiego jest tak artystycznie przeprowadzone, że czytelnik ani na chwilę nie traci poczucia grozy, w jakie wprawił go zaraz pierwszy ustęp, zaznaczający podkreśleniem siwizny włosów ból z powodu straty ojca i pięciu braci w tej samej sprawie, a obraz siedmiu kolumn (massy and grey) na początku II-go ustępu jest niejako podkreśleniem potęgi i siły tych siedmiu postaci. Poczucie rozłąki u trzech braci, więźniów w tej samej celi, wskutek przykucia ich do osobnych kolumn, jest zapowiedzią dalszej katastrofy, śmierci dwóch młodszych braci, których charakterystyką zajmują się zwrotki czwarta i piąta. Strofa szósta przez nagłe wprowadzenie opisu lochu więziennego wywołuje umiejętnie efekt długiego trwania więzienia. Wskutek utraty wolności choruje i umiera brat średni, który całe życie spędzał w górach; śmierć jego wspomina starszy brat krótko; porównał go do orła, więc agonji postrzelonego ptaka nie przedstawia szczegółowo. Natomiast najmłodszy brat zdawał mu się kwiatem, toteż śmierć jego, powolną i cichą jak więdnięcie kwiatu, opisuje Byron szeroko, pozwalając — z zupełną prawdą psychologiczną — rozwodzić się nad tą śmiercią Bonnivardowi, który odczuł tę stratę mocniej, jako drugą już w więzieniu, i którą pamiętał najlepiej, jako ostatnią. Poczucie skamieniałości po wielkim wysiłku moralnym i fizycznym zerwania więzów przedstawia doskonale strofa IX-ta; jest znowu dowodem wielkiego artyzmu Byrona, że ten stan martwoty przerywa się w poemacie śpiewem ptaka w otworze, przez który wpadało trochę słońca; jest to motyw głęboko psychologicznie przemyślany, tem głębiej, że Bonnivard odczuwa w nim duszę najmłodszego brata. Ze śpiewem ptaszka, ujrzanego w słońcu, wraca tęsknota za słońcem, a niezmienność przyrody, oglądanej przez wąską szczelinę okna w murze, huk wodospadów, błękit Rodanu, szybujący w powietrzu orzeł, widok zielonej małej wyspy, tak niedużej jak jego cela, a przecież wolnej, wywołuje w jego duszy niepokój, ale niepokój charakterystyczny dla człowieka, który stracił już wszystkie siły życiowe, którego myśl o jakimś nowym wysiłku życiowym przeraża. I taką właśnie nutą bezgranicznego zmęczenia zamyka poeta XIV-tą, ostatnią zwrotkę: »odzyskałem mą wolność z westchnieniem«. Znając późniejszą historję Bonnivarda, nie powinien był Byron kończyć tak swego poematu, tem więcej, że Bonnivarda uwolnili nie przeciwnicy, ale przyjaciele, obywatele Berna, walczący za tę samą sprawę. Uczucie jednak zmęczenia życiowego, które poetę wtedy opanowało i które znalazło także wyraz w zakończeniu przepięknego Snu (z tego samego okresu twórczego: czerwiec — wrzesień 1816 r.), przejawiło się również i w zakończeniu Więźnia Czyllonu. Artystycznie ma to zakończenie wielką wartość, zamykając w ten sposób bez rozdźwięku całość poematu, obliczonego na wywołanie wrażenia grozy i bólu z powodu nieszczęścia Bonnivarda. Inne zakończenie zmusiłoby poetę do rzucenia snopu światła jasnej nadziei na przyszłość, które przesłoniłoby ból Bonnivarda z poprzednich zwrotek i zepsułoby efekt całości.
W Żalach Tassa natomiast — najkrótszym z utworów, zamieszczonych w tym zbiorze — zakończenie jest pełne optymizmu, — optymizmu człowieka genjalnego, który wie, że jego sława nie zaginie, że jego myśl pozostanie na zawsze na świecie, że z ciasnej celi więziennej obejmie w posiadanie całą kulę ziemską. Widać tu już uspokojenie umysłu poety, który po napisaniu III-ej pieśni Childe-Harolda (w r. 1816) uczuł po raz pierwszy naprawdę swoją wielkość. Żale Tassa nie posiadają żadnego tematu epicznego, są szeregiem refleksyj, między któremi pierwsze miejsce zajmują: ustęp z opisem uczucia pustki po ukończeniu swego eposu i cała zwrotka VI-ta, opowiadająca o nastroju budzącej się w chłopcu miłości. Wiersz składa się z pięciu stóp jambicznych, ale rymowany jest dowolnie, nie parami, w przeciwieństwie do Korsarza czy Lary; jest to w całej twórczości Byrona jedyny poemat (z wyjątkiem Ody do Wenecji) o tej formie, i trzeba przyznać, że wybór był bardzo trafny; rymy, nie powtarzając się regularnie, zbliżają poważny, 10-zgłoskowy wiersz do dramatycznego białego wiersza, nadając mu równocześnie przez swoje pojawianie się charakter liryczny, a zatem odpowiadają doskonale samej treści poematu, która obraca się koło dramatycznego wyrazu uczuć lirycznych.
Przy wyborze przekładów do niniejszego zbioru kierowałem się zasadą, że należy zużytkować te tłumaczenia, w których poematy Byrona poznawało pokolenie, pozostające pod najsilniejszym jego wpływem, a zatem pokolenie romantyczne; znajomość bowiem języka angielskiego w tym czasie była słaba i posługiwano się wyłącznie przekładami. Za wiele rysów »byronicznych« w naszej literaturze odpowiadają też tłumacze, a przedewszystkiem Odyniec. Poczucia potrzeby wierności nie spotykamy jeszcze w tym czasie u przekładających poetów (bo prawie wszyscy tłumacze są też oryginalnymi poetami). Studjum nad przekładami Byrona w Polsce byłoby bardzo pożądane; może znalazłyby się też dane, że przy przekładaniu posługiwano się także tekstem niemieckim lub francuskim. — Pod tekstem zaznaczyłem najważniejsze odstępstwa i opuszczenia, nie wyczerpując naturalnie całego problemu wierności przekładów, gdyż to musi stanowić przedmiot odrębnej pracy. Ogólnie można scharakteryzować przekłady w ten sposób: Giaur Mickiewicza jest dość wierny, ale zanadto epicki charakter wiersza, tak właściwy Mickiewiczowi, zatarł namiętność oryginalną poematu. Odyńca można niemal nazwać fałszerzem nastroju byronowskiego; liczne przykłady na to znaleźć można w notach do jego tłumaczeń. Pominąwszy bezimiennego tłumacza Żalów Tassa, który (z wyjątkiem ostatnich dwu wierszy) stworzył bardzo piękny przekład, najlepszym tłumaczem jest Korsak; on jeden oddaje naprawdę charakter poematów Byrona: Lara jest bardzo bliski oryginału, Więzień Czyllonu — mimo szeregu niezrozumień — z tego powodu znalazł pomieszczenie w niniejszym zbiorze, a Oblężenie Koryntu (drukowane dopiero po śmierci tłumacza, w r. 1865) zasługuje — według mnie — na miano najlepszego przekładu Byrona w Polsce. Korsak ma doskonałe odpowiedniki w swoich przekładach; rytm i charakter przypomina Marję, to arcydzieło byronowskiego wpływu w Polsce. Przytaczam trzy przykłady z Lary z tekstem oryginalnym:
as all forgotten in that watchful trance —
poić się niepamięcią w szale zachwycenia;
o’er each vain eye oblivion’s pinions wave —
nad oczyma ich wieje skrzydło niepamięci;
and fit thy clay to fertilize the soil —
nim je ziemia rozrobi w swoje żyzne soki.
Jakkolwiek nie są to przekłady wierne w każdem słowie, przecież obrazy są oddane ogromnie szczęśliwie, a co najważniejsze, zachowany jest w całości nastrój, który przecież jest duszą poematu.
Nie można tego powiedzieć o przekładach Morawskiego. Morawski przejął się stylem gawędy, i tak traktując poematy Byrona, odbiera im cały ich zewnętrzny urok. Piękna Paryzyna wyszła w przekładzie bardzo blado; powtarzanie się niezręcznej formuły: »rzekłbyś« (np.: »rzekłbyś, że trąbę archanielską słyszy«) mimowoli podsuwa nam obraz jakiegoś starego gaduły, który od siebie tę historję opowiada. Wszystkie drobne szczegóły, któremi Byron rysuje psychiczne przejścia, wychodzą w przekładzie grubo i nawet rubasznie. Pomimo to przekład Paryzyny jest może najlepszym ze znanych mi przekładów i dlatego wybrałem go do zbioru.
Chronologja przekładów jest następująca:
Chronologja ta odnosi się tylko do przekładów niniejszego zbioru; dość pełną bibljografję przekładów polskich wogóle można znaleźć w wydaniu Poematów Byrona, dokonanem pod redakcją P. Chmielowskiego (Warszawa 1895).
Nieraz na licach wody promień słońca świeci,
Choć spodem ciemna, zimna fala wre i pieni;
Nieraz uśmiech słoneczny twarz nam opromieni,
Choć już serce zbyt chłodne w przepaść zguby leci
Gdy jedna troska, jedno złowrogie wspomnienie,
Rzuci swój cień na nasze szczęście, jak niedolę,
Dla której, gdy nam duszę długie zdrętwią bole,
Rozkosz nie jest balsamem, ni żartem cierpienie.
O, ta myśl pośród uciech, jak schorzałe zbytnie
Latem bezlistne drzewo, świeci niewesoło.
Próżno promienie słońca nad niem lśnią około:
Uśmiechnie się w ich blasku, lecz już nie odkwitnie.[3]
O wpływie Byrona na całą tegoczesną literaturę przekonywają się codzień czytelnicy, bo widzą na wszystkich utworach późniejszych barwę i piętno tego wielkiego poety. O zaletach i wadach dzieł jego tyle ksiąg napisano, że z nich możnaby ułożyć małą bibljotekę: nie myślimy poruszać tej pleśni krytyczno-panegirycznej, głęboko już zasypanej innemi ważniejszemi polemikami.
Ale tłumacz czuł się obowiązanym powiedzieć zdanie swoje o dziełach autora pod jednym przynajmniej względem, pod względem moralnego ich charakteru i dążenia. Wiadomo, iż Byrona oskarżano o bezbożność i antysocjalizm; zarzucano mu, że występnych ludzi wybierając na bohaterów swoich pieśni, robił niejako apoteozę zbrodni; Fryderyk Szlegel nazwał go emisarjuszem szatana, a wszyscy zgodzili się, że był apostołem sceptycyzmu.
Wszakże, jeśli sądząc dzieła pod względem sztuki, krytycy zwykli je odnosić do wieku, w którym wzięły początek, porównywać z dziełami spółczesnemi i późniejszemi, należałoby równą zachować metodę, oceniając moralny charakter autorów.
Byron był dzieckiem przeszłego wieku; wszedł na świat w epoce moralnej najnieszczęśliwszej dla człowieka, dla poety. Właśnie wtenczas spadała zasłona po pierwszym akcie rewolucji. Straszna walka pisemna i słowna przecięta została gilotynami i zagłuszona grzmotem wojny europejskiej. Stronnictwa, osłabione wzajemnym mordem, ustąpiły z placu boju; niedobitków Napoleon rozbroił i wziął na kagańce. Wszystko ucichło. Był to czas dziwnego odrętwienia; o tych wielkich pytaniach, które świat zaburzyły, lękano się już mówić, zaprzestano myśleć. Dzieła wszystkie ówczesne noszą cechę trwogi umysłowej i moralnego upadku. Są to niby rozmowy winowajców zamkniętych w więzieniu, którzy wstydzą się wspominać przeszłość — bo haniebna, boją się pomyśleć o przyszłości — bo okropna, i bawią się gawędką o pogodzie i deszczu.
Dusza Byrona nie mogła żyć wśród takiej literatury, gwałtem wyrywała się za jej sferę. Młody autor, prześladowany od krytyków, ścigał ich wzajem, a z krytyków sądząc o czytelnikach, zaczął lekceważyć całą publiczność. Po tej kłótni autorskiej z literatami nastąpił rozbrat moralny z ludźmi, którego szczegóły należą do biografji.
Zalśniony gniewem, złorzecząc obłudzie,
Choć znał, zapomniał, że są lepsi ludzie.
Odtąd zdało się Byronowi, że człowiek z sercem nie może żyć w towarzystwie, że musi uciec od świata lub mścić się nad nim. Odtąd bohaterów swoich, dzieci duszy swojej, wychował na pustyni lub w jaskiniach łotrów.
Ale dzieci Byrona nie są to pospolici zbrodniarze, nie zimni egoiści, albo szaleni fanatycy, zakochani w swojej przewrotności i głupstwie. Poeta zostawia im jednę przynajmniej cnotę, jedno szlachetne uczucie, które ich mimowolnie z rodzajem ludzkim wiąże, które nie pozwala im pogrążyć się w zupełną moralną ciemność, i świecąc na dnie sumienia, tem wyraźniej daje widzieć wszystkie jego szczerby i plamy. Ludzie Byrona mają sumienie. I tu jest główna różnica między naszym autorem i pisarzami przeszłego wieku. Przeszły wiek był sofistą: a więc nie znał różnicy złego i dobrego, ćwiczył się tylko w rozumkowaniu, i za cel sobie położył, ze wszystkiego wytłumaczyć się, a raczej wygadać. Typem przeszłego wieku jest Panglos[5] Woltera. Ten Panglos, francuski Hiob, w największem spodleniu moralnem nie traci dobrego humoru; walając się w śmieciach i wypluwając zęby, zawsze pyszni się i cieszy się, że był i jest filozofem. Ludzie Byrona gardzą taką sofisterją: czują, że są winni, cierpią; duma tylko nie dozwala błagać im przebaczenia, a czytelnik czuje, że do poprawy brak im tylko — czasu, bo wszyscy zbyt rychło giną. Czytelnik pewny jest, że Giaur, ani Korsarz, ani nawet Don Juan nie skończyliby jak Panglos albo Foblas.[6]
I sceptycyzm Byrona różny jest od tej obojętności na wszystko, co jest wysokie i piękne, od tej zwierzęcej nieczułości, którą sofiści ochrzcili sceptycyzmem, a która jest tylko dobrowolną głucho-ślepotą. Cała filozofja przeszłego wieku dążyła do tego, ażeby ludzi, już pochlebstwem odwieść, już groźbą i śmiechem odstraszyć od poszukiwania prawd wyższych i zasadniczych, ażeby wmówić, że te prawdy albo są do pojęcia niepodobne, albo niewarte dochodzenia. Byron pierwszy z poetów nie dał się zaspokoić taką sofistyczną kondemnatą myślenia i uczucia. Wielka zagadka świata, zagadka przeznaczeń rodu ludzkiego, przyszłego życia, stała mu zawsze przed oczyma. Poruszył on wszystkie zasadnicze pytania moralne i filozoficzne, pasował się ze wszystkiemi trudnościami dogmatów i tradycyj, klął i dąsał się jak Tytan Prometeusz, którego cień tak często lubił wywoływać. Nie rozwiązał sobie zagadnienia, nie uspokoił duszy: ależ mu brakło równie jak jego bohaterom — czasu! Może dlatego tylko nie sprawdziła się przepowiednia Walter Skota.
Nie był tedy Byron kontynuatorem przeszłego wieku, owszem, powiedzieć można, że ruch umysłowy, dążący ku sofisterji, on jeden na drodze literatury zatrzymał i wstecz zawrócił. Odgłos powszechny nazwał Byrona Napoleonem poetów, również Napoleona uznano za jedynego poetę Francji. Wiele wieków minie, nim się znajdzie ręka, któraby jedno z tych bereł dźwignąć mogła.
Uważano, że w dwojakim sposobie sceptycyzm ukazuje się na świecie: raz jako mrok wilgotny i zimny, wróżący noc długą; drugi raz jako to chwilowe ściemnienie porankowe, połączone z powiewem orzeźwiającym, które zapowiada dzień. Byron wyobraża tę drugą epokę sceptyków, niepewnych w swojem dążeniu, ale pełnych ducha i szczerości.
Paryż, 1836 r.
Rozerwane ułamki niniejszego poematu składają powieść o smutnych losach branki muzułmańskiej, która za niewierność ukarana została sposobem tureckim, utopiona w morzu, i której zgonu pomścił się kochanek jej, młody Wenecjanin. Zdarzenia podobne trafiały się dawniej często na Wschodzie; teraz rzadsze. Może kobiety muzułmańskie nauczyły się więcej ostrożności, może chrześcijanie mniej są teraz pochopni do śmiałych przedsięwzięć miłosnych i mniej w nich szczęśliwi. Zdarzenie, które jest treścią naszej powieści, odnieść należy do owych czasów, kiedy wyspy Jońskie ulegały panowaniu Rzeczypospolitej weneckiej; kiedy Arnauci, na chwilę wyparci z Morei, znowu, po bezskutecznem wtargnieniu Moskali, zaczęli ją plądrować. Wiadomo, że odstrychnienie się Majnotów, obrażonych tem, że im zabroniono Mistrę rabować, ściągnęło nowe klęski na Grecję. Kraj ten stał się naówczas teatrem okrucieństw, których przykład trudno znaleźć, nawet w dziejach prawowiernego ludu muzułmańskiego.
Umilkły wiatry; ciche lśnią się fale
Przy grobowcowej Temistokla skale,[8]
Która wyniosłem niebo czołem bodzie,
I z góry patrząc na morza i smugi,
Kiedyż się zjawi Temistokles drugi?
Wyspy szczęśliwe, w każdej porze roku
Zarówno miłe i sercu i oku!
Gdy was przychodzień z gór Kolonny wita,[9]
I myśl pogrąża w dumy tajemnicze.
Tu szklane morza cichego oblicze,
Na falach drobnych, jak uśmiechu dołki,
Gór okolicznych odbija wierzchołki
Zdają się igrać rajskie wody wschodnie.
Jeśli się wietrzyk chwilowy prześliźnie,
I złamie szyby na modrej płaszczyźnie,
I kwiecie z brzegu przyniesione miota,
Tam, na skał wierzchu, u ścieku poników,[10]
Błyszczy się róża, sułtanka słowików;[11]
Jej brzmią pochwały kochankowie leśni,
Ona rumieńcem dziękuje za pieśni;
Nie tknięta wichrem, nie zwiędła od chłodów,
Nie znając naszych zim niebezpieczeństwa,
Kwitnie świeżością wiecznego panieństwa.
Balsamy, których niebo jej udziela,
Niebo wzajemnie codzień jej użycza
Świetnych kolorów swojego oblicza.
Tam w polu tyle jest kwiecia dla wianków,
Tam w lasach tyle cienia dla kochanków,
Dziś morski zbójca w te groty się ciśnie,
I nocą z małej czatuje galery[12]
Na bezpiecznego żeglownika stery.
Skoro miesięczna zabłyśnie pochodnia,
Zbójca swój rudel zaraz na głąb pędzi:[14]
Zakryty cieniem nadbrzeżnych krawędzi,
Zahacza statek, zdobycze rozdzieła, —
Wrzask konających miesza pieśń wesela.
Na ogród bogów i hojnie nań zlała
Tyle bogactwa, piękności tak wiele,
Jakby we własnem zakochana dziele:[15]
Dziwna, że dzieła własnego się zrzeka
Który, odwieczny miłośnik zniszczenia,
Ogród Edeński na nowo wyplenia —[16]
I jako leśny dzik, kwiecie wytłacza,
Niepokropione znojami oracza,
Tu kwiecie samo dokoła wynika;
Za tyle wdzięków, za taką obfitość
Uprasza tylko człowieka o... litość.
Dziwna! Tu ziemia oddycha pokojem,
Czyż kraje światła na nowo ogarnie
Noc namiętności, rządzących bezkarnie?
Patrząc, myśliłbyś, że tu zbuntowani
Wojsko aniołów zwalczyli szatani,
Tłum, który piekieł wyzionęła paszcza.
Tak śliczny kraj ten, ojczyzna rozkoszy, —
Tak brzydki tyran, co go dziś pustoszy!
Kto na śmiertelnem oglądał posłaniu[17]
Nim dzień przeminął — pierwszy dzień nicestwa,
Ostatni trudów i bólów jestestwa, —
Nim śmierć, ostatniem przyciśnieniem ręki,
Zgładziła rysy, gdzie chronią się wdzięki;
Tak zimno piękną, tak smutnie pogodną!
Zda się w letargu zasypiać głęboko,
Zda się być żywą — gdyby nie to oko,
Gdzie już nie świeci ni łza, ni namiętność,
I straszy widzów i serca im studzi,
I z oczu trupa wpada w serca ludzi;[18]
Gdyby nie wzrok ten, nim pierwszy dzień minie,
Nim ta godzina, — w tej jeszcze godzinie
Że jej tyraństwa nikt zrazu nie zgadnie!
Dziś do tej twarzy Grecyja podobna:
Martwa oddawna, lecz dotąd nadobna.
Jej widok ziębi, jej wdzięk do łez wzrusza,
Jej wdzięk jest tylko uśmiech, pozostały
Na chwilę w ustach, co ducha oddały,[19]
A jej rumieniec chorowita krasa,
Która na trupich licach nie zagasa;
Co się wokoło ruiny czerwieni;
Ostatnie czucie, co żegna nadzieję,
Iskra niebieska, która dotąd tleje,
Lecz już swej miłej ziemi nie rozgrzeje.
Każda dolina, każdy wierzch twej skały,
Jakże pamiętne! Bo każde z nich było
Kolebką swobód lub sławy mogiłą!
Arko potęgi! Dziś, czyliż tak mało,
Wstań, niewolniku podły, wstań na chwilę
Powiedz: ten wąwóz czy nie Termopile?[20]
Ty, z duchów orlich wyrodzony płazie,
Na Leonida gnieżdżący się głazie,
Zatokę, wyspy: — wyspy Salaminy![21]
Powstań! Te dawne, zapomniane boje
Odnów i przywłaszcz: to dziedzictwo twoje!
Z popiołów przodków może wróg rozdmucha
A kto z was w boju żywota dokona,
Wliczy swe imię pomiędzy imiona,
Na których wzmiankę pochlebstwem pijani
Zwykli się trzeźwić, zwykli drżeć tyrani.
Zginie — lecz tyle synom swym zostawi
Sławy, nadziei, że staną się zdolni
Rozerwać jarzmo i umierać wolni!
Walka o wolność, gdy się raz zaczyna,
Sto razy wrogów zachwiana potęgą,
Skończy zwycięstwem. Grecyja jest księgą,
W której wiekami stoi wypisano:
Że klęska wolnych jest świata wygraną.
Gdzieś bezimienne piramidy wznieśli;
Wolni nie dbają, chociaż czasu fala
Wszystkie grobowce i pomniki zwala;
Większe pomniki zostały nad niemi:
Tam Muza oczom przechodniów ukaże
Groby swobodnych, wolności ołtarze.
Długoby mówić, przechodzić okropnie
Wszystkie od chwały do niewoli stopnie;
Ducha swobody, chyba on sam siebie!
Bo własne tylko upodlenie ducha
Ugina wolnych szyję do łańcucha!
Mieszkańcy ziem tych! Macież wy powieści
Natchnęły Muzę do polotów szczytnych,
W ślad muzy greckiej, wieków starożytnych,
Gdy ludzie byli ziemi swojej godni?
Dziś, do niczego nie zdatni, prócz zbrodni,
Natchnąć do dzieła godnego pomników,
Dziś, oni pełzną z kolebek w mogiły,
Niewolni, — gorzej: słudzy niewolników,[23]
Zmazani całą szkaradą, co brudzi
Nie mają nawet tej dzikich odwagi,
Piersi gotowej przyjąć oręż nagi, —
Tylko rozwożą przez sąsiednie państwa
Z nowym towarem... stare oszukaństwa:
I z tego tylko Grek na Wschodzie sławny!
Daremnie wolność tylekroć zaklina,
Aby skruszyli jarzmo poganina,
By kark podnieśli zgięty łańcuchami.
Przecież z Grecyji wziąłem te powieści,
Z czasów niedawnych i żałosnej treści.
Zdala, śród morza pogodnego błyska,
Szybko pod cienie nadbrzeżne się wciska
Że to piratów statek lub majnotów:[24]
Chcą z barką swoją w cieniach się przewinąć
I brzeg niepewny zdaleka ominąć.
Choć im trud dzienny osłabił ramiona,
Silnie wiosłują, rudel krzywią w stronę,
Aż dopłynęli do Porto-Leone,[25]
Gdzie ich noc czeka, noc prawdziwie godna
Kraju wschodniego, cicha i pogodna.
Wygięty naprzód, na wiatr puścił wodze.
Kopyt tętenty, jak grzmoty po grzmotach,
Wciąż budzą echa drzemiące po grotach.
Koń jak kruk czarny, a na bokach piana,
Wieczór już uśpił fale morskich toni,
Ale nie serce tej dzikiej pogoni.
Groźnie na jutro niebo się zachmurza,
Ale groźniejsza w sercu Giaura burza.
Ale w twych licach takie rysy widzę,
Które w pamięci kiedy się raz wrażą,
Z czasem się głębiej werżną, lecz nie zmażą.
Tyś młody, blady, lecz namiętne bole
Złe oko twoje, choć mię nie urzekło,
Choć jak meteor błysnąwszy uciekło;
Zgadłem, że Turek takiego człowieka
Powinien zabić — lub niech sam ucieka.
Szły mimowolnie oczy me wzdłuż brzegu.
A chociaż z taką szybkością prześcignął,
Choć jak latawiec tylko w oczach mignął:[27]
Jego wzrok, jego twarz nakształt pieczęci
I długo w uchu huk kopyt słyszałem
Czarnego konia, lecącego cwałem.
Spiął ostrogami, wbiegł na wierzch opoki,
Ocieniającej głębinę zatoki;
Skałą od moich oczu się zasłonił.
Zgadłem, dlaczego. Temu, co ucieka,
Jest obrzydliwą źrenica człowieka;
On najpiękniejsze na niebiosach gwiazdy
Zbiegając z góry, nim konia nawrócił,
Spojrzenie straszne, jak ostatnie, rzucił.
I wybiegł znowu, znowu w góry skoczył,
Wtem nagle stanął, konia w bok zatoczył,
Czegóż on patrzy, tam, w oliwne gaje?
Księżyc na nowiu wschodzi z za gór grzbietów,
Błyszczą nad miastem lampy minaretów,[29]
W mieście wre teraz Bajramu uciecha.
Ni muzułmanów pobożne okrzyki,
Przecież błysk widać każdej tofaiki,[30]
Bo dziś zachodzi słońce Ramazanu,[31]
Dziś Bajram święcą wyznawcy Koranu —[32]
Twój ubiór obcy i twój wzrok rozpaczy?
Co cię obchodzi Bajram? Poco czekać
Naszego święta lub przed niem uciekać? —
On stał. Wtem nagły strach lica mu ścisnął,
A blask ten nie był jak rumieniec nikły
Gniewów, co wschodzić i przemijać zwykły,
Ale jak bladość marmurowej bryły,
Powiększająca ciemnotę mogiły, —
Wtem rękę dźwignął i podniósł wysoko,
I na wiatr miotał, jakby groził gniewny.
Stał: czy uciekać czy gonić, niepewny;
A wtem koń zarżał niecierpliwy zwłoki,
Giaur za miecz porwał i szczęk rękojeści
Wybił go nagle z tej niemej boleści,
Jak zbójcę budzi krzyk sowy złowrogi.
Znowu koniowi w bok wraził ostrogi:
Znowu koń czarny zagrzmiał po granicie,
Chyży jak dziryt, leci wzdłuż zatoki,[34]
Dalej ku morzu, wpadł między opoki.
Nie widać twarzy, znikła strusia kita;
Raz tylko wstrzymał rumakowi wodze,
I nieruchomy, chwilę stał na drodze,
Chwilę; i znowu opoka zabrzmiała:
Giaur poleciał, jakby go śmierć gnała.
Za jednym razem cały zwój pamięci
I w jednę drobną kroplę czasu zleje
Życia bolesne i zbrodnicze dzieje!
Kto nienawidzi, kocha się, lub boi,
Cóż on czuł wtenczas, gdy trapiące duszę
Wszystkie od razu wycierpiał katusze?
Chwila spoczynku, śród potoku zdarzeń,
Kto zliczy ile mieści wyobrażeń?
Ona dla myśli jest całą wiecznością.
Bo nieskończone, niezmierne cierpienie
Może w myśl jednę zgromadzić sumienie,
I w jednej chwili wycierpieć od razu
Przeszła godzina. Giaur jak cień przeminął.
Uciekł? czy zginął? czy sam tylko zginął? —
W czarnej godzinie przybył, jak zesłana
Od niebios kara za grzechy Hassana;
Przyszedł i odszedł, jak wicher symomu,[35]
Co wieje bożym obciążony gniewem,
I za którego śmiertelnym powiewem
Cyprys umiera, choć jest śmierci drzewem,
Jeden, co wiernie opłakuje groby!
Niemasz rumaków na stajniach Hassana,
Komnata jego od sług odbieżana;
Pająk samotnik na ścianach się czepia
W twierdzy Hassana nie widać żołnierzy;
W jego haremach gniazdo nietoperzy;
Zamiast strażnika, puszczyk krzyczy z wieży.
W ogrody czasem dziki pies przybieży,
Stoją wód łoża z marmuru usłane,
Lecz owdowiałe — bo zdroje wymarły,
Zielska się dzikie na dnie rozpostarły.
Niegdyś, jak wdzięcznie fontanny tu grały,
Niegdyś tryskając srebrnej rosy tęcze[37]
I fantastyczne wirując obręcze,
Rozkosznym chłodem rzeźwiły dokoła
Powietrze, ziemię i spragnione zioła.
Jak było mile, blaski gwiazd pogodnych
Widzieć odbite na tych łukach wodnych,
Słuchać muzyki tych szemrań łagodnych! —
Tu często Hassan w niemowlęcym wieku
Bawić się lubił u kaskady ścieku;
Piastunka woda śpiewała dziecięciu.
Hassan młodzieniec na te wodotryski
Poglądał, siedząc obok odaliski,[38]
I Śpiew jej milsze zdawał się mieć tony,
Lecz Hassan stary nigdy sennej skroni
Wieczorem u tej kaskady nie skłoni;
Z marmurów woda uciekła chłodząca,
Z serca Hassana wyszła krew gorąca.
Nikt się nie śmieje, nie klnie, nie wyrzeka.
Ostatni ludzki głos, echem odbity,
Był to krzyk na śmierć ciągnionej kobiéty.[39]
Głos skonał. Odtąd milczą te pałace;
Lecz choć wiatr szumi, choć się nieba chmurzą,
Już tu nikt okna nie zamknie przed burzą.
Cieszy się pielgrzym, gdy w stepach odkryje
Ślady na piasku, chociaż nie wie czyje;
W jęku tym jakaś byłaby pociecha,
Ten jęk-by mówił: — nie wszytko skonało,
Jedno tu życie ludzkie pozostało!...
Jeszcze w tych gmachach znalazłbyś wspaniałe
Dach jeszcze cały, chociaż ząb zniszczenia
Roztacza ciągle ściany i sklepienia:
Lecz zgroza siedzi przed bramą na straży,
Sam fakir do wrót zbliżyć się nie waży;[40]
Za chleb i za sól podziękować Bogu;[41]
Nędza i zbytek uchodzą na stronę,
Niepowitane i nieugoszczone.
Pałac, gościna wiernego narodu,
Gość płacze dobrodzieja, płaczą słudzy pana,[42]
Od czasu gdy miecz Giaura ciął w turban Hassana.
Słyszę dźwięk zdala końskiego kopyta,
Jadą podróżni, lecz mnie nikt nie pyta.
I w srebrem kutych pochwach atagany.[43]
Wódz ich na przedzie w bogatym zawoju,
Zapewne emir, bo w zielonym stroju.[44]
»Ho! kto ty?« — »Salem! Waszej jestem wiary.[45]
Widzę, że wóz twój jest ciężko ładowny,
Ostrożnie wieziesz: musi być kosztowny.
Może do portu śpieszysz dla noclegu?
Jestem przewoźnik: mam łódkę u brzegu«.
Odbijem cicho; nie rozpinaj żagli,
Niech leżą zwite; wiosłami uderzaj,
I szybko, cicho, popod brzegiem zmierzaj,
I wieź nas prosto, pomiędzy opoki,
Teraz odpocznij. Dobre masz ramiona:
Podróż i zręcznie i prędko skończona.
Lecz ona? zacznie podróż dalszą, z której...«[46]
............
Rzucili w wodę...
............
Rozstąpiły się wkoło szklane błonie.
Zważałem ciężar: dziwnie mi się zdało...
Ruszył się — pewnie morze nim ruszało.
Może to było księżyca błyśnienie,
Patrzyłem ciągle: i wodne obręcze,[47]
W mniejsze i większe ściskały się tęcze,
Jakby ich środkiem kamień przepadł do dna;
Nakoniec w środku wyszła bańka wodna,
Znowu zatoka gładka jak zwierciadło,
I tajemnica usnęła w topieli.
Genijuszowie morscy ją widzieli,
Lecz drżąc z przestrachu w swych domach z korali,
Jak król motylów, za wiosny powrotem,[48]
Na skrzydłach jasnych purpurą i złotem
Z nad szmaragdowej Kaszemiru błoni[49]
Wzlatuje, dzieci wabiąc do pogoni,
Ciągnie myśliwców i myli ich czaty,
Wreszcie uleci, i niknąc w obłoku,
Zostawia żałość w sercu i łzy w oku:
Podobnie piękność wabi starsze dzieci,
To łowców trwoży, to nadzieją mami;
Gonią wesoło, — łowy kończą łzami.
Lecz jeśli w ręce myśliwemu wpada,
I motylowi i piękności biada!
Igraszka dziecka lub ofiara męża.
Cacko, za którem żądza chciwie goni,
Straciło urok, gdy je mamy w dłoni;[51]
A gdy wdzięk barwy i świeżość przeminie,
Gdy skrzydła zranisz, gdy serce zakrwawisz,
Czyli ofiarom swobodę zostawisz?
Motyl odartym skrzydełkiem czy może
Latać jak dawniej z fijołków na róże?
Czyż razem pokój na wieki nie zginie?
Zgraja motylów, co pod niebem lata,
Nie szuka w dole zranionego brata;
Płeć piękna dla nas ma litości tyle!
Piękność nad każdem nieszczęściem łzy leje:
Nad sióstr upadkiem... tylko się zaśmieje.
Dusza, brzemienna zbrodni swych ciężarem,
Jest jak skorpijon opasany żarem.[52]
I więźnia coraz gwałtowniej dociska,
A gdy go zewsząd nawylot przepieka,
Skorpijon cierpi, dąsa się i wścieka.
Jeden mu został sposób wyjść z pożogów:
Które trucizną pewną rany poi,
Jeden ból zada i wszystkie wygoi:
To żądło więzień topi w głowie swojéj.
Podobnie dusza zła kona w cierpieniach,
Bo kiedy ludzi zwiąże pamięć zbrodni,
Światu niezdatni, a nieba niegodni.
Rozpacz nad nimi, pod nimi noc gruba,
Wkoło płomienie — a w pośrodku zguba!
Pieszczot, widoku kobiet się wyrzeka.
On w lasach trudy myśliwców podziela,
Ale nie może dzielić ich wesela.
Dawniej polować nie miał we zwyczaju,
Dziś, czy Leila uszła? czy nie żyje?
Hassan wie tylko, lecz sam w sobie kryje.
Różne powieści krążą między gminem:
Słychać, że uszła z Wenecyjaninem.
A z minaretów jasnych lamp tysiące
Bajram na całym obwieściły Wschodzie,
Leila poszła kąpać się w ogrodzie,
I nie wróciła; szukano daremnie.
Wsiadła z nim na koń za pazia przebrana[53]
I w noc Bajramu znikła z państw Sułtana.
Oddawna Hassan miał ją w podejrzeniu,
Ale w jej oczach i w jej uściśnieniu
Że znowu brance zaufał pan stary.
Wieczorem poszedł w meczet na pacierze
I w noc Bajramu jadł w kiosku wieczerzę,
Tak powiadali czarni niewolnicy,
Lecz inni głoszą, że gdy padł mrok szary,
Przy bladem świetle wschodzącej Fingary[54]
Widziano Giaura na czarnym rumaku
W cwał lecącego po nadbrzeżnym szlaku,
Lecz nie wiózł panny, ni pazia, ni kogo...
Oko jej czarne; i któż się ośmieli
Wzrok ten malować? te oczy gazeli
Wielkie i słodkie, ciemne i błyszczące!
Które ze źrenic lecą przezroczystych,
Jako z Dżemszyda rubinów ognistych.[55]
Dusza z nich mówi, wbrew słowom proroka,
»Że postać niewiast jest ziemi powłoka«.
I choćbym w drodze ku lepszemu światu
Przechodził ostre mosty Alsyratu,[56]
Wisiał nad piekła ognistym potokiem
I cały rajski ogród miał przed okiem
Powiem: kto widział Leili źrenice,
Ten Alkoranu nauk nie usłucha!
Czyż taka piękność jest prochem bez ducha?[58]
Jest cackiem, z którem bawi się mężczyzna?
Że nieśmiertelność wygląda z jej źrenic!
Na jej obliczu cudowny rumieniec
Wiecznym i świeżym błyszczy się szkarłatem,
Jakby granatów posypany kwiatem.[59]
Gdy okolona rówiennic drużyną
Stanie, nad wszystkie głową wyniesiona,
I da warkoczom płynąć przez ramiona;
Włosem zamiata ślad swój na marmurach,
Kiedy z rodzinnych obłoków wylecą
I ziemią jeszcze nie skalane świecą.
Jako monarcha ptaków Frangestanu[61]
Łabędź podnosi głowę z oceanu
Skoro spostrzeże podróżnika w dali:
Z taką powagą ona zwraca głowę,
I śnieżne ramię i piersi perłowe,
I z taką piękną dumą wzrokiem miota.
Cofną się, blasku wytrzymać nie mogą;
Pochlebiać chciały, — upadają z trwogą.
Jak była oczom piękną Gruzyjanka,[62]
Tak miała serce czułe dla kochanka.
Ty nim nie jesteś, dziki muzułmanie!...
Ponury Hassan dał rozkaz podróży.
Oddział wasalów, co mu w dworcu służy,
Jak orszak i straż pojedzie za panem,
Sam Hassan zbrojny jedzie na ich czele,
Zwiesił na pasie krzywą karabelę,
Wypróbowaną na albańskich głowach,
Kiedy raz zbójców napotkał w parowach
I tak rozgromił muzułman zwycięski,
Że ledwo kilku uszło z wieścią klęski.
Za pas dwa zatknął, bogato oprawne
W perły i złoto, pistolety sławne:
Hassan przed laty dostał je od baszy,
Mówią, że Hassan jedzie pojąć żonę,
Pocieszyć znowu serce, zakrwawione
Zdradą Leili, co uszła z haremu
I dziś, o zgrozo! służy niewiernemu.
Złocą się góry i kaskada grzmiąca,
Żywiona czystym i świeżym gór śniegiem.
Tu często kupiec Grek staje noclegiem,
Znajdując pokój w ustroniu głębokiem
Tu się nie lęka o całość swej skrzyni:
W miastach niewolnik, wolny na pustyni;
Tu, wesół, spróżnia czaszę pełną wina,
Którem się brzydzą usta moslemina.[64]
Zdaleka widny po żółtym kołpaku;
Opodal konni ciasną jamy szyją
Po krętej ścieżce na skały się wiją.
Nad nimi sterczą w górę czarne szczyty,
I lecą na dół, już zwietrzyli łupy:
Nim zajdzie słońce, będą świeże trupy.
U spodu rzeka, która w zimie bucha
Ogromną wodą, a w upały sucha,
I kilka kaskad srebrzystych pochłania.[65]
Wokoło ścieżki kawały granitu
Leżą bezładnie, strącone ze szczytu:
Czas je pospychał, albo zbiły gromy.
Bo żaden z ludzi czoła Liakury,[66]
W pogodę nawet, nie widział bez chmury.
Już w gaj wjechali i po kilku chwilach
Dojdą wierzchołka: już krzyczą »Bismillach![67]
Wkrótce w dół zjedziem, na wiatr puścim konie«.
Gdy czausz tak mówił — ogień z góry błysnął,[68]
Nad uchem ołów niewidzialny świsnął:
Tatar przewodnik wyleciał z kulbaki.
Skoczyli z siodeł, janczarki odwiedli —
Ale trzech spadło pierwej, niźli zsiedli.
Z rąk niewidzialnych rany odbierają,
I ginąc, darmo o zemstę wołają.
Na odwiedzionych wsparli się janczarkach,
Napół wciśnieni między końskie boki;
Inni uciekli pod ścianę opoki,
I tam ręcznego czekają spotkania,
Wrogom, co bronią niewidzialną rażą,
A wstępnym bojem spotkać się nie ważą.
Sam Hassan został; z konia zsiąść nie raczy,
Spokojnie jedzie, aż z przodu zobaczy
Blask ręcznej broni. Rozbójników zgraja
Strzela wzdłuż drogi, z przodu się zaczaja,
I z tyłu słychać z janczarek łoskotu,
Że mu przecięto drogę do odwrotu.
Więc, wściekły, brodę od gniewu najeżył[69]
»Choć wrogi wkoło, choć gęste wystrzały,
Jam z krwawszych bitew nieraz wyszedł cały!«
Zbójcy wychodzą, stają na skał szczycie:
»Rzucaj broń — krzyczą — komu miłe życie!«
Straszniejsze, niźli nieprzyjaciół razy:
I z garstki szczupłej, ale wiernej panu,
Żaden nie rzucił swego ataganu,
I żaden podle nie krzyknął »amanu!«[70]
Razem ze wszystkich zasadzek wychodzą,
A z gęstwi lasu dowódca orszaku
Leci sam przodem na dzielnym rumaku.
Któż ten dowódca? Strój nosi albański,
»Znam go, znam Giaura — wściekły Hassan woła —
Znam go, poznałem ze smagłego czoła,
Poznałem czarne złowrogie źrenice,[71]
Jego nikczemnej zdrady pomocnice;
Chociaż nakryty arnauckim rzędem.[72]
Podły odstępco twojej podłej wiary!
Teraz cię turban nie zbawi od kary.
Gdziemkolwiek spotkał, w jakiejkolwiek chwili:
Jak się wezbrana rzeka w morze leje[74]
I morską burzę spotkawszy, szaleje;
Łamią się fale, drżą opoki brzegu,
A nurty ryczą pod pianami śniegu:
Losem i gniewem gnane przeciw sobie;
Szable nad uchem grzmią, lecąc w kawały,
Huczą po skałach dalekie wystrzały;
Starcia się łoskot i karabel dźwięki,
Echo żałosne po dolinie szerzy,
Przywykłej tylko do śpiewów pasterzy!
Liczba niewielka, lecz bitwa straszliwa!
Nikt przebaczenia ni daje, ni wzywa...
Gdy się ściskacie podzielać pieszczoty:
Lecz nie tak cisną miłości ramiona,
Gdy w nich spoczywa piękność ulubiona,
Jako się barki zwiążą nienawiśnie,
Przyjaźń ostygnie, pieszczota się skończy,
Objęcia wrogów i śmierć nie rozłączy.
Z szablą po samą rękojeść uciętą,
Krwią opryskaną i mocno ujętą
Co jeszcze drgała, nie puszczając broni;
Obok turbana, którego zawoje
Miecz Giaura zerwał i przerżnął na dwoje;
W deliji długiej, zmiętej, rozpostartej,
Zaczerwienionej, jak chmury przed burzą,
Gdy po dniu jasnym burzliwą noc wróżą;
Krwią zlawszy piasek i gałęzie boru,
Gdzie wiszą szmaty jego palamporu;[75]
Barkami na wznak, twarzą ku niebiosom: —
Tak leżał Hassan. Oczy już zbielały,
Jeszcze otwarte, Giaura wyzywały.
Giaur stanął nad nim i w Hassana lice
»Tak! Tyś pochował w falach mą Leilę!
Jam cię pochował w czerwonej mogile!
Jej duch kierował mieczem, jej morderca
Uczuł raz pierwszy, co to jest ból serca.
Prorok twej głowy nie wyrwie z podemnie!
Allaha wołał — wiatr prośbę rozdmuchał...
Allah nie słyszał, albo nie wysłuchał...
O psie pogański! czyż Opatrzność, głucha
Zbójcą zostałem! Jeździłem na wzwiady,
Aż w końcu zdrajca padł ofiarą zdrady.
Jam spełnił swoje, zemścił się nad tobą:
A teraz, dalej... w świat... jadę sam z sobą«...
Matka w ogrodzie z altany wygląda.
Na łąkach błyszczy już wieczorna rosa,
Już ku wschodowi ciemnieją niebiosa
I rozniecają drżących gwiazd ognisko.
Matka stroskana zstępuje i bieży
Do swych haremów, i pogląda z wieży:
Nie widać!... Nie zwykł jeździć tak pomału,
Nie zwykł popasać nawet w czas upału!...
Czy konie strudził? czy serce odmienił?
Skarga niesłuszna! Już Tatar posłaniec
Widny zdaleka; już na skały kraniec
Wstępuje zwolna; już zjeżdża z urwiska
Koń nic nie winien; koń pewnie z ciężarem,[76]
Zapewne ślubnym objuczony darem;
Tatara mile przyjmę i nagrodzę
Za prędką jazdę po takiej złej drodze.
Juki niewielkie: czy to dary syna?
Na twarzy smagłej bladość: czy to smutek?
Czy podróżnego utrudzenia skutek?
Odzież spryskana krwi świeżej kroplami:
Rozwinął pakę... O aniele święty![78]
O Azraelu! to zawój rozcięty![79]
To syna szaty, całe krwią zbroczone!...
»Pani, okropną twój syn pojął żonę.
Bym ci pokazał krew twojego syna.
Legł śmiercią mężnych, pokój Hassanowi!
Przekleństwo wieczne zabójcy Giaurowi!«
Turban w kamieniu prostym wyrzezany[80]
Na nim z Koranu modlitwa wyryta,
Którą dziś ledwie podróżny wyczyta;
To cały pomnik, w bezludnej ustroni,
Gdzie Hassan zginął od niewiernej broni.
Przykładniej świętej nie nawiedził ziemi,
Nikt bardziej winem nie gardził wyklętém,
I nikt pobożniej ku przybytkom świętym
Twarzy nie zwracał, gdy na świątyń dachu
Z rąk cudzoziemca wziął śmiertelne rany,
I śród ojczyzny leży jak wygnany,
Zdala od domu, na bezdrożu dzikiem;
Ani się pomścił nad swym rozbójnikiem.
Wiodą w rozkoszy wiecznej okolicę;
Okiem błyskają ku niemu jak słońcem,
Wiecznie pogodnem i niezachodzącem;
Biegą — zielone chustki wywijają,[82]
Bo raj rozkoszy zgotowany temu,
Kto zginął, walcząc przeciw niewiernemu.
Lecz ty, niewierny! ciebie anioł śmierci
Monkir swą kosą rozerwie na ćwierci,[83]
Przed tron Eblisa twą przeklętą duszę.[84]
Tam ogień, wiecznych męczarni narzędzie,
Ciało twe palić, w duszy goreć będzie;
Słuch nie obejmie, język nie obwieści,
Lecz wprzód zostaniesz na ziemi upiorem:[85]
I trup twój, z grobu wyłażąc wieczorem,
Pójdzie nawiedzać krainę rodzinną,
Powinowatych spijać krew niewinną.
Wyssiesz krew swojej siostry, córki, żony;
Ścierw twój zasilisz cudzym życia zdrojem.[87]
Chciwie pić będziesz, brzydząc się napojem.
A twe ofiary, rozstając się z światem,
Przeklną cię, twoje usłyszą przekleństwa,
I na pniu wyschnie szczep twego rodzeństwa
Ostatnia twoja ofiara na świecie
Będzie twa córka, najmilsze twe dziecię:
I krzyk ten ściśnie usta dzieciobojcze,
Ale ssać muszą, dopóki się żarzy
Ogień w źrenicach, rumieniec na twarzy;[88]
Aż ujrzysz wkońcu, jak szklana powłoka
Natenczas ręką przeklętą z jej głowy
Oderwiesz włosów warkocz bursztynowy;
Z tego warkocza pukiel darowany
Może na sercu nosi jej kochany;
Jak samobójstwa twojego pamiątki.
Krwią twoją własną najmilszą ociekły,
Gryząc twe usta i zgrzytając wściekły,
Wrócisz się znowu pomiędzy grobowce;
Gule, Afryty, spotkają cię w mroku;[89]
I oni twego zlękną się widoku,
I do podziemnych skryją się otworów,
Spotkawszy widmo, brzydsze od upiorów.
Twarz mi znajoma... Raz go napotkałem
W ojczyźnie mojej. Leciał między góry
Na dzielnym koniu, pominął mię cwałem;
Leciał, jak tylko zdoła koń wyskoczyć,
Lecz widać było z twarzy i wejrzenia,[91]
Że go opętał duch złego sumienia...
Nie chciałbym nigdzie zdybać takiej twarzy,
Bo złą jest wróżbą spotkanie zbrodniarzy!
Jakgdyby śmierć mu patrzyła z pod powiek.
Sześć lat minęło, jak przybył w te strony.
Wszedł do klasztoru; czy światem znudzony?[92]
Czy za grzech jakiś pokutę odprawia?
Nigdy on w ławkach podczas mszy nie siedzi,
Nie chodził ani razu do spowiedzi,
Ani się kłania przed Bogarodzicą,
Ani przed ołtarz idzie z kadzielnicą:
Nie wiem o jego przygodach i życiu;
Słyszałem tylko, że przybył ze wschodu
Tureckim statkiem od stron Carogrodu.
Żeby był Turkiem, z twarzy się nie zdaje;
Pewnie skruszony jaki apostata,
Dziś opłakuje przeszłe błędów lata.
Tylko, że świętych obrazów się lęka,
Przed Pańskim chlebem i winem nie klęka.
I tem gościnność w klasztorze zakupił,
Lecz gdybym ja był na miejscu przeora,
Albobym wygnał tego kalajora,
Albo w pokutnej zamurował celi,[94]
Często on marzy, bezprzytomnie gada
O pięknej pannie, która w morze wpada,
Słyszy szczęk mieczów, strzały nad opoką,
I widzi Turka konające oko.
Grozi mu z dołu jakaś ręka krwawa:
On sam ją widzi i, czyja, pamięta;
Ręka pałaszem od ciała odcięta
Wystaje z ziemi i kiwa nań w dali,
Z pod mnichowskiego czarnego kaptura
Świeci jak z grobu źrenica ponura.
Czasem z ukosa błyskawice ciśnie,
I całą burzą dawnych lat zabłyśnie.
Chcą ją uważać widzowie zdziwieni
I wnet uczują ten urok spojrzenia
Wymowny, trudny do wypowiedzenia,
Cechę umysłu, co, niezgięty w dumie,
A jako ptaszek, gdy go wąż urzecze,
Trzepioce skrzydłem, ale nie uciecze:
Tak widz, ujęty w sidła jego wzroku,
Chce i nie może rozerwać uroku.
Kiedy samego przypadkiem spotyka;
Bo on swym wzrokiem i gorzkim uśmiechem
Zaraża wszystkich boleścią i grzechem.
Przecież zbyt rzadko uśmiechać się raczy;
Poruszy usta i drżące wnet przytnie:
Widać, że radość już w nich nie zakwitnie,
I że uczucie wzgardy i niedoli
Już nigdy szczerze śmiać się nie dozwoli.
Nie są poczęte z serdecznej uciechy.
Okropne lica! Jakież być musiały,
Kiedy za młodu namiętnie gorzały?
Wiek jeszcze wszystkich rysów nie pozgładzał,
Jeszcze niekiedy rumieniec w nich pała:
Znaczno, że dusza nie całkiem sczerniała.
Gmin widzi tylko w tem posępnem oku[95]
Świadectwo zbrodni i pieczęć wyroku;
Wielkość umysłu, zacność urodzenia,
Dary niestety zbyt źle umieszczone,
Skalane zbrodnią, smutkiem przetrawione.
Był to przybytek nie podły, nie mały,
Dziś został pustym, lecz poważnym gmachem:
Ludzie nań lubią poglądać ze strachem.
Chaty bez dachów w pustkach widzi codzień,
I rzadko do nich zagląda przechodzień, —
Co się czarnemi ruinami chmurzy,
Wzbudza podróżnych dumania i żale:
Złamane luki, opuszczone sale
Wiele o dawnej powiadają chwale.
Zcicha przez kolumn przesuwa się rzędy;
Straszy patrzących, i sam strachem zdjęty
Staje i patrzy na święte obrzędy;
Lecz gdy się ozwał u ołtarza dzwonek,
Tam, przy niepewnym pochodni promieniu,
Twarz jego blada połyska się w cieniu,
Tam będzie czekał, aż się nieszpór skończy;
Słucha śpiewania, lecz głosu nie łączy.
Kaptur opadły i włos rozczochrany,
Gęsty i czarny bezładnie się wije,
Jakby Gorgona swe najbrzydsze żmije,[97]
Wyrwawszy z głowy, splotła mu na skronie.
Ślubu nie zrobił, więc nie strzyże głowy
I nosi włosy jak człowiek światowy.
Kapicę przywdział jako inne mnichy;
Dał skarb na kościół — lecz zapewne z pychy,
W którym ni razu pacierza nie gadał.
Tam — patrz na niego — w dzwonek uderzono:
Wszyscy uklękli, sakrament wzniesiono,
Stoi jak posąg, i widać z postawy
Ratuj nasz kościół, o święty Bazyli![99]
Bośmy na karę bożą zasłużyli,
Żeśmy takiego grzesznika wpuścili.
Jeżeli zły duch czasem sobie sprawia
Te oczy jego, na słowo kapłańskie,
Nie są niebieskie, ni ziemskie: — szatańskie!
Serce zbyt czułe, do kochania skłonne:
Lecz nie zna, co to kochanie dozgonne;
Długich z rozpaczą walek nie wytrzyma,
A twarde serce gdy miłość skaleczy,
Jej rany nigdy już czas nie uleczy!
Jako rodzimy kruszec od płomienia
Wrzucony w pieca płomieniste jamy
Zgina się, miękczy, lecz zawsze ten samy;
A potem, wedle sztukmistrza rozkazów,
Służy do dania lub odbicia razów:
Albo pierś wroga śmiertelnie zakrwawi;
Lecz gdy raz śmierci ukuto narzędzie,
Ten, kto je ostrzy, niech ostrożnym będzie! —
Tak ogień uczuć i sztuka kobieca
Lecz raz nagięte, zmianom nie ulegnie,
I pierwej pęknie, niźli się odegnie.
Jeśli cierpiących samotność ogarnie,
Przerwa mąk tylko powiększa męczarnie;
Chce je zaludnić — i o boleść woła.
Bo nie dzielone każde czucie nudne,
I szczęście samo do zniesienia trudne!
Serce w cierpieniach, gdy samotność widzi,
I jest to serce jak człowiek w mogile,[101]
Gdyby z letargu zbudził się na chwilę,
I czuł z wzdrygnieniem, że robactwo toczy
Odżyłe jego oblicze i oczy,
Od tych szkaradnych, niespodzianych gości.
To serce jest jak pelikan, gdy leci[102]
Przez obszar pustyń do gniazda, do dzieci,
Krew swą gotowy na żywność ich przelać,
Już dziobem piersi rozranił szlachetne
I widzi tylko swe gniazdo — bezdzietne.
Najsroższe męki, które nędzni znoszą,
Samotnej duszy zdają się rozkoszą,
Trawiącej czucia nie dzielone z nikim.
Któżby był niebios ciekawy widoku
Bez słońca i bez żadnego obłoku?
Lepiej jest płynąć, choć się niebo chmurzy,
I gdy żywioły zakończyły wojnę,[103]
Być wyrzuconym na brzegi spokojne,
W pustą zatokę, i bez towarzyszy
Późnego zgonu czekać w wiecznej ciszy.
Niźli żyć, gnijąc potrochu na skale.
»Tyś dni twe przeżył, ojcze spowiedniku,[104]
Licząc różańce, prawiąc msze bez liku,
Za cudze zbrodnie błagając gniew boski,
Prócz smutków krótkich, zwyczajnych w tem życiu!
Siwy, — spokojny jak byłeś w powiciu!
Przeraża ciebie walka uczuć dzika,
Ilekroć zajrzysz w serce pokutnika,
Przyjmujesz w duszę czystą i litośną.
Moje dni krótkie na płaczu padole,
Obfite w rozkosz, lecz płodniejsze w bole...
Przecież, pomiędzy rozkosze i trudy,
Na ucztach, w bojach, z kielichem, z kindżałem,
Zawsze spokojność gnuśną pogardzałem.
Dziś nic nie kocham, ani nienawidzę,
Pychy nie czuję, nadziei nie widzę:
I pod klasztorem pełzać strasząc jadem,
Niż być skazanym w cichym mniszym stanie
Na modlenie się i na rozmyślanie...
Przecież, spoczynku nadzieja mnie łechce:
»Wkrótce się wszystko skończy, tak jak życzę:
Zasnę w mogile, nie marząc, czem byłem.
Choć moje życie zda się tak zbrodnicze,
Gdybym mógł odżyć, żyłbym tak, jak żyłem.
Leżą już zmarłe mych rozkoszy chwile;
Lepiejby dawno leżeć razem z niemi,
Niż ciężką włóczyć tęsknotę po ziemi.
Nigdy mój umysł nie upadł na męstwie
Sam dobrowolnie w grób się nie położę,
Jak dawni głupcy, lub dzisiejsi tchórze.
Ze śmiercią nieraz spotkałem się zbliska;
Chętniebym poległ śród pobojowiska,
I kochać sławę, jak piękność kochałem.
Lecz jam nie walczył dla oklasków gminu,[105]
Nie dbam o zdobycz lub stratę wawrzynu, —
To innych dzieło: niech rżną się żołdacy,[106]
Ale mnie dzisiaj jeszcze niech poruszy
Przedmiot prawdziwie godny mojej duszy,
Niech mam przed sobą kochankę lub wroga:
Choćby mi groził i miecz i pożoga,
Na miecz i ogień jeszcze się odważę,[107]
Bo mężny na śmierć ze wzgardą poziera, —
Nędzarz jej pragnie, tchórz się jej wydziera.
Kto mi dał życie, niechaj je odbiera;
Gdym był szczęśliwy i dumny, — a teraz?...
»Kochałem, ojcze, o nie, ubóstwiałem,
Lecz to są słowa, słowo często kłamie;
Ja miłość moję czynem pokazałem;
To jest krew dawna, dotąd się nie starła,
Przelana dla tej, co dla mnie umarła.
Krew ta dobyta z serca mego wroga...
Nie trwóż się, księże, nie wznoś rąk do Boga,
Wróg mój był także wrogiem twojej wiary.
Samo wspomnienie o Maryji synie
Już obudzało złość w tym poganinie.
Głupiec niewdzięczny, bo jeżeli rana,
Jest Turkom kluczem rajskiego ogrójca:
Tedy do raju wysłał go zabójca,
I teraz może Hurys czarnooka
Witać Hassana u bramy Proroka...
Tam nawet, kędy głodny zwierz nie zajdzie:
A miłość taka, śmiała na przygody,
Czyliżby miała zostać bez nagrody?...
Gdzie? kiedy? Pocóż mam głosić przed światem?
A przecież często żałuję, daremnie!
Wolałbym nie być kochany wzajemnie.
Ona umarła... Jak?... o to nie pytaj;
Jeśli śmiesz, sam to odgadnij, wyczytaj:
Kaima pismem me zbrodnie i bole.[108]
Ale mnie nie klnij!... Posłuchaj: ja byłem
Przyczyną śmierci... lecz nie ja zabiłem.
Mógłbym i śmiałbym to samo uczynić,
Jemu niewierna; więc on ją pochował;
Mnie była wierna: jam go zamordował.
Choć śmierć jej była zasłużoną karą,
Lecz jej niewierność była dla mnie wiarą,
Jedyny, którym nie rządzą despoty.
Ach! późnom przybył, nie mogłem jej zbawić!
Mogłem jej tylko małą ulgę sprawić...
Mogłem w ślad za nią jej wroga wyprawić.
Było dla myśli mych takiem straszydłem,
Że wkońcu sobie i ludziom obrzydłem.
»On zginął słusznie, zrządzeniem wyroków.
On wiedział o tem od swoich proroków,[109]
I słyszy wystrzał wprzód, nim broń wypali;
Zginął śród bitwy, zgiełku i hałasu,
Bez mąk, bez bólu — cierpieć nie miał czasu.
Raz tylko wezwać Mahometa zdołał,
Poznał mnie w tłumie... lecieliśmy cwałem;
On poległ — długo nad leżącym stałem
I duszy jego ujścia pilnowałem...
Konał jak tygrys pokłóty od szczwaczy,
Szukałem w licu sinem, krwią nabiegłem,
Znaków boleści: — żadnych nie dostrzegłem.
Rysy, śmiertelną okryte ciemnotą,
Jeszcze wściekłością tchnęły — nie zgryzotą.
Mógł widzieć rozpacz ginących zbrodniarzy!
Widzieć, jak późna, niedołężna skrucha
Z konającego wywołuje ducha
Zbrodnię — i nie chce zbrodniarza rozgrzeszyć,
»W krainach zimnych i serca są chłodne,
Uczuć prawdziwej miłości niegodne;
W mojem gorącem sercu czucia moje
Wrzały jak w Etnie płomieniste zdroje.
O lubych więzach i okrutnych wdziękach.
Jeśli krwi burza, oczu błyskawica,
Ust nieme drżenie, mieniące się lica,
Serca katownia i głowy szaleństwo,
Pierś chciwa zemsty, dłoń zbrojna kindżałem,
Wszystko, co czułem i co dokonałem,
Jeśli to znakiem kochania, — kochałem!
Nie wiem, co wzdychać i skargi wywierać;
Umrę, lecz pierwej rozkoszy użyłem;
Niech co chce będzie, szczęśliwy już byłem.
Mamże kląć losom? — Jam sprawca mej doli:
Ja chciałem cierpieć, nie zmieniłem woli.
Jam gotów znosić, co zniosłem, co znoszę,
Gotów żyć znowu, jakeśmy z nią żyli,
Gotów na wszystko — prócz śmierci Leili.
Życia mojego żałować nie warto,
Ona śpi, falmi nakryta chłodnemi...
Ach! czemuż grobu nie miała na ziemi!
Czemuż to serce schorzałe nie może
Znaleźć i dzielić jej podziemne łoże?
Widzę go dotąd, w oczach moich gości,
Krąży wkoło mnie, wabi mnie i nęci,
Moja zaranna jutrzenka pamięci![110]
»Zaiste, miłość jest świętym pożarem,
Aniołów dobrem, Wszechmocnego darem,
Balsamem rajskim dla serc skazitelnych.
Pobożność duszę w niebiosa porywa,
Ale z miłością niebo w duszę wpływa!
Które wytrawia wszystkie myśli plamy.
Jest to promyczek wszechtwórczego słońca,
Korona duszę wokoło wieńcząca.
Wyznam, że moja miłość była inna;
Jam grzesznik, ojcze! — lecz ona niewinna.
Ach! ona była mą gwiazdą polarną![111]
Zgasła... Któż teraz oświeci noc czarną?
Ach! gdyby jeszcze weszła mi pogodnie,
Bo cóż dziwnego, że kto wraz postrada
I całe szczęście i wszystkie nadzieje,
Pokornie głowy pod wyrok nie składa,
Ale klnie losom i z bolu szaleje —
A zwiększa tylko winy i cierpienia?
Ach! serce chore na wewnętrzne rany
Nie dba na żaden cios zewnątrz zadany!
Kto raz spadł z niebios, już się nic nie lęka:
»Widzę kapłanie, że tobie obrzydłem:
Drżysz i odwracasz oczy pełne trwogi.
I tegom dożył, żem stał się straszydłem!
Jestem dla ludzi jako ptak złowrogi!
Żem latał niszcząc i lejąc krwi strugi;
Alem się uczył kochać od gołębia, —
Umrę, nie znając co kochać raz drugi.
Dobrzeby było nieraz ludzi dumnych
Słowik, co w gajach nuci z wiosny porą,
Łabędź, co zdobi błękitne jezioro,
Małżonkę sobie jednę tylko biorą.
Niechaj trzpiot z licznych miłostek się chwali,
Niech sobie cacek szuka coraz innych:
Ja mu nie zajrzę tych uciech dziecinnych.
Lecz u mnie człowiek lekki i przewrotny
Mniej wart niżeli ów łabędź samotny,
Którą uwiódłszy zdrajca zapomina.
Nie, ta na sercu mem nie cięży wina!
Leilo! byłaś myśli moich treścią,
Moją rozkoszą i moją boleścią;
Nadzieją w niebie — i wszystkiem na ziemi!
Tak piękna, jak ty, nie była stworzona;
A jeśli jest gdzie, już nie dla mnie ona.
Nie chciałbym widzieć na ziemi i w niebie
Życia mojego okropne wypadki,
Łoże śmiertelne przyzywam na świadki,
Że ciebie dotąd kocham, jak kochałem...
Ty jesteś lubym mego serca szałem.
Żyłem, lecz ból mi oddychać nie dawał;
Wąż pierś mą ścisnął, serce me obwinął,
Myśli me kąsał i zemstą napawał.
Odtąd świat cały miałem w obrzydzeniu;
Na wszystkie jego wdzięki i ozdoby
Padł całun mojej wewnętrznej żałoby!
Resztę, kapłanie, wiesz z mojej powieści,
Wszystkie me grzechy i część mych boleści:
Już późno!... bliskiej śmierci mam przeczucie.
Chociażbym przyjął wiarę objawioną,
Czy to odrobisz, co już raz zrobiono?
Za łzy pociechy wdzięczen jestem tobie.
Tajnie mej duszy sam w milczeniu badaj,
Jeśli masz litość nademną, nie gadaj.
Gdybyś mógł wrócić życie mej Leili,
Jabym pokutę zaczął od tej chwili,
I modliłbym się stygnącemi usty.
»Pójdź do jaskini, gdy strzelcy wychwycą
Z gniazda lwię małe, i rozmów się z lwicą,
Spróbuj ukoić jej żałosne jęki:
»W młodości latach, w szczęśliwych godzinach,
Gdym lubił dzielić smutki i wesela,
W mojej ojczyzny kwitnących dolinach
Miałem — czy mam go dotąd? — przyjaciela...
Wspomnieć o sobie choć raz przed skonaniem.[113]
Wiem, że mnie kochał; chcę, by się dowiedział —
O moim zgonie. On mi przepowiedział...
Dziwno! on wzrokiem przeniknął proroczym
Śmiałem się... wtenczas mogłem jeszcze śmiać się...
Gdy on ostrzegał — nie pamiętam o czém!
Lecz teraz, myślą wyzywam na nowo
Wzgardzone niegdyś każde jego słowo.
Że się proroctwo tak na mnie spełniło.
Powiedz, że chociaż w tym wieku namiętnym,
Gdyśmy wesołe przeigrali chwile,
Lecąc pospołu w niebezpieczeństw tyle,
I roztargnionym — może obojętnym...
Powiedz, że dzisiaj językiem zdrętwiałym
Za jego szczęście pomodlić się chciałem;
Ale cóż taka modlitwa pomaga,
Przed ludźmi niech on sławy mej nie broni;
On, wiem, że dobry: przebaczy, — a oni
Niech, co chcą, mówią... Sława! — Cóż mi po niéj?
Nie będę prosił, aby zgonu mego
Niemasz piękniejszej ozdoby dla trumny,
Jak łza żałosna brata kochanego.
Pierścień ten — niech go z rąk twoich otrzyma,
Wręcz mu i opisz, coś miał przed oczyma:
Łódź falą uczuć na step wyrzuconą,
Zwój pism zatarty, liść z dalekiej strony
Wichrem przygnany i mrozem zwarzony.
»Tylko mi nie mów o snu przywidzeniach...
Kto marzy, ten śpi; ja wtenczas nie spałem...
Jak teraz nie śpię, — i zapłakać chciałem,
Ale nie mogłem. Źrenica łez głodna,
Czułem, że była wysechła aż do dna;
Byłaby dziwną i miłą nowiną...
Chciałem, i teraz chcę — lecz rozpacz wzbrania,
Rozpacz silniejsza, niźli chęć płakania!
Nie mów pacierzy, w skutek ich nie wierzę;
Zbawienia nie wart jestem — i nie żądam;
Nie raju, ale spoczynku wyglądam.
Wtenczas — widziałem, ojcze, — tak — tu była!
Widziałem dobrze... Powstała — odżyła!
Jak widzę teraz, tam, nad falą szarą,
Gwiazdę błyszczącą przez obłok zachodni:
Ona świeciła jaśniej i łagodniéj.
Dziś, gwiazda świeci słabiej i tajemniej;
Ja, nim doczekam jej promieni drżących,
Nieczuła bryła i postrach żyjących,
Ja — umrę, ojcze. Już, kończąc cierpienie,
Zbiera się dusza w ostatnie westchnienie...
I wszystkich naszych nieszczęść zapomniałem,
I porwałem się z łoża i objąłem..
I cóż do mego serca przycisnąłem?
Cień był w objęciu, bez tchu i bez życia,
Lecz to Leila! — to jej postać była!
Kochanko moja, jak się ty zmieniła!
Spojrzałaś tylko, słowa nie wyrzekłaś,
Byłaś tak blisko, i z rąk mi uciekłaś!...
Obym cię tylko przycisnął do łona,
Całe me szczęście ująłbym w ramiona.
Niestety, marę ująłem ulotną!
Ręce opadły na mą pierś samotną...
Jej ręka śnieżna! — Patrz, jak na mnie mruga
Tem czarnem okiem, — włosy rozpostarła...
Nie — jam nie wierzył, — ona nie umarła!
Ale on umarł — jam go sam obalił —
On tu nie wróci, bo ciężka mogiła
Ciśnie go z góry. — Ty! pocoś wróciła?
Oni mówili, że ta twarz jak zorze,
Ta postać śliczna już zapadła w morze
Rybacy mówią — szkaradne to dzieje...
Chciałbym powiedzieć — język mi drętwieje.
Ach! jeśli prawda, że ty wyszłaś z morza
Szukać dla siebie spokojnego łoża:
Niech już ostygną, zamkną się na wieki,
Lub rękę połóż na me serce wdowie!
Czy ciebie marą, czy duchem świat zowie:
Zostań, oświecać chorego wezgłowie,
»Takie me imię, takie są me dzieje,
Samemu tobie powierzam wyznania,
Wdzięcznie przyjmuję łzę politowania;
Gdy skonam, pogrzeb ubogi mi sprawisz,
Krzyż tylko prosty na grobie postawisz —
Bez żadnych liter, — nie chcę by wędrowiec
Napisy czytać szedł na mój grobowiec«.
Jak się nazywał, w jakiej świata stronie
Jego ojczyzna. Ostatnie wyznania
Mnich tylko słyszał we chwilach skonania.
Tyle zostało o Giaurze podania,
I o Hassanie, któremu śmierć zadał.[117]
Znacie kraj, gdzie laur chwały i cyprys żałoby
Godłem są dni obecnych i wieków minionych?
Gdzie żałośna turkawka i sęp krwawo-dzioby
Powtarza dzikość panów i jęk zwyciężonych?
Kraj niewiędnącej wiosny i wiecznej pogody;
Kędy skrzydła Zefirów od woni ciężaru
Słabieją, przelatując różane ogrody?
Gdzie śród gajów zieleni błyszcząca cytryna
W jagodach złoty balsam oliwy dojrzewa,
A w cieniu drzew jej słowik nieprzestając śpiewa?
Kraj, gdzie ziemi zieloność i niebios lazury
Walczą o piękność barwy przed słońcem bez chmury,
Gdzie dziewice jak kwiaty, co noszą do tańców?[122]
Gdzie wszystko piękne, boskie — oprócz serc mieszkańców?
Kraj to Wschodu! kraj słońca, co mu naprzód świecił...
Może-ż się tak uśmiechać na zbrodnie swych dzieci? —
Są ich serca — i czyny... i o nich powieści.
Otoczon tłumnem niewolników gronem,
Lśniący od złota, i z kornym pokłonem
Gotowych służyć dworaczo czy zbrojnie,
Jak się podoba ich Baszy i Panu, —[123]
Zasiadł Giaffir śród swego Dywanu.[124]
Z brwi nasępionych i groźnego oka
Znać, że go trapi jakaś myśl głęboka.
Wyczytać duszę — nawykłą przed tłumy
Kryć wszystkie swoje uczucia, prócz dumy, —
Twarz Giaffira mroczna, zadumana,
Zdradza coś więcej, niżby wydać żądał,
»Chcę być sam!« — skinął; skinieniu pańskiemu
Posłuszni, tłumem ku drzwiom się cofali.
— »Zawołać do mnie dozorcę haremu!«...
Już w głębi sali sam na sam zostali
Wezwany murzyn na rozkazy czeka.
»Słuchaj, Harunie! skoro tłum ten cały
Wyjdzie z pałacu za bramę i wały —
Bo biada głowie, którejby źrenice
Córkę tu moję przywiedziesz z haremu.
Dziś chcę na przyszłość ustalić jej dolę.
Mów, niech pośpiesza, lecz nie mówiąc: czemu? —
Sam chcę jej pierwszy objawić mą wolę.«
Niewolnik innej odpowiedzi nié ma. —
I już wychodził za sali podwoje,
Kiedy go ramię wstrzymało Selima.
Selim z potrójnym, głębokim pokłonem
Nieśmiałym głosem rzekł, stojąc przed tronem, —
Bo muzułmana nie ośmielić niczem,
Aby śmiał usieść przed ojca obliczem:
»Bojąc się, ojcze! abyś się nie gniewał,
Jeśli tak rychło, jakbyś się spodziewał,
Nie zdąży przybyć na rozkazy twoje:
Wyznam mą winę — jeśli w tem jest wina, —
Że we mnie jednym tej zwłoki przyczyna.
Że — chyba starcy, ujrzawszy to, zasną.
Jam zasnąć nie mógł; lecz w tak pięknej porze
Patrzeć samemu na niebo, na morze,
Gdy nikt nie słucha i nikt nie podziela
Smutno jest — zwłaszcza mnie, com od powicia
Nie nawykł znosić samotności życia.
Zulejkę zatem namówiłem z sobą. —
Tyś sam dozwolił, aby każdą dobą
I nim wpółsenne ocknęły się warty,
Już my, ukryci w cyprysowym gaju,
Pojąc się wdziękiem natury i kraju,
Zapominali o obecnej chwili
Aż usłyszawszy głos bębna, postrzegłem[126]
Że się zbliżyła godzina Dywanu,
I wnet, pamiętny twej woli, przybiegłem
Złożyć cześć winną i ojcu i panu.
O! przebacz, ojcze! nie nasrożaj czoła!
Wszakże prócz niewiast i stróżów seraju,
Nikt się tam przedrzeć ni zajrzeć nie zdoła.«
Gniew zawrzał w Baszy: »Synu niewolnika,
Szukałem w tobie godnych mego rodu
Uczuć człowieka albo wojownika! —
Ty zamiast wprawiać do boju twe dłonie,
Zawstydzać strzelców, wyzywać szermierze,
Ty, Greku w duszy, jeżeli nie w wierze!
Gotów iść wzdychać całe dni i noce,
Gdzie jakaś woda w strumieniu bełkoce,
Kwiat jaki pachnie, albo ptak świergoce!...
Co tak twe oczy zachwyca bezsenne,
Wlało ci swego choć iskrę płomienia,
By i twą duszę obudzić z uśpienia! —
Lecz nie! ty okiem patrzałbyś nieczułem,[127]
Choćby ich działa grzmiały pod Stambułem;
Nie! choćby wszystkie państwa ottomańskie
Zależeć miały od wsparcia twej dłoni,
Nie śmiałbyś dotknąć zaostrzonej broni!...
Kręci wrzeciono, gdy się szabli lęka! —
A ty, Harunie! śpiesz do córki mojej!
Ten raz przebaczam — dla starości twojej,
Lecz niech Zulejka raz jeszcze na nowo
Selim nie wyrzekł słowa — ale z twarzy,
Lecz z oczu jego łatwo myśli dociec.
Wyrzuty Baszy i słowa szydercze
Przebodły duszę, jak włócznie mordercze;
Chce mię poniżyć! — najgrawać się waży!...
Syn niewolnika!... Któż więc jest mój ojciec?«[128]
Temi myślami wrzał w duszy, a lice
Pałały ogniem, a groźne źrenice
Giaffir spojrzał — i zląkł się widoku
Gniewnego syna; poznał, jak go drasło
Urągowisko, i w tym jego wzroku
Dostrzegł lub przeczuł pierwsze buntu hasło.
O! ja znam ciebie, umiem myśl twą zbadać —
Szkoda, żeś bronią nie uczył się władać.
Lecz niechno męska urośnie ci broda,
A wiek odwagi albo siły doda,
Ujrzeć cię zbrojnym — albo spotkać może!...«
I gdy to mówił z szyderczym przyciskiem,
Wzrok dumnej wzgardy utopił w Selima.
Selim nie zadrżał — i z urągowiskiem
Że Basza z trwogą obejrzał się wkoło,
I ogniem wstydu oblało się czoło.[129]
Dlaczego? — Basza dobrze czuł i wiedział
Przyczynę trwogi — lecz jej nie powiedział.
Żem nigdy jego nie ufał przyjaźni!
Zrozumiał, odgadł, że go nienawidzę, —
I... lecz dłoń jego nie warta bojaźni!
Na łowach ledwo można go ośmielić
Cóż gdyby z ludźmi miał toczyć bój krwawy,
Narażać życie dla zemsty lub sławy?...
Tak! — gdyżbym zwierzchniej nie ufał pokorze,
Tem mniej krwi związkom... krwi, co kiedyś może...
Muszę podwoić czujność dostrzegaczy!...
Giaur, pies pogański. Arab memu oku[130]
Znośniejszy stokroć od jego widoku!
»Lecz otóż słyszę głos Zulejki mojej! —
Miły mym uszom jak hurysek pienia!
W niej widzę moje najsłodsze wspomnienia,
Pierwszej, jedynej miłości zadatki:
Droższa mi nawet, milsza od swej matki!
Jedna, co kocham, — i co się nie boję!
»Witaj, ty moja! ty Peri, bogini![132]
Chłodna fontanna w piaszczystej pustyni
Mniej miła ustom spragnionym pielgrzyma,
Pielgrzym nie może czuć wdzięczności więcej,
Ni Prorokowi dziękować goręcej,
Jak ja dlań w duszy za ciebie ją czuję,
Jak ja mu zawsze, i teraz dziękuję.«
Gdy z zaufaniem, z weselem dziewiczem
Śmiała się, patrząc w zakazanym gaju,
Jak ją wąż okiem urzekał zwodniczem
I blask swych oczu zaszczepiał w jej wzroku —
Miła — jak sennej pociechy widzenie,
Co łzy na jawie płynące osusza,
Gdy w nieśmiertelne ubrana promienie,
Duszę płaczących cieszy zmarłych dusza;
Czysta — jak wiara modlitwy dziecinnej
Była dziewica, cel ojca miłości,
Który ją witał ze łzami — radości.
Któż nie doświadczył, jak trudno słów dźwiękiem
Kto nie czuł patrząc — nim niesyte oczy
Mgła upojenia albo łza zamroczy, —
Jak wzbudzający cześć i jak zwycięski
Jest niewinności urok czarnoksięski!
Kwitną powaby — jej tylko nieznane:
Niebieskiej łaski świętość tajemnicza,
Pogoda myśli, swoboda dziewicza,
Dusza — muzyka tchnąca z jej oblicza![133]
I ach! oko, co samo już zda się być duszą! —
Skromnie na piersiach krzyżując ramiona
I pierwszem tkliwem słowem ośmielona,
Na szyję ojca zarzucając ręce,
Dzielił i wzajem odpłacał słowami
Błogosławieństwy i całowaniami, —
Zulejka przyszła. — Giaffir czuł w duszy,
Że zamiar jego miękczy się i kruszy.
Czy je mieć może w wybranem zamęściu;
Lecz myśl rozstania zamysłem zachwiała...
Miłość ją wlała, — Duma pokonała.
»Zulejko moja! dziecię mej miłości!
Gdy, niepamiętny tęsknot samotności,
W jakiej twa strata pogrąży mą duszę,
Sam się ojcowskiej pociechy wyrzekę,
Aby ci męża zapewnić opiekę:
Nikt w państwach jego w niczem nie przewyższy.
Bo choć moślemin mało o ród bada,
Godna jest względu krew Kara-Osmana,[135]
Której potęga, z przodków przekazana,
I w razie wojny ma na swe skinienie
Tymaryjotów dzielne pokolenie. —
Z tej krwi Osmana wybrałem na zięcia:
Dziedzic i bliski Oglu-Beja krewny.
Dziecku-bym mego nie zwierzył dziecięcia!
Bogactwo twemu odpowiada wianu;
A temi śluby złączona moc nasza,
Urągać będzie ze śmierci firmanu,[136]
I gdy najśmielszy, najmożniejszy basza
Śmie wprzód dać szyję, niż się oprzeć Panu, —
My uczyć będziem sułtańskie Tatary,[137]
Jakiej nagrody warte takie dary! —
Wiesz wszystko, co płci twej wiedzieć przystoi. —
Do posłuszeństwa ojciec córkę skłania;
Sam mąż niech żonę nauczy kochania!«...
Zulejka, milcząc, skłoniła oblicze —
Czy łzy, któremi czuła, że nie władła,
I twarz, co w kolej płonęła i bladła,
Gdy słowa ojca, jak strzały, przez uszy
Świszcząc leciały i więzły w jej duszy.
Co oznaczają? — czy wstręt? czy nieśmiałość?[138]
Łza w pięknem oku tak słodko porusza,
Że nawet miłość z żalem ją osusza;
Skromny rumieniec tak twarz piękną krasi,
Czy to Giaffir czuł, czy nie obaczył
Łez i rumieńca, czy zważać nie raczył, —
Trzykroć w dłoń klasnął — konia podać każe,[139]
Rzucił z rąk cybuch oprawny w klejnoty,[140]
Janczarów, spahów, mameluków roty.[141]
I śród nich śpieszy na pole gonitwy,
Widzieć ich zręczność i wprawiać do bitwy. —
Sam Kizlar-Aga, na czele rzezańców,[142]
Selim na dłoni wsparł czoło, i okiem
Zdawał się toczyć po morzu szerokiem,
Gdzie, prąc się między Dardanelskie skały,
Z szumem w pieniste popiętrza się wały.[143]
Ni nawet Baszy wojennych szeregów,
Co bliżej przed nim tocząc bój udany,
To z koni twarde płatają turbany,[144]
To na dwie zręcznie rozbiegłszy się roty,
A wrzask ich: »Ollah!« powietrze rozdziera;[145]
Selim nie słyszy, nie widząc spoziéra..
W myśli mu tylko — córka Giaffira.
Zulejka nie śmie przerywać milczenia,
Selim wciąż z okna patrzał zamyślony,
Niemy, i blady, i nieporuszony.
Próżno nań siostra spogląda ciekawie:
Nic nie wyczyta w tej zimnej postawie!
W sercu dla brata tchnie miłość tak tkliwa,
Że wstyd dziewiczy, sama nie wie czemu,
Nie dał jej dotąd wyznać — nawet jemu.
Teraz-by chciała — chce mówić... daremnie!
Nie tak bywało za każdem spotkaniem;
Czyż się raz pierwszy tak zimno rozstaniem?«...
Trzykroć komnatę obeszła dokoła,
Patrząc na niego; — on nie zwrócił czoła;
Urnę stojącą z róż arabskich wonią,
I wonnym deszczem prysnęła z niej wkoło
Na strop, na ściany — i Selima czoło!...[146]
Krople po twarzy stoczyły się zbladłéj,
On się nie wzruszył, nie zwrócił baczenia,
Jakgdyby lice i pierś miał z kamienia.
»Co? jeszcze smutny? — ach! któż to wytrzyma!
Taka nieczułość i — to od Selima!...«
Kwitły w naczyniach, jak w sztucznym ogrodzie.
»On lubi kwiaty! — może z rąk mych przyjmie?...
Musisz się rozśmiać, mój luby Selimie!«
Ledwo dziecinna myśl przyszła do głowy,
Z nim się pocichu zbliża niewidziana,
I u stóp brata ugięła kolana.
»Słowik tę różę przysyła za posła,[147]
By ci pociechę i radość przyniosła;
Będzie noc całą dla Selima śpiéwał.
I z wszystkich piosnek, co umie na wiosnę,
Wybierze same wesołe i głośne,[148]
Z miłą nadzieją, że, jak on swe tony,
»Co? nie chcesz nawet przyjąć mego kwiatu? —
Jest-że gdzie siostra bardziej nieszczęśliwa,
Coby nie mogła ulgi przynieść bratu,
Którego smutek serce jej rozrywa?
Któż cię nademnie kocha na tej ziemi?...
Bracie mój drogi! — obym droższe imię
Wynaleźć mogła! — mój luby Selimie!
Podziel twój smutek ze mną! lub przynajmniej —
Pójdź, usiądź! głowę skłoń na piersi moje!
Ja całowaniem twą boleść ukoję,
Gdy cię ni płochy żart mój nie rozśmieszył,
Ni mój zmyślony słowik nie pocieszył.
Aleś ty takim nie bywał dla siostry!
Wiem, wiem, że ciebie nie kocha jak syna:
Ale czyż Selim o mnie zapomina?...
»Ach! może zgadłam? — tyś jest nierad z planu
Może ku niemu masz powód urazy?...
Powiedz mi tylko! Pomimo rozkazy
Ojca — przysięgam na Mekki ołtarze,
Jeśli się na nie przysięgać odważę, —[149]
Nikt mnie — sam nawet sułtan nie otrzyma!
»Myślisz, że zniosę oddalenie twoje,
Lub mogę serce rozedrzeć na dwoje?
Któżby nam został — jeśli się rozdzielem —
Nie, nie! dzień taki nie błyśnie na niebie,
Coby mą duszę oderwał od ciebie!
Nie! — sam Azrael — on, którego ramię[150]
Wszystko na świecie rozrywa i łamie,
Uczuje litość, — oboje uderzy!«
Ożył — odetchnął, — z lic ogień wytrysnął...
Podniósł dziewicę, do piersi przycisnął.
Gniew, boleść znikła...
Radość, jak jasność, błysła spojrzeniem,
Myśli promieniem,
Uczuć płomieniem.
Jak woda z gór lecąca,
Wyrywa się iskrząca
Z pod wierzbowych gałęzi;
Jako piorun, gdy z góry
Ogniem błyśnie w obłoku:
Dusza błyszczy w tem oku. —
Na dźwięk trąby koń wrzący,
Na wrzask łowów lew śpiący,
Na krzyk buntu szalony
Mniej gwałtownie się wzruszy,
Mniej uczuje sił w duszy,
Jak Selim, słysząc przysięgę dziewicy,
Słysząc wyznanie uczuć tajemnicy! —
Bóg sam nas chyba, nie ludzie rozdwoją.[151]
Mojąś na wieki! — ta święta przysięga,
Coś ty wyrzekła, oboje nas sprzęga. —
Dobrze zrobiłaś! bo przez to wyznanie
Lecz ty się nie trwóż! — póki miecz w mej dłoni,
Żaden włos nigdy nie spadnie z twej skroni;
Strwożyć cię nawet nie miałbym zamiaru
Za wszystkie skarby pieczar Istakaru!...[152]
Giaffir dzisiaj zelżył mię, znieważył,
Nikczemnym prawie nazwać się odważył!...
Ha! teraz pora okazać mu w czynie,
Jaka krew w synu niewolnika płynie! —
Choć się nie chełpi przed ludzi oczyma,
Jeszcze mu w słowach i czynach dotrzyma!
»Ja synem jego?... Lecz ukój twą trwogę! —
Przez ciebie jestem nim, — albo być mogę;
Niebaczne słowa nie zdradziły Baszy! —
»Znam ja nędznika, co u Giaffira
Ręki się twojej i wiana napiéra;
Podlejszej duszy i skarbów niezmiernych
Chciwszy od Greka, trwożliwszy od Żyda!
Gorszego nadeń Egripo nie wyda!...[153]
»Lecz dosyć o tem! — Okiem ni językiem
Pomnij tajemnic nie zdradzić przed nikim!
Osmana Beja ja biorę na siebie! —
»Słuchaj, Zulejko! — raz pierwszy wyznaję...
Słuchaj! — nie jestem, czem się być wydaję.
»Co? ty nie jesteś, czem się być wydajesz?...
Dziwne mi dzisiaj zagadki zadajesz! —
O! mój Selimie! skąd ci ta odmiana?
Byłeś tak dobry, tak wesół dziś z rana! —
Że ja cię kocham — czyż to rzecz ci nowa?
Kocham! jak kochać nie można goręcej,
Zawsze jednako — bo nie umiem więcej!
Innego szczęścia, nie wystawiam sobie,
I stąd dzień lubię, a nocą się brzydzę:
Że noc nas dzieli, a we dnie cię widzę. —
I gdybym mogła na przyszłość wybierać,
Z tobą chcę tylko i żyć i umierać;
Bawić, usypiać, uściskać, całować...
Tak, tak! jak teraz — jak teraz!... Już dosyć!
Dosyć, Selimie! — w twych ustach żar tleje! —[155]
Nie, nie! nie mogę! — ach! przestań mię prosić!...
Obym tak zawsze być mogła przy tobie;
Strzec twego zdrowia, doglądać w chorobie,
Rządzić twym domem — nie trwoniąc ci mienia,
Lub dzielić nędzę — bez łez, bez cierpienia,
I wszystko cierpieć i znosić z uśmiechem!...
Jednej ci tylko nie oddam posługi:
Oczy twe kiedyś niech zamknie ktoś drugi!...
Bo wiem, że umrę, mając to oglądać. —
»Lecz, mój Selimie, powiedz mi, dlaczego
Ty się tak ojca obawiasz naszego,
Aby się naszych uczuć nie dowiedział? —
Ja milczeć będę — boś ty mnie powiedział,
I to mi także powtórz zrozumialéj,
Coś wprzód namienił o sobie, o broni,
O przyjaciołach. — Kto są? gdzie są oni?
»Jabym wolała ojcu się otworzyć!
Lecz za cóż gniewy? — Ach! nie! on pozwoli,
On mię zostawi panią mojej woli! —
Cóż w tem dziwnego, jeślibym życzyła
Być dla cię zawsze, jak-em dotąd była?
Świat i mąż obcy przeraża mnie trwogą?
Że nieznająca nikogo prócz brata,
Prócz niego kochać nie mogę nikogo?...
Czyżby te dotąd uczucia bez winy
Mybyśmy dzisiaj prawdy się wstydzili,
Cośmy jak cnotę kochali i czcili?...[158]
»Wiesz sam, Selimie, jak za fraszkę lada
Ojciec wnet na cię w zapalczywość wpada:
Strzeż nas, Allahu! od takiej przygody! —
Ta tajemnica, nie pojmuję czemu,
Jakby grzech jaki cięży sercu memu!...
Tyś ją narzucił — miej litość nademną!
Lecz nie zostawiaj w tych myślach i trwodze!...
»Ach! Czokadera już widzę na drodze;[159]
Ojciec nasz wraca!... Jak mi serce bije!
Czuję, że wszystko z mej twarzy odkryje...
Dziś drżę — i nie wiem... ty powiedz, dlaczego?«
»Odejdź! ja sam tu spotkam Giaffira.
Będziem, jak zwykle, rozmawiać przy świadkach
O dżumie, wojnie, firmanach, podatkach,
Jak stojąc mężnie nad brzegiem Dunaju,
Czas nieczynnością, a lud głodem traci,
Za co mu kiedyś giaur złotem zapłaci,
Jeśli wprzód jeszcze, za tę miłość kraju,
To zwykły przedmiot rozmów — i w tej chwili
O niczem innem nie będziem mówili.
»Ale pamiętaj! że skoro o zmroku
Bęben na hasło spoczynku uderzy,
Zakryci nocą od dozorców wzroku,
Możem bezpiecznie do jutra, do wschodu,
Błądzić samotnie wśród wałów ogrodu.
Strome, — szpieg na nie nie wedrze się snadnie,
Wtedy się dowiesz o losach Selima,
Czego nikt o nim ani wie, ni mniéma. —
Ty się mnie nie bój! zawierz sercu memu!
Wiesz, że mam klucze tajnych drzwi haremu...«
»O! mój Selimie!...«
— »Nie trać chwil na słowa!
Mam klucz haremu — straż rygle odsunie.
Umiałem wzbudzić przychylność w Harunie.
On nas nie zdradzi — zaufaj mu śmiele!
Ale, Zulejko! — pomnij, że nie taję,
Żem rzekł: nie jestem, czem się być wydaję«.
Wiatr, hucząc, wzdyma Hellespontu wody,
Jak w owej strasznej i pamiętnej nocy,[160]
Piękny, szlachetny, odważny i młody
Kochanek w bogów zaufał pomocy,
I sam zwiedziony nadzieją opieki,
Nadzieje lubej omylił na wieki!
Hasło jej, lampa, połyska się w zmierzchu:
Cóż, że mógł widzieć, jak niebo się chmurzy,
Że go krzyk ptastwa ostrzegał o burzy?
Że wiatry w górze, ryk wałów u dołu,
On, pełen uczuć i nadziei błogich,
Nie baczył znaków, ni głosów złowrogich;
Na światło tylko kochanki spoglądał,
Gwiazdę miłości! — i innych nie żądał;
»Śpiesz się, mój luby! kochanka cię czeka!«...
Stara to powieść, lecz zawsze i wszędzie
Miłość ją lubić i powtarzać będzie.
Wiatr dmie od morza, i w paszczę ciaśniny
I noc ponurą rzuciła zasłonę
Na pola, niegdyś tylą krwi zbroczone,
Gdzie stare grody Pryjama świeciły: —[161]
Dzisiaj pustynia, gruzy i mogiły!
Prócz nieśmiertelnych marzeń ślepego żebraka![162]
Oby mi jeszcze dano na te brzegi wrócić,
Gdziem raz już proch ich święty deptał stopą młodą;[163]
Łamać się, jak-em łamał, z Hellespontu wodą,[164]
We wszystkiem widzieć ślady dzieł dawnych rycerzy,
Wierzyć, że w każdym grobie proch półboga leży;
Myśleć, że jako przed ich, przed memi oczyma[165]
Też góry błękitnieją, toż morze się wzdyma;
Raz tak marząc, dla wieszcza wiecznej czci nie wzbudzi?
Pomrok okrywa ziemię i morze, — nim wznidzie,[166]
Hako dziewicza jego bogini na Idzie,
Ów księżyc, co stąd niegdyś, patrząc skróś ciemnoty,
Nie klną mu dziś na zdradę śpieszący rycerze,
Lecz błogosławią dotąd spokojni pasterze.
Na zielonym pagórku pasą się ich trzody —
Grób to jest Achillesa! ołtarz jego chwały!
Który króle wieńczyły, sławiły narody!
Grób, pomnik bohatera! — jak ciasny, jak mały!...
Dzieł jego i imienia zapomniał lud płochy,
Przez rozpadłe kamienie wiatr wydmuchał prochy;
Westchnie nad nim — i ducha wezwie po imieniu!...
Późno dziś, późno księżyc rozweseli
Smutny pasterza nocleg, i ośmieli
Błędną rybaka łódź, który inaczéj
Chmurą się gwiazdy zakryły przewodnie,
Wzdłuż brzegów morskie pogasły pochodnie;
Z Zulejki tylko samotnej komnaty
Mdłe światło lampy miga się przez kraty.
Z góry u stropu zwieszona śród sali;
Na sofach z tkani perskiego przędziwa
Leżą w nieładzie, ale pełnym wdzięku,[169]
Tu bursztynowe różańca kaliwa,[170]
Ówdzie, w szmaragdów promienie objęty
(O! jak zła wróżba, że go zapomniała!),[171]
Z tekstem Koranu amulet jej święty,[172]
Co go jej matka przed skonaniem dała,
Świecił jej duszy gwiazdą przewodniczą.
I bliżej przy nim — Alkoran otwarty[173]
Złotem barwnemi połyska się karty;
I dalej nieco, zwoje lżejszej treści,
I na nich wsparta, brzmieć niemi lubiąca,
Spoczywa lutnia — rzadko tak milcząca.
Śród izby kwiaty, świeżą tchnące wiosną,
Z japońskich naczyń jak ze śniegu rosną,[174]
Barwą Kaszmiru i wonią Szyrazu. —[175]
Wszystko, co tylko natura i sztuka
Pięknego stworzy, miłego wyszuka,
Wszystko się zbiegło w tej wdzięków świątyni —
Gdy w niej nie widać kapłanki — bogini![176]
Gdzież ona? — mogłaż rzucić ją w tej porze,
Gdy taka noc, wiatr taki, i burza na dworze?...
W szacie czarniejszej niż tej nocy cienie
Którą ramiona i pierś swą okrywa,
Pierś, Selimowi droższą nad zbawienie;
Po krętych ścieżkach, krzewami zarosłych,
Drżąc na świst wiatru, na szum drzew wyniosłych,[177]
W ciemności, mgłami zwiększonej morskiemi,
Z wytężonemi przed siebie oczyma,
Niepewnym krokiem szła obok Selima.
I chociaż serce do powrotu radzi,
Czyż go samego zostawi w tej porze?
Czyż się ma lękać, gdy on ją prowadzi?
Doszli do groty, którą w łonie skały
Sztuka z naturą wspólnie wykowały;
Lub w skwar, świeżego szukając powiewu,
Słuchała morza harmoniji szklannych,
Lub głos swej lutni budziła do śpiewu;
Albo się ucząc z Koranu miejsc świętych,
Roiła obraz rozkoszy niezmiernych,
Jakie raj przyszły gotuje dla wiernych, —
Gdzie duszom niewiast przybytek oznaczył,
Prorok im o tem powiedzieć nie raczył;
Czyż raj ten byłby rajem dla Selima,
Czyżby go przyjął, i w nim się weselił,
Gdyby z nią jego rozkoszy nie dzielił?...
Jest-że huryska, któraby zdołała
Od ostatniego niewidzenia groty
Zda się w niej jakąś spostrzegać odmianę;
Może to ciemność odmienia przedmioty,
Przy świetle tylko dnia dotąd widziane? —
Mdłe ledwo światło na ściany odbłyska.
Patrzy ciekawie, — lecz czegóż tak zbladła? —[180]
Na dziwny widok źrenica jej padła!
W głębi stos broni! — nie broń muzułmanów!
Znać strzelbę obcą z kształtu i oprawy!
Proste pałasze... przebóg! jeden krwawy!...[181]
Blask się od niego odbija czerwono.
Na stole widzi czarę postawioną,
Strach ją ogarnął — chce pytać Selima,
Zwraca się... On-że to przed jej oczyma?...
Szat swych zasłonę
Rzucił na stronę —
Szal okręcony,
Jak krew czerwony,
Dwoma końcami zwisa do stanu.
W pasie z rzemienia, z obojej strony,
Zdobnych w kamienie godne korony,
Błyszczy żelazo dwóch pistoletów.
U boku prosty miecz przypasany;
Z ramienia krótki, w fałdy zebrany,
Powiewa śnieżny płaszcz Kandyjoty.[183]
Na piersiach kaftan — lecz z pod kaftana,
W srebrzyste łuszczki zręcznie łamana,
Zbroja od pasa sięga kolana;
Greckim koturnem stopa połyska. —[184]
Gdyby nie wyraz oczu i twarzy,
Gdyby nie ogień, co się w nich żarzy,
Rzekłbyś, że prosty galjongi grecki,[185]
»Widzisz! nie jestem, czem się być zdawałem! —
A teraz mojej posłuchaj powieści!...
Jeżeli smutna, nie ja ją pisałem
Ogniem mych wstydów i łzami boleści;
I krwią mych wrogów dopisać — i zmazać!
»Tyś pierwsza na jej słuchaczkę wybrana. —
Przysięgłaś nie być małżonką Osmana;
Lecz gdyby usta twe dziś nie zdradziły
I jabym strasznych nie rozwarł skrytości.
Nie bierz słów moich za dowód miłości!
Nie! — ja-ć jej czynem dowiodę w potrzebie,
Życiem dla ciebie, lub śmiercią za ciebie!
Ha, — ja, Zulejko! — nie jestem twym bratem«...
»Ty nie mym bratem?... Boże! — O! ja biedna!...
Lecz nie! — ty możesz... jeszcze czas zaprzeczyć!...
Milczysz?... Więc mam-że pozostać tak jedna,
Że się sierotą na świat narodziłam?...
Ale się zlituj nad niedolą moją!
Mnie pozwól zostać przynajmniej, czem byłam,
Siostrą, Zulejką, przyjaciółką twoją!...
Zdawna mi serce coś jakby śmierć wróży. —
Może ty nawet masz zemsty zamiary?
Może mię zabić chcesz śród tej pieczary?
Ach! dobrze! zabij! — lepiej raz być w grobie,
Ach tak! — bo teraz pojmuję, dlaczego
Giaffir zawsze był z tobą tak ostry;
On cię obraził, a jam dziecię jego! —
Nie! ty nie możesz kochać mnie jak siostry.
Pozwól przy sobie choć być niewolnicą!«
»Ty niewolnicą? — O! nie! mnie to raczéj
Twym niewolnikiem pozostać na wieki! —
Ale pohamuj ten zapęd rozpaczy!
Nikt cię, nikt z mojej nie wydrze opieki!
I niech tak święty tekst na mem żelazie[190]
Na twą obronę, w niebezpiecznym razie,
Ramieniu memu dodaje potęgi,
»Tak! bądź spokojna! — choć odmieniam imię
Które tak twemu sereu było drogiem,
Miłości brata nie tracisz w Selimie.
Choć ojca twego zwać muszę mym wrogiem,
Słuchaj, i zadrżyj! — bo powieść straszliwa.[191]
»Abdalla było imię mego ojca,[192]
Giaffir jego brat — i bratobójca!
Brat zajrzał bratu potęgi — i zabił,
Lecz mnie, sierotą zrobiwszy w powiciu,
Mnie — nie wiem czemu — zostawił przy życiu,
I dotąd zdradą uwodząc nikczemnie,
Czegóż prócz zdrady ma czekać odemnie? —
Fałsz słowa każdym okazując czynem.
Strzegł mię, jakgdyby potomka Kaima,[193]
Lub jak lwię młode, co kto w klatce trzyma,
Upokorzeniem gnębiąc siłę ducha,
»Krew ojca mego wre we mnie i woła
O pomstę w duszy, jakby głos anioła!
Mógłbym się pomścić, lecz uśmierz twą trwogę!
Dla ciebiem wszystko przebaczyć gotowy,
Lecz już w nich dłużej pozostać nie mogę.
Nie! — Lecz wprzód słuchaj! — choć wbrew twej boleści,
Muszę dokończyć ciąg strasznej powieści. —
»Skąd się w nich bratnia zawzięła nienawiść?
Nie wiem; — lecz często pożar nieprzyjaźni
W gwałtownych sercach lada skra rozdrażni.
»Abdalla w męstwie nie znalazł równego.
W Bośniji dotąd brzmi sława dzieł jego,[194]
Pierzchała przed nim dzicz Oglu-Paswana.[195]
Lecz o tem zinąd możesz się dowiedzieć —
Śmierć tylko jego ja muszę powiedzieć,
I jak to rodu mojego odkrycie
»Gdy Paswan Oglu, z buntownemi tłumy,
Naprzód z obawy śmierci, potem z dumy,
Wszczął bój z Padyszą i po latach wielu
Morderczych bitew, bez skutku i celu,
Bracia baszowie obiegli go w mieście.
Równi znaczeniem i z władzą podobną,
Każdy swem wojskiem dowodził osobno.
Z dwóch stron do szturmu iść miały ich roty;
Dla obu wodzów rozbito namioty:
Lecz ach! napróżno Abdalli czekano!...
Cóż mówić więcej? — Puhar z ręki brata,
Z jadem ukrytym, jak myśl jego serca,
Dóbr tego tylko zazdrości! morderca!
»Abdalla nie czuł podejrzeń bojaźni,
Znać, że o bratniej nie wątpił przyjaźni.
I gdy po łowach, po dniu skwarnej spieki,
Brat przysłał czarę chłodnego napoju...
Skosztował kroplę — i zasnął na wieki![197]
Jeśli ci trudno zawierzyć mej mowie,
Spytaj Haruna! — on świadek! on powie!
Zachwiana z gruntu, choć niepokonana:
Urząd, paszalik, i skarby Abdalli[198]
Mordercy brata jak bratu oddali!...
»Nie wiesz, co w naszym Dywanie niecnota
Wprawdzie zbyt drogo tę łaskę opłacił:
Rozsypał wszystko, czem go mord zbogacił,
Ale wnet umiał odzyskać, co stracił!
Jak? — spytasz może! — Patrz na te pustynie,
Z krwi, z łez ich tyran ładuje w swe skrzynie
Stosy klejnotów i wory pieniędzy!
Ale dlaczego mnie życie ocalił?[199]
Czemu nie wygnał? z ócz swych nie oddalił?...
Może zgryzota dręcząca tajemnie,
Może nadzieja przebaczenia winie,
Gdy krzywdę ojca poprawi na synie
I wzięte jemu mnie wróci bogactwa,
Złączone z małem ważeniem mej siły,
Uśpiły bojaźń, i mnie ocaliły:
Nie wiem. Lecz przyszedł dzień zdawna żądany,
Że nas łączące czas zerwać kajdany!
I ja nie mogę przebaczyć krwi ojca!
»W pałacu jego, śród haremu progów,
Z między tych nawet, z którymi chleb łamie,
Znam wielu tajnych Giaffira wrogów:
Dość, bym rzekł słowo, i ród mój powierzył,[200]
Każdyby mieczem lub nożem uderzył.
Lecz Harun dotąd jeden wie, lub wiedział,
Tę tajemnicę; — on mi ją powiedział;
Z młodu w pałacu Abdalli sprawował
Ten, co tu, urząd. Harun mię wychował,
Kochał Abdallę — widział go, gdy konał!
Lecz cóż mógł biedny niewolnik poradzić?
Czy mnie ocalić, chronić i prowadzić?
Wybrał ostatnie; i gdy otoczony
Niewolnikami, którzy przed nim drżeli,
Lub pochlebcami, co łask jego chcieli,
Przyniósł mię dzieckiem przed jego oblicze.
I nie napróżno znać że się domagał
Łaski, o którą na kolanach błagał.
Przysięgą tylko związał się wzajemną,
»Wkrótce Giaffir paszalik swój zmienił,
I z Rumeliji, z nad brzegów Dunaju,[202]
Gdy ją swem zdzierstwem wyssał i wyplenił,[203]
Jak sęp przeleciał do świeżego kraju,
Co go dziś własny lud klnie, on pustoszy!
Sam Harun, z dawnej niewolników zgrai,
Przybył z nim tutaj — zyskał ufność pana:
Widząc, jak święcie tajemnicę tai,
Lecz tajemnica zbrodniarza i zbrodni
Cięży jak łańcuch na sercu człowieka;
By się jej pozbyć, pory tylko czeka.
Skorom wzrósł, Harun uwolnił się od niéj.
Sług, wykonawców, — nigdy przyjaciela.
»Com rzekł, Zulejko, dziko razi uszy,
Lecz dzikszą jeszcze być musi ma powieść.
Nieradbym głębiej rozraniać twej duszy,
»Widziałem drżenie, gdyś strój mój spostrzegła;
Noszę go zdawna, długo muszę nosić!
Ten, komuś dzisiaj na wiarę przysięgła,
Co cię o trwałość przysięgi śmie prosić:
Bez praw — prócz miecza; bez domu — prócz łodzi;
A których czyny i o nich powieści
Nie są dla uszu i duszy niewieściéj!
»Broń tę, co widzisz, ich dłoń tu przyniosła,
I na nich czeka ta czara na stole.
Z niej krzepią męstwo — mniejsza! jakim płynem;[204]
Pijąc, nie pomną na Proroka wolę: —
Ach! gdybyż tylko kalali się winem!
Gnębiony w domu niewolą i sromem,
Znikąd pociechy niemogący dostać,
Wyśmiany, gdym jej chciał szukać za domem:
W gnuśnej się nudzie młody wiek mój trwonił.
Choć nieraz — Allah! ty wiesz, ile razy! —
W pełnym Dywanie śmiał tyran urągać,
Jakbym ja ostrza lękał się obrazy,
Lub nie miał siły wędzidła zawściągać!
Na wieczną nicość, na wzgardę przeznaczył,
Bym bez nadziei, bez siły, bez chwały,
Śród niewolników przegnuśniał wiek cały!
Gdy ty — ty! której przychylność i wdzięki
Na zamek Brusy zasłana spokojny,[205]
Gościć w nim zwykłaś do skończenia wojny!...
»Harun naówczas, widząc, jak mię nękał,
Jak mię bezczynny każdy dzień przywalał,
Więźniowi użyć swobody pozwalał;
Puszczał samego, ufny memu słowu,
Że wprzód niż Basza — w pęta wrócę znowu.
Próżnoby mówić, com czuł, com doświadczył,[206]
Wolnem powietrzem odetchnął, obaczył,
Błękitne niebo i szerokie morze!
Nawskróś ich dusza leciała jak strzała,
Wszystkie ich cuda pojęła, zbadała!...
Silny, szczęśliwy, równy bogom — wolny!...
Znikł z myśli obraz cierpień i katuszy...
Świat — o! nie! — niebo czułem w mojej duszy!
»Harun naraił sternika murzyna,
Ster nasz zwabiła wysp greckich drużyna,[207]
Pas szmaragdowy szaty oceanu!
Każdą z kolei zwiedziłem tajemnie.
Lecz gdzie, jak hordę spotkałem, i kiedy
Żyć nim lub zginąć, — opowiem ci wtedy,
Gdy wszystko dzisiaj zamierzone skończym,
Odetchniem wolno, i z nimi się złączym.
»Wprawdzie, Zulejko! są to rozbójnicy,
I każda wiara, i różne plemiona,
Mają, lub mogą mieć wstęp do ich grona, —
Lecz dzielna ręka i otwarta mowa,
I dusza śmiała, na wszystko gotowa,
I przyjaźń, którą jeden z drugim trzyma,
I wspólna ufność i wierność bez skazy,
I posłuszeństwo na wodza rozkazy,
Łatwoby mogły otworzyć im drogę
Wielu z nich nawet — a wszystkich zbadałem,
Znaczniejszych czucia lub myśli zapałem:
Chociaż do rady tych raczej przyzywam,
W kim większą Franków przebiegłość odkrywam. —[208]
Są to greckiego Lambra przyjaciele.[209]
Dusza ich, zamiast używać swobody,
Jakiej im żadne nie dadzą narody,
Niewolą tylko Grecyji zajęta:
Czy wkrąg ogniska zasiądą w gromadzie,
Rozmowa zawsze: jak skruszyć jej pęta?
Jak wskrzesić z grobu ducha dawnych Greków
I w krwi tyranów zmyć wstyd tylu wieków?...
Jak rozprawiają o prawach człowieka,
I o wolności, której świat wygląda,
I o równości, której próżno żąda!...
Słucham z uśmiechem, i marzę sam w sobie:[210]
»Obym mógł bujać jak ów patryjarcha morza,[211]
Lub koczować jak Tatar śród pustyń przestworza![212]
Lekki namiot na brzegu, lotna łódź nad wody,
Milsze mi są nad wszystkie pałace i grody.
Na otchłaniach bez brzegu, na stepach bez szlaku,
Nie dbam, gdzie wiatr popędzi, gdzie koń zwróci wodze,
Ty tylko, gwiazdo moja! przyświecaj mej drodze!
Ty, gołąbko pokoju! przodkuj mojej łodzi
Lub, gdy dla niej pokoju niema, prócz rozbicia,[213]
Świeć mi przynajmniej tęczą w burzach tego życia!
Promieniem, który pomrok nocnych chmur rozgania
I proroczo jutrzejsze zwiastuje zarania!
Na które ze czcią pielgrzym przyklęka daleki;
Miłe, jak nuta pieśni znana z lat dziecinnych,
Wspomnieniem ich słodząca gorycz wszystkich innych;
Drogie, jak wygnańcowi dźwięk ojczystej mowy,
Dla ciebie na tych wyspach wynajdę schronienie,
Kwitnące jako w nowo stworzonym Edenie;[214]
Tysiąc rąk, tysiąc piersi, tysiąc serc uzbroję,
By cię strzegły, służyły na skinienia twoje!
Łupy krajów i ludów u stóp twoich złożę!
Czyż się pieszczot haremu, gnuśnych i jednakich,
Zrzec nie warto dla trudów, dla rozkoszy takich?
Cóż, że patrząc w mą dolę, widzę, lecz nie blednę,
Miłość twoję? — ach! ona wszystko mi nagradza!
Niech mię los prześladuje, niech przyjaciel zdradza,
Najczarniejszy mrok duszy ta myśl rozpromieni:
Wszystko się odmieniło, jej nic nie odmieni;
Niech twa miłość dorówna miłości Selima,
Potrafim zdwoić rozkosz, smutek rozweselić,
Pokonać lub znieść wszystko, byle się nie dzielić!
»Raz stargawszy me pęta, z przyjacioły memi,
Wojnę ludziom! — bo wojna przeznaczeniem ludzi,
Bo sama w nich natura żądzę wojny budzi.
Patrz! gdzież się nasycili łupem i rozbojem?
Kraj zamienią w pustynię, i to zwą — pokojem!
Nie, by ziemie zdobywać, — dość, gdy jej mam tyle,
Ile mi wkrąg potrzeba na zamach mej broni, —
Lecz, by nie być ich łupem, muszę być jak oni!
Chcę władzy — nie co z trwogą przez niezgodę włada,
Nie! ja w moc tylko ufam! — podstęp przyzwię wreście,[215]
Jeśli się kiedy w ludnem zniewolniczym mieście.
Tam-to niebezpieczeństwo godne naszej trwogi!
Tam twa nawet-by dusza mogła zboczyć z drogi.
Obłudnicy zwaśnili, zdrajcy rozerwali!
A niewiasta im łacniej niźli mąż ulegnie:
Gdy los lub świat kochanka poniży i zegnie,
Gdy szyderstwo lub potwarz utopią weń miecze,
I wstydzić się go będzie! — Precz te podejrzenia!
Nie skażą one mojej Zulejki imienia!
»Lecz życie jest grą losu! — Pocóż zwlekać dłużéj
Tu, gdzie nam nic wygranej, wszystko zgubę wróży;
Wyrokiem Giaffira, przemocą Osmana?
Lecz dziś jeszcze na wieki zbędziem tej obawy.
Niech tylko wiatr swe skrzydła przypnie do mej nawy![216]
Raz złączonych na zawsze o cóż bojaźń wzruszy?
Przy tobie, silny w czynach, śmiały w przedsięwzięciach,
Ląd, morze dla mnie jedno! — świat mój w twych objęciach!
»O! niech wre wściekła fala, niech grom w maszty bije!
Skoro ty mi tem tkliwiej rzucisz się na na szyję!
Będzie tylko modlitwą za twe ocalenie!
Najdziksza waśń żywiołów mniejszą trwogę wzbudzi,[217]
Niżbyśmy tu drżeć mieli przed przemocą ludzi:
Tu skały, wpośród których nie ujdziem rozbicia;
Precz, złowrogie przeczucia! — ta chwila rozstrzygnie,
Czy nas los wtrąci w przepaść, czy miłość podźwignie?...
»W niewielu słowach skończę powieść mojej doli,
Twoje jedno wnet z mocy wrogów nas wyzwoli.
Lub Osman, co nas chciałby rozłączyć, nie twoim? —
»Głowę Haruna by ustrzec od kary,
Wróciłem na czas, wierny słowu memu;
Mało kto wiedział, nikt nie złamał wiary,
Odtąd, choć zdala od wiernej gromady,
Rzadko omylić mogę czujne straże,
Wszystkie ich czyny, zamysły i rady
Ja rozporządzam, kieruję i ważę;
Ja godzę spory i zdobycze dzielę.
Czas, bym sam wreszcie walczył na ich czele!...
»Skończyłem powieść. — Zulejko! czas nagli;
Łódź moja blisko — w chwili ją mieć mogę;
Rzucim za sobą nienawiść i trwogę!
Jutro przybywa Osman, — my tej nocy
Ujść stąd musimy — lub uleć przemocy.
Jeśli więc pragniesz oszczędzić krwi Beja,
W pośpiechu dla nas jedyna nadzieja:
Zulejko moja! bądź moją! pójdź ze mną!...
»Lecz jeśli, słysząc tajemnic wyznanie,
Żałujesz przysiąg wyrzeczonych z rana:
Ale cię żoną nie ujrzy Osmana!«
Rzekł, — ona blada, bez ruchu i tchnienia,
Jako ów posąg i pomnik cierpienia,
Gdy wszystko tracąc, wszystko czując razem,
W równej postawie i lica żałobie,
Stała i sercem podobna Niobie.[218]
Lecz wprzód nim usty, nim nawet oczyma
Wydać zdołała myśl — wyrok Selima, —
I z mrocznej głębi sklepionego wchodu
Wybiegła jasność pochodni iskrząca;
Druga i trzecia — i szereg bez końca!
W różne się strony rój ogniów rozlata: —
Śród drzew w ciemnościach, iskrzące czerwono,
Rozpierzchłe światła migają się, wioną:
Nie same światła; — w każdej prawej dłoni
Lśni od ich blasku ostrz dobytej broni.
Świecący ogniem, grożący żelazem.
Wśród nich Giaffir zżyma się i dąsa,[219]
Miecz bratobójczy nad głową potrząsa. —
Już w głąb jaskini sięgają oczyma...
On czekał śmiało: — »Co ma stać się, stanie! —
Zulejko! uścisk i pocałowanie!
Może ostatnie nasze pożegnanie!...
Blisko gdzieś jednak łódź mych towarzyszy;
I tak nas mało! — lecz ujrzym, co znaczy
Złączona siła męstwa i rozpaczy!«
Rzekł, i ku wyjściu groty skoczył śmiało.
Echo wystrzału w powietrzu zagrzmiało.
Ani zadrżała, ni zmrużyła oka! —
»Nie słyszą może, — lub, chociaż przybędą,
Śmierci mej chyba mścić się tylko będą!
Strzał zwabił ku mnie nieprzyjaciół roje.
Ty, ojca mego spuścizno jedyna,
Dziś za krew jego daj pomstę dla syna!
»Bądź zdrowa, luba! — uchodź! albo raczéj
Schroń się w głąb groty! — Chroń się! już są blisko. —
Chroń się! na krwawe nie patrz widowisko,
By czasem kula zbłąkana lub strzała
Niewinnej piersi za cel nie obrała! —
»Nie drżyj o niego! — choć mego zabójca,
Nie! — choćby z mieczem sam na mnie nastawał,
Choćby mi podłość na nowo zadawał! —
Ale się zgrai nie poddam tak snadnie;
Prócz głowy jego — każda inna spadnie!«
Miecz jego z pochew na powietrzu błysnął.[221]
Drgająca głowa i tułów bez głowy
Padł mu pod nogi z tłumu, co się cisnął;
Padają drudzy — lecz nakształt mrowiska
On, w lewo, prawo, tnąc ścieżkę krwawą,
Z falą już prawie spotyka się w biegu:
O strzał już ledwo towarzysze z nawą —
Łódź bliżej jeszcze: — jak szybko, jak żwawo
Ach! chwila jeszcze — a zbawić go mogą!...
On już fal morskich dotyka się nogą, —
Korsarze z czółna rzucają się w morze
Z szablami w zębach, ze strzelbami w górze:
Już skaczą na brzeg — na bitwę przypadli...
Ach!... Zemsta chyba teraz sił im doda! —
Krwią serca jego rumieni się woda.
Śród kul i mieczów i grotów miotanych,
Przedarł się Selim — i ku morskiej toni
Biegł spotkać odsiecz, lub ujść od pogoni.
Już wpław ku łodzi miał rzucić się bratniéj,
Już podniósł ramię na zamach ostatni —
Próżno w głąb groty chciał sięgnąć oczyma...
Ta jedna chwila, ten jeden rzut oka,
Może go zgubić, lub w więzach zatrzyma!
O! smutny dowód, jak serce człowieka
U stóp się jego już fala rozpryska —
Pomoc tuż przed nim — już widna, już bliska!...[223]
Wtem razem wystrzał i głos zagrzmiał srogi:
»Tak giną wszystkie Giaffira wrogi!« —
Kula, zbyt bliska, by chybić do celu,
Świsła w powietrzu i plusła do fali? —
Twoja to, twoja, morderco Abdalli!
W mękach trucizny ojciec życie kończył,
Wrząca krew pluszcząc wylewa się z rany,
Śnieżne nią wkoło zbroczyły się piany!
On padł bez jęku, — próżno usty ruszył:
Głos śmierć stłumiła, lub szum fal zagłuszył.[224]
Gdzież ślady bitwy, co tak krwawą była?
Strzały, co echa budziły północne,
Groźby, błagania, jęki niepomocne,[225]
Ścichły — dym opadł — krew woda obmyła...
Na piasku tylko gdzieniegdzie rzucone
Szczątki orężów, lub w nim wytłoczone,
W rozpacznej z wrogiem czy ze śmiercią walce,
Ślady stóp zbrojnych, i rąk krwawe palce
Z brzegu na wodzie — znać ledwo co zniosła —
Pływa pochodnia i łódka bez wiosła,
I dalej nieco, w zielska zaplątany,
Okryty pleśnią i morskiemi piany,
Z rozrzuconemi na wodzie wyloty,
Zwykła greckiego odzież Kandyjoty...
Gdzież jest ten, który ją nosił? —
Widzisz tę plamę? — czerwona, straszliwa!
Lecz kto chcesz płakać nad ciałem ofiary,
W kim los jej litość ocuca:
Idź, kędy płócząc Sygejskie pieczary,[227]
Podwodnym nurtem morze swe ciężary
Tam czarne ptaki nad swoją zdobyczą
Ciężkiemi skrzydły podlatują, krzyczą,
Ilekroć fala, co ku brzegom dysze,
Leżącą na niej głową zakołysze;
Stężała ręka, dłoń blada
Z silniejszym wałem wzniesie się do góry,
I znów z nim razem opada!
Cóż ma obchodzić, czyli go w swem łonie
Czy że szarpiące już go dzioby ptaków
Pozbawią pastwy ryby lub robaków?...
Jedyne serce, coby się krwawiło,
Jedyne oko, coby łzę wylało
Serce to pękło, oko się zaćmiło
Wprzód, niż śmierć jego ujrzało!...
W haremie Giaffira płacz i narzekanie;
Oko niewiast zroszone, i mężczyzn twarz blada.[229]
»Zulejko! córko moja!« — daremne wołanie!
Biada ci, tyranie, biada!
Ona ci nie odpowie — ha! i nie przebaczy!
Zapóźno, oblubieńcze, przybywasz na gody!
Czyżeś nie słyszał, wjeżdżając w te grody,[230]
Smutnych pieśni derwiszów i płaczennic jęków,
Że się przybliżasz tak śmiele?
Czyż te skupione przy bramach haremu
Ta niewolników postać nieruchoma,
Z założonemi na piersiach rękoma,
Żal w mieście, —
Nie dosyć jeszcze mówią sercu twemu,
Pokój sercu dziewicy! — Allah twemu oku,
Duszy twej, najsroższego oszczędził widoku:
Śmierci twojego Selima!
W chwili, gdy z objęć twoich wydarł się, i w mroku
Rozpacz twe serce strętwiła.
On ci był wszystkiem! — szczęściem, nadzieją i chlubą;
Myśl, że go tracisz, ustrzec nie możesz przed zgubą,
Ta myśl — zabiła!
Czyj? — On zgadł! — wstrzymał się chwilę;[231]
Słucha, próżno! — Już wszystko ucichło... na wieki.
Pokój dziewiczej duszy, i wczesnej mogile!
Szczęśliwaś! — jak kwiat w pełni rannego rozwicia,
Ból ten, srogi, śmiertelny, był pierwszy, jedyny!
Nie doznałaś, co gorycz żalu, wstydu, winy,
Pychy, zemsty, zgryzoty! ach! ni tej katuszy,
Co jak wieczne szaleństwo wre w mózgu i w duszy:
I nie śpiąc sam, nie daje zasnąć, prócz snem śmierci;
Każdą myślą, jak żądłem zatrutem, kaleczy,
Obawia się ciemności, a światłu złorzeczy;
Jak ogień w suchem oku i we krwi się pali,
Biada tobie, morderco! na dni i na lata,
W życiu i w wieczności biada!
Darmo tarzasz się w prochu i sinemi usty
Klniesz siebie i z przestrachem błagasz o odpusty, —[232]
Dłoń, z której legł Abdalla, Selim, — brat, syn brata,
Próżno będzie targała włos i szaty darła:
Zbrodni nie minie zapłata!
Chluba twoja, rękojmia przyjaźni Osmana,
Córka twoja — umarła!
Zgasła u wschodu gwiazda dziewiczej czystości,
Której blask noc twej chmurnej duszy rozweselał:
Jutrzenka twych nadziei, zorze twej starości!
Biada ojcu-zabójcy! tyranowi biada!
Słyszysz ten okrzyk rozpaczy?
»Gdzie dziecię moje?« — Echo mu: »gdzie?« odpowiada.[234]
Ona mu nie odpowie — ha! i nie przebaczy!
Lśniących się spodem, gdy z boków i z góry
Cyprysy mroczne, choć zieleniejące
Zimą i latem, ścielą cień ponury,
Jak myśl rzucona na groby:[235]
Wiecznie zielone, rozweselające
Nawet te gaje żałoby.
Tam jedna tylko, tchnąc samotną wonią,
Róża rozkwita, posępna i blada,
Tak mdła, tak słaba, że, zda się, wiatr lada
Liść jej po polu rozproszy.
Jednak choć wicher, choć burza się wścieka,
Kwiat jej trwa cało; choć ręka człowieka,
Kwiat jej oberwie, — niepojęta władza
Kwiat ten nazajutrz na nowo odradza:
Jakby duch jaki miał ją w swojej pieczy,
Który jej rany łzami niebios leczy,
Co noc kwiat nowy wykołysze z krzewu!
Nie dziw, że dotąd helleńskie dziewice
Wierzą, że kwiat ten nie jest z tego świata,
Co mu ni szkodzić nie śmią nawałnice,
On zawsze smutny, lecz piękny jak w maju,
Zdaje się tęsknić po kraju swym — raju.
Nad kwiatem co noc ptaszek jakiś śpiewa,
Ukryty w liściach pobliskiego drzewa:
Lecz głos ma wdzięczny, jak hurysek lutnie.
Nie jest to słowik w róży zakochany, —
Słowik nie śpiewa tak czule, tak smutnie!
Ci, którzy słyszą śpiew ten tajemniczy,
I czują w sercu taką tęskność tkliwą,
Jakgdyby czuli miłość nieszczęśliwą,
I choćby chcieli, łez wstrzymać nie mogą.
Lecz te łzy same tak słodko im płyną,
Że się im zdaje rozkoszą jedyną,
Że się lękają promienia poranku,
Chcieliby słuchać, płakać bez przestanku...
Taki jest urok w tym śpiewie!
Ptaszek, nie wiedzieć, znika, czy się chroni,[237]
I śpiew zamilka na drzewie.
Są nawet — może urok przesłyszenia —
(Lecz ci, co czują, nie będą się śmieli),
W najtkliwszej jego nucie dosłyszeli
Brzmienie Zulejki imienia![238]
Bo dla niej, zda się, ten ptaszek tak śpiewa
Z cyprysowego nad jej grobem drzewa;
Wykwita róży ów kwiat tajemniczy.
Niegdyś kamienny grób stawiać jej chciano,
Lecz postawiony wieczorem, znikł rano.
Ni dłoń to ludzka, co go w nocnej porze,
Bo go tam właśnie ujrzano o świcie,
Gdzie Selim w boju dał za nią swe życie,
I skąd go fale uniósłszy, zbawiły
Czci pogrzebowej i ziemskiej mogiły.
Widać na białym pomnika marmurze
Wspartą, jakgdyby dumającą z żalem,
Głowę czerwonym okręconą szalem.
Powieści o niej lud z trwogą powtarza,
A na Zulejki mogile, jak pierwéj,
Zakwitła róża — i kwitnie bez przerwy:
Smutna i blada, jak lice piękności,
Gdy słucha dziejów nieszczęsnej miłości!
Poświęcam Ci ostatni utwór, którym mam zamiar narzucić się cierpliwości czytelników i Twojej pobłażliwości, przed przerwą na szereg lat, i wyznaję, że pragnę mocno wyzyskać tę ostatnią i jedyną sposobność, aby ozdobić moje karty imieniem, uświęconem przez niewzruszone zasady i przez najprawdziwsze i rozliczne talenty. Skoro Irlandja umieszcza Cię w szeregu swych najstalszych patrjotów, skoro jeden jedyny z poetów stoisz w jej opinji na pierwszem miejscu, a Brytanja powtarza i uznaje jej wyrok, pozwól, by ktoś, kto tylko jednej żałuje rzeczy od chwili naszej wspólnej znajomości: że stracił napróżno lata, nim się ta znajomość zaczęła, — by ten sam dodał swoje skromne lecz szczere świadectwo przyjaźni do głosów więcej niż jednego narodu. To świadectwo dowiedzie Ci przynajmniej, żem nie zapomniał o rozkoszy, jaką odczuwam w Twojem towarzystwie, i żem nie zarzucił myśli odnowienia jej, gdy wolne chwile lub ochota pozwolą Ci wynagrodzić nas, Twoich przyjaciół, za nadto długą nieobecność. Słyszymy tu między sobą, i wierzę, że to jest prawdą, iż zabrałeś się do pisania poematu, którego scena ma leżeć na Wschodzie; nikt lepiej tych scen nie opisze. Krzywdy, jakie cierpi Twoja ojczyzna, wspaniały i płomienny duch jej synów, piękność i czułość jej córek, wszystko tam odnaleźć można; i Collins, kiedy nazwał swoje wschodnie eklogi eklogami irlandzkiemi, nie zdawał sobie sprawy, jak prawdziwem, w części przynajmniej, było to jego porównanie. Wyobraźnia Twoja stworzy cieplejsze słońce i mniej zachmurzone niebo; ale fantazyjność, czułość i oryginalność są częścią praw Twego narodu do wschodniego pochodzenia, do którego wykazałeś już nasz tytuł jaśniej i wyraźniej, niż najgorliwsi z pomiędzy badaczy starożytności Twego kraju.
Czy mogę dodać kilka słów o przedmiocie, o którym wszyscy ludzie sądzą, że jest zbyteczny, a nikt, że przyjemny: — o sobie. Pisałem dużo i ogłaszałem więcej niż wystarcza, aby móc domagać się dłuższego milczenia, niż to, które obecnie zamierzam; lecz na kilka lat przyszłych mam zamiar nie starać się o wyroki »Bogów, ludzi i kolumn«. W obecnym utworze próbowałem nie najtrudniejszej, ale — być może — najlepiej do naszego języka dostosowanej miary, poczciwego, starego, teraz tak zaniedbanego »bohaterskiego dwuwiersza«. Spenserowska strofa jest może za powolna i za majestatyczna na opowiadanie; choć, przyznaję się, jest to miara, która memu sercu najwięcej odpowiada; Scott jedynie, z obecnego pokolenia, zawładnął zupełnie fatalną łatwością ośmiozgłoskowca, a to nie najmniejsze zwycięstwo jego urodzajnego i potężnego ducha; w białym wierszu Milton, Thomson i dramatycy nasi są pochodniami, co świecą wzdłuż głębin, lecz ostrzegają nas przed surową i bezpłodną skałą, na której są zapalone. Bohaterski dwuwiersz jest z pewnością nie najpopularniejszą miarą; lecz ponieważ nie przerzucałem się do innej miary z chęci schlebiania temu, co nazywa się publiczną opinją, porzucam ją bez żadnego dalszego tłumaczenia i próbuję szczęścia jeszcze raz w tej mierze, w jakiej ogłosiłem dotychczas tylko takie utwory, których obieg poprzedni (między czytelnikami) był przedmiotem mojego obecnego i będzie przedmiotem mojego przyszłego żalu.
Co się tyczy mego opowiadania i opowiadań wogóle, byłbym bardzo rad, gdybym mógł uczynić moich bohaterów doskonalszymi i milszymi, o ile to tylko możliwe, tem więcej, że krytykowano mnie za to i uważano za zupełnie odpowiedzialnego za czyny ich i cechy, jakgdyby wszystkie one były mojemi osobistemi cechami. Ale niech już będzie, — jeżeli zabłąkałem się w ponurej próżności »rysowania według własnych rysów«, to obrazy są prawdopodobnie prawdziwe, gdyż nie zyskały powodzenia; a jeżeli nie, to ci, co mnie znają, nie mylą się, — a co do tych, którzy mnie nie znają, nie dbam, czy się mylą. Nie pragnę tego szczególnie, aby kto inny, prócz moich znajomych, myślał o autorze lepiej, niż o utworach jego wyobraźni; lecz nie mogę wstrzymać się od lekkiego zdziwienia, i nawet wesołości, na widok kilku dziwacznych wyjątków w obecnej sprawie, gdy widzę, jak niektórzy z poetów (przyznaję, że więcej na to zasługujących) cieszą się wielkiem poważaniem i są zupełnie wyjęci z pod zarzutu uczestnictwa w błędach swoich bohaterów, którzy to bohaterowie jednak wykazują mniej moralnego uczucia niż »Giaur« i może... lecz nie — muszę przyznać, że »Childe-Harold« jest bardzo niemiłą osobistością; co do kwestji zaś, kogo przedstawia, ci, którzy lubią to wiedzieć, muszą mu dać jakiekolwiek tylko chcą alias.
Jeżeli jednak opłaci się w tym razie usunąć to wrażenie, to może mi się przydać, że mąż, który jest zarazem rozkoszą swoich przyjaciół i czytelników, poetą wszystkich sfer, a przedmiotem uwielbienia w swojem kole, pozwala mi tu i gdzieindziej podpisywać się imieniem
2. stycznia 1814.
Nessun maggior dolore,
Che ricordarsi del tempo felice
Nella miseria.......
Dante[241]
»Na modrych głębiach jasnej morskiej wody,
Jak ona z wiatrem, buja duch swobody;
Jak burza nad nią, grzmi nasza potęga.
Gdzie wiatr, gdzie fala, gdzie miecz nasz dosięga,
Mórz i flot berłem jest maszt naszej flagi.
»Nam w dzikiem życiu czuć wciąż, niespodzianie,
W każdym dniu nowość, rozkosz w każdej zmianie!
O! i któż pojmie? — nie ty, zniewieściały!
Nie ty, pieszczochu! co wiek w zbytkach trawisz,
Śpiąc nie spoczywasz, bawiąc się nie bawisz;
O! i któż pojmie — prócz tych samych, którzy
Pląsali z falą rozigranej burzy —
Serce żeglarza na bezdrożnej fali?
Tę żądzę bojów, tę pewność zwycięstwa,
Ten szał, tę rozkosz śród niebezpieczeństwa?...
Gdzie trwożni rozpacz, my tryumf znajdujem;
Czujem, jak w piersiach krzepi się i wzmaga
Duch i nadzieja, siła i odwaga!...
»Nie strach nam śmierci — byłe wprzód lub razem
Wróg u stóp naszych skonał pod żelazem:
Gdy ginąć — cóż stąd, w bitwach, czy w rozbiciu?
Niech bojaźliwy zakochaniec świata
Woli w niemocy długie jęczeć lata
I w puch przed śmiercią kryje się, nim skona, —
Gdy strach zeń duszę dzień po dniu wywleka,
Nam cios, strzał jeden, — duch wolny ucieka!
»Jemu niech dziedzic pyszną złoci trumnę,
Radzi, że umarł, niech stawią kolumnę:
Gdy nas w swe głębie ocean zabierze.
Nam ku czci nawet w biesiadniczem kole
Puhar pamięci zaiskrzy na stole;
Nagrobkiem dla nas zabrzmi chwała męstwa,
Wspomną poległych i rzekną ze łzami:
Szkoda, że mężni nie dzielą go z nami!«
Taka pieśń brzmiała na wyspie korsarzy,
Wkrąg przy ogniskach ponadbrzeżnej straży, —
Jak one twardy był ton i wyrazy.
Leżąc na piasku rozrzuconą zgrają,
Ci ostrzą bronie, ci piją lub grają,
Próbują strzelby, handlują łupami, —
Nie patrząc nawet na krew, co je plami.
Brzmią szczęki siekier ciosających łodzie;
Ów, marząc, patrzy po dalekiej wodzie,
Ów czyha, rychło ptak mu w sidła wleci.
Mokre na słońcu rozwieszają sieci, —
Czy gdzie nie dojrzeć żagla na przestworzu,
Lub, wspominając ostatnią wygraną,
Radzą, skąd znowu świeży łup dostaną.
Skąd? wódz niech myśli! — im tylko przystało
Któż jest tym wodzem? Od brzega do brzega
Imię się jego jak piorun rozlega,
To dość, — o resztę nie troszczy się rzesza.
W bitwach on tylko z ich tłumem się miesza;
Lecz wnet, co wyrzekł, dłoń spełnić gotowa.
Nie lubi gwaru; nigdy z nimi społem
Nie zasiadł wesół za biesiady stołem,
Śmiech ni żart nigdy ust mu nie umili:
Próżno go kolej pełnego kielicha
Wabi w przechodzie: on z wzgardą odpycha;
A jego uczta! — najlichsi z czeladzi
Wzajem-by z wzgardą odepchnąć ją radzi.
Zbytkiem nie częstym — owoc lub jagoda,
A i tych nawet ze wstrętem dotyka,[242]
Jakby związany ślubem pokutnika.
Ale im żądze zmysłów trzyma srożéj,
»Płyń tam!« — wnet płyną; — »rób to!« — wnet zaczęto;
»Za mną, i naprzód!« — poszli, i łup wzięto.
Tak skory rozkaz, skorsza jego ręka:
Każdy drżąc słucha, lecz pytać się lęka.
Karcą zuchwalca za niewczesne słowa.
»Patrz! żagiel, żagiel! — Nastawcie lunety! —
»Skąd? — czyja flaga? — czy zdobycz?« — Niestety!
Nie zdobycz, — jednak cieszą się weseli:
»Nasza łódź, nasza! powraca z wyprawy!
Dmij w pełne żagle, dmij, wietrze łaskawy!
Nim słońce zajdzie, zawinie do brzegu. —
»Patrz, patrz, jak lekka! zda się pląsa w biegu.
Z szumem przed sobą prze kipiące fale.
Weszła w zatokę — patrz! idzie jak żywa
Zda się żywioły do walki wyzywa!
Możeż się lękać burz, bitew lub trudu,
Skrzypią powrozy, krzyczą robotnicy,
Opadły żagle, — łódź drga na kotwicy.
Spuszczają czółno: w podwójnym szeregu
Siedli wioślarze i pędzą do brzegu.
Poznaje, woła i wita zdaleka.
O! słodkie głosu przyjaznego dźwięki!
O! słodki uścisk przyjacielskiej ręki!
Gdy wita w porcie żeglarza z wyprawy,
Słodkie łzy, uśmiech, słodkie zapytania,[243]
Gdy pocałunek odpowiedzi wzbrania!...
Wieść się rozbiegła, tłum rośnie z pośpiechem,
Gwar, ciżba, wrzawa, przerywana śmiechem,
Imię kochanka, męża w każdem słowie.
»Czy zdrów? czy żyje? czy na brzeg wysiądzie?
Czy dziś, czy jutro zabawi na lądzie?
Gdzie był? co robił? czy bił się walecznie? —
Lecz czy nie ranny? dlaczego nie z wami?
Czyż on nie wiedział, że czekam ze łzami?«
»Gdzie jest wódz? — ważne przywozim nowiny.
Spieszmy! czas nagli, drogie są godziny...
Lecz niech nas Żuan do wodza prowadzi.
Wrócim za chwilę, — zostańcie tu bliscy,
Wnet, co kto zechce, dowiecie się wszyscy«.
I poszli, kędy na najwyższej górze
Śród bujnych krzewów i kwiatów pachnących,
Gdzie tysiąc zdrojów, świeżością dyszących,
Srebrzy się szemrząc po złomach granitu.
Poszli pod górę, — dochodzą do szczytu.
Wsparty na mieczu, spogląda na wały? —[244]
To on! wódz! Konrad! — sam, jak zwykle — myśli.
»Idź naprzód, Żuan! powiedz, żeśmy przyszli.
Okręt nasz widzi; — powiedz, że go prosim
Idź! my nie śmiemy; wiesz, jak się wnet zżyma,
Gdy mu kto nagle stanie przed oczyma«.
Przystąpił Żuan, — Konrad spojrzał srogo,[245]
Wysłuchał, skinął, że się zbliżyć mogą.
Powitał wzajem, na słowa ich czeka.
»Wodzu! przynosim list od Greka szpiega,
Co nas o łupach i wrogach ostrzega.
Ważność tych wieści sam wódz niech oceni.
Wziął list, — ciekawi poglądają z boku,
Wrażenia wieści dojrzeć w jego oku.
Zgadł myśl, — czytając, twarz zwrócił na stronę,
Może, by ukryć uczucia wzburzone.
Gdzie jest Gonzalwo?« — »W łodzi«. — »Niech zostanie!
Nieś mu ten rozkaz! — Wy nie stójcie dłużéj;
Każdy na miejsce, gotów do podróży!
Na waszej nawie sam z wami dziś płynę«.
Wiatr będziem mieli. — Minuty nie zwlekać!
Wziąć mój płaszcz, pancerz, — u portu mię czekać!
Ty weź mą trąbkę i strzelbę opatrzyj!
Zamek źle spuszcza, — oczyść go i natrzyj!
Natoczy ostro i da mu hart nowy.
Rękojeść zwłaszcza niech szerzej rozkuje:
Ta broń mię gorzej niż bitwa morduje.[248]
Spieszcie! — Na hasło, że czas już odpłynąć,
Kazał, — posłuszni odeszli w pokorze.
Nie w smak im znowu puszczać się na morze,
Gotowi jednak: — Konrad sam prowadzi.
Dokąd? — któż pyta, gdy on co uradzi?
Którego nigdy śmiechu ni westchnienia
Nikt z nich nie słyszał; którego zdaleka
Sam widok twarz ich bladością powleka:
Rządzi ich duszą, z tą sztuką władania,
Cóż jest ten urok, że mu nikt z korsarzy,
Choć szemrze, zajrzy, oprzeć się nie waży?[249]
Co w nich dlań wzbudza tę cześć, posłuszeństwo? —
Potęga myśli, duszy czarnoksięstwo!
Tem on ich wolę pod rząd swój podbija.
Walczy ich ręką, sam jak mistrz sprężyny:[250]
Gmin dziełem jego własne mniema czyny.
Jest, było, będzie — to bieg świata tego:
Lecz niech nieszczęśnik, co w trudach umiera,
Nie zajrzy temu, co owoc z nich zbiera!
Niechby znał ciężar, co wielkość nań zwala, —
O! jakże lżejsza niższych cierpień szala!
Szatanów w czynach, lecz bogów na twarzy, —
Konrad nic w sobie nie ma nad człowieka.
Blask czarnych oczu ćmi smutna powieka,
Twarz ogorzała, skroń wzniosła i blada,
Krzepki w ramionach, lecz kształt nie olbrzymi,
Ani się wzrostem wyniósł nad innymi.
We wszystkiem jednak biegły wzrok badacza
Znajdzie coś, co go od gminu odznacza.
Że tak jest, czują, — lecz czemu? nie wiedzą.
Nieraz z brwi groźnych, z drżenia ust lub z czoła,
Znać dumę, której poskromić nie zdoła.
Głos jego wdzięczny, serce jednak ziębi:
Szybka gra rysów, nagle się mieniących,
Wabi ciekawość, lecz miesza patrzących,
Jakby w tym duszy posępnym pomroku
Kryły się czucia zbyt straszne dla wzroku. —
Wzrok jego śmiałość dostrzegacza gromi,
A i któż wzajem oka mu dotrzyma,
Gdy nań raz w pełni zaiskrzy oczyma?
Umie on sztukę — gdy ciekawość skryta
Umie on sztukę, że wnet zamiar zgadnie,
I sam w ciekawca duszy brodzi na dnie,
Aż zadrżeć musi, by go wzrok Konrada
Nie przejrzał całkiem, niż on coś w nim zbada.
Jakby sam szatan śmiał się w jego echu,
Jest coś, co w sercu słyszących go ludzi
I gniew, i trwogę, i nienawiść budzi.
Wzrok jego gniewny zabija Nadzieję,
Wstręt ma iść na jaw złej myśli katusza![251]
Wewnątrz to, wewnątrz — tam pracuje dusza!
Miłość jest szczera, śmieje się, czy wzdycha, —
Ale nienawiść, lecz zbrodnia, lecz pycha,
Zdradzą ci przepaść głębi tajemniczéj.
Z gry chyba rysów, z mieniącej się twarzy,
Poznasz namiętność, gdy się w piersiach żarzy,
Lecz kto chcesz dojrzeć jej pełnię lub zmiany,
Patrz! gdy wódz w nocy, z rozognionem czołem,[252]
Załamał ręce, szybkiem chodzi kołem,
I nagle stanie, i zadrży — czy w ciszy
Siedzącej zdrady kroków nie dosłyszy? —
Gdy każdym nerwem wnętrzna miota burza.
Patrz w jego wzroku na szaleństwo ducha!
Iskrzy, mgli, krzepnie, i znów ogniem bucha.
Patrz — jeśli zniesiesz widok tej katuszy, —
Jak, cel zawiści gminu, śród ukrycia
Pożywa owoc występnego życia!
Patrz! tam go poznasz; — lecz któż tak z badaczy
Przejrzy człowieka? — któż ducha obaczy?
Srogiego wodza zbójeckiej gromadzie.
Zmienił on duszę, wprzód nim czyny swemi
Wyparł się nieba, wojnę wydał ziemi.[253]
Z młodu pan siebie, więzów świata jeniec,
By drżeć, zbyt mocny, by ulec, — zbyt hardy;
Za chęć być dobrym — cel szyderstw lub wzgardy:
Zamiast nawzajem wzgardzić zgrają podłą,
On przeklął cnotę, jak swych cierpień źródło.
Choć znał, zapomniał, że są lepsi ludzie,
Dla których lepiej darów swych używszy,
Znalazłby szczęście i stał się cnotliwszy.
Lżony, gardzony, bez zgryzot nawzajem
I obrał sobie za swój cel na ziemi —
Za winy kilku mścić się nad wszystkiemi.
Czuł się występnym — lecz, dumny, rozumiał,
Ze nikt nie lepszy, choć nim zdać się umiał;
Czyni to skrycie, co mężny na jawie.
Nienawidzony, wiedział, że u ludzi
Nienawiść jego strach i grozę budzi:
Przestawał na tem; — zimny, dziki, hardy,
Stronić, drżeć przed nim, potępiać go, skarżyć,
Kląć, może każdy, — lecz nikt lekceważyć!
Depcą robaka, — lecz któż bez bojaźni,
Kto nie pomyśli, nim węża rozdrażni?
Wąż zginie, ale i wroga zabije,
Sam się nań rzuci, łamie się, pasuje, —
Choć nie pokona, krew jadem zatruje.
Nikt nie zły całkiem: — i w duszy Konrada
Szydzi on z drugich, że ich wikła w sieci
Namiętność godna szaleńców lub dzieci;
Sam, próżno rozum przeciw niej wytęża, —
W nim nawet miłość wolę przezwycięża.
Jedyna dotąd i niczem nie zmienna!
Tłum się mu branek na oczy nawija:
On ich ni stroni, ni szuka — lecz mija.
Niejednę piękność w mocy swojej trzyma,
Tak, jest to miłość! — jeżeli myśl tkliwa,
Stateczna w próbach, w każdej chwili żywa,
Której samotność, świat, szyderstwo ludzi
Ani, co większa, sam czas nie ostudzi, —
Nie zaćmi smutkiem — póki Ona blisko;
Która w boleści, w gniewie, ni w niedoli,
Cierpkiego na Nią słowa nie dozwoli
I bez pociechy woli znieść katusze,
Jeśli myśl taka, niezmienna, niepłocha,
Jest tem, co zowią kochaniem: — on kocha!
Występca, zbrodzień, z każdej cnoty zboczył,[256]
Przeciw tej jednej w niczem nie wykroczył;
Świeci mu jeszcze, jak gwiazda nadziei.
Zaczekał nieco — brew marszczy ponuro,
Aż, śpiesząc z braćmi, Żuan znikł za górą.
»Straszna wieści — tylem niebezpieczeństw przebył,[257]
Źle wróży serce, ale się nie boi,
Ni mnie tak ujrzą towarzysze moi. —
»Idziem śmierć spotkać: — lecz gdybym tu zwlekał,
Pewniejbym śmierci i hańby doczekał, —
Przybędzie płaczu na naszym pogrzebie! —
»O! niech spokojnie, niech śpią rozmarzeni,
Przyśpieszę dla nich świt takich promieni —
Wiej tylko, wietrze! — tak jasnych i ciepłych,
»Czas do Medory! — Milcz, milcz, serce moje!
Nie mogąc siebie, czyż ją uspokoję?
Jednak jam śmiały! — Lecz tu wszyscy śmieli,
Gad, gdy się broni, równą śmiałość dzieli.
Gdy ją strach śmierci lub chęć łupu wzmaga.[258]
Gardzę jej chwałą! — Cel godny mej dumy
Był: uczyć garstkę, jak zwyciężać tłumy.
Wódz ich, nie dałem krwi ich marnie płynąć.
Ha! to los wojny! — i nie to mnie smuci,
Lecz wieść tam wszystkich, skąd żaden nie wróci,
Albo tu, drzemiąc, dać się ująć w pęta?...
»Czyż pamięć wodza nie będzie przeklęta,[259]
Na jednę kartę trzeba wszystko stawić?...
Losie mój, losie! czuję dłoń twą groźną;
Zbaw, jeśli możesz, — jeszcze nie zapóźno!«
Tak dumał w sobie, aż idąc ponury
Wstrzymał się u drzwi: — głos się ozwał w ciszy,
Głos, co, choć często, zawsze on rad słyszy, —
I taką piosnkę posępnej czułości
Nucił z za kraty jego »Ptak piękności«.
Drży mi na ustach, gore w spojrzeniu,
Gdy, obok ciebie, patrzę w twe lica,
I znów się w dawnem kryje milczeniu.
Jak lampa w grobie, skryta przed okiem,
Smutek jej blasku nie ćmi swym mrokiem,
Choć sam jej blaskiem nie rozjaśnieje.
Przyjdź, gdy ja umrę, do mej mogiły,
Pomódl się za mnie, łzę wylej po mnie!
Że ty, mój luby, zapomnisz o mnie!
Nie wstyd jest płakać zeszłych ze świata.
Raz pierwszy proszę — łzy i wspomnienia.
Będzie to pierwsza, jedna zapłata
Porwał się Konrad, pchnął drzwi i z pośpiechem[260]
Wszedł, — struny arfy brzmiały jeszcze echem.
»Smutna, Medoro, jest twoja ballada!«[261]
— »Chciałżbyś wesołej, gdy niema Konrada? —
Tęskne się myśli w pieśniach zdradzić muszą.
Każdy ton — serca uczucia wydaje;
Lecz choć pieśń milczy, boleść nie ustaje.
»Ach! ileż nocy na bezsennem łożu
Zmierzcha — ja myślę, że niebo się chmurzy;[262]
Wiatr ledwo szemrze, — mnie słychać szum burzy.
Cóż, gdy posępnem odezwie się wyciem?
Zda się, że jęczy nad twojem rozbiciem! —
Nie dali zgasnąć portowej latarni,
I o pogodę gwiazd pytam oczyma.
»Nastał poranek — ciebie jeszcze niéma!...
Jak wtedy zimno na nie serce wiało,
Patrzę i patrzę dzień cały — daremnie.
Konrad gdzieś jeszcze daleko odemnie!
Wreszcie — postrzegam maszt, okręt... tu płynął!
Witam go, czekam; — zbliżył się — i minął.
»O! mój Konradzie! mam-że w niepokoju
Zawsze tak czekać? — nigdy serca twego
Nie ujmie powab szczęścia spokojnego? —
Masz dosyć skarbów — ach! więcej niż trzeba;
Pójdźmy! — O siebie, wiesz, że się nie boję,[263]
Lecz twoje szczęście — lecz ach! życie twoje!...
Dziwne twe serce! gdy dla mnie tak tkliwe,
Tak razem srogie dla drugich, tak mściwe«...
Zwiedli je zdrajcy, zelżyli oszczerce;
Jak płaz zdeptane, lecz mści się jak żmija:
Ludzie w nie wieli jad, co ich zabija! —
»Bez żadnej znikąd pociechy, prócz ciebie,
W duszy się mojej tak wiąże i splata
Miłość dla ciebie z nienawiścią świata,
Że gdy się jedna, wnet druga ostudzi:
Przestałbym ciebie, gdybym kochał ludzi![264]
Ręczy, że przyszłość nie będzie się chwiała.
Lecz uzbrój serce! — raz jeszcze, Medoro!
Dziś — muszę jechać, ale wrócę skoro«.
— »Jechać! dziś jeszcze? — ach! jam to przeczuła!
Sny moje złote!... — Lecz dziś? — być nie może!
Łódź ledwo przyszła, ma-ż znów iść na morze?
Nie czekać drugiej?... Znużeni jej ludzie
Muszą choć chwilę odpocząć po trudzie!...
Poznać, nauczyć, jak nam znieść rozstanie.
Igrasz z mem sercem! — ono ci wybaczy,
Lecz z takich żartów blisko do rozpaczy!
— »Milcz, milcz, Konradzie! — nie jedziesz dziś, — wierzę.
Nikt prócz mnie nie śmiał tknąć jej, ni zastawić.
Lekki trud wprawdzie ucztę ci przyprawić!
Owoc ten rwałam z najwyższego drzewa:
Im bliższy słońca, tem prędzej dojrzewa.
Najświeższą wodę znalazłam w strumieniu.
Pójdź! niech cię sorbet orzeźwi po skwarze:
Patrz, jak się iskrzy w kryształowej czarze!
Wina ty nigdy skosztować nie raczysz,
Nie sądź, że ganię — o! nie! — to mnie cieszy,
Że i w tem nawet różnisz się od rzeszy.[266]
»Lecz pójdź! stół gotów; ja okna zasłonię.[267]
Srebrna ta lampa, patrz, jak jasno płonie!
Lub raźny taniec, lub piosnkę wesołą! —
Lubisz mą arfę... czy chcesz? — wnet nastroję.
Lub, jeśli wolisz, będziemy oboje
Czytać z Arjosta Olimpiji żale,[268]
Po tobie jednak mnie byłoby smutniej!
Gdybyś dziś jechał, zrobiłbyś okrutniej,
Okrutniej nawet niż Tezeusz zdradny!
»Wiem, ty się śmiejesz, gdy ci Aryjadny
A mnie myśl smutna łzy pędzi do oka:
Gdyby mnie kiedy Konrad tak porzucił?...
Aleś ty lepszy I tyś do mnie powrócił!« —[269]
— »Wróciłem, luba, i powrócę znowu,
Wrócę, i rychło; — lecz teraz już chyża
Chwila rozstania na skrzydłach się zbliża.
Gdzie? po co jadę? — szkoda chwil na słowa,
Gdy je ma skończyć najgorsze: bądź zdrowa!
Nie bój się! wcale nie straszne są wrogi.
Tu ci zostaje straż silna, podwójna,
Będziesz bezpieczna — o mnie bądź spokojna!
Nie baw samotna, gdym ja oddalony.
W tem miej pociechę, że po tem zwycięstwie
Nagrodę trudów znajdziem w bezpieczeństwie.
»Słyszysz! dźwięk trąbki? — ha! łódź już gotowa —
Jeden wzrok, uścisk! — raz jeszcze! — bądź zdrowa!«[270]
Drżące w nim serce czuje pod ustami.
On nie śmiał podnieść, nie śmiał znieść widoku
Bladości w twarzy i rozpaczy w oku.
W całej dzikości bezładnego wdzięku
Stłumiony oddech i mdłe serca bicie[271]
Świadczą w niej tylko cierpienie i życie...
Zagrzmiał huk działa — odjazdu godzina!
Słońce zachodzi — on słońce przeklina.
Niemą od żalu, proszącą milczeniem,
I drżącym krokiem zaniósł ją na łoże.
Spojrzał z rozpaczą... raz ostatni może!
Dreszcz przebiegł serce; uczuł, że dla niego
Dotknął ust: zimne; — spotkał wzrok wpół-zgasły.[272]
Zwrócił się nagle, — drzwi z łoskotem trzasły.
»Co? już go niema?« — straszliwe pytanie,
Gdy kto tak nagle samotnym zostanie!
Przed chwilą jeszcze tu stał — był przed chwilą...
Gdzież jest? — Wybiegła obłąkanym krokiem,
Aż łzy jej wreszcie lunęły potokiem,
Bujne, gorące; myślą za nim woła:
Ach! bo w tem słowie — choć się chcą uśmiéchać
Wiara, Nadzieja — Rozpacz tylko słychać.
W bladych jej rysach, jak w twarzy z kamienia,
Tchnie dziki wyraz wiecznego cierpienia;
Jak gwiazdy we mgle błądzą po przestrzeni.
I — ach! dostrzegły: to on! — już daleki!...
Wtedy raz jeszcze z pod łzawej powieki
Błysły, jak słońce z za deszczowej chmury.
»Poszedł!« — Jak posąg blada, nieruchoma,
Łkające piersi przyciska rękoma.
Spojrzała jeszcze — port przed jej oczyma:
Bielą się żagle i morze się wzdyma.
»Prawda więc! — jedzie! — samej kazał zostać!«
Szybko, wprost z góry, na głaz skacząc z głazu,
Biegł Konrad, — nazad nie spojrzał ni razu.
Lecz drżał, ilekroć ścieżka przed nim boczy,
Samotna jego, lecz miła mu wieża.
Zawsze go pierwsza witała z nadbrzeża,
Jak on ją z morza! — i ona w niej, ona!
Burzliwej duszy gwiazda niezamglona! —
Nie śmie go ujrzeć; pomyśleć się boi,
Że mógłby zostać; — chciałby... któż mu broni? —
Zostać? — by zginąć od katowskiej dłoni?
Nie, nie! — Raz jednak chciał stanąć, chciał wrócić,
Nie! — myśl niegodna! — nie! — prawego męża
Płacz niewiast miękczy, ale nie zwycięża.
Ujrzał swą nawę — zważa wiatr przychylny,
Zwrócił myśl ku nim i znów w sobie silny,
Wesołą wrzawę mężnych towarzyszy,
I łoskot fali, co pod wiatrem rosła,
I hasła majtków, i szybki szum wiosła:
Gdy widzi okręt — maszt niebu urąga,
Gdy widzi czółna, w których ludzie zbrojni
Płyną na okręt — jak wszyscy spokojni,
Choć jak śnieg biało i gęściej od śniegu
Chustki żon ku nim powiewają z brzegu, —
Igra z wiatrami chorągiew czerwona: —
Sam się zadziwił, że był słabym tyle,
W wielkim zamiarze zachwiać się na chwilę.
Żar w jego oczach, dzikość w jego duszy;
Pośpiesza, bieży, — aż zbiegł, gdzie równina,
Co skałę kończy a brzeg rozpoczyna.
Tam zwolnił kroku; świeżość bliskiej głębi
Krzepi znużenie, ogień lica ziębi;
Wrócić swej twarzy, swym krokom powagę,
Wprzód nim go ujrzą. — Konrad sztukę umie,
Jak, tając dumę, tłum shołdować dumie.
Wyniosłość lica i zimną postawę,
I wzrok i uśmiech, co choć serc nie zraża,
Hamuje płochość i śmiałość przeraża, —
Wszystko ma w mocy, by zgraję zaślepić,[276]
Rozbroić opór i władzę ukrzepić.
Każdy wnet pierwszej zapomni bojaźni,
Niewolnik, z duszą na rozkaz gotową.[277]
Nad dary drugich, droższe jego słowo,
Gdy jakby z serca głębi tajemniczéj
Lecz rzadko słodycz w parze z jego duszą:
Nie dba, czy zechcą, gdy, co każe, muszą.
Czy podłość drugich, czy dumy szaleństwo:
On depce miłość, by mieć posłuszeństwo.
Zbliżył się Żuan: »Czy wszyscy gotowi?« —
— »Już są w okręcie; ostatnie przy lądzie
Czółno to czeka, póki wódz nie wsiądzie«. —
»Miecz mój, płaszcz, trąbkę!« — Miecz przyjął z niechcenia,
»Zawołać Pedra!« — Przyszedł, — Konrad wita;
Pierwszemu z wodzów grzeczność należyta.
»Weźmij ten papier! — zawiera rozkazy
Ważne, — bacz pilnie na wszystkie wyrazy.
Ma je wykonać. — Straż podwoić wszędzie!
Za trzy dni, jeśli... jeśli wiatr posłuży —
Powrócę. Bądź zdrów!« — i nie zwłócząc dłużéj,
Podał dłoń, ścisnął, — skinął na wioślarzy,
Ruszyły wiosła; jak gwiazd droga mléczna[278]
Iskrzy za niemi jasność fosforyczna.
Dopłynął nawy, stoi na pokładzie,
Gwiznięto z góry, — ruch w całej gromadzie.
Jak słucha steru, — uważa i chwali.
»Gdzie jest Gonzalwo?« — Zbliżył się młodzieniec;
W skłonionej twarzy radości rumieniec.[279]
Uprzejme słowo wódz już w ustach trzyma...
Ach nie! — on ujrzał swą wieżę na skale,
Wspomniał rozstanie, zgadł Medory żale,
Jeśli na okręt spogląda w tę chwilę, —
Nigdy on, nigdy nie kochał jej tyle!...
Odwrócił oczy, spojrzał w błękit nieba,[280]
I wnet z Gonzalwem zszedłszy na spód nawy,
Odkrywa cele i środki wyprawy.
Przed nimi mapa i lampa na stole,
Północ... czuwają; twarz obudwu groźna.[281]
Bezsennym oczom któraż chwila późna? —
Tymczasem w żagle dął wiatr pożądany,
Okręt jak sokół leci przez bałwany;
Cieszą się, — celu dopłyną przed świtem.
Już przez szkła nocne liczą bez obawy
W ciasnej zatoce natłoczone nawy
Baszy Seida; widzą, jak niedbali
Okręt ich kołem obiegł czaty przednie,
Wszedł, gdzie bezpieczny skryłby się choć we dnie.
Przy pustym brzegu, za skałą wysoką,
Straży ni szpiega nie dojrzy go oko.
Do powinności, lecz nie ze snu, budzi.
Wsparł się na poręcz, rozkazy objawia,
Rozmawia zimno, choć o krwi rozmawia.
Conosceste i dubiosi desiri?
Dante
W zatoce Koron las masztów się jeży,[282]
Tam Seid basza częstuje żołnierzy.
Święci swój tryumf — jutro spodziewany,
Gdy zbójców zgromi i pojmą w kajdany.
Tak na Allaha przysiągł swemu Panu.
Zwołał swe nawy; coraz w liczbę rosną,
Tłum, coraz większy, tryumfuje głośno.
O łup, o branki, przed wzięciem się kłócą.
Jeszcze nie wyszli, — już pewni, że wrócą.
Przed zmrokiem zbójców port i łup zdobędą!
Tymczasem straże mogą spać bezpiecznie.
Nie dość jest bić się, — niech marzą walecznie!
Lub gdy sen komu nie cięży w powiekach,
O! godne czyny barbarzyńskiej dłoni!
Katować więźnia, gdy się sam nie broni;
Napaść dom Greka, sprzęt skruszyć pod nogą,[283]
Bić — byle tylko nie zabić nikogo!..
Gdzieniegdzie tylko słychać jęk i razy.
Lecz to żart! — Basza zakazał obrazy.
Wzdłuż brzegu wszędzie śmiech, muzyka, wrzawy;
Kto kochasz głowę, śmiej się, dziel zabawy!
Wytężył dowcip, — łaje i przeklina.
W biesiadnej sali, w lśniącym złotogłowiu,[284]
W białym zawoju, wsparty na wezgłowiu,
Seid śród gości spogląda wesoły.
Twarz jego płonie, ogień iskrzy z oka:
Pije on, mówią, napój nie Proroka.
Nie śmieją drudzy: prawowierni, trzeźwi;
War wonnej mokki myśl w nich tylko rzeźwi.
Gdy almy w środku tańcują wesoło.[285]
Jutro na bitwę! — lecz dziś, w nocnej porze,
Nie dość bezpiecznie puszczać się na morze!
Na wzdętych falach sny nie tak powabne,
Więc się dziś bawią; — jak błyśnie świtanie,
Pójdą, bo muszą; — nadzieja w Koranie!
Choć widok floty i gwar tłumnej rzeszy
Ziemską nadzieją niemniej dumę cieszy.
Idzie niewolnik, co w nich stróżem stoi.
Schylił się, czołem uderzył podłogę,
Nim w drżących ustach głos rozwiązał trwogę.
»Derwisz podróżny, zbieg z więzów korsarzy,
W skinieniu baszy zgadł znak jego woli.
Odszedł... Wszedł derwisz, — zbliża się powoli,
Skromnie na piersiach krzyżuje ramiona,
Krok jego słaby, źrenica spuszczona.
Twarz jego blada z postów, nie z obawy.
Poświęcon Bogu, włos spada szeroko,
Okryty czapką okrągłą, wysoką.
Długa, powiewna, rozpuszczona szata
Pokorny, jednak pan siebie, bez strachu
Spotyka oczy iskrzące wzdłuż gmachu.
Nikt nie śmie pytać, lecz wszyscy ciekawi,
Co wnet spytany przed baszą objawi.
Uszedłem z więzów«. — »Gdzie? kiedy zabrany?«
— »Do wyspy Scio z portu Skalanowy[287]
Płynął nasz okręt, wiózł towar handlowy,
Nie szczęścił Allah — wola jego święta! —
Towar złupiony... myśmy poszli w pęta.
Nie miałem bogactw, śmierci się nie bałem,
Lecz tracąc wolność, straciłem, co miałem.
Długo mię gniotła przemoc świętokradzka;
Tu mię zbawiły; — tu, w opiece twojéj,
Potężny baszo! któż się zbójców boi?«
— »Jakże ci zbójcy? jak zbrojni? czy śmieli?
Myślisz, że opór stawićby mi chcieli?
Mam zniszczyć ogniem skorpijonów gniazdo?«
— »Baszo! wzrok we łzach niewiele dostrzega,
Trudna więźniowi przenikliwość szpiega.
Słuchałem tylko morskich fal łoskotu,
Widziałem tylko, ach! przez kraty ciasne,
Niebo — zbyt czyste, słońce — zbyt mi jasne;
I żeby innem czem zająć mą duszę,[289]
Czułem, że wolność wprzód odzyskać muszę.
Że się nie muszą obawiać niczego.
Sposobność ujścia próżnoby mi znikła,
Jeśliby brzegów strzegła czujność zwykła.
Niebaczność straży, jak mojej podróży,
»Lecz baszo! głosu i sił mi już braknie,
Trud odpoczynku, głód posiłku łaknie.
Pozwól, bym odszedł. — Pokój, pokój z wami!
Odchodzę za was modlić się ze łzami«.
Stój! — słyszysz? każę! — musisz odpowiadać!
Usiądź! wieczerzę przyniosą ci słudzy,
Nie będziesz pościł, gdzie ucztują drudzy.
Powiesz mi potem, jak naoczny świadek,
Nie wiedzieć czemu, derwisz drgnął i srogo
Z pod brwi zmarszczonych spojrzał, jakby z trwogą.[290]
Łaska w nim baszy nie budzi wdzięczności,
Ni go snadź wzrusza cześć obecnych gości,
Jak błysk po licu przebiegła i znikła.
Usiadł w milczeniu, i wrychle na nowo
Przybrał wzrok zimny i postać surową.
Przynieśli ucztę — wykwintne potrawy.
Zadrżał na widok, ze wzgardą odpycha...
Dziwna w zgłodniałym wstrzemięźliwość mnicha!
— »Co ci, derwiszu? — jedz! — ust ci nie splami
Psie jadło giaurów; tuś nie ze zbójcami.
Co podzielona koi gniew zawzięty,
Sprzysięgłe na się łączy pokolenia
I serc nieprzyjaźń w braterstwo przemienia?...«
— »Sól jest przysmakiem; pożywieniem mojem
Prawa zakonu i ślub mój przed Bogiem[293]
Bronią mi łamać chleb z bratem, czy z wrogiem.
To cię zadziwia — i może obruszy,
Lecz względy ziemskie nie zbawią mej duszy.
Bym dotknął uczty przed ludzi obliczem,
Bo gdy raz zgrzeszę, gniew mi Mohammeda
Do świętej Mekki pielgrzymować nie da«.
— »Dobrze, derwiszu, gdyś tak bogobojny;
Ilu ich? — Cóż to? ha! to nie jest zorze!
Co za meteor? co za blask na dworze!
Patrzcie! nad portem jakby ognia morze! —
Pożar! Do broni! śpieszcie! Pożar! zdrada!
Przeklęty derwisz! — przyszedł w sidła zwabić,
Giaur, szpieg przebrany! — Pojmać go i zabić!«
Porwał się derwisz na wybuch płomieni;
Nagłą w nim zmianą zbledli przerażeni.
Lecz jak wojownik gotowy do boju.
Rozdarł swą szatę, czapkę zerwał z skroni:
Pancerz na piersiach, szabla błyszczy w dłoni!
Hełm niski, lśniący, nad nim czarne pióro;
Jak na zjawisko piekielnego ducha
Pierzchły z serc Turków męstwo i otucha.
Tłoczą się, biegną, śród zgiełku, śród gwaru...
Tu blask pochodni, tu łuna pożaru!
Huk trąb i bębnów, i oręża szczęki
Grzmią po powietrzu — jakby z mocą wściekłą
Całe na ziemię wyparło się piekło.
Zlękłe, zdumione, obłąkane straże,
Nie widzą pana — nie słyszą, co każe.
Próżno wre baszy wściekłość rozdąsana:[294]
»Pojmajcie szpiega! pojmajcie szatana!« —
On ujrzał popłoch, — cofnął krok rozpaczny,
Gdy pośpiech braci, wcześniej niż zalecił,
Niż wydał hasło, pożarem zaświecił.
On ujrzał popłoch — trąbkę do ust złożył:
Dźwięk krótki, ostry, trzykroć się powtórzył.
Mógłżem posądzać, w niebezpiecznej chwili,
Że mię umyślnie samym zostawili?...« —
Rzekł, miecz i ramię puścił w krąg szeroki,
Jakby chciał pierwszej powetować zwłoki.
Pierzchła przed jednym rozpłoszona zgraja.
Toczą się głowy po krwawej podłodze,[295]
Nikt nie śmie dostać: żołnierze i wodze,
Nieufni w dłoni, zaufali w nodze.
Grozi, klnie, błaga, — wstrzymać ich nie umie.
Mężny — sam jednak spotkania unika:
Strach uolbrzymił siłę przeciwnika.
Spojrzał z rozpaczą, gdzie flota się pali,
Nie czas już czekać; przełamano wartę,
Bramy pałacu runęły wyparte.
Wpadają zbójcy. — Próżno trwoga blada,
Próżno pokora na kolana pada,
Przeszli — krew wrząca strumieniami ciecze.
Pędzą, gdzie znowu brzmi trąbka Konrada,
I jęk ginących tryumf zapowiada.
Wpadli, — okrzykiem witają weseli:
Miecz trzyma w górze, ogniem iskrzą oczy,
Jak syty tygrys w krwi rozlanej broczy.
Krótka rozmowa: »Flota już w perzynie!« —
— »Dobrze! Lecz Seid musi zginąć«. — »Zginie!« —
Płonie port, — czemuż i miasto nie razem?«
Skorzy na rozkaz — każdy żagiew chwyta,
Miasto i zamek jedną łuną świta.
Z dziką rozkoszą Konrad się uśmiecha, —
Ha! to jęk niewiast! — jak dzwon na pogrzebie
Wstrząsł sercem jego, tak twardem w potrzebie.
»Harem się pali! — za mną! do obrony!
Śpieszcie! pomnijcie — i my mamy żony.
Nie krzywdzić żadnej, kto stoi o życie!
Śmierć nieść mężczyznom, — lecz pomoc kobiecie!
Ach! jam zapomniał! — lecz czyż Bóg przebaczy
Sprawcy niewinnych śmierci i rozpaczy?
Odeprzeć od nas tej zbrodni ohydę!« —
I skoczył w ogień po wschodach runących.[297]
Wyłamał otwór we drzwiach gorejących;
Po rozpalonych kamieniach podłogi,
On, i w ślad za nim śpieszący bez trwogi,
Wpadli, porwali — każdy na swych rękach
Unosi jednę — nie myśląc o wdziękach!
Ośmiela, cieszy, błaga, uspakaja.
Nie iść w ślad wodza najdzikszy się sroma,[298]
Ratuje słabość krwawemi rękoma.
Lecz któż jest? któż jest ta piękna i blada,
Ta najpiękniejsza w objęciach Konrada?
Anioła godne! Któż jest ta dziewica?...
Pani haremu, baszy niewolnica.
Krótko wódz spojrzał na wdzięki Gulnary,[299]
Krótko ośmielał niosąc przez pożary,
Gdy litość chwilę sfolgowała wojnie,
Wróg nieścigany zaczął się ozierać,
Zwalniać krok, stawać, zwracać się, opierać.
Widzi to Seid, widzi i poznaje,
Wstydzi się błędu — wstyd wściekłość w nim drażni,
Gdy widzi dzieło zbyt skorej bojaźni.
»Alla il Alla!« okrzyk zagrzmiał w gminie,
Każdy jak wściekły, pomści się lub zginie.
Lecą do boju po trupach swych braci.
Znów szczęk, wrzask, ciżba — wre bitwa straszliwa.
Szczęście, jak nagle wezbrało, — odpływa.
Zwycięzcy, tłuszczą ściśnieni zuchwalczą,
Ujrzał wódz, — pojął, zgadł niebezpieczeństwo:
Słabnie przed tłumem siła — choć nie męstwo.
»Jeszcze raz, za mną! rozbić zgraję trwożną!«
Kupią się, biegną, uderzyli, — próżno!
Nikt ujść nie zdoła, lecz nikt nie rozpacza.
Jeszcze są w szyku! — ha! już przełamani,
Już rozpierzchnieni, ujęci, zrąbani!...
Kto został, milcząc pasuje się w gminie,
Aż choć raz jeszcze w konwulsyjnej pięści
Na czaszce wroga mściwy miecz zachrzęści.
Lecz nim tłum dziki, wszcząwszy bój zażarcie,
Sam się na wstępne odważył natarcie,
W domu mieszkańca jednej z niemi wiary
Z rozkazu wodza umieszczone skrycie,[300]
Przestały bać się o sławę i życie.
Z łez i Gulnary oschło czarne oko,
Tkwi w jej pamięci wybawca z płomienia,
Dźwięk jego głosu, blask jego spojrzenia.
Dziw jej, że zbójca, śród boju dzikości,
Zdał się być czulszym, niż Seid w miłości.
Czuć musi łaskę, jaką pan zaszczyca;
Korsarz niósł pomoc, osłodę boleści,
Jak hołd należny godności niewieściéj!...
»Źle jest — co gorsza, wiem, że próżno żądać:
Winnam mu życie moje i tych branek!
Zapomniał o niem mój pan — mój kochanek!«
I wnet go widzi, gdzie bój najzaciętszy,[301]
Jęk najgłośniejszy i tłok coraz gęstszy.
Cofa się, groźny w licu i postaci.
Każda piędź ziemi krwią za nim przesiękła.
Miesza się pogoń, ustaje zalękła, —
Aż w krwi ślizgocie krok się jego zwinął,
Wzięty! — Ha! zbrodnia nie ujdzie bezkarnie,
Niech tylko zemsta wymyśli męczarnie!
Tamują rany; śmierć nie czyni zadość;
Kroplą po kropli przelać krew, to radość,
To będzie rozkosz dla baszy Seida!
Obyż mąk rodzaj wynaleźć, wykonać,
By wciąż w nich konał, nigdy nie mógł skonać!
Widzi Gulnara: — Tenże to syn męstwa,
Którego słowo lub ręki skinienie
Tysiącom niosło śmierć lub przebaczenie?
On to! — bezbronny, lecz mężny w złej doli,
Życie go tylko, że je ustrzegł, boli.
Choćby całował miecz, coby go zabił.
Nikt-że z tysiąców — jednego potrzeba —
Nie chce go posłać, mniejsza — czy do nieba?[302]
Sam-że on z braci ma zostać na ziemi,
Czuł on, co człowiek czuje, gdy na czoło
Ze szczytu upadł pod Fortuny koło:
Czuł złe, co zbroił, czuł bliskie katownie,
Czuł hardość wroga, czuł gorzko, gwałtownie;
Wzmogła w nim serce, i boleść pokryła.
Wzrok pogardliwy i twarz obojętna
W jeńcu zwycięzcy jeszcze noszą piętna.
Ranny, znużony, — lecz gdzież są w tej chwili,
Słucha bez gniewu, jak stojąc zdaleka
Podła nań tłuszcza urąganiem szczeka;
Mężni, co zbliska w boju go widzieli,
Szanują w więzach dłoń, przed którą drżeli.
Żaden beze czci spojrzeć się nie waży.
Posłany lekarz — nie litość posyła —
Ma rzec, co w mękach zniesie jeńca siła.
Znalazł jej dosyć, by dźwigać kajdany;
Jutro więc, jutro, gasnąc na gór szczycie,
Słońce obaczy pierwsze na pal wbicie,
A rano, z morza w zwykłej wstając mocy,
Ujrzy, jak dotrwał w mękach całej nocy.
Z bólem konania łącząc żar pragnienia,
Śmierć, jednę ulgę, z dnia na dzień oddala,
Gdy już ćma sępów kracze wkoło pala.
»Ach! wody! wody!« — Zemsta się naśmiewa,[303]
Próżno nieszczęśnik usta ku niej kwapił:
Skończyłby cierpieć, gdyby się raz napił. —
To wyrok jego. Odeszli strażnicy,
On został — jeden, w kajdanach, w ciemnicy.
Gdy on, ofiara, sam ich nie ogarnie?
Noc, wojna, zamęt w myślach jego duszy:
Wszystkie w niej siły mdleją od katuszy,
Wszystkiemi jego uczuciami miota
Ów wróg nasz mściwy, co, milcząc w potrzebie,
Po czasie woła: »Ostrzegałem ciebie!« —
Próżno! — pierś mężna, jadem jej zatruta,
Klnie albo milczy, dla słabych pokuta![304]
Okryciu serca wielkiego wystarczy?
W tej nawet chwili, gdy nawpół jak w grobie,[306]
Całe swe życie czuje, widzi w sobie,
Żadna w niem zbrodnia nad inne grożąca,
Nie ćmi się przed nim tak, aby swym cieniem
Resztę przynajmniej skryła przed wspomnieniem.
Nie! — okiem ducha patrzy on odrazu
Na całą przestrzeń dzikiego obrazu:
Skażoną chwałę, łzy, rozpacz miłości,
Znikłe nadzieje szczęścia, czcze zamiary,
Tryumf swych wrogów, kaźń swej bliskiej kary!...
Przeszłość się czerni jak otchłań bezdenna,
Czyny i słowa, złe myśli i chęci,
Co jak ćma nocna kryły się w pamięci;
Błędy wesołe lub miłe w swym czasie,
Lecz z których dzisiaj każdy zbrodnią zda się;
Co, choć utaił, sam wie, że uczynił,
Których naprawić nie ma już sposobu, —
Wszystkie, jak duchy z otwartego grobu,
Wznoszą się z serca, okryte żałobą,
Wszystko on widzi, nim zwierciadło duszy
Ockniona duma porwie i rozkruszy.
Tak! duma pokryć, odwaga znieść śmiało
Potrafi wszystko, wszystko, co się stało;
Godzien jest tylko chwały hipokryta:[307]
Nie nędznik, co się wprzód chełpiąc, ucieka,
Lecz ten, co nawet widzi śmierć — i czeka;
Lub gdy weń godzi grot niechybny losu,
W warownej izbie, na najwyższej wieży,
Okuty Konrad na posłaniu leży.
Pałac spalony; ta wieża zamyka
Baszę, kobiety, dwór i niewolnika.
Sam mu los równy gotował po klęsce.
Duma sam w sobie: — strach, zgryzotę przemógł,
Lecz jest myśl jedna, której uśpić nie mógł,
Której pomyśleć nie śmiał: jak te wieści
Wtenczas, raz tylko wtenczas, z cichym jękiem
Porwał się z miejsca i z kajdanów brzękiem
Wzniósł nagle ręce, jakby zerwać żądał
Więzy, na które z wściekłością poglądał.
Zaśmiał się gorzko, i gniew uspokoił.
»Teraz niech przyjdą! niech znajdą katusze
Gorsze! niech znajdą!... Lecz odpocząć muszę«.
Rzekł, padł na łoże, zamknął skrzące oko,
Noc jeszcze, — północ już była minęła,
Gdy pożar floty i bitwa się wszczęła.
Jak Konrad w planach, godna wodza rzesza
Skora w pełnieniu i w pracy pośpiesza.
Coby go, mogąc, wrogom nie zrobili.
W godzinie Konrad — korsarz na pokładzie,
Na lądzie rycerz, derwisz na biesiadzie,
Odkryty, bliski śmierci, ocalony,
Jeniec, w kajdanach jak zbrodzień, po wojnie,
Skazany na śmierć... i usnął spokojnie!
Śpi, — uśmiech w ustach, łza lśni z pod powieki,
Oddycha lekko... oby spał na wieki!
Wrogi odeszli, przyjaciół tu niéma!
Seraf-li, niebios utaiwszy blaski,
Niesie mu we śnie zwiastowanie łaski?
Nie! — choć anielska w licu piękność świta,[309]
Wzniesioną lampę w jednej trzyma dłoni,
Drugą jej światło przed uśpionym chroni,
By blask niewczesny nie padał na oczy,
Co z snu otwarte, wnet znów śmierć zamroczy.
Jak duch wiejący posuwa się w cieniu.
Lekka, wysoka, — pierś tylko i lica
Mdłe światło lampy zaledwo oświéca.
Włos, rozpuszczony na białej odzieży
Wpół spływa z ramion; stopa jak śnieg biała,
I jak śnieg cicho na ziemię spadała.
Któż ona? Sama, w nocy, mimo straży,
Jak tu wejść mogła? jak się wchodzić waży?
Zadrży kobieta, gdy jej duszę młodą
Czułość i litość, jak Gulnarę, wiodą?
Nie mogła usnąć, i gdy basza we śnie,
Marząc o klęsce, klnie, jęczy boleśnie,
Wstała, i sygnet zdjęła z jego ręki,
Znak jego woli, który gdy okaże,
Wszelkie wnet przed nią rozstąpią się straże.
Przeszła bezpiecznie, nikt o nic nie bada.
Zazdroszcząc więźnia spoczynkowi, sami
Wpółsenni ziemię zalegli przed drzwiami.
Ujrzeli pierścień, mało się kłopocą,
Kto go przynosi, gdzie idzie i po co?
Tysiące po nim, lub na niego plączą?...
Ja sama nawet!... Jakaż czarów siła
Tak mi go nagle drogim uczyniła?
Zbawił mi życie, poświęcił sam siebie;[310]
Nie! chcę mu pomóc, nie dbam o sąd ludzi.
Lecz cicho! — westchnął, poruszył się, budził«
Podniósł wzrok, blaskiem zaślepione oczy
Zdają się wątpić, czy sen ich nie mroczy,
Dowiódł, że żyje, i cierpieć ma znowu.
»Któż jest ta postać? Anioł stróż z wejrzenia!
Zbyt zda się piękny na stróża więzienia«.
— »Nie znasz mnie? jestem z tych, co czują wdzięczność
Patrz! czyż nie pomnisz, żeś sam swą odwagą
Wyrwał mię z ognia, ustrzegł przed zniewagą?...
Przyszłam... nie pytaj poco? — lecz nie szydzić.
Ja cię nie mogę, nie chcę nienawidzić«.
Której śmierć moja uciechy nie zjedna.
Tem gorzej! — smutku nie radbym ci sprawić.
Lecz dziś ich pora! — chcą, mogą się bawić.
Słuszna im jednak wdzięczność niewolnika,
Z najgłębszym smutkiem niekiedy się miesza
Dziwna wesołość: serca nie pociesza,
Choć błyszczy w oczach, łza z nich nie osycha;
Uśmiech jej gorzki, jednak się uśmiécha,
Żart płochy rzuca z wierzchu rusztowania,[311]
Co choć nie radość, jak zda się, go budzi,
Ułudza drugich; — lecz któż siebie złudzi?
Cobądż czuł Konrad, jak łuna z ogniska
Mówił z uśmiechem, z szyderstwem napoły:
Wesołe słowa, i ton ich wesoły —
Znać, że mu obcy: w burzliwem swem życiu
Rzadko miał porę miewać go w użyciu.
Często gniew baszy i wyrok złagadza.
Chciałabym, — tak jest, chcę, muszę cię zbawić.
Dziś nie! — dzień bliski mógłby nas wyjawić.
Lecz dość zyskamy, jeżeli, jak wróżę,
Dzisiaj nic więcej nie żądaj odemnie,
Gdyżbyśmy tylko zginęli daremnie«.
— »Ja nic nie żądam, niech się kres mój zbliży!
Spadłem zbyt nisko, bym się bał spaść niżéj.
Bym jak zbieg podły uchodził z więzienia.
Gdym nie zwyciężył, mam-że z braci całéj
Sam, nie śmiąc umrzeć, powracać bez chwały?...
»Jest wszakże jedna, o której duch marzy,
W życiu mem dotąd jedyne pociechy
Były: mój okręt, mój miecz, jej uśmiechy, —
I Bóg mój niegdyś!... przeszłość to daleka!
Jam się Go z młodu, dziś On mnie wyrzeka.
Zwycięzcy moi Jego są narzędzia!
Nie czas już wszakże, bym, rozpacznik podły,
Samolubnemi znieważał Go modły!
Nie! nie mam prawa prosić, i nie proszę;
Miecz mój z niegodnej wytrącono dłoni,
Niegodnej dźwigać, jak on, wiernej broni.
Okręt mój wzięty, lecz ta, tak mnie droga!...
Ach! za nią jeszcze chciałbym prosić Boga.
Skruszą jej serce ogromem boleści!
Ta myśl jest dla mnie nad śmierć sroższą karą.
Ona tak tkliwa, tak piękna! — Gulnaro!
Nimem cię ujrzał, przeszły lata długie,
— »Ty więc już kochasz? Ty już kochasz inną?
Cóż mi to znaczy? — nic, nic nie powinno!
Jednak — ty kochasz!... ach! ja zajrzeć muszę
Duszy, wzajemną kochającej duszę,
Tej czczości serca, co moje okuła«.
— »Twoje? — sądziłem, że z ogniów haremu
Jam cię ratując, zachował lubemu«.
— »Seid mój luby? — ach, nie! nie mój luby!
Długo się niegdyś ubijało we mnie,
By czuć wzajemność, — niestety: daremnie!
Pragnęłam kochać, kochać jestem zdolną,
Lecz czułam, czuję: wprzód trzeba być wolną!
Na panią innych niewolnic wybrana?
Gorzkie pieszczoty, gdy je przyjąć każą,
Podląca wierność pod dozorców strażą;
Lecz trudniej jeszcze, gdy wstręt serce mrozi,
Stokroć w dzień muszę w duszy mej złorzeczyć
Zimnym »czy kochasz?« — nie śmiejąc zaprzeczyć.
Bierze mą rękę: ni daję, ni bronię, —
Krew w niej jak martwa, ni krzepnie, ni płonie.
Ust jego żarem nie palą się moje.
Sama się sobą muszę tylko brzydzić.
Nie dość kochałam, by choć znienawidzić.
Nie, nic nie czuję!... Odchodzi, — nie pytam
Nie widzę prawie. Straszliwa rozwaga![314]
Czuję, jak coraz wstręt i sytość wzmaga,
O! gdybyż wreszcie, nasycon wzajemnie,
Chciał sobie milszą wynaleźć odemnie,
Mogłabym jeszcze powiedzieć: w pokoju!
Lecz już się stało! Dzisiaj jeszcze muszę
Udawać czułość, nim twe więzy skruszę.
Za smutne życie ocalone brance,
Wrócić jej sercu szczęście i wesele,
Jakiego sama z nikim nie podzielę.
Bądź zdrów! — dzień świta, straże zejść nas mogą,
Nie umrzesz dzisiaj, — okupię cię drogo«.
Z tkliwą pokorą do serca przykłada.
Poszła, jak przyszła, jako sen przelotny.
Byłaż tu ona? — znów-że on samotny?
Jakaż to kropla, jak brylant promienny,
Łza to najświętsza, niewieściej czułości
Najdroższa perła, co z morza litości
Nim tkliwa dusza na świat ją uroni,
Już wygładzona w cherubina dłoni!
W oczach kobiety jej łza czarnoksięska![315]
Broń jej słabości, razem miecz i tarcza,
Jak do obrony, do zwycięstw wystarcza.
O! nie patrz na nią! Cnota z drogi boczy,
Jedna łza w oku egipskiej królowéj —[316]
Pierzchnął bohater, świat poszedł w okowy.
Lecz nie potępiać błędu triumwira!
Tylu się nieba na ziemi wypiéra,
By zalotnicy kilku łez oszczędzić!
Ranek; przez kraty na twarz więźnia pada
Dzień, co kres wszystkich dni mu zapowiada.
Dzień już bez jutra! a w nim pamięć wczora,
Wczora pan morza, wódz dzielnych zastępów!
Dziś jeniec wrogów, może pastwa sępów,
Kiedy to słońce, co wschodzi tak jaśnie,
Okiem już jego niedojrzane zgaśnie,
Ożywi wszystko — wszystko, oprócz niego!...
- Dante
Zwolna — piękniejsze niż w dziennej kolei —[317]
Zniża się słońce za wzgórza Morei,
Nie w mgle, jak indziej, blade, bez promieni,
Po śpiącej głębi smugiem złota ciska, —
Wre zda się woda, gdy z drżeniem połyska.
Nad wyspą Hydry, nad Eginy czołem,[318]
Bóg wesołości spojrzeniem wesołem
Choć w nim już dawnych nie widzi ołtarzy.
Słupem z gór wierzchu cień zstępując siny,
Port niepodbitej zaległ Salaminy.
Przez głąb wąwozów, we zwierciadłach fali,
Gdy na gór szczycie, jak złota korona,
Lśni jeszcze słońca jasność zawieszona;
Aż wreszcie blaski zagarnąwszy całe,
Utonie do snu za delficką skałę.
Najmędrszy z Greków miał zawrzeć powieki.
Jak wtedy jego uczniowie płaczący
Drżeli o każdy promień konający,
Gdy, jak to słońce, z niem razem, przed niemi
»Jeszcze nie! — jeszcze! — słońce zachód zwleka,
Chwila rozstania jeszcze jest daleka!« —
Lecz słońce, patrząc w konające oczy,
Blask swój przed niemi i swe barwy mroczy;
Gdzie dotąd Febus nie umiał się gniewać.
I nim Cytery zakryła go skała,[320]
Puhar stał próżny... duch uleciał z ciała, —
Duch, co dla prawdy śmierć i trwogę przemógł,
Lecz patrz! milcząca z za Himetu szczytów[321]
Wzbija się nocnych królowa błękitów.
Ni mgła, ni obłok, zapowiednik burzy,
Nie ćmi jej kształtu, ani lic nie chmurzy.
Blaskiem jej dawna bieleje kolumna;
Tam, z okrągłego minaretów wierzchu,
Młody jej obraz połyska się w zmierzchu.
Gajem oliwne rozsadzone drzewa,
Między cyprysy gronami stojące,
Letnich kijosków wieżyczki błyszczące,[322]
I owa palma, samotna stróżyni
Przy Tezeusza zwalonej świątyni, —
Ślepą ma duszę, kto, idąc, nie zoczy!
Wojną z wiatrami Neptun zmordowany,
Do snu Egejskie uciszył bałwany.
W pręgach jasności złota i błękitu
Prócz gdzie cień wysep czerni się na wodzie,
Wszystko się w nocnej uśmiecha pogodzie!
Czas do mej treści — czyż myśl od niej boczy?
O! ziemio grecka! o kraju uroczy!
Nie rad w nich twego uświęcić wspomnienia?
Kto, widząc z Aten zachód twego Feba,
Ich wieczornego mógł zapomnieć nieba? —
Nie ten, co z gościa jakby syn twej ziemi,[323]
Myślą po tobie dawne licząc ślady,
Żyje zaklęty między twe Cyklady,
Ni hołd ten obcym pieśni swej uważa.
Twą była wyspa mojego korsarza, —[324]
Słońce już zaszło — i, jak wyspa cała,
Z ostatnim jego blaskiem pociemniała
Dusza Medory; — trzeci dzień przeminął.
Dziś on miał wrócić: — zbłąkał się? czy zginął?...
Anzelmo wczoraj powrócił z wyprawy,
Lecz wieść jedyna, którą opowiada,
Jest, że nie spotkał okrętu Konrada.
O! gdyby spotkał! — chociaż krwawszych w treści,
Noc, wiatr dmie zimny; — ona przez dzień cały
Z okna swej wieży patrzyła na wały,
Łudząc się widmem to masztów, to żagli.
Nie może dłużej, — niespokojność nagli.
Błądzi niebaczna wzdłuż płaskich wybrzeży.
Próżno ją fala pryskająca z brzega
Oblewa rosą, o burzy ostrzega:
Nie dba, nie zważa, wtył kroku nie ruszy,
Aż straszna pewność tak myśl jej obległa,
Że gdyby wtedy kształt jego postrzegła,
Lub-by ją rozum, lub dusza odbiegła.
Wtem łódka jakaś weszła do przystani.
Wszyscy Konrada towarzysze śmieli.
Uszli — jak?... sami prawie nie wiedzieli.
Widzą Medorę, poznali zdaleka.
Zbliża się, — milczą, — każdy zda się czeka,
Bojąc się zbytniej obudzić boleści.
Ona nie pyta, — ona wszystko zgadła,
Jednak nie blednie, nie drży, nie upadła.[327]
W dziewiczej piersi wielkie czucia żyły,
Póki nadzieja, — bała się, płakała;
Straciwszy wszystko, — czułość skamieniała.
I głos się w sercu z dziką ozwał mocą:
Kto wszystko stracił, bać się nie ma o co!
Szał chyba tylko, albo rozpacz budzi!
»Milczycie? — dobrze! — ja nic nie chcę wiedzieć.[328]
Nic, — jedno tylko — ktoby mógł powiedzieć?..
Nie patrzcie na mnie z twarzą obłąkaną!...
— »Pani! nie wiemy; — zaledwośmy sami
Z życiem ujść mogli. Lecz jest między nami,
Co utrzymuje, że wódz nie zabity,
Że jest w niewoli; że go, sam ukryty,
Nie słucha więcej; wieści przeraźliwéj
Nie zniosło serce: przytomność i siła
Razem krzepnącą duszę opuściła.
Chwieje się, padła, — i nawpół umarłą
Lecz wnet ze łzami, choć dłońmi twardemi,
Skorzy w ratunku podnieśli ją z ziemi.
Nie ma sił stąpić, — na rękach ją niosą;
Skroń, piersi, morską oblewają rosą,
Posłali zbudzić śpiące służebnice,
I wnet matrony zostawiwszy przy niéj,
Odchodzą szukać Anzelma jaskini,
Smutnej wyprawy oznajmują skutki:
Złożono radę; słowa się zatliły
Groźbą i zemstą; nie patrzą na siły.
Powinność woła! — zda się, że Konrada
Duch jeszcze z niemi na radzie zasiada.
Albo go zbawić, albo pomścić godnie.
Biada niewiernym! — bo jeszcze zostali
Śmieli na wszystko i o nic nie dbali!
W haremu swego głębi niedostępnéj
Miłość, nienawiść naprzemian nim włada,
Gdy lub Gulnarę wspomni, lub Konrada.
U stóp mu siedzi piękna niewolnica,
Wzrokiem obawy patrząc w jego lica
Iskry uczucia w sercu jego szuka;
On, licząc niby kaliwa różańca,[329]
Kroplami w myślach przelewa krew brańca.
»Baszo! dniem chwały dziś cię Allah darzy,
Ma umrzeć — słusznie! — wart twej nienawiści.
Lecz czyżbyś większych nie osiągł korzyści,
Gdybyś pozwolił — sam to rozważ ściśle,
Ja radzić nie śmiem, lecz mówię, co myślę, —
Ten raz, na krótko, z więzów się wykupił.
O skarbach jego wieść cuda rozgłasza,
Radabym, żeby posiadł je mój basza!
On znów, osłabion klęską poprzedniczą,
Lecz gdy tu zginie, tamci zdjęci zgrozą
Uciekną z wyspy i skarby uwiozą«.
— »Słuchaj, Gulnaro! gdyby mi za każdą
Kroplę krwi jego dyjamentu gwiazdą
Dawano sztabę złota dziewiczego,
Gdyby, jak plotą arabscy bajarze,
Skarb w Salomona zamknięty pieczarze[330]
U stóp mi sypał: — za te wszystkie dary
Gdybym nie wiedział, że, raz w mojej mocy,
Ujść z niej nie zdoła, ni znajdzie pomocy.
Tymczasem myśleć kazałem w seraju,
Nad wynalazkiem nowych mąk rodzaju,
By ból powiększyć, a życie przedłużyć«.
— »Źleś sobie, baszo! myśl mą wytłumaczył:
Nie chcę, nie radzę, abyś mu przebaczył.
Nie! — chciałam tylko wskazać ci sposoby
Choćbyś go puścił — w tym, w jakim jest stanie,
Nigdy on całkiem wolnym nie zostanie.
Sam ranny, banda zmniejszona połową...
Byleś chciał, pojmać mógłbyś go na nowo«.
Miał go dziś puścić? — dziś, już pojmanego?
Puścić psa giaura, zbójcę, wroga mego?...
Puścić? — i może powiedzieć, na czyje
Prośby? i komu zawdzięcza, że żyje?..
Że mnie chciał zabić, lecz ciebie ocalił?...
Mądrze doiadzasz! Słuchaj, ja też radzę,
Co powiem, zapisz w sercu i uwadze:
Nie wierzę tobie, kobieto! — w tej chwili
Mów! czy, gdy ciebie unosił z pożaru,
Ujść z nim natenczas nie miałaś zamiaru?...
Lecz nie! — milcz raczej! — ten ogień na twarzy
Sam już cię więcej, niżbym żądał, skarży.
Patrz, czy za tobą będzie się kto wstawiać?
»Rozumiesz? — dosyć! Przeklęta godzina,
Gdy cię uniosło ramię poganina!...
Wolałbym, gdybyś!... — Lecz nie! wtedy pewnie
Dziś pan ostrzega. — Próżne twe mamidła!
Wiesz, że zbyt lotne umiem obciąć skrzydła;
Nie w słowach tylko grożę, i nie próżno!
Wejdź w siebie dobrze! — pomnij! bądź ostrożną!«
Szyderstwo w ustach, gniew wisi nad okiem.
Nieznany jemu hart niewieściej duszy,
Że go surowość ni groźba nie skruszy.
Nie zna Gulnary, nie wiedział, co ona[331]
W niewiarze, mniema, że krzywdę poniosła;
Nie wie, skąd litość w sercu jej tak wzrosła.
Zbawca — więc słusznie, że wdzięczność dlań czuje;
Branka — nad losem więźnia się lituje.
Na niebezpieczne znów się waży prośby.
Znów pogardzone; — aż w głębi jej duszy
Zawziął się zamiar... nic go już nie wzruszy:
Ujdzie z nim z więzów — lub zginie w katuszy!
Dzień i noc przeszły. Konrad męki tajne
Zniósł, w strasznej walce zwątpień i bojaźni, —
Gdy każda chwila zda się chwilą kaźni,
Gdy się krok każdy, co u drzwi rozlega,
Kiedy głos każdy, co się ozwie w ciszy,
Mniema ostatnim, co przed śmiercią słyszy;
On zniósł to wszystko, — mężnie i spokojnie
Dotrwał w najsroższej z sobą samym wojnie.
Dręczącą wewnątrz myśl tępi lub nuży:
Lecz być samotnym, wtrąconym w okowy,
Być, czuć się pastwą każdej myśli nowéj;
Patrzeć w swe serce, i drżeć lub przed marą
Tamtych naprawić, tej nie móc odwrócić;
Kląć każdą chwilę po każdej się smucić;[333]
Bez przyjaciela — coby słabość wspierał,
Coby rzekł ludziom, żeś mężnie umierał;
Jak całe życie, śmierć twoję znieważą;
Wobec mąk, które, choć duch widzi śmiało.
Nie wiesz, nie zgadniesz, jak je zniesie ciało,
A jednak czujesz, że jęk, że łza jedna,
Gdy ci zbyt sroga surowość człowiecza
Nadziei nawet zbawienia zaprzecza,
A raj twój ziemski, pewniejszy niż w niebie,
Ta, którą kochasz, daleko od ciebie: —
Miota się błąka — ale nie upada!
To są męczarnie, które musiał znosić...
Zniósł, — źle czy dobrze? nie uległ, — już dosyć.[334]
Przeszedł dzień pierwszy — on miał być dniem kary;
Lecz co przyrzekła, stado się; nie wróżył,
By w mocy baszy jutra nawet dożył.
Idzie dzień czwarty — przeminął! a z nocą
Ciemność i burza przyszły z całą mocą.
Gdy zapienione wre u ścian podnoża!
Porwał się, — słucha — jakby z wiatry społem
Duch jego bujał nad dzikim żywiołem.
W takich on nocach, na wzdętych bałwanach,[335]
Zawisał w chmurach i z dumnym uśmiechem
Spadał w otchłanie — ciesząc się pośpiechem!...
Dziś głos tak znany, jak na pośmiewisko,
Woła, niestety, próżno, choć tak blisko!
Toczy się w chmurach huk ciągłego gromu,
Bucha nań łuna błyskawic tysiąca:
Blask ich dla niego weselszy od słońca![336]
Wdarł się ku oknu, — przez kraty wyciąga
Wzniósł je ku niebu, ku chmurom — i razem
Przyzywa gromu klątwą i żelazem.
Próżno! — kłębami chmura się przewala,
I poszła dalej. Ucisza się fala,
Ustał, — ucichło... martwość w jego duszy!
Uczuł samotność i serce zatwardził,
Jakby ostatni przyjaciel nim wzgardził.
Północ... przed drzwiami usłyszał stąpanie.
Skrzypła pod kluczem klamka zardzewiona.
»Ona!« — przeczuło serce; — tak, to ona!
Anioł stróż jego! jakiebądź jej grzechy,
Miła mu, piękna, jak anioł pociechy!
Krok bardziej drżący, twarz jej bardziej blada.
Spojrzała dziko... w tym wzroku wyczytał
To słowo: »umrzesz!« — i o nic nie pytał.
»Tak! dziś masz umrzeć — lecz jest sposób, który...
— »Ja go nie widzę, — umiem znieść cierpienia,
Com rzekł, powtarzam, — Konrad się nie zmienia.
Lecz skąd chęć w tobie ocalić zbrodniarza,
Gdy go świat cały potępia, spotwarza,[337]
Sam wiem, że słusznie zasłużyłem na nie?«
— »Skąd ta chęć we mnie? — ty mię pytasz o to?
Któż mię wybawił, ustrzegł przed sromotą?
Skąd ta chęć we mnie? — Tak ci więc z mąk długich
Że chcesz, bym sama, chociaż wstydem płonę,
Zrywała z serca skromności zasłonę?
Tak jest! — pomimo twych zbrodni,ja czuję
Wielkość twej duszy; dziwię się, lituję,
Że kochasz drugą, że kocha wzajemnie,
Że może czulsza, piękniejsza odemnie!
Lecz gdzież jest? — czemu cierpień twych nie dzieli?
Czemu się na to, co ja, nie ośmieli?
Byłbyś już wolny, albo ja przy tobie!
Żona korsarza! samym go wyprawić!...
Czemże ta pani ma się w domu bawić?
»Nie marszcz brwi! nie czas gniewać się za słowo,
Jeśli chcesz działać, — jeśliś działać zdolny,
Masz, weź ten sztylet — pójdź, a będziesz wolny!«
— »Mam iść? — zaprawdę, w brzęczących okowach
Piękniebym stąpał po ich sennych głowach!
A z tem narzędziem cóżbym zrobił w boju?«
— »Nieufny człeku! — przekupiłam straże;
Chciwe zapłaty, uczynią, co każę.
Dość wyrzec słowo, a więzy twe spadną,
Czas, choć był krótki, użyłam go godnie,
Na twój ratunek — choć może na zbrodnię.
Zbrodnię?... nie! — nigdy zbrodnią się nie wyda
Śmierć prześladowcy. — Pójdź, zabij Seida!
Jam też nie była ni dzika, ni krwawa,
Aż on sam jeden zatruł moję duszę!
Skrzywdził mię, zelżył, — pomszczoną być muszę.
Obwinił o to, czem dotąd gardziłam:
Śmiej się! ty możesz, — on nie miał przyczyny,
Nie! — jam się jeszcze nie czuła do winy.
Chciałam cię zbawić, krwią-bym okupiła,
Lecz nie wiedziałam, że to miłość była.
Sam on myśl zdrady rzucił mi do serca.
Jam nie kochała jego, lecz nikogo
Kochać nie śmiałam... Kupił mię — zbyt drogo,
Bo niekupione serce biło we mnie.
Urągać, wmawiać nie zaczął zamiaru,
Żem chciała z tobą ujść podczas pożaru.
To fałsz, wiesz dobrze; — lecz wróżby zawiści
Skrzywdzone serce prędzej później ziści.
Nie! — prosić nawet nie mogłam bezkarnie.
Na to on tylko czas tej zwłoki łożył,
By tobie cierpień, mnie żalu przymnożył.
Mnie też on grozi! — czas jakiś łaskawie
Lecz, nasycony, dość by skinął wzrokiem:
Wór się rozdziawi — śmierć w morzu głębokiem![338]
»Jaż mam za cacko służyć do pieszczoty,
Nim czas łudzącej nie zetrze pozłoty?
By ci choć wdzięczność w pamięci zostawić.
Lecz gdyby Seid nie był mię znieważał,
Nie krzywdził sławy, życiu nie zagrażał,
A wiem, do czego okrutnik jest zdolny,
Tak! — lecz krwi jego nie chciałabym przelać.
Teraz, jam twoją! — chcę twój los podzielać,
Słuchać, co każesz, i pełnić w pokorze.
»Ty mię nie kochasz, nie znasz, gardzisz może;
Pierwsza to miłość — i nienawiść pierwsza!
O! gdybyś kiedy wiary mej doświadczył,
Wtenczas-byś może pojął i obaczył
Miłość, co płonie w sercach niewiast wschodnich!
Ona wskazuje wolność! — Jeśliś gotów,
Pójdź, — w porcie na nas czeka łódź majnotów.
Lecz w izbie, którą przejść nam trzeba właśnie,
Śpi Seid... uderz! niech na wieki zaśnie!
— »Gulnaro! przed śmiercią nie bladłem,
Nie czułem dotąd, że tak nisko spadłem!
Seid jest wróg mój; mściwie i zażarcie
Ścigał nas, szkodził, — lecz walczył otwarcie.
Myśmy też przyszli moc jego osłabić,
Przyszliśmy z mieczem, nie z nożem; ten, czyja
Dłoń niewiast broni, śpiących nie zabija!
»Nie natom, pani, z ognia cię ratował;
Nie chciej, bym czynu dobrego żałował!
Dzień wnet zabłyśnie, — ja wprzód spocząć muszę«.
— »Śpij, śpij! o wschodzie ockniesz się na palu!
Umrzesz jak zbrodzień: cel wzgardy, nie żalu.
Słyszałam rozkaz, widziałam zebrany
Reszty nie ujrzę... nie zdołam cię przeżyć.
»Korsarzu! trudnoż wznieść dłoń i uderzyć?
Rozmyśl się! — miłość, nienawiść, zniewaga,
Twe bezpieczeństwo tej śmierci wymaga.
Ujść nie zdołamy pogoni Seida.
»Pójdź! niech go słuszna nie minie zapłata,[339]
Za moje młode, pohańbione lata,
Za krzywdy twoje, za krew braci twojej!
»Co? — jeszcze nie śmiesz? — Więc ja się odważę!
Ujrzysz, co ręka kobiety dokaże.
Straż przekupiona... wychodź stąd czem prędzej!
Ujrzym się wolni, — albo nigdy więcej!«
Znikła, — on drżący oczyma ją śledzi.
Wlokący łańcuch w węzeł zebrał w ręku,
By i szedł wolno, i nie wydał brzęku.
Drzwi otworzone, — wyszedł; straże zdjęte,
Nie wie, gdzie idzie; ręką ścian się trzyma.
Blask jakiś mglisty mignął przed oczyma;
Czy światło dzienne? — wierzy i nie wierzy.
Iść, czy nie? — poszedł; — chłód rzeźwiący, świeży
Wnet na otwartym ujrzał się krużganku.
Odetchnął wolno, spojrzał wkoło siebie.
Ostatnie gwiazdy bledniały na niebie,
Wschód się zajmował brzaskiem; — wtem z uboczy
Z samotnej izby blask się ten przeciska,
Drzwi wpół przemknięte... wpatruje się zbliska:
Światło jest wewnątrz, lecz przy niem nikogo.
Usłyszał szelest, i cofnął się z trwogą.[340]
Postać wybiegła, — stanęła... to ona!
Dłoń jej bezbronna, krew szat nie plamiła,
Dzięki jej sercu! dzięki! — nie zabiła!
Spogląda na nią: obłęd w jej spojrzeniu,
Stanęła, — bacznem nasłuchuje uchem:
Cichość dokoła! — konwulsyjnym ruchem
Wtył odrzuciła włosy, co po całéj
Twarzy i piersiach w nieładzie spadały:
Na jakieś straszne patrząc widowisko.
Zwraca się, — wzrok jej spotkał się z Konradem.[341]
Cofnął się przed nią. Na jej czole bladem,
Nad brwią — nieznaczna, której pewno sama
Ujrzał jej barwę, — mdłość mu wzrok zaćmiła,
Pojął, zgadł wszystko: to kropla krwi była!
Bywał on w bitwach; w niewoli bezbronnej
Czuł bliskie męki śmierci nieuchronnej;
Czy to okucie z rąk jego opadnie: —
Lecz nigdy bitwa, niewola, zgryzota,
Która nim kiedy miotała lub miota,
Żadne cierpienie w całej swojej sile
Jako ta plama, ta kropla zbrodnicza!
W niej zgasł mu urok pięknego oblicza.
Widok krwi nieraz męstwo w nim zagrzewał,
Lecz gdy ją w boju mężczyzna przelewał!
»Lecz już się stało! — kosztujesz mi drogo!
Pójdźmy stąd, pójdźmy! — nie tu czas na słowa!
Patrz! dzień już świta, — łódź czeka gotowa.
Kupione straże wnet za mną pośpieszą,
Czyn mój w wolniejszej uniewinnię porze,
Gdy już bezpieczni wypłyniem na morze«.
Klasnęła w dłonie: skryci, niedalecy,
Wbiegli jej słudzy, Murzyni i Grecy,
Znowu on wolny jak wiatr na pustyni!
Lecz w sercu jego taki smutek cięży,
Jakby z rąk na nie przełożono więzy.
Skinęła, — drzwi się otwarły tajemne;
Wyszli za miasto, przyśpieszają biegu,
Gdzie fala szemrząc srebrzy się po brzegu...
Konrad szedł zwolna, nie dba i nie bada,
Co go ma spotkać? swoboda, czy zdrada?
Jakgdyby jeszcze był w mocy Seida.
Łódź czeka, wsiedli; rozdęły się żagle,[343]
Pękł sznur, łódź w pianach zaryła się nagle
I poszła z wiatrem. Cieszy się gromada!
Dumał sam w sobie, aż głaz nad zatoką,
Gdzie wysiadł na ląd, spotkał jego oko.
Ach! od tej nocy, on, choć czas tak krótki,
Wiekowe przeżył trwogi, zbrodnie, smutki!
Sięgając łodzi czernił się nad nimi,
On wzrok odwrócił, twarz płaszczem obwinął,
I stał dumając, aż ten cień przeminął.
Przypomniał wszystko: Gonzalwa, swą nawę,
I onę, tkliwą, kochaną jedynie!...
Wzniósł wzrok, i ujrzał — Gulnarę, zbójczynię.[344]
Długo w milczeniu spoglądała z trwogą[345]
Na odwróconą twarz, zimną i srogą.
Dzikość jej wzroku zgasła w łzach, zbyt późnych!
Uklękła przed nim, dłoń łamie w rozpaczy:
»Przebacz mi! — Allah może nie przebaczy,
Aleś ty sądzić powinien łagodniéj!
Karz mię, gdy zechcesz, lecz ach! nie w tej chwili,
Nie dzisiaj jeszcze! — dziś pozór cię myli.
Nie jestem taką, jak-em się być zdała.
Ta noc straszliwa, ta mię obłąkała!
Lecz ty-byś nie żył! — Karz, gdym przewiniła!«
Krzywdzi go: siebie, a nie ją on winił.
On źródłem zbrodni, choć jej sam nie czynił!
Lecz mroczne, nieme, w duszy tylko na dnie
Pod lekkim wiatrem pełny żagiel wzdycha,
Mknie łódź swobodna; woda jasna, cicha.
Na widnokręgu, z trwogą niespokojną,
Widzą punkt, plamkę, maszt, żagle, łódź zbrojną!
Wszystkie swe żagle z pośpiechem nawleka,
Olbrzymia, nakształt morskiego straszydła,
Pędzi, nadbiega, nastawiwszy skrzydła.
Półkolem w pianach zarywszy się chyżo,
Błysnęło, kula świszcząc przeleciała,
Plusnęła w wodę, — woda zasyczała.
Porwał się Konrad na znajome echo,
Oczy się jasną zaśmiały pociechą:
Jam znów pan morza, i nic się nie boję!«[347]
Dał znak, — poznali; z okrzykiem, weseli,
Spuszczają czółno, i żagle zwinęli.
»To Konrad! Konrad!« — ciżba na pokładzie.
Tłoczą się, patrzą, jak z dumną postacią
Wchodzi na okręt, stanął między bracią!...
Każdy go wita usty i oczyma,
Dłoń się ich ledwo od uścisku wstrzyma.
Wita nawzajem jakby wódz zwycięski;
Ścisnął Anzelma dłoń, i znowu czuje,
Że może walczyć, i że rozkazuje.
Umilkła radość, żal im niepomału,
Szli szukać zemsty, i gdyby wiedzieli,
Że dłoń kobiety spełniła, co chcieli,
Cześć jej królewską niosłaby gromada.
Mniej oni trudni, niż duma Konrada;
Łup albo zemsta na nieprzyjacielu,
Kryjąc uśmiechy, z podziwieniem w oku
Szepcą, i ku niej spoglądają z boku;
A ona, wyższa, niższa od płci swojéj,[349]
Milczy — i na dół spuściwszy źrenice,
Gęstą zasłonę nawlokła na lice;
Ręce na piersiach złożone z pokorą.[350]
Konrad bezpieczny, — w piersiach tych nie gorą
Serce kobiety tkliwem pozostało.
Pojął to Konrad, i czuł mimowoli
Wstręt dla jej zbrodni, lecz żal dla niedoli.
Co uczyniła, żadna łza nie zmaże,
Lecz już się stało! on karać niezdolny.
Wielka jej zbrodnia, lecz on przez nią wolny!
Ona dla niego poświęciła siebie,
Wszystko na ziemi, i wszystko swe w niebie!...
Skroń jej schylona od myśli głębokiej,
Bladość marmuru piękną twarz okrywa, —
I tylko jedna ta plama straszliwa,
Krew zabitego, co barwy nie mieni,
Ujął jej rękę: drżała, — już za późno!
Tak trwożna teraz, mogłaż być tak groźną?
Ścisnął jej rękę: drżała, — i dłoń jego
Osłabła; uczuł drżenie głosu swego.
Podniosła oczy z bojaźnią, z niewiarą,
Wzrok jej rozjaśniał, i jakby zemdlona
Nagle się w jego rzuciła ramiona.
Gdyby odepchnął, — on, jedna opieka, —
Pozwolił zostać; i gdyby nie ciemne
Przeczucia serca, straszne, choć tajemne,
Może w tej chwili ostatnia na ziemi
Cnota-by jego poszła za drugiemi.
Jedno tak pięknych ust pocałowanie!
Pierwsze, co płochość wykradła wierności;
Jedna nagroda tak wielkiej miłości![351]
Brzegi swej wyspy ujrzeli o zmroku.
U portu słychać zgiełk, wrzawę stłumioną,
Strażnicze ognie na swych miejscach płoną.
W zatoce szybkie ślizgają się łodzie,
Skacząc delfiny igrają po wodzie;
Brzmi dla nich wdzięcznie, zwiastowaniem brzega.
Pizy każdem świetle chcą dojrzeć postaci,
Każdy swej żony, kochanki lub braci!...
Ach! któż tak czuje wdzięk własnej ustroni,
Palą się światła wzdłuż całych wybrzeży,
Lecz Konrad światła nie widzi na wieży.
Dziwią się wszyscy, i patrzą, daremno:
W jednej Medory oknach tylko ciemno!
Może i teraz śćmiło się, nie zgasło!...
Rzucił się w łódkę: leniwo zbyt niosła,
Z niecierpliwością pogląda na wiosła.
Ach! on-by pragnął sokolemi pióry,
Słabną wioślarze; znużenie ich zoczył,[353]
Nie czeka dłużej, i w morze wyskoczył.
Łamie się z falą, dopłynął do brzegu,
I biegł, na chwilę nie zwalniając biegu.
Wszystko uśpione, wkoło ciemność głucha!
Puka, i głośno, echo się rozlega;
Nikt nie otwiera, i nikt nie przybiega.
Puka, lecz zcicha, bo dłoń jego drżąca,
Drzwi się otwarły, lecz przy nich nie ona,
Na której uścisk gotował ramiona!
A sługa milczy: on dwakroć próbował,
Dwakroć chciał spytać, i słów nie znajdował.
Z rąk mu wypadła i zgasła przy nodze.
Poszedł w ciemności, lampa tylko druga
Z głębi mrocznego kurytarza mruga.
Rozemknął izbę, — wszystko się odkryło,
Nie wyszedł, nie padł, nie płakał, — wzrok wlepił,[354]
Zimny dreszcz serce ścisnął, nie pokrzepił.
On patrzał, boleść wzrastała tajemnie;
Czuł, lecz pomyśleć nie śmiał, że daremnie!...
Śmierć ją jak dziecię do snu utuliła.
Zimny kwiat, tkwiący w jej zimniejszem ręku,[355]
Trzyma z ujęciem tak żywego wdzięku,
Że, zda się, żartem utaiła we śnie,[356]
Śnieżne powieki rzęsami długiemi
Ćmią, myśl się wzdryga na to, co pod niemi!...
Tam-to się naprzód pastwi śmierć niszcząca,
Gdy duszę z tronu światłości wytrąca
Choć blask ich jeszcze, jak w niej, usta krasi!
Zda się z uśmiechem zmordowane mile
Drzemią, nim znów się uśmiechną za chwilę!...
Lecz biała, lekka, przejrzysta zasłona[358]
Lecz włos jej długi, utrefiony, lśniący,
Martwo na śnieżnych ramionach leżący,
Co kiedyś w pasma rozwiany promienne[359]
Wonnością wiatry napawał wiosenne;
Ona umarła! — Maż on sam tu zostać?
Nie pytał o nic, — cóż nada pytanie?
Umarła, — widzi, wie, że nie powstanie.
Miłość lat młodych, nadzieja następnych,
Jedyna, którą między żyjącemi
Nie nienawidził, kochać mógł na ziemi:
Wszystko mu wzięte! — On zasłużył na to.
Ach! i tem srożej czuł boleść nad stratą:
Tam, kędy zbrodnia ni dojrzy, ni zajdzie.
Źli, dumni, cel swój co tu założyli,
Tracąc go, wszystko tracą w jednej chwili,
Choćby rzecz błahą, lecz wszystko, co mieli!
Niejedno czoło stoickie i oko
Maskują tylko ranę zbyt głęboką;
Niejedna rozpacz stroi się w uśmiechy,[360]
Aby daremnej nie żebrać pociechy
Któż z tych, co czują, wysłowi katusze,
Gdy chaos cierpień zwali się na duszę?
Gdy tysiąc myśli plącze się i miesza,
A wszystkie dręczą, żadna nie pociesza?
A ból ich ustom odbiera wymowę?...
Któż to wysłowi? Pod takiem brzemieniem[361]
Dusza Konrada łamie się z cierpieniem;
Aż, zda się, czułość straconej na świecie
Słabość to tylko, nie pociecha była:
Wydała boleść, ulgi nie sprawiła.
Nikt łez nie widział, i w tej nawet porze
Przy świadku z serca nie wyszłyby może.
Wyszedł, — pociechy ni szukał, ni żądał.
Czy słońce wejdzie, — ciemny mu blask słońca;
Czy noc zapadnie, — noc jego bez końca!
Niema ciemnoty, jak smutku pomroka,
Co na nic patrzeć nie chce, i unika,
I idzie w ciemność, ach! bez przewodnika!
Serce w nim było tkliwe: lecz skrzywdzone,
Strute zbyt wcześnie, zbyt długo drażnione,
Lecz jako rosy krople przeźroczyste
W głębi grot zimnych, niedostępnych słońcu,
Ścięły się skrzepły, skamieniały wkońcu
Grom kruszy skały: serce w nim jak skała,
W cieniu się skały jeden kwiat rozwijał!
Cień, groźny innym, jemu służył, sprzyja:
Nadeszła burza, — grom zniszczył od razu
Liliji piękność i wytrwałość głazu.
By jego życie, śmierć przypomnieć światu;
A strzaskanego głazu zimne szczątki
Leżą — już tylko grobowe pamiątki!...
Ranek, południe, — nie widać Konrada.
Poszli nakoniec. — Pusta była wieża,
Wódz znikł! Przebiegli wyspę i nadbrzeża.
Noc, — jego niema; szukali noc całą,
Imię Konrada echa zmordowało.
Próżno! Dzień nastał, — przy brzegu postrzegli
Zerwany łańcuch, gdzie barka stać zwykła.
Uszedł! — z nim piękna niewolnica znikła.[362]
»Ha! a więc w pogoń! wiatr ten sam, co wczora!«[363]
Minęło wiele tygodni, miesięcy;
Konrad nie wrócił, nie powróci więcéj!
Śladu ni wieści, gdzie swój żal tułaczy
Ukrył przed światem, lub zginął z rozpaczy.
Świetny grób wznieśli kochance Konrada;
Jemu nikt grobu, pomnika nie święci:[364]
Zostało tylko w długich lat pamięci
Imię Korsarza i powieść smucąca[365]
Że uczucie honoru, które jest cechą charakteru Konrada, nie wykracza z granic prawdopodobieństwa, mogłaby tego dowieść niejako następująca historyczna wiadomość o jednym amerykańskim rozbójniku morskim z r. 1814.
Czytelnicy nasi słyszeli bezwątpienia o wyprawie przeciwko rozbójnikom morskim w Barratarji; że jednak nie wszyscy mogą być dokładnie uwiadomieni o położeniu, historji i naturze tego zakładu, kładziemy tu następujące opowiadanie naocznego świadka, spodziewając się, że to dla wielu czytelników obojętnem nie będzie.
»Barratarja jest to zatoka, a raczej wąskie, długie ramię odnogi Meksykańskiej. Rozciąga się wzdłuż żyznego, lecz bardzo płaskiego kraju, i aż o milę tylko do rzeki Mississipi dochodzi, 15 mil poniżej miasta Nowego Orleanu. Zatoka ta dzieli się na niezliczone gałęzie, w których przed najściślejszem poszukiwaniem bezpiecznie ukryć się łatwo. Prócz tego ma jeszcze związek z trzema jeziorami, leżącemi na południowo zachodnim jej brzegu i łączącemi się z czwartem, także Barratarja zwanem, które przytyka do morza, i właśnie w miejscu zetknięcia się tworzy wyspę, z dwóch stron temże jeziorem, zresztą morzem oblaną. W roku 1811 wschodni i zachodni brzeg tej wyspy od strony lądu zostały umocnione warownią przez bandę zbójców morskich, pod dowództwem niejakiego Monsieur La Fitte, niegdyś kapitana w wojsku Napoleona. Banda ta po większej części składała się z tej klasy mieszkańców Luizjany, którzy uciekłszy z wyspy St. Domingo, podczas zamieszań tamże wynikłych, udali się byli naprzód na wyspę Kuba; lecz wnet z niej, z powodu wojny Francji z Hiszpanją, wygnani, przybyli nieproszeni do Zjednoczonych Stanów i prawie wszyscy w kraju Luizjany osiedli.
»Wyspa Barratarja leży pod 29 stopniem szerokości a 92 długości geograficznej i słynie zdrowem powietrzem i wielką obfitością ryb wszelkiego rodzaju. Naczelnik bandy, na wzór Karola Moora w tragedji Szyllera, obok wielu występków posiadał niektóre cnoty. W r. 1813 zuchwałość i łupiestwa jego hordy zwróciły na nią baczność wielkorządcy Luizjany, który, aby ją tem łatwiej mógł zniszczyć, pozbawiając wodza, ogłosił 500 dolarów nagrody za głowę Lafitta, znanego dobrze mieszkańcom Nowego Orleanu, jużto przez swoje z niemi związki, jużto z powodu, że był niegdyś w tem mieście sławnym nauczycielem sztuki fechtowania. Na to ogłoszenie wielkorządcy Lafitte odpowiedział wzajemnem, obiecującem 15.000 dolarów za głowę wielkorządcy. Ten naówczas wysłał oddział wojska z rozkazem zdobycia wyspy Lafitta, zniszczenia ogniem wszelkiej własności zbójców, i przywiedzenia ich samych do Nowego Orleanu. Oddział ten, pod dowództwem dawnego niegdyś wspólnika i najzaufańszego przyjaciela Lafitta, podstąpił pod samą wyspę od strony lądu, nie widząc żywej duszy, ani słysząc głosu ludzkiego. Lecz nagle usłyszano gwiznienie, podobne do hasła majtków, i cały oddział ujrzał się otoczonym przewyższającą siłą zbrojnych ludzi, którzy na niego z zasadzki wypadli. W tej okoliczności nowy Karol Moor rozwinął szlachetne rysy swego charakteru. Nietylko bowiem darował życie człowiekowi, który go zdradził, który na życie jego i na wszystko, co mu drogiem było, nastawał; lecz nadto ofiarował mu taką sumę pieniędzy, iż mu na przystojne aż do śmierci utrzymanie się wystarczyć mogła, i choć ją ów z pogardą odrzucił, bezpiecznie mu do Nowego Orleanu powrócić dozwolił. Wypadek ten i kilka podobnych przekonały, ze wyspa korsarzy od strony lądu niezdobytą była. Postanowiono więc uderzyć na nią od morza. Zrazu siła morska, przy tych brzegach będąca, nie była dostateczna do tego przedsięwzięcia i ze stratą przez Lafitta odpartą została. Lecz ściągnąwszy posiłki, ponowiono napad, który się nareszcie zupełnem zniszczeniem bandy korsarzów zakończył«. (Z Gazety Amerykańskiej).
W dykcjonarzu biograficznym Grangera, kontynuowanym przez Noblego, w życiu arcybiskupa Blackbourne znajduje się szczególne miejsce, które ponieważ ma niejaki związek z rzemiosłem bohatera mego poematu, nie mogę oprzeć się pokusie umieszczenia go tutaj:
»Jest coś tajemniczego w historji i w charakterze doktora Blackbourne. Pierwsza nigdy dokładnie znaną nie była; lecz biegały wieści, że był niegdyś korsarzem, i że jeden z jego braci w rzemiośle, powróciwszy do Anglji, rozpytywał się głośno o dawnym swoim towarzyszu Blackbourne, i nie chciał wierzyć, gdy mu powiedziano, że został arcybiskupem w Yorku. Ta wieść jednakże zdaje się być tylko bezzasadną potwarzą. Jako arcybiskup, postępował on zawsze z wielką roztropnością, i jako stróż dochodów diecezjalnych na powszechny szacunek zasłużył. Wprawdzie szeptano pokątnie, że zachowywał jeszcze wiele błędów młodości i że uwielbienie dla płci pięknej trzymało nie ostatnie miejsce w liście jego słabości. Lecz gdy, przy tylu oskarżeniach, o nic istotnie przekonanym nie był, wszystkie te wieści uważam tylko za skutek zawistnej złośliwości. Bo czyż podobna, aby rozbójnik morski mógł być tak uczonym człowiekiem, jakim bez zaprzeczenia był Blackbourne? On, który posiadał tak doskonałą znajomość pisarzów starożytnych, mianowicie tragików greckich, iż był w stanie czytać ich z równą łatwością jak Szekspira, musiał poświęcić wiele pracy nauce języków starożytnych, i mieć na to wiele czasu i dobrych nauczycieli. Jakoż niewątpliwie wiadomo, że odbierał nauki w Oksfordzie. Przyznawano mu powszechnie, że był bardzo w społeczeństwie przyjemnym, z czego nawet zrobiono przeciw niemu zarzut, mówiąc, że więcej serc niż dusz pozyskał«.
Niewolnik w państwach Lary, swobodny do woli,[367]
W połowie zapominał swej lennej niewoli.
Pan ich, niespodziewany, lecz niezapomniany,
Powrócił, — i weselem brzmią zamkowe ściany.
Gościnny płomień, w szersze roztoczon półkole,
Po szybach malowanych migocąc połyska.
Weseli goście gwarzą wokoło ogniska.
Lara znów się rozgościł na ojczystym dworze;
Gdy go ojciec odumarł, jeszcze nadto młody,
Pan swej woli, na życia ważył się przygody;
Smutne dziedzictwo władzy! a kto ją posiadał,
Nieraz własne swe serce z pokoju okradał.
Tysiąca błędnych ścieżek wiodących do zbrodni.
Właśnie gdy mu konieczną rada drugich była,
Już wrząca młodość Lary drugimi rządziła.
Małej wagi, z lat młodych jak, gdzie był, i kędy?
Choć krótkie jego były wędrówek przegony,
Dość długie, by był przez nie w połowie zgubiony!
Lara młodo porzucił swego ojca progi,
Lecz od chwili, pielgrzymi gdy wziął kij do drogi,
Zapomnieli odjazdu, wspominać przestali.
Ojciec Lary był prochem, — jeden wasal trzyma,
I to wszystko, co wiedział, że pana tu niéma![369]
Cały zamek zapomniał o Lary imieniu,
A ta, którą był poznał, pokochał na żonę...
Inny mąż już pocieszał Lary narzeczonę.
Młody o nim zapomniał, stary już był w grobie,
A dziedzic niecierpliwy rozmawiał sam w sobie:
I wzdychał do żałoby, której nosić nie mógł.
W części zamku, gdzie Lara miał komnaty swoje,[370]
Z posępnym wdziękiem ściany poubierał w zbroje.
Lecz jednej zbroi niema, — stąd go zawiść pali,
Lara przybył — i wasal pańską twarz ogląda;
Skąd? nikt nie wie, — dlaczego? nikt śledzić nie żąda.
Po skończonych witaniach każdy się zdumiewał,
Nie, że przybył, lecz czemu dotąd nie przybywał?
Cudzoziemskiej postaci, — twarz dziecinna, blada.[371]
Lata lecą i równą pędzą czas pogonią
Tym, co siedzą, i dla tych, co po świecie gonią;
Lecz z krajów zagranicznych brak wieści zapasu[372]
Widzą go i poznają, lecz wszakże złudzeniem
Teraźniejszość być sądzą, a przeszłość marzeniem.
On żyje, choć sterany trudami i latem,[373]
Jeszcze męskością wieku słynąć mógł przed światem.
Różnym losem zwikłane w zagadkach się kryły;
Gdy znudzona wieściami czujna zawiść drzémie,[374]
Sprostać sławie ojczystej mogło Lary imię.
Z dumną duszą w młodości, wszakże jego grzechy,
A dla tych, jeśli w zbrodni nie płużył z kolei,
Wymodlić rozgrzeszenie mógł nie bez nadziei.
Jakkolwiekbądź, widz bystry łacno odgadywał,
Jakim dziś jest, — że nie jest tem, czem kiedyś bywał.
Ślad przeszłych namiętności; niedbałość pochwały,
Zimna postać, chód pewny, — gdy oczyma ciskał,
Dumą, lecz już nie ogniem lat młodzieńczych błyskał.
Wzrokiem bystrym, któremu żaden wzrok nie sprostał,
I szczypiąca języka lekkość, jaką bawił,
To żądło serca, które wprzódy świat zakrwawił, —
Co zwykle, grając humor wesela udany,
Rani tych, co nie radzi przyznać się do rany.
Czegoby głos nie wybrzmiał, oko nie wykryło.
Honory, sława, miłość, cel społeczny ludzi,
Jaki niewielu zgoni, w wielu żądze budzi: —
Zda się że z piersi swojej wszystkie wygnał szały,
I jakieś czucie, czego usta nie wyrażą,
Czasami przełyskało nad wybladłą twarzą,
Zapytań o przeszłości słuchać nie ochotny,
O krajach, ziemiach, które przebłądził samotny,
Nic nie mówił, jakgdyby na to słów żałował.
Wszakże czasem, być może skutkiem nieuwagi,[375]
Rozpowiadał podróżne dzieje małej wagi.
Lecz gdy drugich ciekawość ostrzyła ta mowa,
Zbyt śledczo badających skroś okiem przenikał,
Wnet mu czoło ciemniało i usta zamykał.
Choć przyjazd Lary żywej radości nie budzi,
Przecie żądanym gościem był dla ciżby ludzi.
Wiązał się ze wszystkimi magnatami kraju.
Czasem licznił ich tłumne uczty i zabawy,[376]
I widział ich uśmiechy i nudzące wrzawy; —
Tylko widział, bo Lara sercem nie podziela
Lara za tem nie goni, za czem wszyscy gonią,
Zwodzeni nadziejami, męczeni pogonią;
Za nic miał ziemskie zyski, honory, urzędy,
Gminną zawiść, rywali i piękności względy.
Nudził z ludźmi, — samotność była mu żywiołem.[377]
W nim jakaś myśl szydząca wygląda oczyma,
Co karci śmiałą płochość i zdaleka trzyma.
Bojaźliwsze stworzenia z trwogą nań patrzały, —
Drudzy, mędrsi, łaskawiej o Larze mówili,
Niż postać wyrażała, lepszym go sądzili.
To rzecz dziwna! w młodości cały czynny, żywy,
Polujący rozkosze, do walk nie leniwy;
Niebezpieczeństwo grobu, obiecane raje,
Naprzemiany doświadczał! W nadziejach bez skutku
Szukał nagrody w samej radości lub smutku.
Gardzący gminną miarą rozkoszy, cierpienia,
Burzą serca i duszy wstrząsany pospołu,
Z wzgardą patrzał na burze słabszego żywiołu;
Często w niebo posyłał zachwycone oko,
I pytał, czy Wszechmocny mieszka tam, wysoko!
Jakże Lara się zbudził z tak marzących szałów?
Sam nie mówił, lecz z duszą zbudzony wylękłą,
Musiał kląć zwiędłe serce, że dotąd nie pękło.
Książki, bo wprzódy żywą księgą był mu człowiek,
A często, jak zamkowi słudzy mówią sami,
Zamykał się od ludzi nocami i dniami,
I nieraz wielkim krokiem, kiedy wszystko spało,
Po ciemnych kurytarzach błąka się noc całą,
Żałobny na podłogę rzucał cień ze ściany.
Czasem była słyszana północna rozmowa,
Lecz w niej był głos nie Lary i nie ziemskie słowa.
Ci coś słyszą, ci widzą, jedni z drugich szydzą,
Poco swój wzrok tak często w trupią czaszkę wraża,
Gdzieś świeżo wykradzioną z trumny lub cmentarza?[380]
Która wciąż przy otwartej jego książce leży
I patrzącym, prócz Lary, włos na głowie jeży.
Czemu gości nie sprasza, muzyki nie słucha?
Wszystko to źle w nim widzą! — co ma pan ze sługą?[381]
Gdzie obraza? — lecz powieść byłaby przydługą,
Gdyby chcieli, coś wiedzieć mogli... Tak, za stołem
Noc była, — strumień Lary szumi po ogrodzie,[382]
Gwiazdy patrzają w strumień i kąpią się w wodzie.
Tak cicho! żadnej fali, zda się, wiatr nie wzruszy,
A przecież upływają, jak szczęśliwość z duszy.
Naokoło z traw, z liści nocne rosy piją.
Bieg dzierzgany krzewami, najpiękniejszym kwiatem,
Na jakich pszczoła lubi bankietować latem;
Takie dzieckiem Dyjana wplatała w swój wianek,
Tak strumień wciąż ubrany, schodząc ku dolinie,
W lśniących skrętach, zakrętach, jak wąż jaki płynie.
A tak cicho, spokojnie na ziemi i w niebie,
Że nie zadrżałbyś, gdyby sam duch spotkał ciebie,
Przechadzki w takiem miejscu, ach i w takiej nocy!
Taką chwilę, noc taką, Bóg dla dobrych sprawił —
Tak Lara myślił w duchu, dłużej tam nie bawił,
I ku bramie zamkowej zwracał krok powolny;
W nim pamięć dni minionych budzi myśl marząca,
Nieba więcej słoneczne, mniej zamglone słońca,[384]
Noce, serca piękniejsze, co kochał namiętnie,
A teraz... dziś-by Lara patrzał obojętnie,
Lecz noc piękna dziś z takiej urąga się duszy.
Lara powrócił w swoje samotne mieszkanie,
Za nim cień jego wielki przemknął wzdłuż po ścianie,
Na której malowane wciąż jeden za drugim
Cnota, zbrodnia, niesława przemieszana z chwałą,
To wszystko, co nam po nich z ich życia zostało,
Przytem ciemne podania, nagrobne kolumny,
Kryjące ich popioły, ich słabości trumny,
Którą w późną potomność brzmi ich żywot cały;
Gdzie historyja zwykle swoje pióro łamie,
Kłamstwo ubiera w prawdę, i jak prawda kłamie.
Lara chodził i marzył; tylko światłość blada
Oświecając gotyckie sklepienia i szyby,
Na których święci klęczą i modlą się niby.
Kształty ich w fantastyczne przechodzą postaci:
Żyją, lecz każdy z twarzy barwę życia traci.
I szeroko rozwiane, migające pióra,
Ich postać strojąc w całą okropność mogiły,
Jako godła upiora straszliwie świeciły.
Już północ; wszystko spało, — stojąc gdzieś na boku,
Słyszysz! czy kto wybija drzwi z Lary mieszkania:[386]
Łoskot, dźwięk, krzyk, i za nim straszliwe wołania,
Znów jęk głośny, przeciągły, to znów cicho, głucho.
Czy to echo zbudziło ich zaspałe ucho?
Bez tchu, gdzie jęk ich wzywał, na pomoc lecieli.
Z rapierami bez pochew, z pochodniami w ręku
Przychodzą, wytężają ucho na głos jęku.
Zimny jak marmur, blady jak światło księżyca,
Lara, pan ich, jak długi leży na podłodze, —
Przy nim pałasz dobyty w nadzwyczajnej trwodze.
Dość silny, — choć go nagłe domęczyły bole,[387]
Jeszcze wzgarda brwi Lary marszczyła na czole.
Na ustach jego żyje jakaś chęć zabicia,
Jakaś klątwa zranionej dumy, i w połowie
Widna groźba, przed chwilą co skonała w słowie.
Oko jemu ściemniało, — lecz jeszcze uderza
Służba chwyta z podłogi i podnosi Larę.
Czy słyszycie? — oddycha przemówił słów parę,
I rumieniec twarz, usta sine zarumienia.
Oczy patrzą mu dziko; iskrzą się spojrzenia;
Brzmią z ust Lary: w nich, zda się, nie ojczysta mowa.
Ci, co słyszą, poznają głos nie swojej ziemi,
I rzeczywiście były te słowa obcemi.
Pocóż niemi przemawia Lara na swym dworze,
Wtem paź Lary przychodzi, — i paź jeden umiał
Pojąć pana i słów tych całą treść zrozumiał,
Choć, coby w drugiej mowie mogły one znaczyć,
Ni Lara chciałby wyznać, ani on tłómaczyć.
Stali, paź nań poglądał, przechylił mu czoło,
I swym własnym językiem Larze odpowiada;
Lara dźwięków tej mowy pilnem uchem bada:
Ta mowa łagodziła okropność marzenia,
Ach! kiedy rzeczywista męczy nas katusza,
Czyż idealnych cierpień potrzebuje dusza?
Cobądź marzył w gorączce, lub widział oczyma,
Wszystko to, jak zaklęte, na dnie serca trzyma.
Ni księdza, ni lekarza rady się nie stara.
I znów ten sam, jak zwykle, w ruchach i w rozmowie,
Ni mniej zimny w uśmiechu, ni mniej skąpy w słowie,
Ni więcej zamyślony, — choć noc nadchodząca
Śledzenia gminnych oczu uchodzi ta zmiana,
Wasale nic nie zgadną z twarzy swego pana.
Przytem sami wylękli od tej strasznej nocy,
Poosobno na zamek chodzić nie są w mocy;
Ściskając się i blednąc za lada hałasem.
Szum chorągwi na baszcie, okna, drzwi skrzypiące,
Głośne echo podłogi, obicia wiejące,[391]
Wielki cień drzew, co zamek wokoło obiegły,
Co słyszą, widzą, wszystko mnoży przestrach nowy,
Zwłaszcza gdy zmrok zaczyna czernić mur zamkowy.
Czcza chęć! druga noc taka nie przyszła po chęci,
Lub sam Lara grał tylko pozór niepamięci;
Czy mu pamięć zwietrzała z zdrowszemi zmysłami?
Czy im kłamał niepamięć tej pamiętnej pory,
Tych marzeń gorączkowych jego duszy choréj?
Byłże to sen? czy była własna jego mowa,
Byłże to własny Lary ów wzrok obłąkany,
Kłócący sen wasali krzyk i jęk słyszany?
I serce, co do walki z własnym bólem staje,
Aż walką spracowane wkońcu bić przestaje?
Gdy ci, co je widzieli, dziś drżą od wspomnienia?
Czy tem ciągłem milczeniem sam Lara próbował
Uwięzłą pamięć w słowach, jakie radby chował
W trawiącej go skrytości, co serce przejada,
Lara jedno i drugie krył, zamykał ściśléj, —
Gminny wzrok nie wypatrzy ziarna wszystkich myśli,
Na jakie często niema głosu w żywej mowie:
Jeśli się wyrażają, to ledwie w połowie.
Ci go lubią, szukają, drudzy się go boją.
Dziwne zdania o Lary tajemniczym losie
W pochwałach lub naganach krążą w ludzkim głosie:
Jego skrytość podaje treść bajania drugim,
Czem on jest, czem był kiedyś? radzi wiedzieć przecie,
Co to za nieznajomy chodzi po ich świecie?
Wróg, nieprzyjaciel ludzi, — wszakże na tej ziemi
Czasem wesół ucztował, śmiał się z wesołemi.
W wesołości miał jakiś pozór pośmiewiska.
Nie był to uśmiech, w którym świt wesela dnieje,
Co całą twarz oświeci i oczy rozśmieje.
Wszakże czasem uderzał słodyczą spojrzenia,
Lecz jeśli jaką słabość drugim okazował,
Jak niegodną swej dumy zaraz ją strofował.
Wątpliwych zdań o sobie gardząc odkupieniem,[393]
Wymykał się sam sobie, dręczył się myśleniem.
Które niegdyś czułością z pokoju okradał;[394]
I duszę zmuszał gonić nienawiści cele,
Za to tylko, że niegdyś kochała za wiele.
W nim samym jest na wszystko jakaś wzgarda żywa,
Cudzoziemiec w tym świecie, z nikim się nie brata,
Zbłąkany duch, strącony aż z drugiego świata,
Twór dzikich wyobrażeń, co tworzyć przywyka
Naumyślnie nieszczęścia, którym sam umyka.
Pół rozkoszą, pół smutkiem haracz ich pamięci.
Z większem czuciem miłości od żyjących wielu,[396]
Zacność ludzi za nadto może miał na celu;
Jego sny często prawdę za piękniejszą brały,
Na pogoni widziadeł lata mu schodziły,
Do lepszych skłonne celów własne trwonił siły.
Namiętne burze duszy, ogniste marzenia,
Co na młodość wywarły cały szał zniszczenia, —
A sam ich przypomnieniem dręczył się i bawił.
Lecz dumny, od skarżenia siebie będąc zdala,
Swój błąd i podział wstydu na naturę zwala;[398]
A w cielesnej powłoce, jaką śmierć nam kruszy,
Tak dobre i złe biorąc za jedno, powoli
Z dziejami przeznaczenia zmieszał dzieje woli.
Wyższy nad samolubstwo gminnego człowieka,
Swego dobra dla drugich czasem się wyrzeka.
Raczej przez dziwne myśli zwichnienie, zepsucie,
Czem wciąż tajemną dumę duszy swej sposobił
Robić to, co niewielu, — coby nikt nie zrobił.
I taż skłonność, gdy w żyłach krew gorętsza wrzała,
I stąd wyżej się wznosił, albo niżej spadał
Ludzi, z którymi wspólny dar życia posiadał.
Wszystko, co żyje, żądze w nim rozdziału budzi,[399]
Dobrem czy złem, by tylko różnił się od ludzi.
Zamknęła się w świat własny, zdaleka od ziemi.
Wszystko zimno przechodząc, co po ziemi chodzi,[400]
W nim krew coraz to więcej ziębi się i chłodzi;
Szczęśliwszy! gdy w nim nigdy zbrodnią nie paliła,[401]
Wprawdzie napozór z ludźmi chodzi ich drogami,
Robi, co drudzy robią, mówi ich słowami.
Ni szał jemu rozumu więzi w swe okowy,
Jego szaleństwo było serca, lecz nie głowy,
Myśli bijących w oczy słowem nie wyraża.
Przy całej tajemniczej, ziębiącej postaci,
Pozornej wesołości Lara nic nie traci.
On zna sztukę, gdy nie był to dar przyrodzenia,
I ci, co jego widzą, niedarmo widzieli,
I raz widząc, już o nim wciąż-by pytać chcieli.
A ci, do których mówił, rozmową ujęci,
Wszystkie słowa rozmowy mają na pamięci.
On gwałtem obejmował za duszę słuchacza:
W niej za pierwszem spotkaniem, cobądź z dwojga zyskał:
Miłość albo nienawiść, swój obraz wyciskał,
Choć krótko przyjaźń, litość lub jej wstręt podziela,
Ktokolwiek jego duszę bliżej zbadać żąda,
Jak naprzekór w badacza duszę sam zagląda.
Ciągle myśli przytomny, w piersi drugich ludzi
Musowy, mimowolny wzgląd na siebie budzi;
Ten nadaremnie będzie wołał — zapomnienia!
Brzmi uczta, ciągle płyną przez zamkowe bramy
Dumne krwią i bogactwem rycerze i damy.
Wkońcu gość pożądany, pan szerokiej ziemi,
Tysiąc świateł, pochodni na zamku się pali,
Wszyscy goście wesoło ucztują po sali;
W tańcu orszak piękności zwinnym, lekkim ruchem,
Wdzięku i harmoniji wiąże się łańcuchem.
Co się łączą, zbiegają w tanecznym przegonie!
Jest to widok, co może zgładzić troskę z twarzy, —
Patrząc, starość z uśmiechem młode lata marzy,
I młodość zapomina, że swój wiek uroni.
I Lara wpół wesoły wzrok na wszystko trzyma,
Każdą piękność pośledza pilnemi oczyma,
Jak ta, lekkim poskokiem w tańcu latająca,
Nawet echa nie budząc, podłogi potrąca.
Ręce na pierś skrzyżował — i poglądał daléj.
Ni uważał, jak ktoś go trzymał wciąż na oku,
Że nie połknąłby Lara tak śledczego wzroku.
Wtem spostrzegł: — był to jakiś nieznajomy człowiek,
Cudzoziemiec z postaci, stojący od ściany,[405]
Wciąż aż dotąd na Larę patrzał niewidziany.
Wkońcu z sobą wzajemne spotkali spojrzenia
Natrętnej ciekawości, niemego zdziwienia,
Jakby wzgardzał spojrzeniem cudzego człowieka.
Cudzoziemca od głowy aż do stóp rozmierza,
Spojrzał mu oko w oko — i wzrokiem uderza.
»To on!« — na całe gardło cudzoziemiec woła, —
»To on!« — »Kto on?« wtórzony głos po sali głuszy,
Dalej, bliżej, aż obił się o Lary uszy
Tak dziko, że niewielu z tłumu było w stanie[408]
Ukryć przestrach powszechny, powszechne zmieszanie.
Zrazu błysło, wnet zmierzchło w nieruchomym wzroku;
Na tłumy obojętnie pogląda z wysoka;
Ale wciąż cudzoziemiec nie spuszcza go z oka,
I poskoczywszy bliżej, z urąganiem pytał:
To za wiele, i darmo ukryć się sam stara,
Tak widnego szyderstwa nie mógł ścierpieć Lara.
Z wrokiem pewnym, choć w ruchach, w mowie zimny cały
Więcej łagodnie męski, niż gorąco śmiały,
Na imię jest mi Lara! — gdy dasz poznać twoje,
Mam gotowe żelazo, co słuszność domierzy,
Za odpowiedź dworności podobnych rycerzy.
Jam Lara! dalszych badań oszczędzaj mi, proszę;
— »Ty pytań nie unikasz! — Jest jedno pytanie, —
Choć uchem stronisz, w sercu masz odpowiedź na nie.
Ty mnie zwiesz nieznajomym! Spójrz i wpatrz się we mnie,
Przynajmniej twoja pamięć dana niedaremnie,
A zapomnienia nawet wieczność ci zakaże«.
Lara po nieznajomym pociągnął oczyma,
Lecz w tych oczach wyrazu, żadnej myśli niéma.
Nie raczył odpowiedzieć obojętnym wzrokiem,
Poprzed tłumem przechodząc, ku drzwiom sali kroczył,
Ale wtem nieznajomy drogę mu zaskoczył.
— »Słowo! stój i odpowiedz mi zaraz, któremu[409]
Byłbyś równy, jeśli masz równą zacność jemu.
Gdy ja kłamię, — wszak łatwo zabić kłamne słowa.
Czem byłeś, jesteś? spojrzyj sam w siebie, — na nowo
Kłam drugim swe uśmiechy, lecz nie wstrząsaj głową.
Ty sam, którego czyny!...« — »Czem ja jestem, byłem?...
Nie słucham dłużej! — drudzy, których nowość pieści,
Mogą dosłuchać końca cudownej powieści,
Jaką im bezwątpienia język twój dopowie,
A którąś dla mnie zaczął w tak zalotnej mowie.
Cześć moja Otonowi, a wzgarda dla niego!«
I wtem Oton im przerwał, omawiając zdala:
»Cokolwiekbądź was obu do gniewu zapala,
Nie czas, miejsce po temu, by ucztę spokojną
Jeśli baron Ezzelin ciskane potwarze
Dowieść i udowodnić chce hrabiemu Larze, —
Jutro, tu lub gdziekolwiek, rano, z wschodem słońca,
Czekam was obu, życząc waszych sporów końca.
Chociaż i hrabia Lara swe lata młodzieńcze
Spędził w dalekich krajach, z nich jak obcy wrócił,
Lecz Lara od swych przodków krwi się nie odrzucił
I nie zechce sam przeczyć sławie swego domu,
— »Jutro! — odrzekł Ezzelin, — dobrze, jutro razem
Będziem siebie doświadczać słowem i żelazem.
Ja w zakład życie daję, że mój miecz w potrzebie
Poświadczy słowa moje, tak jak chcę być w niebie!«
I w oderwaniu myśli duszę swą zagłębił.
Tymczasem wszyscy goście zebrani na sali
Słowami i oczyma na Larę rzucali.
On milczał, — zda się, jakby myślą i powieką
Ta niedbałość na wszystko, wszystkiego niechcenie,
Niestety! zdradza czegoś silne przypomnienie.
»Jutro! — tak, jutro«. Lara tylko dwa te słowa
Wyrzekł, i na nich cała skończyła się mowa.
Ani w oczach zaiskrzył gniewu błyskawicą.
Ale w tych słowach brzmiała jakaś myśl niezłomna,
Ważenie się na wszystko i śmiałość przytomna.
Płaszcz na siebie narzucił, zlekka głową skinął,
Lecz przechodząc, z uśmiechem spotkał mars barona,
W czem była ni wesołość, ni duma gwałcona,
Co się zgina, gdy siebie długą walką zmoże,
Do pogardy wściekłości, której skryć nie może.
Wszystkiego, co mógł zrobić, wytrwać dla katuszy.
Maż-li to być spokojność i ta cisza cnoty?
Lub zbrodnia zestarzała z rozpacznej zgryzoty?
Niestety! często obie człowiek w dobrej wierze
Z czynów, i z czynów tylko szukaj prawdy klucza,[412]
Co serce nieznajome czytać nas poucza.
Lara skinął na pazia — i paź w okamgnieniu
Zbiegł, posłuszny pańskiemu słowu lub skinieniu,
Gdzie dusza rośnie, gore pod gorętszem słońcem.
On dla Lary porzucił rodzinne zagrody,
Cierpliwy w służbie, cichy, choć jeszcze tak młody.
Jak pan jego milczący, wiarą swą u świata
Choć mowa kraju Lary nie obca dla ucha,
Paź w niej pańskich rozkazów mniej ochotnie słucha.[413]
Lecz wnet nogi uskrzydlał ochotniejszy cały,
Kiedy słowa rodzinne z ust Lary zabrzmiały.
Ich echa nieprzytomne budzi w pazia uchu.[414]
Nieraz mu przypomina dźwięk rodzinnej mowy,
Dawne przyjaciół, krewnych, rodziców rozmowy;
Dziś to wszystko! swych wszystkich związków, swojej wiary
Paź prócz pana nikogo nie widział na ziemi, —
Co za dziw, że mu wierniej służył przed drugiemi.[415]
Sam kształtny, smukły, — z czoła barwa płci bijąca,[416]
Przypalona promieniem ojczystego słońca;
Gdzie często niewołany rumieniec się kwieci.
Lecz nie był to rumieniec, jakim zdrowie darzy,
Gdy całą serca barwę maluje na twarzy;
To raczej skrytej troski róża chorowita,
Dziki połysk spojrzenia, wzięły gdzieś wysoko,
Wciąż elektryczną myślą oświecał mu oko.
Wszakże bijącą czarność swych powiek czasami
Łagodził i ocieniał długiemi rzęsami.
Raczej tęsknota, jakiej niktby nie podzielił.
Jego żadne zabawy nie wyciągną w pole,
Gry, zalecanki chłopców i paziów swawole.
Lecz czasem radby, z Lary nie zdjąwszy spojrzenia,
Gdy się z zamku wychylał, rad chodził samotny,
Zwięzły w swych odpowiedziach, pytać nie ochotny;
Jego przechadzką lasy, zabawą czytanie,
Darniowy brzeg strumienia stawał za posłanie.
Od wszystkiego, co łechce wzrok i myśl człowieka;
Żadnych darów od ziemi nie przyjąć z powicia,
Prócz jednego gorzkiego daru; — oprócz życia!
Jeśli mógł sercem przylgnąć — to tylko do Lary,
Jego troska, chęć pańską lubiąca pośledzać,
Wprzód nim w słowach zabrzmiała, zwykła ją uprzedzać.
Lecz w tem, co robił, była jakaś duma mała,
Jakaś myśl, coby groźby ścierpieć nie umiała.
Czynem tylko jej służył, twarzą rozkazywał.
Jeśli pańskie rozkazy wypełniał z ochotą,[418]
Łatwo zgadnąć, że Larze służył nie za złoto.
Lekką służby powinność pan na pazia wkłada,
Stroić lutnię, lub z panem w chwili wolnych wczasów
Ślepić wzrok nad księgami starożytnych czasów.
Lecz sam nigdy nie licznił domowników tłumy, —
Wszakże im znać nie dawał ni wzgardy, ni dumy.
Że sercem lgnąć nie umiał do służalców trzody.
Jakibądź stan, ród pazia, mógł się sercem zbliżyć,
Duszą zgiąć się do Lary, nie do nich się zniżyć!
Mógł mieć przeszłość szczęśliwszą, żyć w lepszym orszaku:
A tak niewieścio białe, że przy wdzięku lica
Podobieństwem płci drugiej uderza, zachwyca.
Lecz z ubioru, ze wzroku, co sam udać żąda,[420]
Więcej dziko niż oko piękności wygląda.[421]
Więcej krajom gorącym, niż jemu przystoi;
Wprawdzie nigdy z ust pazia gniewami nie wrzała,
Lecz jego własna postać zgadnąć ją kazała.
Paź miał Kaled na imię, choć rozgłos wieść rzucił,
Bo czasami to imię, choć go zbliska słucha,
Niesłyszane, jak obce, wpadało do ucha.
Czasem nagle się zrywał, jakby mimo chęci
Dźwięku tego imienia szukał po pamięci.
Co mu słuch, wzrok i serce więził swemi czary.
Kaled rzucił oczyma wzdłuż biesiadnej sali,
Spostrzegł nagłe zmieszanie i gniewem się pali.
I gdy tłum wkoło pazia zdaleka i zbliska
Jak mógł ścierpieć spokojnie Lara dumny, hardy,
Pogróżki cudzoziemca i szyderstwo wzgardy? —
Twarz młodego Kaleda naprzemian się mieni,
To mu usta sinieją, lice się czerwieni,
Kropla chorego serca, wilgoć chorowita,
Co wschodzi, gdy upada czynna pierś człowieka,
Pod myślami, od których rozwaga ucieka.
Są rzeczy, które musim lęgnąć, marzyć w głowie,
Lecz cobądź Kaled dumał, coś takiego było,
Co mu usta zamknęło i czoło ściemniło.
Właśnie na Ezzelina poglądał z uboczy,
Gdy mu Lara, przechodząc, rzucił śmiechem w oczy.
Jakby poznał, rozwiązał śmiechu tajemnicę.
Pamięcią w pańskiej woli, zda się, czytał z trwogą
To, czego drudzy w Larze wyczytać nie mogą.
Skoczył naprzód, — paź z panem ucztę pożegnali,
Każdy wraził wzrok w Larę z czujnością niemałą;
Wszystko tak swe uczucia z tą sceną zmieszało,
Że gdy cień jego długi przemykał wzdłuż sieni,[425]
W świetle lampy ze stropu bijących promieni, —
Za prawdę brali widmo czarnego marzenia.
W każdej trwodze rojonej jest bojaźń prawdziwa,
Bo zwykle, co najgorsze, bliższe prawdy bywa!
Wszyscy goście odeszli, Ezzelin z natłoku
Poco dłużej miał bawić, gdy uczta skończona?
Wkońcu ręki ściśnieniem pożegnał Otona.[426]
Wszystkich noc nadchodząca do spoczynku skłania,
Każdy się rad wykrada na senne posłania,
Gdzie smutek wzdycha do snu — i zasnąć nie może,
A człowiek dniem zmęczony, rad ze snu przybycia,
Cofa się w to rozkoszne zapomnienie życia.
Tam drzemią gorączkowe nadzieje miłości,
Nad oczyma ich wieje skrzydło niepamięci,
I byt kona pod godłem grobowej pieczęci.
Dla snu łoża któż nada jakie lepsze imię?
Mogiła, cmentarz nocy, gdzie świat cały drzémie.
W puch tonie i w niemocy nagiej śpi szczęśliwie.
Tak ludzie snu oddechem na chwilę weseli,
By walczyć z trwogą śmierci, budzą się z pościeli.
Choć każdy dzień im nowe oświeca cierpienia,[427]
Noc pierzcha, mgły poranne, wkoło gór wiejące,
Topią się w dziennym blasku, i świat budzi słońce.
Ciągle jutrem powiększa swoję przeszłość człowiek,
Choć już ostatni świeci dzień dla jego powiek.
Na niebie i na ziemi tyle światła, życia!
Kwiaty na błoniach, ciepło w słonecznym promieniu,
Wiatr w powietrzu i napój rzeźwiący w strumieniu.
Człowieku! wpatrz w jej wdzięki swoich oczu dwoje
Póki możesz, poglądaj żywemi oczyma;
Jutro przyjdzie, lecz może tobie jutra niéa.
I sam naucz się płakać na swoim pogrzebie,[428]
Jednej łzy nie zasłużysz u ziemi i w niebie,
Nie więcej chmur się zbierze, silniejsza ulewa,
Nie więcej jak zwyczajnie, spadnie liści z drzewa.
Dla jednych gadów ucztę twoje sprawią zwłoki,
Nim je ziemia rozrobi w swoje żyzne soki.
Zwołani przez Otona rycerze czekali.
Właśnie w zamku godzinę wybiły zegary,
Która miała rozstrzygnąć śmierć lub życie Lary,
W niej Ezzelin miał zeznać, co mógł o nim wiedzieć,
Swoję wiarę dał w zakład, i Lara przyrzeka
Spotkać go tutaj w oczach nieba i człowieka.
Gdzież on jest? kto miał drugim prawd powiedzieć tyle, —[429]
Nie zniosą, by miał zwłoką spóźnić aby chwilę.
Postać jego spokojna i zimno cierpliwa.
Gdzie Ezzelin? czy taka jego słowność była?
Szmer powstał, i Otona twarz się zasępiła.
— »Ja znam mojego druha! wiarę ma na względzie,
Jego dachy błyszczące na dolinie stoją
Pomiędzy włością Lary a dzielnicą moją.
Gość taki zawsze zaszczyt robił w moim domu,
I mnie baron Ezzelin nie przyczyni sromu,[430]
Lub mu rycerską plamę sam krwią własną zmyję«.
Wtem Lara głos mu przerwał: — »Rano, z wschodem słońca,[431]
Jak kazałeś, przychodzę dosłuchać do końca
Powieści cudzoziemca, jaką wczora prawił,
Widać zmysły niezdrowe w słowach go uwiodły,
Lub, co gorsza, wróg z niego nieszlachetny, podły.
Ja go nie znam... on może znał mię w krajach... kędy...
Lecz poco nam te słowa jałowej gawędy;
Dowiedź mi jego wartość ostrzem swego miecza«.
Dumny Oton na ziemię rękawiczkę cisnął,
Sczerwienił się — i nagim mieczem z pochwy błysnął.
»Rad cię chwytam za słowo ostatnie, albowiem
Niezmieniony na twarzy, choć gniew był w ich obu,
Choć niemniej bliski swego, jak drugiego grobu, —
Z ręką, którą pokazał od szabli ujęcia,
Że równie do odbicia wprawna, jak do cięcia, —
Lara pociągnął miecza, — i zwarli się oba.
Nadarmo ich ściskają i wołają w tłumie,
Nikt wściekłości Otona oprzeć się nie umie;
Jeszcze sam, jak na wzgardę, te słowa powiada:
Niedługa była walka — próżny, ślepy, wściekły
Oton, w pierś szablą cięty, upadł krwią ociekły.[432]
Lara, zręcznem podejściem podciąwszy mu nogę,
Zranionego Otona rzucił na podłogę:
Już odtąd ze skrwawionej nie powstał podłogi.
Lara pali się w gniewie i twarz jego cała
W swojej szatańskiej barwie na węgiel sczerniała.
I wścieklej blaskiem miecza okrążył go wkoło,
Całej sztuki szermierstwa doświadcza niezwłocznie,
Kryty wstręt jego serca budzi się widocznie.
A tak zapamiętale z wroga się urąga,[433]
Że gdy go tłum zbliżony za ramię odciąga,
Co przez litość odciągnąć, oderwać go chcieli.
Po chwili ich zamiaru niechętny się ima,
Lecz na niego wciąż patrzy takiemi oczyma,
Jakby walka bez skutku jakiś wstręt w nim sprawia,
Jakby w ranę śledzącą zaglądał powieką,
Jak ofiarę do grobu zbliżyła daleko?
Rzeźwią, niosą Otona — i lekarz zamkowy
Zakazuje mu wszelkich pytań i rozmowy.
Lara, tłumem gardzący, szedł za nimi w dali;
Po walce ze zwycięską palmą zapaśnika[434]
W dumnem milczeniu zwolna ku drzwiom się pomyka.
Dosiadł konia i drogą jak strzała puszczona
Lecz gdzie był ów meteor nocy, który sennym
Oczom przegraża, aby zniknął z blaskiem dziennym?
Gdzie Ezzelin? Czy przyszedł, poszedł — i nie wrócił,
Aby sam żadnych śladów za sobą nie rzucił?
Rzucił zamek Otona, — droga prosta, bita,
Nie mógł zbłądzić, a przytem bliskie miał mieszkanie;
Przecie zbłądził; — i ledwo dniało na świtanie,
Zaczęto śledzić, — goniec za nim w trop wysłany,
Zamek pusty, nieczynny stoi koń przy żłobie,
Giermki płaczą po panu i chodzą w żałobie.
Ci rozbiegli się szukać po drodze, za drogą,
Krwawych znaków morderstwa — i znaleźć nie mogą.
Płaszcz pański poszarpany, ni wyrwane włosy.
Wciąż po błoniach powiewa niezdeptana trawa,
Ani śladu, czy była jaka walka krwawa.
Ni palce czyjej ręki, gdy krew tryska z żyły,
Gdy ręka nawpół trupia, słaba do obrony,
Cały gniew swój wywiera na trawnik zielony.
Takie znaki być muszą, kto gdzie krew przeleje, —
Lecz tych niema; zostały wątpliwe nadzieje,
Między tłumem czerniły codzień sławę Lary.
Gdy Lara się pokaże, wnet zawiść oniemi, —
Ci życzą, pragną, aby dłużej nie był z niemi,
By z nałogu znów szerzyć czerniące go zdanie
Dni lecą, i Otona zgoiły się rany,
Ale nie jego duma; zawiścią wstrząsany
Był pan możny, bogaty, zawziętszy niż Lara,
Przyjaciel tych, kto temu wręcz szkodzić się stara;
»Niech Lara zda na gardło sprawę z Ezzelina!
Któż, jeżeli nie Lara, trwogi mu użycza,[435]
Że tak stroni od jego i drugich oblicza?
Samby Cierpiał, więc winien, że Ezzelin zginął,
Zwykle rozgłos powszechny niewiadomość szerzy,
Ciekawość gminu rada tajemnicom wierzy.
Widoczna obojętność, zimny wstręt do ludzi,
Co stroni spoufaleń, miłości nie budzi;
Z jaką ostrem żelazem po szermiersku włada.
Gdzie swe ramię przyuczył do bitwy rzemiosła,
Gdzie i kędy ta duma w sercu mu urosła?
Bo nie była to wściekłość przypadkowa, cudza,[436]
Lecz właściwa, głęboko wyrobiona w duszy,
Co gdy raz w co uwięźnie, samę litość zgłuszy.
Podobnie długa władza i szczęście zbyt głośne
Zestrzela się w to wszystko, co jest bezlitośne.
Z czasem na Larę wielką burzę zgromadzały.
Lara musi dać gardło, tak się chmury zwarły,
Temu, co go wciąż ściga, żywy lub umarły.[437]
W kraju wszyscy wasale zniechęceni żyli,
Ziemia długo jęczała pod rózgą niewoli,
Gdzie w imię prawa rządził humor pańskiej woli.
Częsty w domu niepokój i wojna za domem
Serce do krwi i zbrodni robiły łakomem.
I wnet mordem, zniszczeniem wre wojna domowa.
Ta nie zna kto nijaki: cały kraj rozdziela
Pomiędzy dwa nazwiska: — wroga, przyjaciela.
Zamknięty w lennym zamku, każdy sam był panem,
Tak Lara odziedziczył swoje właści nowe,
Z niemi ręce leniwe i serca tchórzowe.
Lara, długo za krajem będąc, to miał w zysku,
Iż był wolny od plamy ciemięstwa, ucisku.
Jęli odwykać jarzmu ciężącej niewoli.
Jedna służba domowa w dawnej trwodze trwała,
Chociaż więcej o niego niż o siebie drżała.
Dziś nad nim się litują, chociaż z pierwszej chwili,
I niemy humor pana, każdą noc niespaną,
Zwyczajnie za chorobę samotności brano.
A choć w pańskiem mieszkaniu żyła cichość samą,
Ponurość, — lecz wesoła jego zamku brama:
Dla nędzy litość przecie znała dusza Lary.
Zimny z równym, na dumnych patrzący z wysoka, —[439]
Wieśniak obojętnego nie uchodził oka:
Mało mówił, lecz skoro wszedł pod dach zamkowy,
I co dzień, co godzina, do zmroku od rana
Jakiś nowy przybyłec licznił orszak pana.
Od straty Ezzelina częściej, jak się zdarza,
Lara grał gościnniejszą grzeczność gospodarza.
Zasadzki zgotowanej na zbrodniczą głowę.
Cobądź myślił, ze swojej gościnności plonów
Większy wzgląd zyskał ludu, niż swych współbaronów.[440]
Wasal, grozą barona z swych siedzib wygnany,
Żaden wieśniak nie płakał zagrabionej trzody,
A niewolnik zaledwo tęsknił do swobody;
Stara chciwość bezpiecznie swe skarby zbierała,
Przy nim wzgarda z ubóstwa urągać nie śmiała.
Gość na zamku rad gościł, jak w swym własnym domu.
Nienawiści gdy niemoc tępiła sztylety,
W pomoc zemsty spóźnionej ciężkie niósł odwety.
Miłość, wciąż pomiataną przez nierówne śluby,
Wszystko gotowe, — Lara tylko chwili czeka,
W której ma zdjąć lenniczą niewolę z człowieka.
Przyszła chwila — i Oton, co mu groził, fukał,[441]
Stronił od zemsty, której wprzódy sam tak szukał.
Między tłumem jest wielu odważnych zbrodniarzy;
Radzi jarzmo baronów że zrzucili ze siebie,
Z wzgardą chodzą po ziemi, z nadziejami w niebie.
Lara wolność ogłasza, nastręcza sposoby,
Taki krzyk, takie hasło, brzmiąc na wojnę krwawą,
Musi szerzyć nieprawość, a hamować prawo,
Wiara, wolność i zemsta — co chcesz? dosyć słowa,
A ludzkość wzajem siebie zabijać gotowa!
Da tron zbrodni, nakarmi gady i szakale.
Tak wasal swym baronem pomiatał po kraju,[443]
Rządzącego następcy słuchał ze zwyczaju;
W stronnictwach do obłowu szukając sposobu,
Czekają tylko wodza z imienia, ze sławy;
Znaleźli, — wódz się wiąże sercem do ich sprawy.
Przypadkowo zmuszony we własnej obronie
Walczyć i znowu z ludźmi wspólne krwawić dłonie;
Co mu po krwi i sercu wrogami nie byli, —
Od tej nocy przeklętej dla siebie sam Lara
Z najgorszem, choć nie jeden, wręcz spotkać się stara.
Choć gorąco poczynał, sam go rozum skłania[444]
Nim sam ze swoją własną sprawą wszystkich zmieszał,[445]
Gdy upadał, przynajmniej swój upad zawieszał.
Troska, co długo w myśli więziona czuwała,
Burza, co sama siebie strawiła i spala, —
Zda się gwałtem zbliżała jego czarną dolę.
Znowu Larę po świecie tenże sam los żenie,
Znów ten sam, — tylko mała zaszła zmiana w scenie.
On mało dba o życie, mniej jeszcze o sławę,
Stworzony, by na siebie klątwę drugich ściągał,
By ktobądź z nim los dzielił, nieszczęściu urągał.
Co mu z wolności tłumu, — cel, nagroda jaka?
On, by tylko zgiąć pana, podźwigał żebraka.
Lecz mu tam los i człowiek wypowiedział wojnę.
Nawykły łowom, nie mógł siebie trudem słabić,[447]
Kto chce zdobycz ułowić, wprzód go musi zabić.
Surowy, a nie dumny, milczący z powicia,
Lecz znów pchnięty do szranków, stanął w walce nowej
Jak wódz nieporównany do wojny domowej.
Głosem, twarzą, postacią, gdy wzrokiem uderza,
Oczyma zdradza dzikość i męstwo szermierza.
Każdej bitwy i wojny tak zmienne koleje?
Uczta sępów, krwi przelew, szczęk i dźwięk oręża, —
Ten słaby, że przegrywa, dumny, że zwycięża;
Wciąż dymiące ruiny, w gruz runące mury...
Prócz, że biorąc szał siły za rycerską cnotę,[448]
Z piersi swojej wygnali litość — i zgryzotę.
Nikt nie błagał, bo litość już nie miała ucha,
Na trupie zabitego jeniec zionął ducha,
I ci, co się za wolność lub za władzę bili,
Rozmyślali, że było im zabitych mało,
Gdy jeszcze do zabicia więcej pozostało.
Daremnie ktoby szałom wojny się opierał, —
Palą ognie — i pożar szerzyć się zaczyna,
Nad swym czynem codziennym śmieje się ruina.
Zrazu wszystkich do bitwy świeży popęd żenie,
Szło za tłumami Lary pierwsze powodzenie.
Rozpasane żołnierstwo wodza nie słuchało.
Bez szyku nacierają na wroga bezładnie,
Myśląc: przy tym wygrana, kto pierwszy napadnie.
Łakomstwo krwi, łupieży, nieporządek szyków,
Darmo, co wódz powinien robić, robi Lara,
Darmo wściekłość walczących zawściągnąć się stara.
Głos wodza nie przystudzi w nich do krwi pragnienia,
Ta ręka, co zapala, nie zgasi płomienia.
Otwiera obłąkanym ślepe oczy szału.
Zmyślony odwód, nocne wycieczki na stronę,
Zasadzki, trud codzienny i bitwy spóźnione,
Brak zapasów, stąd częsty głód i niewygody,
Wał twierdzy, co związkowym urąga z kolei,
I drażniona cierpliwość zwodzonych nadziei, —
O tem oni nie myślą: kiedy wróg uderza,
Oni walczą z odwagą starego żołnierza;
Niż powolnie się męczyć od trudów i znoju.
Głód dokucza, skwar pali gorącego lata,
W szeregach tysiącami gorączka wymiata.
Zrazu tryumf niewczesny nowe budzi wstręty;
Alę niewielu idzie w swego wodza ślady,
Tysiące podrobniały na szczupłe gromady.
Mężni, chociaż nieliczni, najlepsi zostali;
Sami gardząc porządkiem, teraz go płakali.[449]
Umknąć nieprzyjaciela, który ich naciska.
I muszą wstyd i rozpacz ponieść w kraj sąsiedni,
Pomiatane włóczęgi, lub wygnańce biedni,
Smutnie żegnać, porzucać swe ojczyste pola!
Uradzili, — już idą; zakrytych mrokami
Noc prowadzi i z góry przyświeca gwiazdami.
Już widzą, jak ich promień zimny i daleki
Śpi spokojnie na falach pogranicznej rzeki.
Nie, — to wrogów nad rzeką czernią się szeregi.
Odwrót albo ucieczka! z poza drzew szumiących
Świeci sztandar Otona i włócznie goniących.
Czy to płoną na wzgórzach pasterskie ogniska?
Widzą — i wszystkich zrazu owiał przestrach trupi,
Może mniej krwi bogatszy choć raz łup okupi.
Wstrzymali się, — znużona wytchnęła gromada:
Czy mają naprzód pomknąć, czy im stać wypada?
Co im broniąc przechodu od rzeki przedziela,
Jakich niewielu, mimo wspólną obietnicę,
Może złamie szeregi i przejdzie granicę.
»Natarcie będzie nasze! — ich napadu czekać,
Każdy koń okiełzany, każdy miecz dobyty.
Na łękach siodeł błyszczą tarcze i dziryty.[450]
W tych kilku słowach Lary, brzmiących w nocnej ciszy,
Niejeden może tylko głos śmierci posłyszy?
Lecz zanadto spokojna na wyraz rozpaczy.
Ziębiąca obojętność wciąż mu duszę chłodzi,
Jakiej mężni nie mają, gdy krew lać przychodzi.
Pogląda na Kaleda, w jego oczach bada[451]
Może nocą przyćmiony sam promień księżyca
Rzucał bladość niezwykłą na Kaleda lica?
Bladość strasznej białości, jak kość od cmentarza,
Co wiarę jego serca, lecz nie strach wyraża.
Lecz mu ręka nie drżała, oczy łez nie ronią,[452]
Usta były milczące, serce ledwo biło,
Lecz: »My się nie rozdzielim« spojrzenie mówiło.
»Lud wyginie, związkowi odbiegną w potrzebie,
Wtem cwałem się kopnęli — śmiało, naprzód, daléj!
Uderzają w kolumnę, — szeregi złamali.
Każdy koń dobrze słuchał kolącej ostrogi,
Skrzyżowały się miecze — i był pobój srogi!
Rąbią się, pomagając odwadze rozpaczą.
I krew była w strumieniu z falami zmieszana,
I strumień, wciąż czerwony, płonął aż do rana.
Sam na czele walczących, całą bitwą włada;
Grzmi głos Lary; wciąż miecza błyskawicą wieje,
I choć sam bez nadziei, obudzał nadzieję.
Nikt nie pierzcha, bo wiedzą, że pierzchać daremnie;
Chwiejącego się śmielszy zachęca wzajemnie;
Rzucają się i walczą, pod wodza oczyma.
Wódz, tłumem okolony, sam jeden się ściera,
To lamie ich szeregi, rozproszone zbiera,
Nie szczędzi siebie — wszędzie strach lub śmierć roznosi.
I ciął, — wtem na szyszaku kita się zachwiała,
Pocisk celu nie chybił, w bok uwięzła strzała.
Ten gest odkrył na ranę miejsce mniej bezpieczne,
A śmierć z szyi strąciła ramię tak waleczne![454]
Ręka dzielna, a teraz tak martwo zwieszona!
Przypadkiem zatrzymany miecz po pochwie dzwoni,[455]
Cugle słabo ujęte wyciekły mu z dłoni.
Wtem Kaled miecz i cugle pochwycił do ręku;
Lara ani spostrzegał, że paź, cały w znoju,
Uprowadza go pilnie z krwawego poboju.
Goniących za nim straszy, odbija, naciera,[456]
I śmierć niesie w obronie tego, co umiera.
Tu pancerz porąbany, tam bez hełmu głowa;
Tu koń bez jeźdźca pada, pod nim ziemia jękła,
Odetchnął tchem ostatnim — i popręga pękła.
Tuż przy nim ostatkami jeszcze życia drgała
Drudzy, z gorączką w ustach, leżą przy strumieniu,
Co szmerem konających urąga pragnieniu;
To pragnienie pierś pali, gorączkę rozszerza
Tym, co śmiercią gwałtowną konają żołnierza,
Ust spalonych — ostatniej, jednej kropli wody.
Wciąż konwulsyjnem drganiem, odrętwieli prawie,
Swoje członki skościałe wleką po murawie.
Ostatki życia trwoniąc mocowaniem siły,
Czują świeżość nadwodną, chłód rzeźwiący zdroju,
Czekają! — widać, że już nie pragną napoju.
Pragnienie niezgaszone... skądże ta odmiana?
Ach, była to męczarnia — lecz już zapomniana!
Leży rycerz, od sceny poboju daleki,
Leży Lara i śmierci wygląda godziny.
Niegdyś jego towarzysz, a dziś stróż jedyny,
Kaled klęczy przy panu i ze łzami w oku
Radby ją zatamować szarfy swej ściśnieniem,
Co z każdem drganiem lała czarniejszym strumieniem,
A gdy słabszym oddechem pierś robić zaczęła,
Powolniej, lecz wielkiemi kroplami płynęła.
Dech więzi, boleść rany powiększa na nowo.
Ściska dłoń, coby chciała umniejszyć mu męki,
I paziowi ponuro wyśmiechnął swe dzięki.[457]
Paź nic sercem nie czuje, nie widzi oczyma,
Prócz oczu, co choć zaszły mrokami ciężkiemi,
Jeszcze świecą mu światłem jedynem na ziemi.
Nieprzyjaciel nadbiega goniący od rana:
Póki Lary nie schwycą, niczem ich wygrana.
Lara na nich ze wzgardą spokojną pogląda,
Co na surowość swojej doli nie narzeka,
Wprost z żywej nienawiści do śmierci ucieka.[458]
Oton z konia zeskoczył, pogląda na wroga,
Jak się ma rana? Lara nic nie odpowiada,
Jak na twarz nieznajomą zimne oko pada.
Przemówił do Kaleda — przerywać nie śmieją,
Wyraźnie słyszą słowa, słów nie rozumieją.
Do której dziwną pamięć wiązał w swej rozmowie.[459]
Rozmawiają — lecz o czem? tylko Kaled umiał
Zgadnąć — i słów znaczenie sam jeden rozumiał.
Kaled mu odpowiada, Lara ciągnie daléj,
Oni zdają się, swoją przeszłością zajęci,
W połowie teraźniejszość gubić w niepamięci,
Między siebie podzielać jakiś los oddzielny,
Za któryby nie przejrzał żaden wzrok śmiertelny.
Kto słyszał, mógłby sądzić ważność ich rozmowy.
Lecz wierzyłbyś z oddechu, z mdlejącego tonu,
Że Kaled, a nie Lara, więcej bliski zgonu.
Tak smutny, przerywany, drżący był głos cały,
Głos Lary czysty słuchacz rozpoznać był w stanie,
Nim pierś zaczęła dziko chrypać na skonanie,
Lecz z twarzy mało zbadasz, tak wciąż obojętna,
Taka nieżałująca i tak beznamiętna!
Uśmiechał się, na pazia spoglądał uprzejmie;
Gdy Kaled odpowiada, gestem mu dziękuje,
Podnosi rękę w górę — i na wschód wskazuje!
Może, właśnie gdy słońce wschodziło z za góry,
Może ręką krajobraz wskazał przypomniany,
Gdzie był ten sam, podobny, prócz miejsca odmiany.
Kaled zaledwo widzi i patrzy niechcący,
Jakgdyby wstręt w nim budził ten dzień nadchodzący,
By patrzeć w oczy Lary, gasnące, ściemniałe.
Lecz jeszcze zmysł widzenia nie zamierał w oku,
Choć lepiej gdyby umarł: — bo gdy jeden z boku
Żegnał go i rozgrzeszał świętym znakiem krzyża,
Śmiał się, i patrzał na to jak bezbożnik hardy;
Boże przebacz! jeżeli był to śmiech pogardy!
Kaled, choć nic nie mówił i łzawe źrenice
Wciąż zatapiał w zmartwiałe swego pana lice, —
Jakgdyby miał go mieszać dar świętej ofiary
W ostatnich chwilach zgonu; nie wiedział widocznie,
Ze właśnie odtąd Lara drugie życie pocznie:
To życie nieśmiertelne, gdy zgon ciało skruszy,
Lary oddech był ciężki, — wtem westchnął głęboko,
Martwą błoną ściemniałe zamgliło się oko.
Członki się wyprężają, twarz siniała, bladła,
Zimna głowa paziowi na kolana spadła.
Serce nie bije, stygnie; — Kaled, jak umyślnie,[461]
Choć czuje zimno, ręką w sercu życie bada,
Lecz dłoni serce biciem już nie odpowiada.
Marzący! precz uciekaj z żywemi oczyma,[462]
Wciąż nań patrzał, jakgdyby jego duch wysoki[463]
Jeszcze nie uszedł z swojej cielesnej powłoki.
Obecni z obłąkania budzą pazia z trwogą,
Lecz wpatrzonej źrenicy oderwać nie mogą.
Co już w jego objęciach zastygło, schłodniało, —
Pańska głowa, co widział oczyma własnemi
Stoczyła się na piasek, jak ziemia do ziemi.
Nie rzucał się, swej piersi nie zadawał ciosów,
Starał się stać i patrzeć — ale padł zachwiany,
Zaledwo więcej żywy, niż pan ukochany.[464]
Kochany! nigdy w piersi ludzkiej nie spoczywa
Miłość podobnie szczera, podobnie prawdziwa!
Tajemnicę, co długo wpół tajoną była:
Gdy, rzeźwiąc omdlałego, rozpięto ubrania,
Zdradzając płeć nie swoję, śnieżną pierś odsłania;
Kaled rzeźwi się, — z wstydu nie spuszcza źrenicy;
Z prochami ojców Lary nie spoczęły zwłoki,
Lecz grób ma wykopany zarówno głęboki.[465]
I śpi snem nie mniej twardym, życia współ-wędrowca,
Choć ksiądz nie żegnał, marmur nie pokrył grobowca.
Lecz ten przetrwał żal ciżby na barońskim dworze.
Daremnie była ciągle o przeszłość pytana,
Daremne były groźby, — milczała jak ściana.
Gdzie powód? — wszystko swoje, serce mu oddała;
Ciekawy głupcze! — zamilcz, — korz się przed powodem,
Czyliż jest ludzka miłość ludzkiej woli płodem?
Dla niej mógł on być czułym! zwykli są surowi[466]
Głębszych uczuć, mniej widnych gminnemu wzrokowi;
Choć ich usta mniej mówią, jak ich serce bije!...
Łańcuch był niepowszedni wzajemnej ofiary,[467]
Wiążący mózg i serce Kaleda do Lary.
Do wykrycia tych dziejów niczem jej nie zmogli,
Spuszczają go do ziemi — lecz na jego ciele,
Prócz rany świeżej widzą blizny i ran wiele!
Rany w ciało wszczepione, nie w ostatniej wojnie;
Widać, że młodość życia spędził niespokojnie.
Dość świadczą, że gdziekolwiek była krew przelana.
Ezzelin, coby jeden ich prawdę rozwinął,
Od tej nocy, jak poszedł, nie wrócił — i zginął.
Tej nocy (taka powieść krążyła po gminie)
Właśnie gdy księżyc pierzcha przed idącym rankiem
I twarz wybladłą kryje mglistym wschodu wiankiem, —
Niewolnik w gęste bory śpieszył, jako trzeba,
Drwa rąbać, za co dzieciom swym dostawał chleba;
Która ziemię Otona i Lary graniczy,[469]
Słyszy tętent: — koń, jeździec przemknął poza drzewa,
Od łęku jego siodła czarny płaszcz powiewa;
Tym płaszczem jakiś ciężar obwijał wokoło,
Tknięty nagłym widokiem w tak niezwykłej porze,
I wróżąc, że bądź jaka w tem zbrodnia być może,
Ciekawy, co to będzie? w ślad za jeźdźcem kroczył:
Jeździec stanął nad rzeką i z konia zeskoczył;
Potoczył na brzeg rzeki — i cisnął go z brzegu.
Staje, patrzy i pilnie wciąż oczyma tropi,
Kędy jaki wir rzeki ciężar ten zatopi, —
I ciągle szedł za falą, co z nurtem płynęła,
Nagle zadrżał — i stanął; z zimowych strumieni
Zwalone wkoło stosy sterczały kamieni:
Z nich co najcięższe zbiera, a sam, co miał mocy,
Za ciężarem do wody cisnął je jak z procy.
By, niewidzialny, wszystko mógł widzieć bezpieczny,
I schwycił okiem białość płynącego ciała;
Na sukni niby jakaś gwiazda przełyskała.
Lecz nim dojrzał wyraźniej, już wir ciężar schłonął:
Znów wzniósł się na powierzchnię, robiąc krąg daleki,
Nurt za sobą czerwienił i znikł w wirach rzeki;
Jeździec w wodę poglądał drżący i wybladły,[471]
Aż ostatnie jej kręgi znikły i przepadły.
Bodąc ostrogą, pędził przez góry i błonia.
Twarz jeźdźca maskowana, — oblicze zmarłego,
Jeśli to był umarły, umknęło od niego.
Lecz jeśli z trupiej piersi widać gwiazdę było,
I taki pierś barona zdobił, jak wiadomo,
Tej nocy, gdy z Otona uczty znikł kryjomo.
Jeśli tak zginął, — Panie świeć nad jego duszą!
Jego zwłoki spoczywać w oceanie muszą.
Ezzelin taką śmiercią nie zginął z rąk Lary.
Kaled, — Lara, — Ezzelin, zniknęli pospołu,
Kamień, marmur nagrobny nie krył ich popiołu.
Pierwszy sam nadaremnie oderwać się stara[472]
Dumną duszę domęczył smutek bezlitośny:
Jej łzy były liczone, jej płacz nigdy głośny.[473]
Jej z miejsca niktby ludzką nie odciągnął siłą,
Gdzie zaledwo wierzyła, że już go nie było!
Jaki w gniewie niesilnym gra w oczach tygrzycy.[474]
Godzinami czas trawiąc na żal pogrobowy,
Z postaciami powietrza wdaje się w rozmowy,
Jakie czynny mózg tworzy w obłąkania szale,
I pod tem samem drzewem wciążby siedzieć chciała,
Gdzie głowa Lary na jej kolanach leżała.
I jakim był, gdy konał, w pamięci go chowa,
Z nim uścisk konający, jego wzrok i słowa.
Często przez zapomnienie z za piersi dobywa;
Zwija, ciśnie do ziemi — tak w szaleństwo wpadła, —
Niby ranę tamując jakiegoś widziadła.
Pyta go i za niego sama odpowiada,
I ucieczkę mu radzi skinieniem swej dłoni,
Od rojonych widziadeł, w rojonej pogoni.
To pod tą samą lipą znów siada na ziemi,
I twarz swoję zakrywa rękoma chudemi,
Lecz długo trwać nie mogła ta gorączka myśli.
Jej zwłoki spoczywają, gdzie jej leży Lara.
Życie jej tajemnicze, — doświadczona wiara.[475]
Wypadek, wspomniany w ostatniej części pieśni drugiej tego poematu, nastręczyło mi opisanie śmierci, raczej pogrzebu Księcia Gandji.
Najwięcej interesujące i szczegółowe opowiadanie tego tajemniczego wypadku dane jest przez p. Burcharda. Powieść jest treści następującej:
»Ósmego dnia czerwca, kardynał Valenza i książę Gandji, synowie papieża, w towarzystwie swojej matki Vanozza, wieczerzali w bliskości kościoła St. Pietro ad vincula, i wiele innych osób było na tej uczcie. Po skończonej wieczerzy kardynał przypomniał bratu, że już pora wracać na zamek apostolski; wsiedli więc na swoje konie lub muły i w nielicznym orszaku jechali razem aż pod pałac kardynała Ascanio Sforza; wtem książę pożegnał kardynała, dając mu wiedzieć, że nim wróci do domu, musi odwiedzić jednego z mieszkańców miasta. Oddaliwszy przeto cały swój orszak, prócz swojego staffiero lub pieszka i jednego maskowanego, który go był nawiedził na wieczornej uczcie, a który już od miesiąca codziennie go wywoływał z apostolskiego pałacu, — książę posadził maskowanego za sobą na swojego muła, i jechali ulicą żydowską, gdzie pożegnawszy swojego pieszka, przykazał mu, ażeby stał i czekał na miejscu do umówionej godziny, na którą jeśliby nie wrócił, może udać się do pałacu. Książę z maskowanym jechali razem na jednym mule, ale gdzie? nie wiem, — dosyć, że tej nocy książę był zamordowany i wrzucony do rzeki. Służący też przez jednego ze zbirów ulicznych śmiertelnie ranny, i chociaż był sługa doświadczonej wiary, nie mógł wszakże dokładnie opowiedzieć przygody swojego pana.
»Gdy nazajutrz książę do pałacu nie wracał, słudzy zaczęli być niespokojni: jeden z nich zaraz uwiadomił papieża o wieczornej jego synów wycieczce, i że książę Gandji dotąd jeszcze do pałacu nie wrócił. Tą wieścią papież mocno się zasmucił, lecz się domniemywał, że księcia musiała zwabić jaka brukowa piękność, ażeby noc z nią przepędził, a nie chcąc od niej w dzień biały wychodzić, zwlekł swój powrót do domu do następnego wieczora. Wszakże gdy wieczór nadszedł, zawiedziony w swoich oczekiwaniach, mocniej się zasmucił i zaczął ciągnąć śledztwa z wielu osób, które w tym celu do siebie powołał. W liczbie tych był jeden człowiek nazwiskiem Georgio Schiaviani; ten na on czas wykładając cegłe z barki na brzeg rzeki, stał na zrębie pokładu i wszystko uważał, i pytany, czy nie widział, gdzie kogo przeszłej nocy wrzucono do rzeki? odpowiedziały że widział dwóch ludzi idących pieszo wzdłuż ulicy, spoglądających przed sobą i za siebie, azaliby kto za nimi nie kroczył. Lecz nie widząc nikogo, zwrócili się nazad; po chwili zjawili się jacyś dwaj drudzy i spoglądali wokoło z tąż samą niespokojnością jak pierwsi, a nie widząc nikogo, skinęli na swoich towarzyszy; wtem nadjechał człowiek na białym koniu, mając za sobą u siodła na łęku zwieszonego trupa, którego głowa i ręce po jednej, a nogi po drugiej stronie konia wisiały; dwaj idący pieszo z obu stron jeźdźca podźwigali przewieszone ciało. Tak zbliżywszy się do miejsca, gdzie zwykle wszystkie śmiecia uliczne wrzucają do rzeki, odwrócili konia z jeźdźcem tyłem do brzegu, i pochwyciwszy trupa za ręce i nogi, z całą siłą cisnęli w rzekę. Jeździec tyłem siedzący na koniu zapytał niecierpliwie, czy już trupa wrzucili do wody, któremu odpowiedzieli: Signor si (tak, panie). Wtedy spojrzał za siebie i na rzekę, a spostrzegłszy płaszcz pływający na powierzchni fali, pytał, co tam się czerni na wodzie? a ci mu odpowiedzieli: »To płaszcz nieboszczyka«, a jeden z nich cisnął nań z brzegu ogromnym kamieniem, i kamień z płaszczem na dno utonął. Dalej pytał papież Georgia, czemu zaraz o tem nie dał znać rządcy miasta? Na co Georgio odpowiedział, że temi czasy widział przeszło sto trupów podobnie wrzuconych do rzeki, a że to nie ściągało żadnej baczności policji miasta, więc i ten ostatni wypadek miał za rzecz małej wagi.
»Rybak i majtek, w tej chwili dla śledzenia wysłani na brzeg rzeki, następnego wieczora znaleźli ciało księcia z całem jego ubraniem i kilkadziesiąt dukatów w trzosie. Książę miał dziewięć ran zadanych, z których jedna była w gardle, drugie były rzucone po całem ciele. Skoro papież o tem się widomie przekonał, puszczając wodze swojemu żalowi zamknął się w swoim pokoju i gorzko płakał. Kardynał Segovia i drudzy z orszaku papieskiego przyszli pode drzwi i po długich a silnych prośbach i naleganiach wymogli na nim, że wyszedł z pokoju. Od środy aż do soboty papież nic nie jadł i nie spał. Wkońcu dając częste posłuchania wielu osobom ze swego orszaku, powoli zaczął swój żal zawściągać i rozmyślać nad niebezpieczeństwem, jakieby mogło ponieść zwątlone wiekiem zdrowie przez dalsze pobłażanie smutkowi«. (Gibbon).
Lata i wieki z burzami, wojnami.
Ponad Koryntu przemknęły murami,
A jednak stoi wśród zniszczeń okolnych
Stworzona twierdzą dla obrońców wolnych.
Nie tknęły jego niepożytej skały;
Rzekłbyś, kamienny klucz do kraju, który
Choć upadł, dumnie pogląda z tej góry:
Graniczna miedza dwoistego morza!
Wkońcu, hamując prąd u jej podnoża,
Łamią się, ścieląc po obojej stronie.
Gdyby krew, jaką ta ziemia oblana,
Odkąd legł pierwszy brat Tymoleona,[479]
Wsiękła w tę ziemię, wytrysła z jej łona:
Jednejby chwili krwawym oceanem
To międzymorze mogło być zalanem.
Lub gdyby wszystkie kości, co tu legły,
Tej piramidy wznioślejsze-by szczyty
Przebodły jasne greckich nich błękity,
Włóczni dwadzieścia tysięcy zarazem.[483]
Schodząc ku morzu, od brzega do brzega,
Wzdłuż, jak Moślemin obozem zalega,[484]
Stoją namioty, półksiężyce świecą.
Rotami naprzód smagłe spahy lecą,[485]
A wzrok, jak spojrzeć, wzdłuż, wszerz po dolinie,
W tłumie turbanów gubi się i ginie;
Wielbłąd Araba przyklęka na błoniu,
Dziw, i Turkoman, cichy skotopasa[486]
Odbiegłszy trzody, wiąże miecz do pasa.
I tam, od morza, brzmią wystrzałów grzmoty,
Głusząc zhukanych bałwanów łoskoty.
Świszcząca śmierci kula wyleciała;
Mur ze ścian twierdzy kawałami pada,
I z tejże twierdzy, wśród dymów niezmiernych,
Z dział, karabinów, na wystrzał niewiernych
Bliżej, gdzie działa wciąż dymią i błyszczą,
Bliżej, gdzie twierdzy mur łamią i niszczą,
Mędrszy od Turka w czarnej sztuce wojny,
Dumniejszy wodza, gdy pułkami zbrojny[487]
Z miejsca do miejsca, i z czynu do czynu
Pędząc i bodąc rumaka ostrogą,
Gdzie twierdza wyłom, broniony załogą
Liczną i mężną, jak paszcze rozwiera,
Lub gdzie reduta, jeszcze niezdobyta,
Działowym ogniem szturmujących wita, —
To pierwszy śmiało do szturmu uderza,
To budzi zapał stygnący żołnierza:
Stambulski sułtan, pierwszy, bez rywala,
Co umie razem lunetą celować
I włócznią cisnąć, działo nakierować, —
Stał Alp, renegat wenecki![488]
Dzisiaj wygnaniec, podniósł miecz zdradziecki
Przeciw współziomkom; i — zgrozo! — poganin,
Skroń podgoloną opasał turbanem.
Korynt koleją z rąk do rąk odpadał,
Wkońcu Koryntem Weneta zawładał.
Dzisjaj, o wstydzie! pod jego murami,
Z temiż Wenety i Greka wrogami,
Stoi Alp z całą żarliwością serca,
W którego piersi wre zemsta gorąca
Pamięcią krzywdy i obelg tysiąca.
Niegdyś cel chluby — »Wenecyja wolna«
Dziś w nim współczucia obudzić nie zdolna.
Ręką oszczercy szpiega nakreśloną
Skargę na Alpa w paszczy lwa złożono![489]
Sąd go tajemny potępia daremnie:
Alp umknął w porę i życie ratował,
Kraj poczuł stratę bohatera, który
Przeciw Krzyżowi jął zwycięstwy słynąć;
Dziś na Krzyż patrzą półksiężyce z góry,
Bo Alp poprzysiągł zemścić się, lub zginąć.
Gdy na skrwawionej karłowickiej błoni
Legł wódz ostatni z walecznej pogoni,
Który konając na śmiertelną ranę,
Kamurdży! miałbyż czas twe sławne ślady
Zatrzeć, ostatni zdobywco Hellady?
Nim jej wywalczą chrześcijańskie dłonie
Wolność, do której dusza Greka płonie,
Sto lat już temu!... dziś wódz pełen dumy[491]
Ślę na Helladę muzułmańskie tłumy
I Alp prowadzi przednie wojska czaty.
Alp położonej ufności nie zdradzał,
I rad dowodził krwią ofiar tysiąca,
Jak nowa wiara w nim żywa, gorąca!
Mur twierdzy słabnął; gęsty, nieprzerwany,
Rwąc ze ścian cegłę bił grad ołowiany,
W fosę, na wały, sypiąc z dział pohańców.
Częstym wystrzałem rozpalone działo,
Jak grzmot daleki, głuchem echem grzmiało.
Wśród twierdzy widać i tu i tam zdala,
Zaledwo pożar zajął się prochowy,
Jakby z wulkanu, z płonącej budowy
Kłębiąc się w górę kolumna płomieni
Czerwono świeci, — po chwili, w przestrzeni
Swe ziemskie gwiazdy cisnęła pod słońce.
Wtem, jakby słońca stało się zaćmienie,
W ćmach dymu światła uwięzły promienie;
I całe niebo wkrąg, jak zajrzeć okiem,
Ale nie jedną zwłoką zemsty grzany,
Alp Mośleminy wiódł pod murów ściany,
Ucząc, jak przebić wyłom obiecany.
W tych murach była dziewica zamknięta,
Jej ojciec, z duszą zimną i surową,
Choć widział we łzach gasnące jej wdzięki,
Dumę kochanka zadrasnął odmową,
Gdy — chrześcijanin, pod swem dawnem mianem —
Alp ją pokochał, zapragnął jej ręki.
Alp, w rańszym wieku wesoły i pusty,
W salach, gondolach, z dziecinną swawolą
Szalał przez całe weneckie zapusty,
Do jakich Włoszki piękniejsze i młodsze
Nawykły, w północ gdy płyną gondolą.
Franczeska sercem dziewiczem wzajemnie
Kochała, — taki był rozgłos dokoła;
Chociaż nie skuta więzami kościoła.
I gdy popłynął przez weneckie wody
Ku greckim brzegom Lancioto młody,[492]
Wyraźnie gasła świeżość jej oblicza,
Częściej się modli, szuka spowiednika,
Od gwarnych masek, od zabaw unika;
Na ucztach siedzi ze spuszczonem okiem,
Które nie liczy, ile serc urokiem
Jej strój niedbały, głos mniej żywy w pieśni
Z ust się wyrywa smutniej i boleśniéj.
Stopa, choć lekka, ale mniej polotna
W kole tancerzy, którym świt poranny
Minotti, posłan jako rządca kraju
(Który wyrwawszy z muzułmanów dłoni,[493]
Kiedy Sobieski ich dumę hamował
Przy murach Budy, nad brzegiem Dunaju,
Od granic Patry do Eubejskiej toni),[494]
Twierdzę Koryntu zajął w imię doży;
Nim ją zda wrogom, wprzód głowę położy!
Podczas gdy pokój całą ziemię grecką
Niewierny sojusz nim prysnął zdradziecko,
W którym po jarzmie odetchnęła Turka;
Z wodzem przybyła jego piękna córka, —
I odkąd wietrzna Menelaja żona,[495]
Ile jej zdrada klęsk za sobą wiodła, —
Nigdy pięknością cudniejszego lica
Nie zasłynęła do dzisiaj ta strona,
Jaką jaśniała wenecka dziewica.
Szturmem uderzą i zamku dostaną.
Tymczasem ostrząc kindżały i groty,
Z Turków, Tatarów najśmielsi młodzicńce,
Przodowa czata szykuje swe roty, —
U nich w pogardzie myśl o śmierci; w tłumie
Każdy z nich szablą drogę wyciąć umie,
A szlak swój gęsto naścielać trupami.
Dadzą się wybić, a nie pierzchną sami;[496]
Szczeblem do grobu, aż ostatni padnie.
Już północ: księżyc na gór ciemnym wierzchu
Okrągłą tarczą w nocnym świeci zmierzchu.
Cicho błękitne fale morza płyną,
Wkrąg naciągnęło błękitne obsłony,
Jakby ocean w górze zawieszony,
W którym się kąpią światłych wysp tysiące,
Dzikim, duchownym blaskiem pałające!
Nie spuścił wzroku na ziemię z westchnieniem?
I nie zapragnął skrzydła, by z tej ziemi
Wzlecieć pod gwiazdy i zmieszać się z niemi?
Fala po brzegach leży cicha, czysta,
Zaledwo pianą kamyki potrąca,
Cicho, łagodnie jak strumień szemrząca,
Fala kołysze do snu wiatry senne;
Wiotkie, fruczące sztandary wojenne
Złote księżyce kryją rogi swoje.[497]
Czasami ciszę przerwie nocna czata,
A głos jej hasła w powietrze ulata;
Czasem koń zarży stęskniony do stada,[498]
Gwar obozowy szmer daleki niesie,
Jak szeleszczący suchy liść po lesie.
Gdy głos Izanu zdjętych snem żołnierzy
Przeciągłym śpiewem budził do pacierzy,
Jak duch samotny wionął po dolinie.
Była to nuta muzyczna, lecz dzika,
Jak wiatr, gdy strunę arfy napotyka,[499]
I z niej dobędzie jakiś ton urwany,
Zamkniętym w murach (choć mur twierdzy gruby)[500]
Zdał się być krzykiem proroczym ich zguby,
Z serc oblężonych wyganiał nadzieję!
Oblegających nawet zatrząsł dreszczem,
Pod którem serce na chwilę drętwieje,
I znowu bije żywszemi pulsami,
Wstydząc się wrażeń, jakie roim sami.[501]
Tak trwoży nagły, przechodni jęk dzwonu,
Stał namiot Alpa na morskiem wybrzeżu;
Gwar i śpiew zamilkł, było po pacierzu, —
Straże zajęły miejsca wyznaczone,
Wszystkie rozkazy wydane, spełnione;
Szczęśliwsze jutro tę mękę złagodzi,
Wszystkiem, czem zemsta, czem miłość tak cenna
Drażnioną zwłokę hojnie wynagrodzi.
Już noc nie długa, Alp chce snu skosztować,
Lecz w jego duszy, jak fale zmieszane,
Ciągle falują myśli rozigrane.
Wojsko śpi, Alpa wciąż czuwa źrenica!
W nim niema głośnej fanatycznej chluby,
Lub ważyć życie nad przepaścią zguby,
By spocząć w raju i rajskie huryski
Na całą wieczność objąć w swe uściski.
W nim niema wrzących uczuć patryjoty,
Pierś nastawując na miecze i groty,
Z rozpaczą walczy na ojczystej ziemi.
On, jak renegat, sam wrogów prowadził
Przeciw ojczyźnie, którą klął i zdradził.
Bez wiernej dłoni, bez wiernego serca.
Tłum ciągnie za nim, bo był mężny, śmiały,
A z nim walczących czeka łup niemały;
Czołga się przed nim, bo on jeden w tłumie
Lecz wobec wodza zdjęci czcią i trwogą,
Krwi chrześcijańskiej ścierpieć w nim nie mogą;
W zabobonnego w oczach Moślemina
Była to prawie równa z grzechem wina;
Głuszyła cierpka nazwa renegata!
Gmin nie wie, duma jak działa zapędnie,[504]
Gdy w nas draśnięte czucie schnie i więdnie;
Gmin nie wie, jakim nienawiść wre szałem
Nie zna, co może gorliwość fałszywa,
Gdy nowowiercę do zemsty wyzywa,
Alp rządził, — człowiek może rządzić gminem,
By sam być pierwszym śmiał wolą i czynem;
Szakal wytropi, a lew zdobycz ima;
Wkońcu przewodnik gminny z głodu krzyczy,
Krwawiąc paszczękę ostatkiem zdobyczy.
Dzikie sny, mary, paliły mu głowę,
Próżno spoczynek wyzywając nocny,
Koleją z boku na bok się przerzucał;
Jeżeli zdrzemał, jeden dźwięk, szmer mocny,
Z wylękłem sercem ze snu go ocucał.
Zbroja na piersi ciężyła ołowiem, —
Choć pod jej wagą i często i długo
Przespał bez przerwy noc jedną i drugą
Na twardszej ziemi, bez dachu, posłania,
Dziś ma darń miękką na rycerskie łoże,
Sklepi się nad niem niebo pogodniejsze.
Alp spać nie może, wygląda zarania
Bezsennem okiem, — czeka i nie może
Wyszedł, — tłum śpiących czerni się po piasku;
Cóż ich uśpiło? Wodza sen nie bierze,
Gdy śpią snem twardym najlichsi żołnierze?
Przed krwawą bitwą, ze spokojną twarzą
Gdy Alp samotny, gdzie tysiące ludzi
Może ostatnim snem na ziemi spało,
W chorem czuwaniu błąka się noc całą,
A każda senna twarz w nim zawiść budzi.
Oddychał, — poczuł, jak w duszy ulżyło,
I niebo chłodne, choć cichej pogody,
Skroń mu powietrznym balsamem rzeźwiło.
Za nim obozy, przed nim na rzut oka
W liczne zakręty łamiąca swe brzegi;
Z Delfickiej góry srebrzyły się śniegi,[506]
Nietknięte, wieczne, dziś w tej samej krasie,
Jaką świeciły tam przed lat tysiącem,
I nie ponikły jako ludzie w czasie!
Pan i niewolnik, dożywszy dni końca,
Bez śladu zeszli precz z przed oczu słońca, —
A płachta śniegu, co z przelotnej chmury
Gdy drzewa, zamki runęły w doliny,
Jak biały obłok świeci z jej wyżyny!
A z kształtu zda się całunu zasłona,
Przez odchodzącą Wolność narzucona,
Skryła się na czas między gór tych ściany,
Gdzie długo w pieśni wiał jej duch proroczy!
Jeszcze jej stopa, zda się, czasem kroczy
Po zgliszczach wiosek, przez świątyń bezłady;
Wskazując ludziom wielkich czynów ślady.
Lecz głos jej będzie daremnym dla ludzi,
Póki dni lepsze, dni słonecznej chwały
Nie błysną, jakie dotąd Grek wspomina,
Konającego uśmiech Spartanina.[507]
Alp w duszy, mimo zbrodnicze jej skazy,
Przeglądał wielkie tych czasów obrazy,
I chodząc nocą, gdy dumy zamierzchłe
Marząc o sławnym umarłym, co zginął
Broniąc tej ziemi, i w pieśniach zasłynął,
Poczuł z goryczą, jak s-aby, jak mdławy
Odblask bić może z jego przyszłej sławy;
Że szturmem twierdzę wziął mieczem pogańskim,
Jakaż go za to spotkać ma zapłata? —
Czyn świętokradzki i pogarda świata!
Nie tak on widział wodzów dawnej chwały,
Ich to zastępy dla ojczystych progów
Były niezłomnem przedmurzem od wrogów,
A każdy poległ śmiercią bohatera,
Pamięć ich czynów w czasie nie umiera.
Zda się ich imię szeptać między drzewem,
Fale potoków szemrzą ich imiona,
Ich sławą każda puszcza zaludniona;
Tu każdy kamień, jak pomnik ich męstwa,
Ich duch na góry schodzi gwiazd promieniem,
Ich pamięć błyszczy nad każdym strumieniem:
Najlichszy strumień i największe rzeki
Płyną zmieszane z ich sławą na wieki.
Ten kraj do chwały i do nich należy,
Kraj ten jest hasłem strażniczem dla ziemi!
Kto chce się wsławić czyny szlachetnemi,
Zwiedza Helladę, i wraca natchniony
Pogląda ku niej, i czuje się zdolnym
Zdobyć tam wolność, albo umrzeć wolnym.
Stojąc na brzegu, Alp usty spiekłemi
Wciągał chłód nocy rozlany po ziemi;
Pójść wstecz i z brzegu wystąpić nie może.
Najdzikszy z wałów w szale swego prądu,
Zaledwo skoczy na wybrzeże lądu.
bezwładny księżyc pogląda niedbale
Cicha, wzburzona, w brzegach, na głębinie,
Każda samopas gwoli wiatrom płynie;
Nadbrzeżne skały w suchych żwirach brodzą,
Patrzą na fale, lecz te nie przychodzą.
Leży od wieków w brzegu zszumowana:
Żółtego piasku wąski pas przestrzeni
Dzieli ją tylko od brzeżnej zieleni.
Alp błądził dalej; pod zmierzchu zasłoną
Aż pod mur twierdzy; lecz doń nie strzelono.
Czy sam Alp wroga wzrok omylić umie,
Czy zdrajca krył się w chrześcijańskim tłumie?
Czy im drętwieje dłoń od samopału? —[509]
Przestały błyskać i strzelba nie grzmiała![510]
Chociaż pod murem stał narożnej wieży
I słyszał hasła ponocne żołnierzy,
Jak brzmią po bruku ich stopy mierzone,
Pod murem widział chudych psów gromadę,
Wlekącą trupa na dziką biesiadę;
Warcząc i skomląc, szarpią go w kawały, —
Zbyt były czynne by nań szczekać miały!
Jak świeżą figę obierasz ze skóry.
Białe ich zęby po czaszce zgrzytały,
Której kość, od nich jeszcze więcej biała,
Z krwawej paszczęki wciąż się wyślizgała;[511]
Leniwo żując kości zakrwawione,
Psy, ciężkie ucztą, na ziemi usiadły,
I ledwo z miejsca powstały, gdzie jadły.[512]
Alp po turbanach leżących na błoni
Szale zielone i jasnej czerwieni,
Porozrzucane błyszczały w przestrzeni:
Włos z każdej czaszki podgolonej wkoło.
Długim kędziorem opadał na czoło;[513]
A pies jej włosy skręca wkoło pyska.
Wilk z gór do trupów skrada się zdaleka;
Spłoszony psami, znów w góry ucieka.
Lecz łup swój wilcza zwietrzyła natura:
A sęp, tuż siedząc, nastrzępiwszy pióra,
Krakał i straszył i bił go skrzydłami.
Alp tak dzikiego nie mógł znieść widoku;
Nigdy nie zadrżał wśród bitew natłoku,
W bolach skonania, gdy napoły skrzepła
Z otwartej rany krew tryskała ciepła,
Jak po śmiertelnej ostatniej męczarni.
Jest coś dumnego w niebezpieczeństw chwili,
Tam sława imię poległych wymówi,
Chwała da poklask śmiałemu czynowi.
Lecz już po bitwie, jest co serce ściska,
Deptać po trupach wśród pobojowiska;
Bestyje leśne stadami wielkiemi,
Jak na swą zdobycz zbiegłe tam zdaleka,
Wszystko wesołe z upadku człowieka!
Tam jest świątynia, — dziś w ruinie stoi.
Dwie, trzy kolumny wśród krzaków powoi,
Marmur i granit mchem, trawą porosły.
Czas wszystko niszczy! ni więcej zostawi
Nad to, co strawił i co jeszcze strawi:
Płacząc, znów przyszły zapłaczesz człowieku
Nad tem, co było, być musi koniecznie,
Co widzą ojce, zobaczą ich syny:
Szkielety istot zaginionych wiecznie,
Dźwiganych kiedyś przez stworzenia z gliny.
Alp pod kolumną na odłamie głazu
Siada, i dłonią pociągnął po twarzy!
Twarz rozogniona, wzrok pełen wyrazu;
Cały się naprzód pochylił i głowę
Zwiesił na piersi wzdęte, gorączkowe;
To znowu, jakby głąb myśli rozmierzał,
W pochyłe czoło palcami uderzał
Wlot po słoniowej kości przemyka,[514]
Aż nim ze struny w muzycznym zapędzie
Tonu, jakiego szukał, nie dobędzie.
Alp, siedząc, dumał; nocny wiatr z ruiny
Wiatr-że to słodkie, tak czułe westchnienie
Przez wydrążone przewiewał kamienie?[515]
Zrywa się, wstaje, pogląda na morze:
Gładkie, szkło nawet gładsze być nie może.
Więc skądże wyszły dźwięki tak łagodne?
Patrzy na sztandar: flaga nie powiewa,
Na Cyteronie ciche stoją drzewa.
Nie czuje wiatru, by mu wiał na lica;
Spojrzał na lewo, — czy go wzrok nie myli?
Tam stoi piękna i młoda dziewica!
Alp zbladł i zadrżał, wkrąg oczyma błyska,
Jakby nań zbrojny wróg nacierał zbliska.
Tu, za mur twierdzy, kto cię przysłał nocą?«
W krzyż chciał i nie mógł drżącej złożyć ręki;
Lubo nie wierzył w godło Boskiej męki:
W tej chwili błysło w nim krzyża wspomnienie,
Alp patrzy, widzi, poznaje, — to ona!
Postać, twarz pełna wdzięku i uroku!
Patrzą na siebie, oko tonie w oku...
Tak, to Franczeska, Alpa narzeczona.
Lecz dojrzewając, blask farby zgasiła;
Ale gra życia dziś jej ust nie pali,
Znikł uśmiech, zbladła krasa ich korali.
Spokojne morze ma błękit uroczy,
Ale te oczy, niegdyś promieniste,
Jak fale morza chłodne są, choć czyste.
Postać jej cienkim rąbkiem osłoniona,[516]
Z pod rąbka świeci cudna białość łona;
Spadającej do stóp kosy[517]
Widać krągłe jej ramiona!
Nim Alp odpowiedź posłyszał, w nim oko
Utkwiwszy, rękę podniosła wysoko;
Że skroś jej mógłbyś przejrzeć blask miesiąca.
»Przychodzę z mogiły do ciebie, mój miły,[518]
By moje przestrogi mnie z tobą zbawiły.
Ja jedna, przez mury i bramy i straże
Przed cichą, przed czystą dziewczyną lew srogi,
Jak mówią, wzrok spuści i zejdzie jej z drogi.
Ta władza, co strzeże niewinność od grozy
Leśnego tyrana, mnie słabą, bez broni,
Przewiodła, zmyliwszy straż czujnej pogoni.
Przychodzę, lecz jeśli przychodzę daremno,
O nigdy, już nigdy nie spotkasz się ze mną!
Tyś zbrodni dokonał i jesteś wart kary,
Lecz ciśnij ten turban o ziemię, — uzbroim
Pierś krzyżem, i będziem ja twoją, ty moim!
Zmyj z serca, mój Alpie, zmyj czarny znak plamy,
A jutro się z sobą na wieki spotkamy«.
Pościel godową wśród trupów pościelem.
Chrześcijan jutro, ich domy, świątynie,
Mieczem, płomieniem zagrzebię w ruinie,
Prócz ciebie jednej; przysiągłem, że słońca
Ja cię uniosę w samotne ustronie.
Gdzie wolni troski połączym swe dłonie;
Tam nam wesele, tam godowe łoże!
Lecz wprzódy dumę Wenetów ukorzę,
Zadam im chłostę skorpijonów biczem,[519]
A wtedy podli poczują oszczercę,
Co może w zemście rozranione serce!«
Franczeska ręką dłoń Alpa dotknęła,
Mrożącem zimnem aż w serce wionęła,
Alp stał skośniały, jak wobec widziadła.
I od jej ręki mdłej, zimnej, swej dłoni
Nie mógł oderwać, jakby przystygł do niéj.
Nie wstrząsa pulsu takiem czuciem trwogi,
Jako jej palce, co chłodem mogiły
Tej chwili krew mu po żyłach zmroziły.
Serce przestało bić, i gorączkowy
Gdy na twarz spojrzał i ślady zniszczenia
Dopatrzył na niej: — Franczeska, to ona!
Twarz jej taż sama, lecz o, jak zmieniona!
Piękna lecz mdława, bez duszy promienia,
Jak fala wody przed słońcem iskrząca.
Na bladych ustach zastygł blask uśmiechu,
Z ust jej wychodzą słowa bez oddechu,
Pierś nieruchoma przestała oddychać,
Chociaż jej oko patrzało, lecz skryta
W rzęsach źrenica stoi jak przybita,
A nad nią dziko rozwarta powieka,
Jak chodzącego w chorym śnie człowieka.
Kiedy ich płótna wzruszy wiatr jesieni,
Gdy lampa światło wpół zgasłe roztoczy,
Kłamanem życiem tylko rażą oczy;
Zda się, że cały szereg malowany
Chwiejąc się dziko tam i sam w pomroce,
Gdy wiatr obiciem płótna zaszamoce.
— »Jeśli nie przez miłość dla mnie, błagam ciebie!
To przez miłość Boga żywego na niebie,
Przysięgnij, że twoję ojczyznę tą rażą,
Współziomków, twej zemsty oszczędzi żelazo;
Lecz jeśliś me prośby odrzucić gotowy,
Zgubiony na wieki! — nie ziemi, co minie,[521]
Jeżeli, mówiłam, obrazę przebaczysz,
Choć smutny twój koniec, w ostatniej godzinie
On grzech twój rozwiąże, i dusza bez plamy
Uleci w otwarte miłosierdzia bramy!
Sam Bóg ciebie przeklnie, boś Go sam odrzucił!
Konając, poglądaj w niebo, jak zamyka
Bramę swojej łaski przed pychą grzesznika.
Patrz! obłok jak lekki kryje twarz księżyca,
Nim mglisty swój żagiel po błękitów toni
Rozwinie i tarczę księżyca odsłoni:
Gdy twoje w tej chwili serce się nie zmieni,
Bóg wtenczas i ludzie zostaną zemszczeni.
Twoja nieśmiertelność złego!«
Alp spojrzał, zoczył na tarczy księżyca
Obłok, o którym wspomniała dziewica;
Lecz serce w grzechu przestrogę odpycha,
Jedyna jego namiętność fałszywa,
Co wszystkie inne jak potok porywa.
On ma o litość błagać! — on, syn pychy,
Ma się ustraszyć słów dziewczyny cichéj!
Zbawić Wenetów, gdy zaprzysiągł zgubić?
Nie, — choćby obłok ten był piorunowy,
Niech piorun bije! — nie uchyli głowy.
Alp jej nie daje żadnej odpowiedzi,
Jak rychło wiatr go przepędzi; już prysnął..
Księżyc mu w oczy całą pełnią błysnął.
»Choć mi — zawołał — wróżysz przyszłość groźną,
Ja się nie mogę zmienić, — już za późno!
Drzewo się złamie, ta się znów odgina;
We mnie Weneta zapragnął mieć wroga,
Niechże więc ginie! Lecz ty, moja droga,
Nie wracaj do nich! idź, uciekaj ze mną!«
Tylko tam stoi kolumna kamienna...
Czyli się we mgłę zmieniła nadziemną?
Poszła skróś ziemi? — Daremnie oczyma
Śledził, wie tylko że już nic tam niéma.
Wschodzi pogodnie jak na dzień wesoły.
Poranek lekko otrząsa płaszcz mglisty,
Ale południe zamgli dym siarczysty.
Już słychać surmy, i wrą bębny wrogów,
Słychać fruczenie w powietrzu sztandarów,
I rżenie koni, hałas tłumnych gwarów.
Gęsto, jak lasem, błoń się jeży dzidą,
Głos, krzyk się szerzy: »Już idą, już idą!«
Połyska z pochew atagan dobyty,
Tłum czeka hasła, ruszą na znak dany.
»Spahy, Tatary, i wy Turkomany!
Nogi w strzemiona, zwińcie swe namioty,
Jeździec doliną niech cwałem zabiega
Od bramy miasta, łowić, imać zbiega;[524]
Ktoby był, byle chrześcijańskiej wiary,
Rąbać, zabijać, młody on czy stary;
Pod wyłom twierdzy i wciąż ogień miota!«
Konie parskają wędzidłami spięte,
Powiewne grzywy, szyje ich zagięte, —
Bielą się pianą munsztuki stalowe,
Stanęły działa, zaryczeć gotowe
I burzyć twierdzę już napół zburzoną.
Janczar się ściska w szyk prosty, łamany,
Alp ich prowadzi, — ręka zakasana
Przy rotach stoją baszowie i hany,
Sam wezyr stanął przed armiją całą;
Wnet ruszą z miejsca, gdy hasło da działo;
Kto żyw w Koryncie, niech od miecza zginie,
W niebiosa biją dzikiemi wrzaskami:
Alla hu! krzycząc, Bóg i prorok z nami!
»Jest wyłom do przejścia, drabina ze sznurów,
Wpadnijcie, szczeblujcie na wierzchy tych murów!
Co sercem zapragnie, niech pyta, mieć będzie!«
Mówił Kamurdży, wezyr mężny, śmiały,
Wtem za odpowiedź szable zaszczękały,
Tysiące głosów w dzikim gniewie wrzasło,
Jak głodne wilki, szczujące pospołu
Niestrwożonego ich liczbą bawołu, —
Ten strasznie ryczy, żarem oczu błyska,
To bodąc boki krzywym rogiem toczy,
W górę podrzuca, to o ziemię ciska,
A śmielszych trupem ściele jako snopy:
Z takim zapędem poszli na okopy,
Skąd śmiałki żywej nie unieśli stopy,
Zasłały ziemię jako szkło stłuczone.
Kula w poskokach, niosąc pocisk śmierci,
Środkiem poległych piasek rwie i wierci,
I — jak padali — leżą szeregami,
Gdy przy dnia schyłku z łąk schodzą kosarze;
Trup leżał gęsto, tuż przy twarzach twarze.
I jak kaskada, ze stromej skały
Z ciężkim łoskotem wciąż spadająca,
Z pianą ze grzmotem w dół strąca;
Jako śnieżne lawiny
Na alpejskie doliny, —
Tak parci tłumem Koryntu synowie
Szturm był zbyt długi i często wznawiany,
A tłum Moślemów naciskał w parowie.
Wkrąg oskoczeni niewiernych nawałą,
Gromady padły, — niewielu zostało!
Noga przy nodze, dłoń była przy dłoni.
Zgiełk, pocisk, wystrzał, zmieszane języki,
Rannych, wpółżywych, zwycięzców okrzyki,
Z działowym grzmotem razem się zlewały.
Tej głośnej bitwy, wątpiąc, czy swych wrogów,
Czy ziomków ujrzą u drzwi swoich progów,
I czy się smucić, czy się cieszyć miały
Tym niezwyczajnem chaosem hałasów,
Pobudził wichry na morskiej topieli,
I pędził echem przez błonia i jary,
Od Salaminy aż do Megary;[525]
Nawet, jak mówią, w ciszy głębokiéj
W brzegach pirejskiej zatoki.
Miecze i szable, w boju wyszczerbione,
Aż po rękojeść w krwi były zbroczone.
Szańce zdobyte, i żołnierz w rozwięzi
Przez okna domu, w którym wróg bezcześci,
Przebił krzyk dziki i lament niewieści:
Z pośpiechu stopa lecąca dziewicy
Plusnęła we krwi na bruku ulicy;
Naprzeciw wrogów stoi z bronią w ręku
Rozpaczna garstka z dwunastu, dziesięciu:
Wszyscy przysięgli w przedśmiertnem objęciu[526]
Nie złożyć broni, aż polegną sami!
Z groźną postawą wroga na cel brali,
I mieczem siekli, lub walcząc, padali.
Wśród nich stał starzec, — włos jego był biały,
Lecz krzepką dłonią jeszcze oręż imał,
A trupy przed nim w półkole leżały.
Jeszcze się ścinał z wrogiem, niezraniony,
Cofający się, lecz nieoskoczony.
Wprawdzie pod połą świetnego kaftana
Dawniej, nie dzisiaj, szablą kresowana.
Starzec był krzepki, silny, że w te czasy
Małoby młodych poszło z nim w zapasy.
W pierś jedną więcej miał zwróconych ciosów,
W prawo i w lewo szabla starca świeci, —
Gdy w krwi ją broczył, wiele matek Wschodu
Opłakiwały przyszły owoc płodu,
Że swoich ojców nie ujrzą ich dzieci.
Choć mógł być ojcem tych wszystkich, co zabił.
Starzec, oddawna bezdzietny na ziemi,
Radby swych wrogów widzieć bezdzietnemi,
I od dnia, w którym przy obronie szańców[527]
Cieniom synowskim starca żal surowy
Poświęcał więcej jak ludzkie stugłowy.[528]
Gdy cienie zmarłych krew koi wylana,
Sam duch Patrokla mniej doznał słodyczy,
Tam, gdzie Europa z Azyją graniczy,
I pogrzebiony, gdzie przed nim tysiące
Przed lat tysiącem pogrzebli swe ciała;
Gdzie, i jak zmarli, prochy ich milczące
Darń bez kamienia, bez kości mogiła, —
Lecz żyją w pieśni, co wieki przeżyła.
Słychać krzyk: Allah! — z szablą cwałem pędzi
Rota janczarów; znana ich odwaga!
Wywija mieczem i razów nie szczędzi;
Aż po ramiona dziko zakasana,
Wśród bitwy iskrzy stalą atagana.
Inni strój noszą ponętny dla łupu,
Tych rękojeści lśnią ogniem kamieni, —
Żelazo Alpa tylko krew czerwieni.
Ci z szalów wiążą wznioślejsze turbany, —
Skromny strój Alpa w całem wojsku znany;
Spojrzyj w najgęstszy ścisk bitwy: tam ona!
Niema sztandaru, coby na tym brzegu
Śmielej wiódł naprzód szereg po szeregu;
Ta ręka moc ma chorągwi proroka,
A świeci jako gwiazda spadająca!
Gdzie się pokaże to potężne ramie,
Nic nie dostoi, wnet się szereg złamie;
Tam przebaczenia okrzyk się roztrąca
Tam żołnierz ranny, leżący na ziemi,
Jęk swój w skonaniu zatłumić się stara;
Wytęża siły, rękami słabemi
Jeszcze swój pocisk ostatni wymierza
Choć obaj słabi, w ostatniej męczarni
Pełzną do siebie po krwią zlanej darni...
Jeszcze stał starzec w swojej krzepkiej sile,
I Alpa zapęd hamował na chwilę.
Przez wzgląd na siebie i na córkę twoję«.
— »Nigdy, nigdy, odszczepieńcze!
Życiem z twej łaski prędzej się domęczę«.
— »Franczeska! gdy dziś miecz zamiata tłumy,
— »Ona bezpieczna«. — »Gdzie jest? mów, gdzie?« — »W niebie,
Podły zbrodniarzu, zamkniętem dla ciebie,
Zdala twych oczu, i bez ziemskiej zmazy«.
Wtem usta starca dziko się rozśmiały,
Straszne, tajemne, jak ciśnięte strzały
Z ciągłego łuku, wstrząsły i zachwiały.
— »Boże! umarła? Kiedy?« — »Nocy przeszłej.
Nie żal mi córki z tego świata zeszłej, —
Jak ty, fałszami wiary Mahomeda.
Broń się, lub zginiesz« — Daremne wyzwanie:
Alp padł na ziemię i już nie powstanie.
Kiedy Minotti gorzkiemi słowami
Z poza krużganku bliskiego kościoła, —
Który, choć wróg już tłumami nachodził,
Zalał dziedzińce i ściskał dokoła,
Ostatnia garstka z rozpaczą broniła, —
W chwili nim starzec ranę Alpa zoczył,
Co mu przez czaszkę mózgami strzeliła,
Alp w kłąb się zwinął i na dół potoczył.[529]
Kładną go na wznak; pierś, czoło nad brwiami
Jeszcze krew życia sączy się ustami,
Lecz nim po żyłach ścichło pulsu drganie,
Westchnienie, słowo, sam jęk na skonanie
Nie zabrzmiał; usta zastygły bez głosu,
Nim mógłby myślą zapragnąć zbawienia,
Bez namaszczenia, bez rozgrzeszenia,[530]
Nie pojednany z Bogiem, ze światem,
Skonał — renegatem!
Ci jak mściciele Alpa, ci jak wrogi,
Społem z radości, z wściekłości krzykami
Zwarli się z sobą wśród zgiełku i wrzasku;
Bodąc włóczniami, szczękając szablami,
Żywi i ranni tarzają się w piasku.
Jeszcze Minotti śmie dawać rozkazy
Jak rządca kraju, gdyby ocalała
Od wrogów choćby jego cząstka mała,
Hufiec mu sercem i ręką pomaga.
Nie wzięty szturmem jeszcze kościół stoi,
Z którego napół przymkniętych podwoi
Sądzona kula zniosła Alpa głowę,
Tam się cofając wstecznym, wolnym krokiem,
Twarzą do wrogów, z pełnem dumy okiem,
I miecąc na nich ogień nieustanny,
Trafny, gdzie strzelą, padał trup lub ranny,
Łączą się z hufcem, zamkniętym w kościele.
Tam choć na chwilę pod muru zasłoną
Odetchną, wzmocnią pierś bojem znużoną.
Krótka to chwila! już moślemskie śmiałki
Cisną się naprzód: tak żwawo natarli,
Że własnym tłumem swój odwrót zaparli;
Bo ich tam wiodła ciasna, wąską droga,
Skąd chrześcijanin jeszcze raził wroga.
Przez gęstwę kolumn; wszyscy gwałtem muszą
Bić się, lub ginąć; — i ginęło wiele!
Lecz z krwi ich nowi powstają mściciele,
Krzepcy i wściekli, padając baz liku,
Już przerzedzona chrześcijan gromada
Słabła, wróg świeżym hufcem wciąż napada,
Osmanin do drzwi szturmuje nawałą,
Lecz drzwi żelazne jeszcze stoją cało.
Jeszcze się sypie ogień gęsty, spory;
Z bezszybnych okien dobrze celowany
Morderczych strzałów lał deszcz ołowiany;
Wtem drzwi się chwieją, podważone młotem;
Z drzwiami runęły razem: szturm skończony, —
Kościół zdobyty, Korynt bez obrony.
Smutny, lecz z dumą, co wrogów przeraża,
Minotti stoi na stopniu ołtarza:
Cudnemi barwy pędzla malowana,
Oczy Jej światłem i miłością gorą!
Lud przed obrazem pada na kolana,
I zabrukane myśli prochem ziemi
Gdy klęcząc przed nim, korzym się z pokorą,
Podniósłszy oczy w pobożnym zachwycie,
Widzim, jak do Niej tuli się Bóg-dziécie,
Jak słodki uśmiech ich lica powleka,
I teraz, zda się, boska twarz się śmieje,
Choć w jej przybytku rzeź i krew się leje.
Minotti podniósł w brwi zapadłe oko,
Przeżegnał piersi i westchnął głęboko!
I stał spokojny, gdy z krzykiem i gwarem
Na śród kościoła, i tu i tam razem,
Moślemin wpadał z ogniem i żelazem.
W sklepach, pod rzeźbą zdobionym kamieniem,
W podłogach rznięte nagrobne napisy,
Lecz krew w tej chwili zatarła ich rysy;
Rzezane dłótem ich godła herbowe
I różnobarwe żyły marmurowe,
Wróg ściera, brudzi krwawemi śladami.
A spodem, zmarli przed laty i świeżo[532]
Chłodni, rzędami w ciasnych trumnach leżą.
Przy bladem świetle, co wpada przez kraty,
Sen ich spokojny, ale niespokojna
Ich ciche sklepy zagarnęła wojna,[533]
I obok kości odpadłych od ciała
Swoje siarczyste skarby tam schowała.
Łącząc się z miną skrytą w szyi lochu:
Ostatni środek, rozpaczna obrona,
Jaką Minotti swych wrogów pokona.
Wróg zalał kościół, — niewielu zostało
W braku żyjących, żołnierz rozjuszony,
Gasząc pragnienie zemsty obudzonej,
Po barbarzyńsku siekł trupie tułowy,
Lub od nich martwe precz obcinał głowy.
Odzierał z ofiar pobożnych ołtarze;
Jeden drugiemu z rąk wyrywał szczęty
Skruszonych naczyń i kościelne sprzęty.
Pod wielki ołtarz cisną się w natłoku,
Na środku stołu ołtarza stał złoty
Kielich, święcony, kosztownej roboty,
Miąższy, głęboki, połyskiem zdobyczy[534]
Przynęcał oczy rabującej dziczy.
Które sam Chrystus w swoję krew przemienił,
Gdy w świt przed bitwą, w pokucie i skrusze,
W kolej ugaszczał swych wyznawców dusze.
Jeszcze jej krople błyszczały w kielichu!
Dwanaście srebrnych świeczników płonęło,
Zdobycz najdroższa, sztuki arcydzieło.
Tak blisko przyszli, — bliższy rabującą
Ręką już sięgał po zdobycz błyszczącą...
Ciska głownię w skład prochu.
Buchnęło!
Ołtarze, sklepienia łuki,
Marmurowych kolumn sztuki,
Krzyże, turbany,
Żywi, umarli, pomieszani społem,
Lecą w powietrze z runącym kościołem; —
I wszystko w jednym, dzikim ryku kona!
Na chwilę wzdęte, wzburzone wód łona, —
Choć nie rozpadłe, chwiejące się góry,
Jakby trzęsienie ziemi
Przeszło pod niemi;
W dymach, płomieniach ciśniętych pod słońce,
Straszliwem zgliszczem świadczą, jak skończony
Szturm twierdzy, los jej rozpacznej obrony!
Wszystko zmieszane, z ziemskiego padołu,
Niejeden człowiek rosły i barczysty,
Na piędź skurczony przez pożar siarczysty,
Z węglem, żarzewiem spadający społem,
Dolinę tylko posypał popiołem.
Wielu padało na głębie zatoki,
Co chłonąc szczątki tonące falami,
Swe wody w kręgi znaczyła zmarszczkami.
Ci na brzeg padli, lecz jak kiście śniegu
Kto Grek, kto Turek? — darmo oczy śledzą,
Niechaj ich matki spojrzą i powiedzą!
Gdy jeszcze dziećmi w kolebce leżeli,
A każda matka z uśmiechem patrzała,
Wtenczas o dniu tym, co prochy ich ciała
Rozwiał na wiatry, żadna nie myślała!
Lecz dziś i matki — żal tylko zachodu —
Pewnoby swego nie poznały płodu,
Człowieczej twarzy, ich kształtu i składu,
Prócz jednej kości i czaszki skruszonéj!
Napowrót spadał stos drew zapalony,
Sypał żarami, — kamienie gorące,
Z szumem głęboko w piasku się zaryły,
Jak zgasłe głownie, czarne i dymiące!
Słysząc to ziemi okropne wstrząśnienie,
Zniknęło każde żyjące stworzenie.
Wyjąc odbiegła nietkniętego trupa;
Wyrwał się wielbłąd z rąk swego strażnika,
Wół jarzmo złamał i od pługa zmyka;
Koń w pole kopnął, rwąc kopytem ziemię,
I żaba z bagna wylazłszy nieśmiała,
Podwójnie dzikim głosem zaskrzeczała;
Wilk w gór wąwozach wył na paszczę całą,
Gdzie jeszcze echo jak piorunem grzmiało;
Jako pies bity, gdy z bólu skowyczy.
Orzeł na skale, spłoszony dymami,
Zrywa się, gniazdo okrążył skrzydłami,
Bliżej pod słońce lot pomyka w górę;
A że w dziób orli ich dym dolatywał,
Orzeł, wciąż kracząc, co wyżej się zrywał,
Wyżej nad chmury, pod niebios błękity. —
Tak był zburzony Korynt i zdobyty.
»Za panowania Mikołaja III tragiczny wypadek zbroczył krwią mury Ferrary. W skutku doniesienia jednego z służących, książę panujący sam się przekonał o kazirodnych miłostkach żony swojej, Paryzyny, z synem jego naturalnym, Hugonem, pięknym i walecznym młodzieńcem. Ścięto ich za wyrokiem ojca i męża obrażonego, który hańbę swoję na jaw wystawił i śmierć ich przeżył. Wielce był nieszczęśliwym, jeśli winni byli, a jeśli niewinni, nieszczęście jego tem okropniejsze było. Ale czy wina ich była istotną, czy nie, nigdy usprawiedliwiać nie mogę tak strasznego wyroku, wydanego przez ojca«. (Gibbon, Pisma różne, tom III).
Oto godzina, gdy z pośród drzew cienia[538]
Najuroczniejsze słowik leje pienia,
Gdzie tysiąc zaklęć miłosnej osnowy
Zdają cichemi rozpływać się słowy.
Dźwiękiem ich ucho samotne się pieści,
Każdy kwiat lekko wonna skrapia rosa,
Pierwszemi gwiazdy iskrzą się niebiosa,
Wszystko ciemniejszą przybiera osłonę,
A na lazurze to światło pół mgliste,
Tak mile ciemne i tak ciemno-czyste,
Co po skonaniu dnia jeszcze jaśnieje,
Gdy księżyc wschodzi, a zorza blednieje.
Z złotych jej gmachów małżonkę książęcą;
Nie nato nocnym powierza się cieniom,
Aby gwiaździstym dziwić się sklepieniom.
Do gajów Esta Paryzyna wchodzi,
Słucha i czeka — nie słowiczych jęków,
Choć równie słodkich oczekuje dźwięków.
Ktoś się w gęstwinę śmiałą wciska nogą, —
Lica jej bledną, serce bije trwogą...
Wraca rumieniec i pierś szczęściem rośnie;
Chwila już tylko — jedna chwilka mała,
Ujrzy kochanka... Stało się, ujrzała.
I czemże dla nich świat, ziemia, niebiosy,
Martwi, jakgdyby już byli zmarłemi,
Na wszystko wkoło — nad niemi — pod niemi,
Jakgdyby wszystko już znikło w tej chwili,
I oni tylko wzajem w sobie żyli.
Ach! gdyby radość ta zwolnieć nie miała,
Wkrótceby, szczęścia zniszczone nadmiarem,
Serca ich własnym spłonęły pożarem. —
Mogliż, sen marząc tak ognisty, luby,
Któżby w tej burzy, tej uczuć nawale,
Hamował wrzące namiętności fale?
Któż wówczas myśli, jak czas ten przelotny? —[539]
Przecież już uszedł, i uszedł niezwrotny.
Wprzód nim się dowie, że już mu nie wróci.
Smętnem się, rzewnem żegnają obliczem
Z minionej winy miejscem tajemniczem.
Mają nadzieję — przyrzekli, że wrócą,
Ileż to westchnień i uścisków długich...
Jak jedne usta przyrosły do drugich
Wówczas, gdy pełnem światłem blask księżyca
Z grożących niebios na jej spada lica,
Zda się ją winić i przyzywać kary.
Ten nawał westchnień, ten uścisk tak czuły,
Silnie do miejsca zbrodni ich przykuły.
Lecz już czas nagli i rozstać się muszą:
Skryty dreszcz trwogi krew ich lodem ścina,
I pierwszy zbrodnię już karać zaczyna.
Hugo na łoże samotne się schronił,
Skąd tęskną myślą za kochanką gonił;
Na ufnem męża złożyła już łonie.
Lecz jakaż sen jej kłóci tajemnica,
Jakaż to burza uczuć barwi lica?
Cicho się sennem odzywa imieniem,
Miłosnem męża przyciska ramieniem,
Do serca, które nie dla niego pała.
Zrywa się Azo, uściskiem zbudzony, —
Poi go widok sennych marzeń żony;
Która w nim tyle dawnych wspomnień budzi,[540]
Jakże rozrzewnia go ta miłość tkliwa,
Która się nawet i w snach jej odzywa.
Lekko do swego przytula ją łona,
Lecz skąd ta nagła bladość, dreszcz Azona?
Rzekłbyś, że trąbę archanielską słyszy...
Mniej ona strasznym grzmotem go przeniknie,
Kiedy nad jego grobowcem zaryknie,
Przed niebios, ziemi wezwie go Sędziego! —
Jeden dźwięk cichy sennego wyrazu
Całe mu szczęście rozproszył odrazu,
Jedno to imię świadczy zbyt dowodnie
Czyjeż to imię? — Jak gdy groźne wały
Nagle w wzburzonym zagrzmią oceanie,
I tak rozbitkiem uderzą o skały,
Że gdy raz padnie, już nigdy nie wstanie:
Imię to wstrzęsło jego istność całą.
Czyjeż to imię? — Ach! krew się w nim ścina...
Imię Hugona, imię jego syna,
Syna zwiedzionej młodych lat kochanki,
Co się tak płocho dała wieść do zguby,
Nigdy prawemi nie złączona śluby.
Chwyta za sztylet, — napół go dobywa...
I znowu zwolna w głębię pochwy spływa.[541]
Te tak urocze nie rozbroją wdzięki?
Jakże ją zabić? — jak zwłaszcza w tę chwilę,
Kiedy się we śnie uśmiecha tak mile?
Nie budzi żony — ale tak w jej lice
Że gdyby nagle roztwarła powieki,
Mrozem-by śmierci ścięły się na wieki.
Światłem wiszącej lampy objaśniona,
Lśni się kroplistym potem skroń Azona,
Nie wie nieszczęsna, że jej dni zliczone!
I z rannem słońcem Azo śledzi, pyta, —
Lęka się, przecież wieść za wieścią chwyta,
Aż wreszcie wszystko już widzi dowodnie:
Długie wspólnice przestępstw Paryzyny,[543]
Chcąc przed Azonem oczyścić się z winy,
Na nią zwalają zbrodnię, wstyd i karę.
Wszystko już, wszystko odkryte nareszcie, —
Pełną Azona uzyskały wiarę.
Zaprzestał badań, — dosyć już z tych wieści
Serce i ucho wypiły boleści!
Nie cierpiał zwłoki. W radnych panów gronie
Władca ich berła i dziedzic korony,
Na starożytnym Estów zasiadł tronie.
Stoją przed sądem Hugo, Paryzyna;
Jakże jest piękną — jak oboje młodzi!
W takiej postaci przed siebie przywodzi?
Odjął mu oręż, ręce okuł w pęta
I sam swój straszny wyrok mu ogłosi; —
Hugo, choć milczy, lecz dusza niezgięta
Stoi i ona, niema, blada, drżąca,
Stoi na straszny wyrok czekająca;
Nie taką była gdy w świetność godową
Po lśniących salach wdzięczną ócz wymową
Gdy dumą było stawać w sług jej rzędzie,
Gdy każda piękność, chcąc piękniejszą zostać,
W słodkie jej głosu wuczała się dźwięki,
W jej chód, w jej układ, jej uroczą postać,
Ach! gdyby wówczas jednę łzę zroniła,
Krzywda jej wszystkich serc-by krzywdą była,
Tysiąc rycerskich powstałoby męży,
Tysiąc błyszczących wzniosło się oręży, —
Możeż co kazać? — i będzież słuchana?
Damy — rycerze — cały dwór dokoła —
Spuszczają oczy — milczą — marszczą czoła,
Sroży się dumna na ich ustach wzgarda,
Ten Hugo nawet, co do jej pomszczenia
Zwykł tylko czekać na błysk jej spojrzenia,
Co gdyby więzy swe na chwilę zrzucił,
Lub-by sam poległ, lub jej wolność wrócił, —
Stoi ciężkiemi obarczon kajdany,
Nie patrzy na jej łzy w oczach wezbrane,
Bardziej dla niego, niźli dla niej lane...
Ach! wczoraj jeszcze błękit żyłek drobnych
A które były tak miłej białości,
Że się zdawały wzywać ust miłości;
Dziś, tak palące, zżółkłe i zwiędniałe,[544]
Nietyle słonią, ile cisną oczy,
Coraz się bardziej tłumem łez tych mroczy.
Byłby i Hugo nad nią łzę uronił,
Gdyby tak licznych świadków się ochronił.
Całą męczarnię w swojem zawarł łonie,
Umarłby z wstydu, gdyby swej katuszy[545]
Przed okiem świata nie mógł ukryć w duszy,
Na nią jednakże nie śmiał rzucić wzroku;
Stała mu w myśli okropność wyroku,[546]
Straszny gniew ojca — wzgarda serc szlachetnych,
Ziemska, wieczysta kara ciężkiej winy,
A zwłaszcza, zwłaszcza przyszłość Paryzyny!
Nie, — nigdy jego nie mogły źrenice
Ryknąłby z żalu i przeklął tę chwilę,[547]
Przez którą na nią ściągnął nieszczęść tyle!
»Wczoraj się jeszcze — tak Azo zaczyna —
Z chlubą patrzyłem na żonę i syna;
Dziś jeszcze będę bez syna i żony.
Czeka mię ciężar dni pustych, samotnych...
Lecz niechaj losy spełnią się zacięte.
Któżby nie karał przestępstw tak sromotnych?
Stało się, — Hugo, wyrok twój wydany,
Wszystko gotowe — kapłan przywołany,
Pójdziesz zapłatę zbrodni twej odebrać,
Nim pierwsze w górze gwiazdy zajaśnieją;
Tam tylko możesz sięgać twą nadzieją,
Gdyż na tej ziemi nigdzie się nie zmieści
Twoja sromota przy mojej boleści.
Żegnam cię, — nie chcę patrzyć na śmierć syna...
Ty, której sercem sama płochość władnie,
Kobieto, czarną niewiarą splamiona,
Ty patrzeć będziesz, jak ta głowa spadnie:
Nie ja, — ty sama zabijasz Hugona
Ciesz się twem życiem, — zostawiam je tobie!«
Skończył, twarz zakrył. — W każdej czoła żyle
Z taką potęgą bije krew wezbrana,
Jakgdyby z żył tych ciągle wypierana,
Zwolna nad okiem drżącą ciągnie rękę,
Jakgdyby swoję chciał ukrywać mękę,
Kiedy wtem Hugo dłoń okutą wznosi,
Ojca o wolność przemówienia prosi, —
Rzecze: »Nie bojaźń do tych słów mię skłania.
Widziałeś nieraz, jak na polu chwały
Krwią twoich wrogów zbroczałem się cały,
I jak ten oręż w każdej działał walce,
Dłoń ta w twej sprawie więcej krwi przelała,
Niż twój kat z mego wytoczy jej ciała.
Dałeś mi życie i odbierz je, panie,
Żadnych ja dzięków nie składam ci za nie.
Wszystkie mi krzywdy matki przypomina,
Zdeptaną miłość i hańbę imienia,
Smutne, okropne dziedzictwo jej syna.
Lecz grób ją schłonął — w którym już niezwłocznie
Wiecznie tam będą z swych mogił świadczyły
Krwawe łzy matki, moja krew przelana,
Czem tu dla ciebie wszelkie węzły były,
I czułość ojca i miłość młodziana![549]
Krzywda to tylko krzywdę odpłaciła.
Ta nowa, druga dumy twej ofiara
Mnie, jak wiesz, wprzódy przeznaczoną była.
Ledwieś ją ujrzał, uwielbił jej wdzięki,
I tak mię podłym wyszydzałeś rodem,
Jakgdyby nie był zbrodni twej dowodem.
Nie mogłem wprawdzie, zbyt nisko zrodzony,
Do świetnej Estów zasięgać korony,
W wiecznejby wówczas zajaśniał ozdobie,
I wszystkie laury, wszystkie wieńce sławy
Samemu tylko byłby winien sobie.
Mając mój oręż — przy tem sercu, dłoni,
Jaki monarszej tylu Estów skroni
Przez cały ciąg ich wieków nie ozdobił.
Niezawsze rycerz rodem znamienity
Najzaszczytniejszych ostróg się dobijał, —
Ileż to wodzów i książąt przemijał,
Gdym z zwycięskiemi uderzając krzyki,
Z imieniem Esta spadał w wrogów szyki!
»Nie bronię zbrodni — nie będę cię wzywał,
Od tego czasu, co już w krótkiej dobie
Po moim zimnym ma przepłynąć grobie.
Znikły te krótkie dni młodzieńczych szały:
Jak trwać nie mogły, tak też i nie trwały.
Mogłeś je podnieść, uzacnić oboje,
Lecz byłbyś mniemał, że poniżasz siebie;
Przecież twarz tego podłego Hugona
Niejednym z twoich rysów zaszczycona,
Z ciebie to wziąłem ten umysł niezgięty...
Lecz skądżeś zadrżał? — tak jest, z ciebie wzięty.
Z ciebie to we mnie przeszła nieodmienna
Ta dzielność w boju, ta dusza płomienna.
Całego siebie w moję istność wlałeś;
Patrz, jakim zbrodnia owocem obdarza:[550]
Zbrodniąś mię spłodził, i masz też zbrodniarza.
Prawy to płód twój, co, jak ty, w swym szale
Co zaś do życia, któreś mi tu nadał
Nato, abym je tak wcześnie postradał,
Tylem je cenił, ile ty sam twoje,
Gdyś zwieńczon hełmem rzucał się na boje,
Grzmiące po trupach puszczali bieguny.
Niczem już wprawdzie jest ta przeszłość cała,
Przyszłośćby nawet przeszłością się stała, —[552]
Żałuję przecież, żem nie legł ówcześnie:
Wydarł kochankę, a matkę zabiłeś,
Dla serca mego zawsze ojcem byłeś.
Wyrok twój dla mnie, acz srogi, straszliwy,
Choć z twych ust wyszedł przecież sprawiedliwy,
Zbrodnią nadane, a hańbą zamknięte:
I syn i ojciec zgrzeszyli wzajemnie,[553]
Obu więc razem musisz karać we mnie;
Świat zbrodnię moję w wyższym stawia rzędzie,
Skończył i ręce na piersiach zakłada,
Tłuką się dźwięczne kajdan ich ogniwa;
Ciężko na serca wodzów brzęk ten spada,
Którym wstrząśnięty łańcuch się odzywa, —
Nieszczęsna piękność małżonki Azona.
Słoi z wybladłem licem, oniemiała,
Żyjące źródło niedoli Hugona.
Oczy jej w całej pełności roztwarte,
Nigdy spuszczeniem powiek nie ocienia
Przykrej jasności strasznego spojrzenia.
Dziwnie się białość roztacza szeroka
Wkoło ciemnego błękitu jej oka,
Jakby w niem życie wymarło już całe.
Niekiedy tylko z wezbranej źrenice
Tak wielka kropla spuszcza się na lice,
Że każdy z widzów dziwi się, zdumiewa,
Chce się odezwać — boleść głos przydusza,
W bezkształtnym jeszcze wydobyty dźwięku;
Przecież w tym głuchym, nieforemnym jęku
Cała nieszczęsnej wylała się dusza.
A głos jej długim krzykiem się wydziera.
I w tejże chwili tak runie o ziemię,
Jak kolos z swojej podstawy zwalony,[555]
Nie jak żyjące, lecz bezwładne brzemię,[556]
Któżby w niej poznał tę wdzięczną grzesznicę,
Ten war miłości, tę żądz nawałnicę?...
Ślepo się w zbrodni rzuciła bezdroże,
A swej rozpaczy, wstydu znieść nie może.
Ach, czemuż nawet i śmierć ją odpycha;
Jakaż w niej ciemność — jak okropna zmiana!...
Pękła nić myśli, boleścią zerwana!
Jak ów łuk silny, deszczem rozwolniony,
Tak i jej umysł, męczarnią zburzony,
Dzikiemi tylko marzeniami błyska.
Zmarła jej przeszłość — a przyszłość sczerniała
Takiem niekiedy światłem się rozświeci,
A błysk jej czarną pustynię przeleci.
Czuje, że dusza jej jak lodem ścięta,
Że ciężar jakiejś tłoczy ją boleści,
Że się w tem jakiś wstyd i zbrodnia mieści,
Żyjeż? — nie żyje?... istotnież to ziemi,
Ziemi tej stopy dotyka się swemi? —
Nieboż to widzi? — ludzież to tym wzrokiem,
Czy też szatani grożą jej dokoła?
Tysiączne wkoło rozjaśniała czoła?
Wszystko w obłędnej duszy powikłane,
Zmącone czucia i myśli stargane,
Kłócą się dziwne bojaźni, nadzieje,
Radość jej w burzę, boleść w szał się zmienia,
Walczy z widmami strasznego marzenia,
Zda się, że jakiś czarny sen ją łudzi...
Sen to szaleństwa, — już się nie przebudzi.
Jakże boleśnie dźwięk ich serca rani...
Słuchaj! hymn śmierci śpiewają kapłani.
Śpiew ten się zwykle za umarłym wznosi,
Hugo to, Hugo spełnia los swój smutny,
Jemu to nucą — jemu spiż ta jęczy...
Przykre odgłosy i widok okrutny...
Na gołej ziemi przed kapłanem klęczy,
Kat obnażoną ręką topór bierze, —
Nad dzielnem, szybkiem przemyślając cięciem,
Lekkiem po ostrzu przeciąga dotknięciem;
Liczne się widze w niemy tłum gromadzą,
Mile wieczornym przyglądać się wdziękom,
Gdy się do zajścia zbliża słońce letnie.
Nad tym dniem krwawym wzniosło się tak świetnie,
Jakby się tylu urągało mękom.
Na potępioną winowajcy głowę,
Gdy ten, przy swoim klęczący kapłanie,
Win się swych zwierza, i żałując za nie,
W całej świętości skruszonego ducha
Których dźwięk z Boskiem przebaczeniem spływa
I wszystkie plamy duszy ludzkiej zmywa.
Żywem się światłem ta głowa promieni
I ten włos wdzięcznych i ciemnych pierścieni,
Lecz stokroć żywszy odstrzela się promień
Z topom kata, co jak groźny płomień
Strasznym, okropnym wkoło blaskiem bije!
Gorzką jest, gorzką ta krwawa godzina,
Słuszny jest wyrok i zbrodnia straszliwa,
Wszystkich jednakże wstręt i dreszcz przeszywa.[558]
Skończył już wszystkie modły i pokuty
Śmiały zwodziciel zdradnej Paryzyny;
Życie ostatniej dobiega minuty.
Zdjęty na rozkaz płaszcz na ziemi składa,
Pod ostrzem nożyc gęsty włos odpada, —
Wszystkie przy samej głowie mu ucięto.
Tej szarfy nawet, drogą szytej dłonią,
Do grobu z sobą zabierać mu bronią.
Wszystko już, wszystko na zawsze złożone...
Kładą nakoniec na oczy zasłonę —
Lecz tej ostatniej krzywdy znieść nie umie,
Wszystkie uczucia, stłumione na chwilę,
W tej obrażonej zbudziły się dumie.
Jemuż to będzie, jemu kat ubliżał?
Zadrżał-że kiedy przed śmierci widokiem?
»Nie! nie! — zawoła — krwi życia nie bronię,
Jużeście moje skrępowali dłonie.
Niechże przynajmniej z wolnem ginę okiem.
Klęka i śmiało nad pinem głowę chyli —
»Uderz!« — i ledwie tego dorzekł słowa,
Spadł topór, ścięta potacza się głowa
Krwią buchający kadłub na wznak runął
Usta chwilowym bólem się skrzywiły,
Zadrgnęły oczy — i już wiecznie wryły.[560]
Umarł, jak umrzeć występnemu trzeba,
Ni się wynosił, ni też trwogą podlił;
I nie rozpaczał o litości nieba;
A gdy tak święta chyliła go skrucha,
I z ziemskich uczuć już oczyścił ducha,
Czemże dlań były wśród owej godziny
Żal skargi, rozpacz — wszystko Bóg przemagał;
Każdą Go myślą, każdem słowem błagał,
Prócz tych słów kilku, które z jego łona
Wydarła nagle duma obrażona,
Wyrzekł już prawie pod toporem kata.
Jak martwe trupy, tak bez tchu i głosu
Stały dokoła świadki jego losu,
Kiedy wtem nagle przeszył tłum ten liczny
Gdy na tę miłość i tak młode lata
Z szybkością błysku spadał topór kata.
Tysiąc się drących z piersi jęków ścięło,
Nagle urwało, w głębię serc cofnęło,
Nie skłócił ciszy strasznego milczenia, —
Sam topór głuchym przerwał je odgłosem,
Gdy się aż do pnia silnym wrąbnął ciosem.
Cóż to był za krzyk — tak dziki, nieznośny —
Takim to bólem ryczy pierś matczyna,
Gdy niespodziana śmierć jej wydrze syna;
Tak okropnemi w niebo sięga jęki
Dusza na wieczne potępiona męki.
Ku górnym oknom książęcego gmachu,
Lecz wszystko nagle w głuchej znikło ciszy:
Nikt nic nie widzi i nikt nic nie słyszy.
Krzyk ten okropny, był to krzyk niewieści,
Że każdy w niebo korne wznosił ręce,
By śmierć tak strasznej chciało zesłać męce.
Nigdzie i nigdzie od owej godziny
Już nie ujrzano znikłej Paryzyny,
Jakgdyby nigdy na świecie nie żyła.
Jakby słów strachu, przekleństw lub zhańbienia,
Tak się lękano dźwięku jej imienia. —
Wiecznie dla syna i dla żony zdradnej
Nie mieli grobów, ni pamiątki żadnej,
W niepoświęconej złożono ich ziemi.
Taki przynajmniej był udział Hugona, —
Skryty los bowiem małżonki Azona[562]
Jak proch grobowem przywalony wiekiem.
Poszłaż w klasztorne schronić się ukrycie,
Nieba przez twarde dobijać się życie,
Przez lata cierpień, przez modły i posty,
Sztylet-że skarał zbrodnię jej niewiary?
Czy też z zatrutej śmierć wypiła czary?
Czy też Bóg zrządził tak przez litość swoję,
Aby cios jeden zgładził ofiar dwoje,
Uderzył razem w serce Paryzyny,
I tak gwałtownem rozdarciem jej duszy
Od długiej życia uwolnił katuszy? —
Nikt tego nie wie, nikt wiedzieć nie będzie,
Lecz nacóż w płonnym gubić się obłędzie;
Życie zaczęła, skończyła w boleści.[563]
I Azo inną żonę wybrał sobie,
I znowu hoże syny mu wzrastały,
Jak ten, co zdawna w swoim więdniał grobie.
Zimnem on wzrost ich przymierzał spojrzeniem,
Lub też z tłumionem patrzył się westchnieniem,
Lecz nigdy łzą mu nie błysła źrenica,
Czoło mu piękne, wzniosłe i szerokie
Czarna myśl wnętrznym pokrajała bojem
W brózdy przedwczesne, liczne i głębokie,
Gorącym cierpień wyorane krojem[564]
Skutki zbyt długiej i ciężkiej katuszy!
Żal, boleść, radość — wszystko w nim zamarło,
Długie mu tylko, ciężkie dni zostały,
Oko, co nigdy snem się nie zawarło,
Serce, które się samo siebie bało,
Zmilczeć nie mogło — ustąpić nie chciało,
I kiedy postać przybrało spokojną,
Najgłębszą myśli, uczuć wrzało wojną.[565]
Powierzchnię tylko każdej zetną wody, —
Żywy nurt ciągle spodem pruje łoże,
Płynie i nigdy upłynąć nie może.
Twardego hartu był umysł Azona,
Dręczącej myśli wrosłej zbyt głęboko.
Próżno, ach! próżno nasza tłumi pycha
Łzę, co się silnie w nasze ciśnie oko!
Rosa ta serca nigdy nie wysycha:
W głąb swego źródła cofa się i chroni;
Nic tam jej pierwszej czystości nie zmącą,
I chociaż nigdy na jaw nie dobyta,
Nie wypłakana, przecież żywa, wrząca,
Musiał on często w swojem tłumić łonie
Żal się budzący po synu i żonie;
Nie mógł ten krwawy dwóch ofiar morderca
Zapełnić czczości pustego już serca;
Co już duszami złączyli się swemi. —
A chociaż widział tak jasno, dowodnie,
Że słuszną karą życia ich pozbawił,
Że własne na nich ściągnęły ją zbrodnie, —
Tak gdy roztropne żelaza użycie
Drzewo z schorzałych gałęzi oczyści,
Drzewo to w nowe wysila się życie,
I majem bujnych ozielenia liści; —
I ogień żywe strawi mu ramiona,
Pień pozostały usycha i kona
I już żadnego listka nie urodzi.
Wieczysty duchu niespętanej duszy,
najjaśniej świecisz, Wolności, w więzieniu!
bo tam mieszkaniem twojem jest to serce,
które twa miłość jeno spętać może.
w wieżach i celi wilgotnej pomroku,
ojczyzna ich zwycięża ich męczeństwem
i z każdym wiatrem płynie sława wolnych!
O Chillon! cela twoja jest świątynią
chodził, aż kroki jego ślad wybiły,
jakgdyby zimny bruk był miękką gliną,
Bonnivard! — Niechaj nikt go nie usuwa,[568]
bo od tyranów woła on do Boga!
W okresie pisania tego poematu nie znałem dokładnie historji Bonnivarda; w przeciwnym razie byłbym usiłował dodać tematowi temu godności przez naznaczenie jego odwagi i cnót. Krótki zarys jego życia otrzymałem przez grzeczność z rąk jednego z obywateli tej Rzeczypospolitej,[570] która zawsze jeszcze szczyci się pamięcią męża, godnego najlepszych okresów starożytnej wolności[571].
»Franciszek de Bonnivard[572], syn Ludwika de Bonnivard pana dziedzicznego na Seyssel i Seigneura de Lunes urodził się w r. 1496. Studja odbył w Turynie; w r. 1510 stryj jego, Jan Amadeusz de Bonnivard, zrzekł się na jego korzyść godności opata w St. Victor, które przytykało do murów Genewy i było świetnem beneficjum[573].
Ten wielki człowiek (Bonnivard zasługuje na to miano przez wielkość duszy, prostotę serca, szlachetność pobudek, mądrość udzielanych rad, odwagę swych wystąpień, rozległość swej wiedzy i żywość umysłu), ten wielki człowiek, wzbudzający podziw wszystkich, których bohaterska cnota potrafi jeszcze pobudzić, wznieca jeszcze żywszą wdzięczność w sercach obywateli Genewy, którzy swoje miasto kochają. Bonnivard był dla niego zawsze wielką podporą; aby utrwalić wolność nowej republiki, nie obawiał się często tracić swojej własnej, nie pamiętał na swoje trudy, gardził swem bogactwem, nie zaniedbał niczego, co mogło utwierdzić szczęście ojczyzny, którą zaszczycił swoim obiorem; od tej chwili dbał o nią, jak najgorliwsi z pośród jej obywateli; służył jej z nieustraszonem męstwem bohatera i napisał jej dzieje ze szczerością mędrca i ciepłem patrjoty.
Mówi na początku swych Dziejów Genewy, że »od chwili, gdy zaczął czytać historję narodów, czuł pociąg do republikanizmu, którego sprawę uznał za swoją; ten to właśnie pociąg do wolności kazał mu bezwątpienia obrać Genewę za swą ojczyznę...
Bonnivard jeszcze jako młodzieniec ogłosił się śmiało obrońcą Genewy przeciwko ks. Sabaudji i biskupowi...
W roku 1519 Bonnivard stał się męczennikiem za swoją ojczyznę; gdy ks. Sabaudji wkroczył do Genewy na czele 500 ludzi, Bonnivard, obawiając się nieprzychylności księcia, chciał się schronić do Fryburga przed jej skutkami; ale zdradzony przez dwóch towarzyszów swoich, został na rozkaz księcia zawieziony do zamku Grolée, gdzie dwa lata spędził jako więzień. Bonnivard miał dużo przykrości w swojej tułaczce, ale te przykrości nie osłabiły jego zapału dla Genewy; skąd zawsze jeszcze był niebezpiecznym nieprzyjacielem tych, którzy jej zagrażali, i wskutek tego był narażony na prześladowanie z ich strony. W r. 1530 opadli go w górach Jura złoczyńcy, i ograbiwszy go, wydali w ręce ks. Sabaudji; ten uwięził go w zamku Chillôn, gdzie Bonnivard przebywał bez śledztwa aż do r. 1536; w tym czasie został uwolniony przez Berneńczyków, którzy zdobyli Pays de Vaud.
Bonnivard, wydostawszy się na wolność, doznał tego szczęścia, że zobaczył Genewę wolną i protestancką. Rzeczpospolita nie omieszkała wyrazić mu swej wdzięczności i wynagrodzić za cierpienia, które znosił: uczyniła go obywatelem honorowym, w lipcu 1536 r., darowała mu dom, dawniejsze mieszkanie genewskiego Wikarjusza, i przeznaczyła pensję dwustu dukatów złotych, aby w Genewie pozostał; w r. 1537 został członkiem Rady Dwustu.
Bonnivard nie przestał jednak pracować z pożytkiem; skończywszy pracę nad uwolnieniem Genewy, zdołał uczynić ją pełną tolerancji. Bonnivard namówił Radę, aby przedkładając propozycje zmiany wiary (księżom i włościanom), dawała im czas dostateczny do ich zbadania. Nawracał przez swą dobroć: wykłada się zawsze dobrze naukę Chrystusa, jeżeli się ją wykłada z miłością...
Bonnivard był uczonym: jego rękopisy, znajdujące się obecnie w bibljotece publicznej, świadczą, że znał klasycznych autorów łacińskich, że zgłębiał teologję i historję. Ten wielki człowiek kochał wiedzę i wierzył że ona opromieni sławą Genewę; toteż nie zaniedbał niczego, aby ją umocnić w tem młodem mieście; w r. 1551 ofiarował swoją bibljotekę dla użytku publicznego; stała się ona zaczątkiem naszej publicznej bibljoteki; a książki owe to właśnie te rzadkie i piękne wydania z XV wieku, które widzieć można w naszych zbiorach. Wreszcie, w tym samym roku, ten wielki patrjota mianował Rzeczpospolitą swoją spadkobierczynią, pod warunkiem, że zużyje jego majątek na utrzymanie kollegjum, którego założenie właśnie projektowano.
Bonnivard umarł prawdopodobnie w r. 1570; ale stwierdzić tego nie można, gdyż w metrykach śmierci jest luka od lipca r. 1570 aż daleko w r. 1571«[574].
Włos mój już siwy, — lecz nie długie lata,[575]
Nie przez noc jedną tak go wybieliły[576]
Widma bojaźni, gdy strach z całej siły
Nagle w niemęskie serce zakołata.
Ciało me zmogły, nie chorób cierpienia:
Lecz ta rdza ciągła spoczynku i nudy,
Co zwykle trawi ofiarę więzienia.
Los me dzieliły niejedne ofiary,
Lecz że cierpiałem dla mych ojców wiary,
Lżej było walczyć z więzami długiemi.
Ojciec dał głowę pod miecz na szafocie,[577]
Za to, że nie chciał zaprzeć zdania swego;
Jęczały długo w więzienia ciemnocie.
Było nas siedmiu, — bracia młodsi byli:
Moja przekwitła, ich młodość kwitnąca;
I jak zaczęli oni, tak skończyli,
Jeden w płomieniach, dwóch na polu chwały[578]
Krew swą przelało, — wszyscy równie stali,
Śmiercią rodzica za Boga skonali,
Któremu cześci wrogi zaprzeczały.
Z których żyjący ja jeden zostałem.
Jest siedm kolumn gotyckiej struktury,
Pośród starego Czyllonu więzienia;
Jest siedem kolumn, których siwe mury
Snadź promień słońca zbłąkał się w swej drodze,
I wpadł w tę grotę przez szczelinę ściany;[579]
Tam, jak meteor na bagnach zbłąkany,[580]
Wciąż po wilgotnej czołga się podłodze.
Na każdym kruku łańcuch zawieszony,
A każdy pierścień łańcucha, jak żmija,
Żelaznym zębem do ciała się wpija.
Ząb ten na nogach dotąd się czerwieni,[582]
A dotąd jeszcze blask obraża dniowy
Wzrok mój, odwykły od słońca promieni!
Jak długie w więzach przecierpiałem lata,
Nie wiem, — bo z żalu liczbę ich straciłem,
Żywy, z trupami w tym więzieniu żyłem.
Trzech nas do słupów, jak jakich zbrodniarzy,
Wszystkich osobno uwiązano zrazu, —
Żeśmy nie mogli, podobni do głazu,[583]
Chyba przy świetle, co idąc skroś ziemi,
Tak strasznie blado, tak ciemno świeciło,
Że w swoich oczach byliśmy obcemi.
Ręce związane, — serce wolnie biło![584]
To, żeśmy mogli, brzękając okowy,[585]
Mówić, i słuchać wzajemnej rozmowy.
Nieraz śpiewana pieśń rycerskiej treści,
Lub z gminnych podań krajowe powieści
Lecz i te z czasem obmierzły, schłodniały,
A głos nasz przejął ton dzikiego brzmienia,
Niby ton echa od murów więzienia.
Nie był to — może to było złudzeniem —
Gdyśmy, nie gorąc powietrza pragnieniem,[586]
Jeszcze nie znali tych murów i kraty.
Z pomiędzy trzech nas ja najstarszy byłem,
Więc ich, jak mogłem, nadzieją cieszyłem.
Cieszył mnie wzajem, a sam płakał skrycie.
Najmłodszy, ojca ulubione dziécie,
Że miał błękitne naszej matki oczy,
Twarzą i głosem podobny był matce.
Zaprawdę, serce, patrzając, bolało,
Takiego ptaszka w takiej widzieć klatce!
A on tak piękny był jako pogodny[587]
Dzień dla sokoła, gdy wolny, swobodny.
Wprzód nie zobaczy, aż nim lato minie —
Bezsenne lato, które dniem bez końca[589]
Płonie, przyświeca północnej krainie:
Taka pogoda była jego czoła,
On i łez nie znał; — szczęśliwe stworzenie,[590]
Co wciąż uśmiechem zbywa smutki swoje!
Łzy tylko chował na drugich cierpienie,
I wtedy tylko wylewał ich zdroje.
Zdolną się ćwiczyć w twardej losów próbie,
Skłonną wycierpieć najsroższe katusze
I świat do walki wyzwać przeciw sobie.
Lecz on-by wolał wprzód z orężem w ręku
Umysł niezgięty w złych losu odmianach,
W mych oczach wkońcu zwiędniał od ich szczęku.
I jam też więdniał! — lecz cierpiąc kryjomu,
Przez żal, przez litość musiałem w tych murach
On z młodu pierwszym był łowcem na górach!
Gdzie w skałach śliska wykręca się droga,
Tam ścigał wilka, lub gonił za łanią;
Dziś to więzienie było mu otchłanią,
Idą, — z dna piasku swoje źrzódła biorą;
Wracają, szumią, wrą, lecą w zawody,
Tak blisko krętych jeziora wybrzeży,
Iż mur i woda podwójne więzienie,
Zda się, dla ludzi tam budują sobie,
By w niem mieszkali jak w żyjącym grobie;
Spodem błyszczały jeziora przestrzenie.
A tam war wody, jak stróż naszej groty,[595]
I dniem i nocą szumiał nad głowami,
Rażąc nam ucho ciągłemi łoskoty.
Przez kratę cisnął bryzg wody przed nami,
I szedł, szalejąc, szturmować o chmury.
Wstrząśnione więzień pochwiały się mury,
Zdało się, że się rozpadną na ćwierci.[596]
Bo któżby w duszy wtedy nie zażądał
Mającej z więzów uwolnić go śmierci?
Słuchajcie! co się z moim bratem stało:
Już wielkie jego serce upadało,
Nie żeby w karmi jak dziecko przebierał,[597]
Gdyż, nieraz dzieląc łowieckie wyprawy,
Smak nasz był przywykł do myśliwskiej strawy;
Lecz tam — nie z łani wydojonem mlekiem,
A chleb nasz czarny, jakim nas karmili,[598]
Wyglądał jakby od stu lat, przed wiekiem,
Już był moczony niewolników łzami,
Albo od czasu, jak myśl zapamięta,
W lochach zamykał ludzi jak zwierzęta.
Lecz nie! — nie karmi brak go tak wychudził,
Nie z ziemskiej treści wielka dusza jego
Stworzoną była! — on w pałacach nudził,[600]
Uciekał w pola jedynie dlatego,
By pełniej, wolniej odetchnął na górach.
Pocóż odwlekać straszne prawdy słowo?
On umarł... z żalu do reszty się zmogłem;[601]
Drżałem, drętwiałem — i umrzeć nie mogłem.
Chciałem — za słabe były siły moje —
Rozbić mój łańcuch, rozłamać na dwoje.
On umarł... wnet mu więzy otworzono,
Tą samą ziemią z naszego więzienia!
Ja ich żebrałem jak o dar, by ciało
Jego gdzieś dalej pod oknem leżało,
Gdzieby dochodził przecie blask promienia...
Że i po śmierci jego pierś, tak wolna,
W takiem więzieniu spoczywać niezdolna!
Wolałbym milczeć, — bo gdy ich błagałem,
Zamiast litości śmiech tylko słyszałem,
Gorzko jest, komu tak nędzną się zdarza
Widzieć mogiłę tych, cośmy kochali! —
I próżny łańcuch nad nią dłoń grabarza
Zwiesiła. — Właśnie to pomnik zbrodniarza![602]
Pieszczota wszystkich, najmilszy, jedyny,
Wierny piękności obraz naszej matki,
Kochanek ojca i całej rodziny,
Cel mojej troski, nadziei ostatni!
Abym doczekał — ach nie doczekałem! —
Chwili, gdy wyjdzie z tej żelaznej matni.
On, co zachował do ostatniej chwili
Tę myśl wesołą, cośmy w nim lubili, —
W oczach mych więdniał i gasnął powoli.
O Boże! straszny to widok sam w sobie,
Gdy z ciała dusza uchodzi człowieka,
W jakimbądź kształcie, w jakimbądź sposobie.
Ja ją widziałem na przepaściach wody,
Walczącą z szałem morskiej niepogody, —
Aż ją w szaleństwie rozpaczy objęły[603]
Fale, i paszczą spienioną połknęły;
Gdy się pasował z widmami sumnienia, —
Okropne sceny! — lecz widok cierpienia,
Łez, żalu, z temi mieszać się nie może!
On konał, — smutek spokojny, łagodny,
Jakby się troszczył, a wzrok miał pogodny,
Za tymi, których porzucał za sobą.
Rumieniec, co wciąż jemu lica krasił,
Był tylko śmierci szyderstwem — nic więcéj!
Jak słaby promień pierzchającej tęczy,
A takie światło z oczu jego biło,
Że i w więzieniu, zda się, widniej było!
Żaden jęk, żadne sarkające słowo
Z ust mu nie wyszła, — choć mdlejącym tonem[604]
Mówił, a jeszcze cieszącą rozmową
Głaskał mą rozpacz; — wtem westchnął, i głucho,
Pół-echem tylko, ozwały się mury;
Na głos westchnienia wytężyłem ucho.
Długo słuchałem — i nic nie słyszałem![605]
Ja krzyczę, wołam, — mnie się jeszcze zdało,[606]
Że w moich uszach jego słowo brzmiało.
Że jeszcze łańcuch na nogach mi cisnął.
Trąciłem nogą — i łańcuch mój prysnął!
Biegę, — przybiegam, — on umarł: — ja byłem
Jeden żyjący, z jedną duszą żywą;
Stęchłe, zatrute powietrze więzienia.
Ostatnie, jedne najdroższe ogniwo
Między mną, między granicą stworzenia,
Co mię do życia wiązało jedynie, —
Jeden na ziemi byłem od tej chwili,
A bracia moi oba już nie żyli.
Wziąłem za rękę, co zimna leżała
Na trupiej piersi, — oblałem ją łzami.
I zdało mi się, że już byłem w grobie;
Lecz jeszcze, jeszcze czułem życie w sobie.
Wściekłe uczucie, kiedy już poznajem,
Że co kochamy, co nas kocha wzajem,
Już nie ożyje... W rozpaczy zawarłem
Wszystkie dni moje; — czemuż nie umarłem?!
Wiara, co weszła po nadziei skonie,
Ta mi wstrzymała samobójcze dłonie.
Nie pomnę, — pamięć stępiała w żałości.
Dla mnie powietrza i światła nie było,
Wkońcu już czułem nawet brak ciemności.
I żadnej myśli, uczucia żadnego
Dzika, niepłodna, którą mgła obwiała,
Żyłem nie wiedząc poco i dlaczego?
Pośród kamieni sam jak kamień stałem.
Wszystko, co tylko dotknąłem, widziałem,
Ni to noc była, ni dnia światło żywe;
Ni to blask dzienny od lampy promyka,[608]
Co w nocy drażni oczy niewolnika, —
Lecz czczość, co całą przestrzeń pochłonęła,
Był to kraj jakiś bez słońca pochodni,[609]
Bez gwiazd, księżyca, bez ziemi, — gdzie niéma
Czasu, stworzenia, ni cnoty, ni zbrodni, —
Lecz cichość, oddech, co z piersi olbrzyma
Morze, którego wody się zaparły
I stały, aż nim w jedne wielkie bryły
Zlały się razem — zastygły, i gniły.
Raz, nagle, w głowie, w myśli rozwidniało:[610]
Co kiedy ucho wdzięcznego słyszało,
Wszystko w niem było! — znowu byłem w stanie
Rozpoznać dawne, znajome przedmioty;
Znowu ujrzałem mur, kratę mej groty,
Zbłądził i leżał śród mokrej podłogi.
Raz, przez szczelinę, skąd się blask ten wlewał,[611]
Postrzegłem ptaszka: siedział w niej, i śpiewał;
Piękny, miał piórka błękitne z czarnemi,
Ja piękniejszego nigdy nie widziałem!
On tysiąc rzeczy mówił w swoim śpiewie,
Przynajmniej dla mnie, — ja go rozumiałem!
Snadź on samotny był, jak ja, na ziemi,
On, gdym już nie miał nikogo na świecie,
Coby mię kochał, — polubił mię przecie;
Ja tego ptaszka lubiłem wzajemnie.
On jakieś światło na duszę mą rzucił,
Byłże on wolny? — może przez swawolę
Wybiegł z swej klatki, by śpiewać nad moją?
Ptaszku mój! znając tak dobrze niewolę,
Nie mógłbym tęsknić nawet i za twoją.[612]
Był gościem z raju? O Boże! myśl taka!...
Przecież, gdym płakał i śmiał się zarazem,
Myśl ta rozkosznym stała się obrazem:
Że jeszcze do mnie dusza mego brata
Lecz raz, gdy ptaszek w górę, w górę leciał,[613]
Postrzegłem błąd mój w złudzeniu stokrotnem:
Gdyby był brat mój, onby nie odleciał,
Tak mię nie rzucił podwójnie samotnym!
Jak jeden obłok na ogromnem niebie,
Jak w dzień słoneczny jedna chmura mglista,
Gdy reszta nieba pogodna i czysta, —[614]
Co Bóg wie poco zjawia się, gdy wkoło,
Wtem nowa zmiana zaszła w moim losie.
Widziałem litość w dozorcach więzienia;
Oni, tak zimni na widok cierpienia,
Już przy mnie dzikość miękczyli w swym głosie.
Gdzieś na podłodze bezczynnie leżały.
Niby-to wolny, w tę i owę stronę
Chodziłem; nieraz dzień przechodzę cały,
Odpocznę chwilę, znów wstaję na nogi,
To siedem kolumn raz obejdę kołem,
I znów powracam, skąd chodzić zacząłem.
Lecz wciąż musiałem z jakąś stąpać trwogą.
Bym grobów braci nie zdeptał mą nogą,
Nieraz tak silno mój oddech ścisnęła,
Iż go nie mogłem wytchnąć piersią całą;
A chore serce drętwiało — i mdlało!
I raz przechadzką zaszedłem pod wały;[615]
Gdzie ręce moje wszystko pogrzebały,
Co mię kochało w postaci człowieka.
Co mi z wolności? gdy ta ziemia cała
Szerszem więzieniem tylkoby się zdała!
Nic, słowem, coby mię do niej wabiło! —[616]
Lecz od lat tylu zamknięty w te mury,
Byłem ciekawy, przez okno, z za kraty,
Spojrzeć, i widzieć te olbrzymie góry,
Spojrzałem, — już mi przed oczyma były!
Zawsze też same, nic się nie zmieniły.
I śnieg ten samy leżał na ich czole,
Śnieg lat tysiąca; — a u stóp ich, w dole,
Tuż za niem Ronu błękitnieją fale.[617]
Słyszałem dobrze, z jakiemi łoskoty
Druzgotał drzewa, przesadzał przez groty.
Biały mur miasta przeświecał się w dali;
Tam, pośród wielkiej jeziora odnogi
Wznosi się wyspa nad wodne topiele:[618]
Mała, zielona, zdała się niewiele[619]
Szersza od mojej w więzieniu podłogi.
Z gór wiatr wiejący ich liście powiewa;
Przy nich tłum źrzódeł, tłum kwiatów na błoni,
Tysiącznej barwy i rozkosznej woni.
Wesołe ryby pod mur podpływały,
Orzeł, jak jeździec, pędząc wiatr po chmurach,
Nigdy nie leciał na tak rączych piórach!
Leciał, i ku mnie swe skrzydła obrócił.
Patrzałem — łzami oko się zalało,
Żem jeszcze świeżych więzów nie porzucił!
Rzuciłem okno; — z wstydem wyznać muszę,[621]
Że znowu ciemność mojego więzienia
Jakby całunem padła na mą duszę.
Przecież w ciemności pragnęła spocznienia
Światłem i łzami znużona źrenica.
Były tygodnie, miesiące, dni, lata, —
Lecz ich rachuba wypadła mi z myśli,
Wkońcu dozorcę moi do mnie przyśli,
I zwiastowali wolność! — Ich przybycie,[623]
Ich radość nawet dość zimno przyjąłem,
Gdyż w moim stanie już mi jedno było,
A serce tak się od bólów zdrętwiło,
Że już w rozpaczy podobać zacząłem![625]
Odkąd dozorce ze mnie więzy zdjęli,
Nim od żelaza zamknęły się blizny,
Wyrwać mię z domu, z drugiej mej ojczyzny!
Gdyż jak pustelnik nieznany nikomu,
Żyłem tu, jakby w swoim własnym domu.
Z każdym pająkiem ja w przyjaźni żyłem.
Gdy mysz igrała przy świetle księżyca.
I czemuż mogłem ja mniej czuć jak oni?
Wszyscyśmy do tej przywykli ustroni.
Ja, król ich rodu! człowiek, gąsienica,[626]
My z sobą w zgodzie, w pokoju-śmy żyli!
Ja i mój łańcuch jak dwa druhy byli.
Skutek nałogu! — z długiem nawyknieniem
Stajem się wkońcu, czem jesteśmy w sobie.
Długie lata!... Na taką nieludzkość się skarży
Mdła postać i duch górny wychowańca Pieśni, —
Długie lata przemocy, zniewagi, potwarzy,
Wpieranego szaleństwa, niewolniczej cieśni,
Kiedy mi płuca górą powietrza pragnieniem,
A nienawistna krata ohydnej katuszy,
Psując słoneczny promień jadowitym cieniem,
Bez końca mordowaną źrenicę mi drażni
Kiedy mi ciągle mara niesłuszności krwawa
We drzwiach wiecznie zawartych snując się najgrawa,
Gdzie żywność tylko wchodzi, którą żuję nudny
Tak dawno, żem już stracił niesmak jej odludny;[627]
Niemy, samotny, tłocząc zbutwiałe rogoże,
Co są mojem posłaniem i podobno grobem.[628]
To wszystko dość mię zmogło, i do reszty zmoże.
Lecz wytrwam. Bo w rozpaczy nie ugiąłem czoła,
Sprawiłem sobie skrzydła, i nad ciasne koła
Jamy mojej uciekłem piórem nieścignionem:
I duch mój roztoczyłem w błoniach Palestyny,
Głosiłem boskie męże i niebieskie czyny,
Tego, co był na ziemi, i co jest w niebiosach.
On mię sam krzepił w męstwie i dotąd posila.
Oby przyjął ofiarę moich smutków tyla,[629]
Jak dla mnie między ludźmi głosić trud był luby
Lecz i to mię opuszcza, — skończył się trud miły:[631]
Tylu lat nieodmienny przyjacielu stały!
Jeśli nie łzy ostatnie karty ci broczyły,
Wiesz, że zmartwienia jednej mi łzy nie wyrwały.[632]
Coś koło mnie igrało twojemi uśmiechy,
I na twój widok w słodkim trzymało zachwycie!
Znikłoś zbyt wcześnie, — znikły z tobą nie pociechy:
Ach na to rzewnie płaczę, jak na ostrość rany,[633]
Znikłoś zbyt wcześnie! — Cóż mi zostało po tobie?
Jam bied moich nie skończył, — jak zniosę? co zrobię?
Nic nie wiem, — jeśli jedno we wrodzonej mocy
Własnego ducha mego nie znajdę pomocy.
Oni mię zwą szaleńcem, obłąkańcem... czemu?
Ach Leonoro! na to nie rzeczesz Ty słowa?
było, zaiste, serca mego obłąkanie
Do szczytu, gdzie ty stałaś, śmiałe nieść kochanie,
Znałem mój błąd i czułem kary los zacięty[635]
Nie przeto mniej dotkliwie, żem cierpiał niezgięty.
To przestępstwo, żeś piękna, że ja oczy miałem,
Ten grzech płacę niezbożnym od ludzi rozdziałem;
Tem bardziej twe obrazy w mem sercu rozmnożą.
Fortunna miłość, syta, stygnie na ostatku, —
Gardzeni są stałymi; to ich przeznaczenie,
Czuć w nędznem sercu wszystkie czucia, prócz niestatku,[636]
Jak rzeki karmią morze śród wieczystych biegów;
Lecz ocean łez moich nie ma dna, ni brzegów.[637]
Nademną — słyszysz? — tłumny wrzask, okrzyki wściekłe
Dusz obłąkanych, smutnych mieszkańców więzienia,
I te pół wymawiane klątwy, złorzeczenia.
Dręczyciele, wścieklejsi niż ci, co w niewoli,
Tak się radzi pastwicie nad duszą schorzałą?
I bawiąc się katownią w nieludzkiej swywoli,
Z tymi, z ich ofiarami, ja tu mieszkać muszę,
Śród tych dręczeń i wzdychań przeżyłem lat tyle;
Śród tych wzdychań i dręczeń dokonam me chwile;
Niech dokonam co prędzej, — skończę me katusze!
Zapomniałem połowę, co zapomnieć mogłem;
Lecz żywy ból mię szarpie, — przecz mi los nie dany
Żebym mógł tak zapomnieć, jakem zapomniany!
Ja mam odpuścić ludziom, których mię gwałt mieści
Gdzie śmiech nie jest weselem, myśl nie jest uwagą,
Mowa jest nierozumem, i nie-ludźmi ludzie;
Gdzie krzyk tłumią przekleństwa, płacz śmierzy się plagą,[638]
Każdy wrzeszczy zamkniony w piekielnej swej budzie.[639]
Tłum, a każdy w oddzielnej dręczony katuszy,
Ściany się rozlegają dzikiemi bełkoty;
Jeden drugiego słucha, żaden się nie wzruszy...
Żaden — ja tylko jeden; ach! ja się wzruszałem!
Ani miotany między chorobą i szałem!
Jaż zapomnę tym, których złość mię tu zamyka?
Którzy na mnie przed światem rzucili niesławy,
I zdrowego poznania przecząc mi użycia,
Malując mię jak przedmiot stronień i obawy?
Niechciałżebym wet za wet oddać im cierpienia,
Wzajem do łez tłumionych przyuczać ich żałość?
Smutek do spokojności, rozpacz do milczenia
Nie! — Wyższy, niżbym zemstą serce moje śmierzył,
Darowałem im krzywdy — i radbym już nie żył.
Tak jest! siostro Alfonsa! dla twej tylko doli[643]
Z piersi mych wypłakałem wszystko, co mię boli.
Brat więzi, lecz go wielbię; — srogaś, lecz ja stały.[644]
Spojrzyj na wierną miłość, która nie rozpacza,
Lecz się niezgasłą wiecznie siłą swą otacza,
I kryje się w cichego serca mego mroku,
Chmurami i całunem zamknięty ruchomem,
Aż błyśnie i powietrzny bełt wyleci z gromem![645]
Tak na każde dotknięcie twojego nazwiska
Skróś przezemnie całego żywy ogień błyska,
Uciekają mi rzeczy — przechodzą, — powracam.[646]
Znałem mój stan, twój stopień; widziałem, niestety!
Że księżniczka kochanką nie jest dla poety;[647]
Wyniosłość nie władała miłości mej szałem:
Smutek tylko tajemny i niewola miła[648]
Sama sobie dosytem i nagrodą była.
A jeślim kiedy wzrokiem wydał mą namiętność,
Ciężko mię twych karała oczu obojętność —
Byłaś dla mnie świętością, okrytą kryształem,
W kornem ci oddaleniu niosłem pokłon czoła,
Czciłem i całowałem błogi proch dokoła:
Nie przeto, żeś księżniczka, lecz że przed mem okiem
Ubrała ci twarz w piękność i powabów mnóstwo,
Co straszy... ach! nie straszy, — zachwyca jak bóstwo;
A dziwną tę wspaniałość coś takiego słodzi,
Coś takiego, co wszelkie ponęty przechodzi.
Przed tobą gwiazda moja uwięziona stoi, —
I chociażem pokochał tak niebacznie śmiały,
Choć mi drogo te zgubne ognie kosztowały,
Tyś mi zawsze najdroższa! — chętnie się zagrzebię,
Prawdziwa miłość, która kuła me kajdany,
Ujęła mi połowę okrutnej ich wagi,
A do dźwigania reszty, mimo srogość rany,
Sama mi użyczyła statku i odwagi.
Że o wykwintnych moich męczarniach nie myślę.[650]
Cóż za dziw?! — Już w kolebce czary potężnemi
Upoiła mię miłość, tchnęła swe pieszczoty,
I wmieszała we wszystko, com widział na ziemi;
Raj tworzyłem w odległych skałach i zieleniach,
Albo, śród lasów leżąc, w powiewnych drzew cieniach,
Nieliczone godziny drzemałem swobodnie,
Choć nieraz mi te wczasy karcono niegodnie;
Niedoli mojej przyszłość wróżyli mi ciemną:
Błędny dzieciuch — mówili — na swą zgubę roście,
I jedyne lekarstwo znajdowali w chłoście.
Bili, a jam nie płakał, tylko śród narowu
Biegłem samotnie płakać i marzyłem znowu
Snujące się dokoła widzenia bezsenne.[652]
Gdy mi się z lat mych wiosną pierś nagle poruszy[653]
Jakąś nieznaną wrzawą i najsłodszem drżeniem,
Ciemna wprzód i przelotna — aż dziwnem zdarzeniem
Ujrzę, com szukał: — Ciebie!... ujrzałem zdumiały,
Natychmiast całe moje wionęło jestestwo,[654]
Pochłonęło się w twojem, — świat mi zniknął cały,
Zawszem lubił samotność — lecz mogłemże wróżyć,
Abym miał w tym szpitalu lata me położyć,
Odłączony od związku żyjących na ziemi,
Prócz warjatów i którzy pastwią się nad niemi;[655]
Myśl moją mi podobną, skażoną w swym grobie?
Widział kto nie dziwactwa, słyszał kto nie krzyki?...
Rozbit, rzucony falą na skały bok dziki,
Mniej podobno odemnie cierpi w skonu bramie:[657]
W tej jamie ledwie szerszej od zimnego dołu,
Gdzie pogrzebię me krzywdy i skargi pospołu.[658]
On, ginąc pod wolnego powietrza obłokiem,
Może niebu wyrzucać konającem okiem; —
I niebo mam zamknięte sklepem mej ciemnicy.
Lecz już niekiedy czuję, że mój umysł kona,
Sam widzę, jak ustaje, — przed zgasłemi oczy
Błyska mi wzdłuż więzienia niezwyczajna łona,[659]
Trapi mię groźbą, męką i trwogą ustawną,
Nieznaną może ludziom zdrowym i swobodnym,
Ale okropną temu, co cierpi tak dawno
Ucisk, nędzę, gorączkę w tym lochu niegodnym.
Lecz się i biesy z nimi przeciw mię zmówiły —
Ziemia mię opuściła, — niebo zapomina, —
Nacierają mię wkoło napastnicze siły,
I widząc bez opieki, odnoszą zwycięstwa
I zacóż, jak stał w harcie, duszę doświadczaną[660]
Morduję w tej czeluści do zawarcia powiek? —
Żem kochał to, co kochać nie było mi dano?[661]
Co więcej, lub mniej może, niźli ja, niż człowiek.
Inaczej, jużbym głowę rozbił o te kraty,
Kiedy w nich słońce światłem drażniło mię miłem...
Jeśli cierpliwie wszystko znoszę i znosiłem,
Com wyraził, i więcej, na co mi słów mało,
I samobójstwem wieńczyć potwarców mych chęci,
Których mię podłe kłamstwa wparły do więzienia:
Nie chciałem piętnem hańby kazić mej pamięci
I błagać dla smutnego litości imienia,
Nie! próżno! — imię moje będzie nieśmiertelne!
Późną świątynię zrobię z obecnej mej budy,
Którą dalekie dla mnie zwiedzać będą ludy.
I kiedy ty, Ferraro, w ruinach zagrzebana,[662]
Ujrzysz smutny upadek nieludzkich twych dachów,[663]
A obcy się zadziwią nad dolą twych gmachów —
Wieniec poety będzie twą ozdobą całą
I więzienie poety najdalszą twą chwałą.
Że mniejszemu niż władcy mogłaś zostać miła,
Pójdź, mów bratu, że umysł niczem nie zepsuty:[664]
Żalem, laty, ciężarem niesłusznej pokuty,
Walczący z swą przepaścią, co się nie otwiera,
Zawsze cię kocha. Powiedz — że kiedy te wieże
I ten zamek, co jego chwil rozkosznych strzeże,
Bezludny, opuszczony w nikczemnym śnie legnie,
Kiedy stąd uczta, świetność, wesołość odbiegnie,
Wtenczas ty — gdy już wszystko, czem uroda nęci,
Czem cię wielkość obleka, czary swe uroni —
Weźmiesz połowę lauru, co mój grób osłoni.
Żadna śmierć wtedy imion naszych nie rozdzieli:
Tak, Leonoro! nieba w tym samym tarasie[665]
Połączą nas na zawsze. Niestety! — po czasie.
»Król, ścigany w ucieczce, stracił konia, trafionego kulą; pułkownik Gieta, raniony, broczący krwią, dał mu swojego. W ten sposób dwa razy w czasie ucieczki przełożono na konia tego zdobywcę, który nie mógł wsiąść na konia w czasie bitwy« (str. 223).
»Król jechał inną drogą z kilkoma towarzyszami. Ale kareta, w której jechał, zepsuła się w drodze; wsadzono króla na konia. Ku większemu nieszczęściu zabłąkał się w lesie w nocy; tam, nie mogąc już odwagą sprostać swoim wyczerpanym siłom, kiedy boleść z ran stała się nieznośniejszą jeszcze przez zmęczenie, a koń padł wskutek trudów, położył się na kilka godzin u stóp drzewa, mimo niebezpieczeństwa, że każdej chwili mógł być schwytany przez swoich zwycięzców, którzy go wszędzie szukali« (str. 224).[666]
Minął był właśnie straszny dzień Pułtawy,[667]
Gdzie od mocarza Szwedów szczęście zbiegło,
I już do krwawej niezdolne rozprawy
Szerokim mordem całe wojsko legło.
Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne,
Przeszły na cara zwycięskiego stronę,
I mury Moskwy znowu ocalone
Aż do dnia, roku krwawszego wspomnienia,[668]
Z całem swem wojskiem i sławą zwycięską
Sroższy wróg nagle cięższą runął klęską,
Cięższym upadem i większym ogromem,
Zgubą dla siebie, a dla wszystkich gromem.
Musiał uciekać przez wody, przez pola,
I dniem i nocą, mimo ciężkiej rany,
Swoją i swego ludu krwią oblany.
Tysiące padły w ucieczki obronie,
W tej strasznej chwili dumy poniżenia,
Gdzie prawda może ozwać się bez drżenia.
Koń pod nim poległ... Gieta pędzi, zsiada,[669]
Daje mu swego, i sam trupem pada.
Lecz i on wreszcie z przesilenia runął,
A Karol w lasach, słoniących ogniska,[670]
Co zdala z wrogów tlały koczowiska,
Wpośród snujące się podjazdów roje
O takież łoże, takie wieńce chwały,
Dwa mężne ludy tyle krwi przelały! —
Leżał wśród puszczy, z głową o dąb wspartą,
Z gasnącem życiem i duszą rozdartą;
Zimnem mu nocy i bólem stężało.
Wrzący po żyłach ogień gorączkowy
Spędzał mu z oczu nawet sen chwilowy;
Przecież pomimo wszystkie klęski, ciosy,
I choć pod gromem tak strasznej niedoli,
Wszystkie boleści podbił mocą woli,
Do tak niemego zmusił je poddaństwa,
Jak niegdyś mieczem swym podbite państwa.
Z tej strasznej rzezi przy nim pozostało!
Lecz i w tym szczątku krew rycerska płonie,
Wre honor, wierność, — wszyscy w niemem gronie,
Smutni, posępni i trudem wybledli,
Bo tam, gdzie równa grozi im zatrata,
Człowiek z zwierzęciem łączy się i brata.
W bliskości przy nich, spokojny i mężny,
Hetman i równie towarzysz monarszy,
Dąb jak on twardy i mało co starszy.
Lecz pierwszą jego troską koń zziajany.
Kozacki hetman oczyszcza go z piany,
Mnogi i suchy liść pod nim gromadzi,
Zwalnia popręgu i uzdę odkłada,[672]
I rad się patrzy, jak mu smacznie zjada;
Bał on się bowiem, że po takim pędzie
Zroszonej nocą trawy jeść nie będzie.
Że nie przebierał ni w leżu, ni w strawach;
Zmyślny, uczony i potulny razem,
Wszystko za danym wypełniał rozkazem,
Śmiały i silny, długogrzywy, dziarski,
Posłuszny panu, przyszedł, gdy zawołał,
I wpośród wszystkich rozpoznać go zdołał.
On wśród tysiączne koczujące wrogi
W bezgwiezdnych nocach nie pomylił drogi,
Gotów był za nim latać przez dni całe.
Hetman na ziemi płaszcz swój rozpościera
Odkłada szablę, o drzewo opiera,
Patrzy, czy w skutku tak długiej pogoni
Czyli z panewki proch mu nie wypada,
Czy dość sprężysto zamek odpowiada, —
Wszystko obziera po pułtawskim mordzie:
Temblak, rękojeść i szczerby na kordzie;[673]
Skromną i prostą rozkłada wieczerzę,
Wszystkich przekąską, napitkiem uracza,
Co najlepszego królowi przeznacza,
Z mniejszą obawą, niźli w świetnem kole
Karol z uśmiechem i twarzą łaskawą
Na chwilę skromną posila się strawą,
Wreszcie, w zmuszoną wesołość przybrany
I jakby wyższy na boleść i rany,
Choć mężnych sercem i dzielnych żelazem,
Nikt tak nie wytrwał, nie podszedł, nie pobił
Nikt mniej nie mówił, a więcej nie zrobił,
Jak ty, Mazepo. W całym kręgu świata,
Nigdy dobrańszej nie widziano pary,
Jak twój bucefał i ty, wodzu stary![675]
Ty wszystkie Scyty twą chwałą przechodzisz,[676]
Gdy jak grom pędzisz, lub przez rzeki brodzisz«.
Do takiej jazdy wprawiła mię szkoła«.
— »Jakto? — król rzecze — jeśliś z jej nauki
Tak dzielnie twojej wyuczył się sztuki?«
— »Długa to powieść — starzec mu odrzeka, —
Gdzie nieraz jeszcze trzeba w kord uderzyć,
Nieraz jednemu z dziesięciu się zmierzyć,
Nim tam gdzieś nasze już bezpieczne konie
Bujne Zadnieprza będą spasać błonie,
A ja noc całą na straży przestoję«.
— »Nie, nie — król rzeknie, — proszę cię, hetmanie;
Może, iż nieco ulży mi słuchanie,[678]
I z łaski twojej dar ten zyskać zdołam,
»Kiedy tak, panie; a więc z całą chęcią
Siedmdziesiątletnią cofnę się pamięcią:
Dwudziesty-m pono rok miał w owej porze,
Gdym, zdawna bawiąc na warszawskim dworze,
Król Jan Kazimierz był wówczas na tronie.
Nie był on, panie, podobny ci w niczem,[679]
Męstwem ci tylko zrównał wojowniczem, —
Lecz chociaż wiele przewojował czasów,
Nie byłby innej pewno zaznał wojny,
Tak był z natury słodki i spokojny;
Z musu on tylko, lecz dzielnie wojował,
I nie tak łatwo kord dobyty schował.
Lubił poetów i lubił kobiety,
A te tak gryzły go przez zawiść swoję,
Że i najsroższe byłby wolał boje.
Szczęściem miał zawsze pociechę gotową:
Król często uczty wyprawiał wspaniałe,
Do bram się zamku cisło miasto całe,
By się przypatrzyć pięknościom Warszawy
I groźnym panom książęcej postawy.
Oprócz jednego, który nic nie dostał,
Palnął satyrę i wciąż się przechwalał,
Że nigdy dzieł swych pochlebstwem nie skalał.
Dwór ów naówczas świetnością celował,
Ja sam skleciłem jakiś wierszyk tkliwy
Z smętnym podpisem: Tyrsys nieszczęśliwy.[680]
»I był tam pewien magnat nad magnaty,
Jak pokład soli lub srebra bogaty,[681]
I wszystkie rodem swym przewyższał rody;
Tak też był dumnym, jakby jego plemię
Prosto z niebiosów zstąpiło na ziemię;
A że był z wszystkich przy tronie monarszym
Tak w swe rodowe drzewo oczy wlepił,
Tak się bogactwy, tak złotem oślepił,
Że skutkiem dziwnej w głowie mieszaniny
Sobie przywłaszczał świetne przodków czyny.
Co lat trzydzieści mniej niż on liczyła,
I stąd po różnych przykrościach codziennych,
Nudach, dumaniach i nocach bezsennych,
Kilku spojrzeniach na młodzież Warszawy,
Po kilku tańcach i śpiewach rzewniących,
Kilku łzach wreszcie, cnotę żegnających,
Czekała tylko na owe szczęśliwe
Chwile — wypadki, — które najmniej tkliwe
Drogę do nieba złatwić dla małżonka,[683]
A z której przecież w takiej mężów rzeszy[684]
Najnabożniejszy nawet się nie cieszy.
»Byłem ja wówczas w samym lat mych kwiecie.
Mogę otwarcie pochwalić się, panie,
Że czyto w wyższym, czy też niższym stanie,
W tem, co tu młodych czyni tak dumnemi,
Nikt się z zalety nie mógł równać memi:
I nie tak, panie, jak dziś wyglądałem;
Tak niegdyś gładkiem było czoło moje,
Jak dziś jest zrytem przez czas, troski, boje,
Co tak pierwotny z niego wyraz zdarły
Że nikt mię pewno z własnych sióstr i braci
Jużby nie poznał w dzisiejszej postaci.
Kwitnął mi jeszcze wiek mój młodociany,
Kiedym tej strasznej w sobie doznał zmiany;
Nie zmogły przecież ni męstwa, ni siły;
Inaczej, bez tej dzielnej, twardej mocy,
Nie byłbym dzisiaj wśród tej czarnej nocy,
Pod gołem niebem, w głębi dzikich lasów,
»Postać Teresy — ach! widzę ją jeszcze...
W tej chwili nawet z jej widmem się pieszczę,[685]
Zda się, że w mroku owych drzew przepływa...
Tak-to pamiątka serca żywą bywa!
I ludzkim głosem piękność jej wysłowię.
Urocze oko Azyjanki miała[686]
(Nieraz się bowiem krew polska zmieszała[687]
Z bliskiemi granic sarmackich Turkami);
Ciągle zeń strzelał taki promyk wdzięczny,
Jak z chmur północnych pierwszy błysk miesięczny.
Oko to płynnym promieniem się zdało
I niby w własnem swem świetle topniało,
Jak te z pod miecza męczennic spojrzenia,
Które ku niebu z takiem czuciem wznoszą,
Jakgdyby dla nich śmierć była rozkoszą.
Czoło, jak w lecie jezior kryształ czysty,
Gdy mruknąć nawet ciche nie śmią tonie,
A niebo w całem odbijają łonie.
Lecz nacóż tego wdzięków jej wywodu?
Kocham ją zawsze, jak kochałem z młodu.
Ni w złem, ni w dobrem granic nie znająca,
W wściekłości nawet bojów nie ostyga,[688]
I cień przeszłości aż w starość nas ściga.
»Spotykam, — wzdycham. Spojrzała, — spojrzałem;
Ach! bo są znaków i dźwięków tysiące,
Widzim je, — słyszym — lecz któż je określi?
Są to te iskry mimowolnej myśli,
Z nagiej serc młodych burzy pryskające,
Mowę ognistą, wszechmocną, tajemną,
Łańcuch płomienny, co aż duszy sięga,
I bez ich woli serce z sercem sprzęga;
Rzekłbyś, że iskry elektrycznej siła
Długom i długom z łzawem wzdychał okiem,
Jednym się nawet nie śmiał zbliżyć krokiem, —
Ażem się wreszcie dał poznać, przedstawił,
I odtąd nieraz z nią rozmawiał, bawił.
Raz przecie chciałem odważyć się na nie;
Ale zaledwie żem usta otwierał,
Już mój trwożliwy głos na nich zamierał.
Szczęściem, że wówczas pewna gra tam była,
Stara już pamięć nazwać jej nie zdoła,
Lecz wiem, że była pusta i wesoła.
Do niej to, trafem, czy przez szczęście moje,
Razem przy sobie siedliśmy oboje.
Ni ku wygranej oczy moje zwrócił;
Dość miałem szczęścia, żem jej głosu dźwiękiem
I jej oblicza mógł się poić wdziękiem;
Byłem jak czata przy niej przez czas cały
Gdym wreszcie spostrzegł jakieś zamyślanie,
Ciągłość roztargnień, obojętne granie,
Równą na zyski jak straty niedbałość,
A przecież dziwną przy tej grze wytrwałość,
Całą potęgą do tej gry przykuła.
Jak błysk piorunu, tak myśl nagła, śmiała,
W tym ciemnym dla mnie mroku zajaśniała,
Że się w jej twarzy coś takiego mieści,
Szczęsny tą szczęścia mego przepowiednią,
Cały-m war uczuć moich wylał przed nią,
Wszystko wyznałem, — Bóg wie, co prawiłem,
Słowa się w trwożnym plątały obłędzie,
Bo kto raz słuchał, dalej słuchać będzie:
Serce jej czułe, a pierwsza odmowa
Nie znaczy jeszcze ostatniego słowa.
»Kochałem, panie, i byłem kochany.
Ten szał tak luby, — jeśli tak jest, panie,
Próżnobym z mojem szczęściem się rozwodził:
Z śmiechem-byś tylko wzgardy patrzył na nie;
Ale nie każdy na króla się zrodził,
Coś tak sam sobą, jak ludami władał.
Jestem, lub raczej niegdyś księciem byłem,
Tysiącznym w bojach szykom hetmaniłem,
Wszystkom zgniótł, złamał; z sercem tylko mojem
Kochałem, panie, kochano mnie wzajem, —
O! każda miłość byłaby tu rajem,
Gdyby jej koniec mniej bolesnym bywał...
Skrycie-m się tylko z Teresą widywał,
Szczęściem już dla mnie było czekać na nie.
Za nic dni, noce. — W tej jednej godzinie
Czułem, myślałem — i żyłem jedynie;
Nigdym podobnej nie zaznał godziny,
Chętniebym na jej oddanie się zgodził,
Bym tylko dawnym paziem się odrodził,
Tym szczęsnym paziem, co wszystko posiadał,
Gdy miał kochankę i kordem swym władał,
Zdrowie mu, męstwo, moc i młodość dała.
»Zejścia się nasze bywały skrytemi:
Mówią, że milej jest się kochać skrycie...
Nie wiem — lecz setne byłbym oddał życie,
Moją, w obliczu i nieba i ziemi.
Myśl ta mi bowiem ciągle truła duszę,
Że ją ukradkiem tylko kochać muszę.
»Mnóstwo ócz patrzy na kochanków dwoje,
Niegrzeczny djabeł zdrajcę naprowadził...[690]
Lecz krzywdzę djabła, — nie djabeł nas zdradził!
Pewno tam na ten związek cudzołożny
Jakiś świętoszek wylał jad pobożny.
Zeszły, napadły i porwały z sobą.
Wściekał się hrabia, — ja byłem bez broni,
Lecz choćbym nawet i miecz trzymał w dłoni,
Cały się wreszcie uzbroił żelazem,
Blisko to zamku pańskiego się działo,
Zdala od miasta, — i ledwo że dniało;
Znikąd ratunku — w tak straszliwej dobie,
Kilka chwil tylko jeszcze licząc sobie,
Kilku się świętym polecałem skrycie,
Pewny, że zginę, — gdy mię tłuszcza podła
Z krzykiem przed bramę zamkową przywiodła.
Wieczny z Teresą rozłączył nas przedział,
Okropną była wściekłość wojewody.
I — prawdę mówiąc — miał do niej powody;
Najbardziej przecież złościł się z obawy,
By po nim jakiś tam owoc nieprawy
Nie mniej i na tę myśl się wzdrygał, ciskał,
Że mu ta plama zbrudzi tarcz herbową
Rodu, którego on właśnie jest głową. —
W rzędzie on szczytnych sam się mieścił ludzi,
Mnie zwłaszcza swoją wielkością omami, —
A ta, o zgrozo! dla pazia się plami!
Gdyby przynajmniej z królem przewiniła,
Zbrodnia ta jakoś mniej-by straszną była,
Tak okropnego gniewu nie wypowie.
»Konia tu dajcie« — i przywodzą konia.
O! wprawdzie takich rumaków niewiele!
Ukraińskiego wychowaniec błonia,
Dziki własnego obawiał się cienia,
Dziki dzikością młodego jelenia;
Nigdy ni uzdą, ni ostrogą tknięty,
I przed dniem jednym dopiero ujęty.
Z chrapiącem nozdrzem, zapienionym bokiem,
Strachał się, złościł, wspinał, rzucał dumnie
Groźny syn stepu, prowadzony ku mnie.
Tłum mię sług porwał, na grzbiet konia cisnął,
I puścił nagle. — Lecim gromem, strzałą...
Potok z tak nagłą nie spada nawałą.
Lecim i lecim, — dech się we mnie ścinał;
Dzień wówczas ledwie bielić się zaczynał,
On leciał, leciał, pianą ubielony.
Ostatnim dla mnie już głosem człowieka,
Com go naówczas zasłyszał zdaleka,
Był ten sług podłych śmiech dziki, nieznośny,
Wścieklem się rzucał, twarz ku nim skierował,
Gryzłem ten rzemień, co mi kark krępował,
I choć ból straszny całą krew mi ścinał,
Wzniosłem się napół i lżąc ich przeklinał.
Klątw mych nie zgłuszył kopyt swoim grzmotem.
Myśl ta mię trapi, gdyż się zemścić chciałem, —
Zemściłem później całym zemsty szałem.
Niema tam, niema i jednego złamku
Wszystkom rozorał, wszystko zburzył, skrwawił,
Na polach jednej trawki nie zostawił,
Chyba, że gdzieś tam z gruzów się wyciska,
W miejscu głównego murów tych ogniska.
A nie zamarzyć nawet twierdzy dawnej!
Gmach się ten w oczach mych z wieżami palił,
Z grzmotem rozpękły mur po murze walił,
Z czarnych, gorzących dachów miedź stopniała
Największą siłę z najgrubszym ogromem
Starłem silniejszym zemsty mojej gromem.
Nie, — nie myśleli oprawce zuchwali,
Gdy mię, jak błyskiem, na tę śmierć posłali,
Z dziesięćtysięcznym miał powrócić ludem,
I tak w sowitej odpłacił nagrodzie
Przejażdżkę moję panu wojewodzie.
»Srogo mękami bawili się memi,
Czas wszystkie krzywdy spłaca nieomylnie:
Potrzeba tylko ciągle czuwać pilnie,
A żadna zręczność, żadna moc człowieka
Nie ujdzie zemsty, co cierpliwie czeka,
Dolicza lichwę — a na porę czyha.
»Pędzim i pędzim, jakby wichry, gromy, —[692]
Znikły za nami wszystkie ludzkie domy;
Pędzim i pędzim, jakby szturmy, burze,
Nigdzie ni miasta, ni nędznej wioszczyny,
Niezmierne tylko dzikich step równiny,
Czarnemi wkoło opasane lasy, —
I prócz tych gmachów, co się w dawne czasy
A których ledwiem mógł dojrzeć po górach,
Ni śladu ludzi. — Rok właśnie przed nami
Turek z licznemi przeszedł tam wojskami,
A gdzie koń spahów ziemię nogą zryje,
Pochmurno było. — Wietrzyk smętnym głosem[694]
Zdawał nad moim użalać się losem.
A koń tak w strasznym pędzie się zaganiał,
Że mi i westchnąć i modlić się wzbraniał.
Pot się mój zimny gęstym deszczem zlewał;
On zaś naoślep, bez celu, bez drogi,
Pędził i chrapał ze złości i trwogi.
Nieraz myślałem, że za krótką chwilę
Gdzie tam! — zbyt wątłe i spętane ciało
Gniewnej jędrności igraszką się zdało.
Każdy ruch, którym wyzwolić się chciałem,
Wścieklejszym jeszcze rozogniał go szałem.
Tak w bok uskoczył, jakby prętem cięty;
Z każdym tym głosem rwał się tak szalenie,
Jakby zasłyszał trąb wojennych grzmienie.
Strumień krwi czarnej, co się z ran mych toczył,
A jak piekielnym gorzący płomieniem,
Język ognistem palił się pragnieniem.
Lecim do lasów, — czernią się dokoła,
Dzikie, rozległe, okiem nieobjęte;
Najsroższym nawet wichrem nieugięte,
Co, wyjąc, stepy Sybiru przelata
I grzmiącym szturmem całe bory zmiata.
Rzadko tam stoją te pyszne ogromy,
Przybrany w liście uroczej zieleni,
Nim je oberwie mroźny wiatr jesieni,
Nim je po lasach i borach rozwieje,
W przykrą i trupią czerwoność odzieje,
Na placu bitwy leżącego ciała,
Którego żadna ręka nie pochowa,
A tak niejedna stwardzi noc zimowa,
Że i dziób nawet żarłocznego kruka
Puszczę tę zarósł gąszcz młody, zielony, —
Gdzieniegdzie stały dęby, sosny, klony;
Szczęściem, że zrzadka, — gdyż w takim rozgonie
Stokroć-bym pewno roztrzaskał się o nie.
A chociaż wszystkie rany się zawarły,
Zimnem okrzepłe, — przecież ból przemogłem,
A żem był w pętach, z konia spaść nie mogłem.
»Szumiąc po liściach, z całej pędził siły
A które ciągle tuż za naszym śladem,
Mordem dyszące, całem biegły stadem, —
Tym długim cwałem, co nieraz w manowcach
I gniew i zapał znuży w psach i łowcach;[695]
Widziałem, jak się przez gąszcz przewijały,
A w nocy-m słyszał, jak chrzęszcząc liściami,
Zdradnym poskokiem suwały za nami.
O, jakbym chętnie z niemi bój był toczył,
I gdym koniecznie już miał paść ich łupem,
Przynajmniej licznym otoczył się trupem!
Zrazu, gdy koń mój z takim pędził szałem,
Chciałem, by ustał, — a teraz się bałem,
Dziki syn stepu twardych sił nie znękał,
Pędził sążnistym lotnej sarny biegiem: —
Ziemia tak szybkim nie ściele się śniegiem,
Gdy zbłąkanego na polu wieśniaka
Że już do chaty swej nie znajdzie drogi; —
Tak pędził, chrapał, dziczał z gniewu, trwogi,
Dziczał, jak zwyknie krnąbrne dziecko dziczeć.
Gdy chce swą fraszkę na matce wykrzyczeć,
Gdzie znajdzie opór i poczuje pana.
»Z południa było, gdym już przebył bory.
Drżałem od zimna choć wśród letniej pory —
Może, iż skryty w żyłach dreszcz mię ziębił,
A jam zupełnie wówczas był odmienny:[696]
Silny, gwałtowny jak potok wiosenny;
Jeszczem nie zbadał uczuć mych przyczyny,
A już te czucia zmieniały się w czyny;
Gniew, przestrach, wściekłość i wszystkie katusze,
Głód, zimno, nędza, boleść tak samotna,
I straszne pęta, i nagość sromotna.
Byłem ja przytem z takiego plemienia,
A taką rozkosz w pomście krzywdy czuje,
Jakby grzechotnik w chwili, kiedy kłuje.
Nie dziw, że ciosów wytrzymawszy tyle,
Pień ten się zachwiał i upadł na chwilę...
Chmury mi wstecznym uciekały lotem, —
Zdało się, żem miał już na ziemię runąć,
Lecz dla pęt moich nie mogłem się zsunąć.
Serce pękało, — skroń głazem ciężyła,
Nieba się wielkiem kołem obracały,
I, jak pijane, drzewa taczać zdały.
Jakiś błysk ciągle z pod mych tryskał powiek,
I znów ciemniało; konający człowiek
Bity, miotany konia mego szałem,
Czułem, jak czarna już mię noc pokrywa,
I znów czasami z oczu moich spływa.
Chciałem się mocą duszy mojej cucić,
Byłem ja w stanie morskiego rozbita,
Co się ostatniej w burzy deszczki chwyta,
To się z nią wznosi, to znów w wałach ginie,
A wiatr go pędzi w wielką wód pustynię.
W głęboką północ światła fantastyczne,
Które w malignach wzlatają przed nami,
A z zamkniętemi widzim je oczami.
Lekka to boleść, w krótkiej przeszła dobie:
Bałbym się, przyznam, doznać tak straszliwej
Męki, boleści, przy śmierci prawdziwej,
A przecież myślę, że człowiek przy zgonie
Więcej wycierpi, nim duszę wyzionie;
Nadstawił śmierci, ten zadrżeć nie zdoła.
»Wracam do zmysłów... Cóż to? skądżem cały
Tak odurzony, — tak zimny, — skościały?
Słabe, leniwe serca mego bicie
Gdy wtem ból straszny nagle krew mi całą
Na wstecz odlunął, choć zimną, stężałą.
Dziwny szum, szelest bije mi o uszy
I jakiś mroźny przestrach czuję w duszy.
Jakąś powłoką grubą, szklaną mroczy?
Może ja marzę jaką wód nawałę?...
W głębi pod sobą widzę niebo całe,
Jasne gwiazdami. — Nie! — sen mię nie zwodzi!
Szerokiej rzeki lśniące się bałwany
Szumią, białemi warzące się piany.
Pół ja dopiero byłem przebrnął rzeki,
Od nieznanego brzegu tak daleki.
Zimnym wód rzecznych orzeźwiony chrzęstem.
Dzielny mój rumak, śmiało i zuchwale,
Piersią rosnące wciąż przecinał fale,
Płynął, — aż wreszcie całą szerz ich przebył;
Gdyż wszystko za mną mgłą się kryło ciemną,[697]
A noc i przestrach czerniły przedemną.
Nie wiem, jak długo, i czy w nocy, we dnie,
Te między życiem i śmiercią pośrednie
Zaledwiem wiedział, że na świecie żyłem.
»Z ciekącą grzywą, lśniąc się, kurząc cały,
Silił się, parskał rumak zadyszały;
Chwiał się, a przecież potężnemi kroki
Wdarł się nakoniec. — Przestrzeń nieprzejrzana
Szerzy się, grozą i nocą zalana,
I tak wciąż naprzód szerzy się bezkreśnie,
Jak czarna otchłań wymarzona we śnie.
Place, to białe, to ciemno-zielone,
A które wszystkie oświecał bladawo
Księżyc, co właśnie wówczas wszedł na prawo;
Lecz nigdzie żadnej wróżby, ni oznaki,
Żaden nam płomyk z siedziby człowieka
Gościnną gwiazdą nie błysnął zdaleka.
Błędny się nawet ognik nie pojawił,
Któryby z mojem nieszczęściem się bawił.
Miłeby przecież zawsze czucie wzbudził, —
Byłbym przynajmniej doznał tej pociechy,
Iżby mi ludzkie przypominał strzechy.
»Koń mój biegł ciągle, — lecz ta dzika siła
Słaby, dyszący i z spienionem bokiem,
Cięższym, leniwszym posuwał się krokiem;
Każdy mu wówczas byłby mógł poradzić,
Dziecięciu nawet dałby się prowadzić;
Miałem związane i nogi i ręce,
A choćbym nawet i od pęt był wolny,
Nie byłbym może sobą władać zdolny.
Chciałem raz jeszcze z memi walczyć pęty,
Lecz tyle-m mojem miotaniem się zyskał,
Żem jeszcze mocniej węzły moje ściskał.
Płonne więc odtąd porzuciłem boje,
Co rozjątrzały tylko rany moje.
Choć nie wiedziałem, gdzie jeszcze zabiegnie. —
Pierwszy brzask ranny wschód słońca zwiastował,
Lecz jakże długo z nocą się pasował!
Zdało się, że mgła, ciężąca na zorzy,
Długo i ciężko dźwigała się w górę,
Nim wschód w płomienną przybrał się purpurę,
Nim wszystkie gwiazdy pogasił na niebie,
Wszelką ich jasność przyciągnął do siebie,
Własnem swem światłem zalał okrąg cały.
»Błysnął dzień jasny, — mgłę rozproszył ciemną:
Leży świat blaskiem rozświecony słońca,
Tak pusty wkoło — za mną — i przedemną..
Przez lasy, rzeki? Nikt tu stopy swemi
Śladu w tej bujnej nie wytłacza ziemi,
Ni zwierz, ni człowiek. W żadnej roku porze
Nikt tu nie przejdzie, nikt nigdy nie orze;
Ptaszek się ranną piosnką nie odzywa,
Nie słychać nawet ni z trawy, ni z krzaczka
Cichego brzęku drobnego robaczka.
Koń mój werst kilka biegł tak zadyszały,
Widocznie przecież w każdej słabiał chwili.
Samiśmy tylko — ciągle sami byli...
Aż gdy tak coraz bardziej słabiał, dyszał,
Naglem gdzieś zdala rżenie konia słyszał.
Wiatr to zapewne tak świszczał po boru...
Nie! nie! — z tych puszczy całe stado tłumnie
Sypie się, — zwiększa, — tętni, — pędzi ku mnie,
Wielkim, rozległym pułkiem rozwinięte!
Pędzą w swej całej wolności i pysze, —
Lecz cóż to? — ludzi ni widzę, ni słyszę;
Któż je prowadzi? — bez jeźdźca, tysiące!
Rozwiane grzywy, kity pływające,
Pyski ni uzdą, ni kiełznem nie darte,
Boki kolcami nie kłute ostrogi,
I nigdy podków nie znające nogi.
Tysiączny hufiec, dziki. wolny, śmiały,
Pędzi, grzmi, tętni, cały step przelata,
Jakby chciał witać nieznanego brata.
Widok ten chwilę krzepi go i cieszy,
Zrywa się niby i, choć słabo, śpieszy, —
Chwieje się — plącze — i nakoniec pada.
»Leży i dyszy, z okiem już zmartwiałem,
Z stęgłem, bezwładnem, kurzącem się ciałem.[698]
Skończył już bieg swój, pierwszy i ostatni.
Dziwi je moja postać rozciągnięta
I krwawe, z koniem wiążące mię pęta,
Patrzą się, — stoją, — trwożnem mierzą okiem,[699]
Wietrzą — strachliwym przebiegają krokiem,
To wkońcu wielkiem oblatują kołem,
Aż wreszcie nagły na nie postrach pada:
Pędzą za jednym, jakby królem stada,
Który tak kruczą maścią lśni się cały,
Pienią się — chrapią — rżą — od trupa stronią,
Płoszą — pierzchają — i po lasach chronią.
»Sam odtąd, z wszelkiej nadziei wyzuty
Zostałem w stepie — do trupa przykuty.
Któremu wreszcie już ciężyć przestałem.
Długom się z wspólnych nam więzów wydzierał,
Teraz z nim leżał, — na zmarłym umierał.
Nigdym nie myślał, że w tak strasznej doli
Tak przez dzień cały z memi leżąc pęty,
Każdą godziną jak głazem ciśnięty,
Tylem żył jeszcze, abym widział słońce
Już raz ostatni dla mnie zachodzące.
Zimnom się poddał był pod wyrok nieba,
Pod tę śmierć, co nam rok za rokiem grozi
I serca trwogą już ostatnią mrozi;
Co niezawodna — czasem darem bywa,
Od której przecież jak od sidła stronim,
Myśląc, że naszą troską się obronim;
Czasem naszemi wzywamy ją łzami,
Czasem też sobie zadajem ją sami;
W każdej postaci razi nas, przestrasza,
I choć nam męki przerywa najkrwawsze,
Zawsze jest groźną i okropną zawsze.
Dziwna rzecz! — ludzie, co w rozkoszach żyli,
Ucztami, złotem i władzą opili,
Spokojnym często umierają zgonem,
Spokojniej, niźli ciągłych nędz ofiary:
Gdyż ten, co wszystko wypił z życia czary,
Może żałować, może życzyć sobie?[700]
Nędzarz nadzieją lepszej żyje doli,
A choć śmierć sama z nędzy go wyzwoli,
On na nią zwiędłem okiem się użala,
Jutro-by może było dniem nagrody
Za wszystkie wzgardy, nędze i przygody,
Jutroby pierwszy dzień mu życia błysnął,
Któryby krwawych łez mu nie wycisnął,
Wróżbą lat długich tak jasny, promienny,
Przez łzy niedoli oddawna widziany,
Dzień, coby wszystkie mógł zagoić rany,
Dzień, w którym naraz odzyskałby tyle
I dzień ten jego przyświeci mogile!
»Słońce w zachodnich już gasło obłokach,
A ja na zimnych wciąż leżałem zwłokach,
Pewny, że nasze tam pogniją ciała;
Bez tchu, ratunku, bez nadziei cienia,
Ostatnie w niebo wznosiłem spojrzenia.
Lecz gdym tak patrzył okiem już gasnącem,
Kruk mi przeleciał między mną i słońcem,
Ażeby na nas zacząć ucztę swoję.
Latał, i siadał, i znowu się zrywał,
I coraz, coraz bliżej oblatywał.
Wciąż mi on lecąc czernił się na niebie,
Żem mógł z łatwością silny raz mu zadać,
Gdybym choć najmniej mógł był sobą władać.
Słaba jednakże walka z pęty memi,
Lekki ruch ręki, skrzyp drapanej ziemi,
Co nawet nie wart głosem być nazwany —
Spłoszyły kruka: trwożnym pierzchnął lotem...
Odtąd już nie wiem, co się działo potem.
Sen mój ostatni był jak gwiazda lśniąca,
Wciąż mi się wolnem przemykała snuciem.
Żyłem tem zimnem, płynnem, stęgłem czuciem,
Co nas przy zmysłów ożywia powrocie: —
Znów głębiej w śmierci tonąłem ciemnocie,
Chwilowo boleść i ulgę chwilowo,
Znów zimna niemoc serce lodem ścisła,
Raz po raz jakaś iskra z mózgu trysła, —
Tchu mi zabrakło — dreszczem bólu drżałem,
»Budzę się — gdzieżem? — cóż to za źrenice
Tak silnie w moje wpatrują się lice?
Istotnież ja to pod dachem przebywam?
Istotnież w izbie — na łożu spoczywam?
Tyle jasności i tyle uroku?
Zamykam oczy i jeszcze się boję,
Czy w męcie myśli dawnych widm nie roję?
Z długiemi włosy, hoża, wdzięczno-lica,
Już w pierwszej chwili mojego ocknienia,
Silniem był uczuł iskrę jej spojrzenia.
Dzikiem i czarnem we mnie wryta okiem,
Rzewnym, litośnym zda się błagać wzrokiem.
I twarz istotną i rysy niewieście.
Czuję, że żyję, i że już na puszczy
Pastwą żarłocznej nie zostanę tłuszczy.
Młode kozackie dziewczę, ledwie zoczy,
Wdzięcznym swą radość objawia uśmiechem, —
A gdy chcę mówić, zbliża się z pośpiechem
Z palcem na ustach, daje znak milczenia,
Abym wszelkiego strzegł się wysilenia,
I do sił zwrotu w milczeniu spoczywał.
Bierze mię za puls, szuka go i bada,
Podgłówki moje dokładniej układa,
Z izby się kroki wymyka cichemi,
Żaden głos w życiu nie brzmiał mi tak miło;
W jej chodzie nawet coś dźwięcznego było!
Ale że wszyscy jeszcze w chacie spali,
Wyszła więc z izby, i jeszcze raz z dali
I jeszcze drugi niemy znak mi dała,
Bym się nie lękał, gdyż ludzie są bliscy,
A wszyscy pewni i chętni mi wszyscy,
Każdy z nich zaraz na mój głos się stawi,
Wyszła, a wtenczas, gdy ją z ócz straciłem,
Czułem dopiero, jak samotny byłem.
»Przyszła, rodzice przywodząc mi swoje...
Ale już dłużej nudzić się was boję;
Co się tam ze mną wśród kozaków działo.
W dzikiem mię, pustem znaleźli bezdrożu,
W najbliższej chacie złożyli na łożu,
Do zmysłów, życia, powrócili z trudem,
Dumny mnie głupiec i przemyślny w karze
Pognał w głąb dziczy w całym zemsty żarze,
Bym w pętach, nagi, we krwi, bliski zgonu,
Pędząc przez stepy, dobiegł aż do tronu!
Niech więc nikt z naszych nie słabnie, rozpacza:
Jutrzejszy ranek może nasze konie
Ujrzeć za rzeką, na tureckiej stronie.
Nigdym tak żadnych nie uwielbiał fali,
Dobra noc, bracia!« — I wraz z słowy temi
Starzec, jak długi, kładzie się na ziemi,
Naprędce liściem zasłanej dębowym, —
Łożu dla niego ni twardem, ni nowem;
Każdy był zakąt, każdy czas dogodny.
Tak spał i teraz. — Król się nie odwrócił,
By mu choć jedno grzeczne słówko rzucił.
Lecz się nie dziwcie! — Z zbyt prostej przyczyny
Genua, 1823.
Nadeszła ranna na okręcie warta,
Płynęła nawa lekko kołysana,
A za nią fala połyska rozdarta,
Jak w skiby pługiem olbrzymim orana.
Poza nią wyspy australskiego morza.
Cicha noc kona, jej cienie ruchome
Po oceanie rozproszyła zorza;
Delfiny, jakby przyjścia dnia świadome,
Gwiazdy, w błękicie wód odbite jasno,
Już przed jaśniejszym świtu blaskiem gasną;
Ciemne wprzód żagle znowu zabielały,
I wiatry świeższym oddechem powiały.
Lecz nim dzień błyśnie, — ma być czyn spełniony.
W swojej kajucie spoczął wódz waleczny,
We wybór straży zaufał bezpieczny;
We śnie Albjonu widział brzegi lube,[701]
Bo swoje imię w tych umieścił rzędzie,
Co śledzą drogi przez biegunów lody;
Przebył najgorsze i resztę przebędzie,
Dlaczegóż nie miał użyć snu swobody?
Niechęć o czarnej już przemyśla zdradzie;
Jego żeglarzy tęskni umysł młody
Do owych wysep słonecznego świata,
Gdzie ko