Prawda starowieku/Prawa strona tekstu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRAWA STRONA TEKSTU

Najbardziej ważka z wieści jest najbardziej tajemna. Niemało mądrych ludzi głowiło się, jakby zataić ją nie zapominając. Teraz już można opowiedzieć śmielej, ba choć ten i ów zrozumie, nikt nie uwierzy. Jednak tą opowieścią o oczach zimnych, sercu mocnym i dumach lotnych należy błysnąć tylko z daleka. Bo chodzi o honor kobiety, honor rodziny, jeszcze teraz. Czy też może ktoś śmie twierdzić, że skoro dwieście lat minęło, honor kobiety, choćby najlotniejszej z tych jakie były na naszej ziemi, nie nakazuje respektu, bo groby tak dawne można zaśmiecać?
W wędrówkach Dobosza szlaki jego przecinały się niespodzianie ze szlakami proroka nowej wiary. Był nim mistrz bractwa Chassidim. Zanim dał się poznać, ów niezgrabny prostak w płóciennym ubraniu zwał się po prostu Srul. Kiedy go poznano, otrzymał imię Baal-Szem-Tow, człowiek imienia dobrego, to znaczy Bożego imienia, bo tylko Bóg jest dobry.
Niejedna wieść tajemnicza pochodzi ze zbioru rękopisów w Bojan na Bukowinie. A oto jedna z nich, co dotarła z góry w rękopisie tajnym, chronionym zapamiętale: opowieść o oczach zimnych.
Od początku chasydzi ufali Doboszowi, bo w pierwszym spotkaniu z ich mistrzem Dobosz, który zamachnął się nań toporem (bo po co Żyd, zapewne pański arendarz od wódki, ma myszkować w jaskini opryszkowskiej), upokorzył się, porażony promieniami oczu mistrza, tak że mu rękę odjęło. To dowód, że był dla nich dostępny, próba złota. I od tego czasu zaprzyjaźnili się.
Wtedy dowiedział się Dobosz, o czym i dziś wie ten i ów, że tam gdzieś obok jaskini jest granica przez samego Boga ustanowiona. Bo niedaleko jaskini wypada ze skał płaj, który tego co ośmieli się nań wejść, zaprowadzi aż do Safed, do ziemi świętej. I choć widać jak wynurza się ze skały, chrześcijaninowi nie wolno tam wchodzić za nic w świecie. Sam Bóg zachował go dla tamtej wiary, na powrót tędy lub tamtędy, jak wypadnie, i to na ciężką chwilę, jak jest ochrona na sarny. Bóg probuje tych i tamtych po swojemu. Bez próby garnki pęknięte przeciekną.
Tajny rękopis odsłania nam prawą stronę, cały wzór kilimu, ten raz jedyny. Inne opowieści dają nam tylko lewą stronę, guzy zawikłane, pochowane wstydliwie, węzły z zakłopotania tam ukryte, słowem, wzory odwrotne, widziane od pleców. To co widać od pleców, z lewej strony to są — Toldot Adam, dzieje człowieka, a to co z prawej — Mifelot Elohim[1] — czyny Boże.
Czyny Boże uchronić mają człowieka, aby nie skręcił z drogi powołania w samą ciasną dolę, jako też uchronić kraj cały, całe królestwo od nieszczęść, od ruiny, od zagłady. A dzieje ludzkie, to dzieje zaledwie, nie czyny. To co wysypało się raz stąd, raz stamtąd i przyjęło postać przypadkiem taką, choć nie całkiem taką. Trudno rozeznać chmury czy glina, postać smoka czy żaby. Bóg zamierzył, człowiek ulepił jak taki murarz, co lepi raz z pajęczyny, raz ze zdechłych much a raz z zeschłych liści. A ten trzeci, pewien Ktoś, główny popsuj-mistrz, napsuł ile mógł. Trzeba przyznać uczciwie, czasem zapędził się w psuciu tak gorliwie iż naprawił.
Tekst z prawej strony notuje mimochodem, że słynne polowanie księcia z Doboszem to takie sobie polowanie z otwartych dziejów z lewej strony tekstu. A to co teraz nastąpi, jak księżniczka o oczach zimnych przyjechała z bratem, to polowanie na człowieka.
Przybyli drogą, co idąc z Kut w górę Rzeki wpada nad Białą Rzekę, samą jasnością, bez puszczy, bez cienia, aż skręca przez przełęcz Watonarkę nad Czarną Rzekę, w mrok i w lęk puszczowy i dociera do Burkutu. Tamtędy już w XVIII wieku jeździli latem zbogaceni Ormianie z Kut, jeździli też panowie prawdziwymi karawanami do kąpieli do źródła zdrowego, które zasłynęło. Nazywa się z węgierska Borkut to jest źródło winne, po prostu wino ze skały.
Tym razem Książę i Księżniczka — tak ich nazywamy i poprzestańmy na tym — bo innych nikt nie znał, nikt nie poznał, a ten co znał, tym bardziej zataił — przyjechali o wiele większym pocztem niż przedtem książę sam. Większym niż jakakolwiek karawana kiedykolwiek tą drogą. Duże oddziały konnicy poprzedzały i zamykały poczt. Dragonia, same ciężkie konie, aż ziemia groziła gromem z daleka. Husaria jeszcze cięższa, dla niej na szczęście w skrzydłach jeszcze, bo gdyby w otoczeniu wierchów w skrzydłach smerekowych oderwać jej skrzydła, skrzydlaci ludzie i konie skrzydlate skurczą się w wojsko tłustych gąsienic, bez przyszłości motylej. I lekkie oddziały, których konie i ludzie lotem i uderzeniem przewyższały zwierzynę puszczową, choćby najbardziej chyżą i drapieżną: Tatarzy myszkujący wilczym krokiem, urywający po wilczemu a wilczą ławą zagarniający. Kozacy czający się w rysim naskoku, gdy uciekają, zduszą, gdy w zasadzce już-już pod strzał wpadają, rozszarpią i umkną.
Po raz pierwszy pokazało się nam królestwo, do którego nasz kraj należał od strony dziejów ludzkich, tak jak dziecko należy do ziemi, na której stoi jego kołyska. Usiłowało ukazać się nam od strony czynów Bożych, królestwo zwane Pospolita Rzecz, bo sam Bóg tyle narodów, plemion odległych i wiar różnych powołał dla wzajemnego szacunku, dla wspólnej sprawy, dla zgody bratniej. Tak, a nie byle jak powołał Pan, niech Imię Jego będzie rozsławione i niech przygrywa raz budząc, raz kołysząc do snu, nam najcichszym, chasydom z prawej czy z lewej strony czystej rzeki Czeremoszu, Jego święta nuta dla udziału w Jego czynach Mifelot-Elohim. Dziś warstwy dziejów przysypały i przywaliły osoby i pokolenia, tak jak skały i piachy grzebią dawne żywotwory. I już pogrzebane piersi olbrzymie niegdyś, a gruzy dziejowe tak je ścisnęły, że gdyby odkopać je spod tych osypisk, wyda się że takie ciasne jak piersi tych co jeszcze żyją.
Już przedtem Ilko czy może ktoś inny za jego podmową, bo i to zatajono, uwiadomił Dobosza o ważnym spotkaniu i aby czekał tylko z dwoma lub trzema towarzyszami najbliższymi nad Watonarką, na carynce otoczonej gęstym lasem. Dobosz przybył tylko z Iwankiem Rachowskim. Kto pamięta tę carynkę, wie że i dzisiaj można by tam urządzić spotkanie, o którym niewiele będzie wiadomości w dziejach ludzi. Łąka zaroiła się naprzód ludźmi, niedużo mniej niż trawami i kwiatami i zaraz opustoszała. Liczna służba rozciągnęła w samym jej środku ogromny namiot malinowy. Zawiesili u szczytu namiotu sztandar z archaniołem i zaraz opuścili łąkę. Tylko u brzegu lasu ustawiły się co kilka kroków warty wojskowe, niewidzialne z lasu.
Oczy niebieskie, zanadto otwarte na to, aby jak najwięcej światła wchłonąć a potem rozsiać, zjawiły się na łące. Nie opuściły Dobosza do końca życia. Księżniczka skoczyła z konia i porzuciła lejce nie wiadomo komu, przywykła, by na każdym kroku o nią się troskano. Oto ona sama, Paraska święta Piatnyca! Jak zaświadcza tyle obrazów świętych, oczy te uderzyły niegdyś dwu cesarzy na tronie, że oślepli. I zaraz błagali o cud przewidzenia. Uderzyły i Dobosza jak cały trybunał spojrzeń, grono sędziów i to takich, których sam uznaje i skłania się przed nimi. Zadrżał. Czyżby wtedy po raz pierwszy objawiło mu się, że jako rozbójnik wie coś nie chcąc wiedzieć: że czeka go w końcu sąd taki, o którym właściwie nigdy nie pomyślał? Zdaje się, że nie. Zdaje się dlatego, bo w każdym razie błysk doli w oczach kobiety, która przeznaczona jest od stworzenia świata zalatuje wyrokiem ostatecznym, to znaczy skazaniem, szubienicą, toporem, łamaniem kołem. Tak iż do tego wcale nie potrzeba być rozbójnikiem. I takie wytłumaczenie niepotrzebne. On albo ona, to była trwoga sama, nie trwoga z powodu czegoś. Dzwon nie ten czy ów, lecz dzwon ostateczny.
Dobosz warknął jak zwierz zagrożony, „zmierzyć się z nią!“ Ale oczy były zimne, nieprzeniknione. Dobosz szarpał się: „Ależ to kobieta tylko, skoczyć, objąć, rozpalić, rozbroić z wyroku!“
Lecz niezwłocznie głos księżniczki przypłynął łaskawy, choć z daleka bliski bardzo, dawno znany, swój.
Ale co mówi? Czy można zrozumieć? Siostra zapytała brata czy już opowiedział Doboszowi, o co im chodzi. Brat w zakłopotaniu zaprzeczył. Siostra spojrzała z cichym wyrzutem: „Dlaczegóż?“ Brat usprawiedliwiał się: „To by trzeba napisać, wyłożyć, uzasadnić. Cały traktat i kontrakt, z powołaniem się na — — i na — (Dobosz nie mógł wyłowić tych słów), a nasz przyjaciel Dobosz czyta czasem, tak, czyta Pismo święte, ale tego czytać nie będzie“. Otworzono szerokie wejście do namiotu, księżniczka weszła pierwsza, a książę razem z Doboszem ujmując go pod ramię. I zaraz zasunięto kotarę wejściową. Zostali sami we trójkę. Nie sami. W środku namiotu na stosie poduszek leżał bochen chleba podolskiego ogromny a jasny jak słońce. Dobosz skłonił się głęboko chlebowi. Naokoło stały, jakby krzesła przygotowane, stosy poduszek okrągłych to niebieskich to złotych po trzy na stosie. Nie usiedli, czekali. Niedługo dały się słyszeć na trawie powolne kroki. Trzej w kapturach wprowadzili kogoś, co był w kapturze purpurowym, szczególnie wysoki i tęgi. Skłonili mu się w pas i odeszli. Zakapturzony zanim zdjął kaptur zwrócił się ku siostrze i ku bratu. Oboje skłonili mu się w pas, po czym książę pospiesznie zdjął kaptur z głowy gościa i przykląkł przed nim na jedno kolano. Wysoki gość spod kaptura był otyły, o pulchnym białym obliczu, z długą, sztucznie wykędzierzawioną czupryną, co spadała ku ramionom na błyszczący półpancerz. Patrzył na Dobosza łaskawie, zachęcająco jak taki, co nigdy w życiu nie zaznał strachu ni najmniejszego lęku. Dobosz, co znał niejedną trwogę, a umiał pętać najdzikszą trwogę jak konia oszalałego, na to właśnie miał szczególne oko. Takiego nie widział jeszcze. „Skąd się bierze taki?“ Nie wiedząc co począć, stał nadal wyprostowany jak zastygły, aż książę przedstawił go otyłemu panu: „Wasza królewska mość! najjaśniejszy i miłościwy panie, oto przyjaciel nasz, o którym wiadomo. Choć tak nieoczekiwanej kondycji, powołany do czynów ważnych, ufajmy, że wybrany do wielkich.“
Dobosz zrozumiał więcej niż połowę. To zrozumiał na pewno, że chodzi o coś bardzo ważnego i że nigdy nic podobnego mu się nie przyśniło. A może przyśniło się, ale bardzo dawno. Przyglądał się łaskawemu panu, zobaczył, że właściwie nie otyły, lecz raczej bardzo mocny. Siłacz niespotykany! Dobosz znał się na tym szczególnie dobrze. Mocny ten pan, straszliwie mocny, ale i to od niechcenia, jakby mu niepotrzebne, jakby i to z łaski grzecznie przyjął...
Jakżeż to możliwe? Taka siła... Dobosz zaniepokoił się. Zaledwie przypatrzył się panu, już błyskawicznie wiedział sam z siebie: „Ten nigdy nikogo nie potrzebował, ani nie potrzebuje, bo wszystko dzieje się dla niego.“ Dobosz przestępował z nogi na nogę, jakby go pod stopami żar bukowy palił. „Czyż jest taki człowiek?“ Jakoś go zbyt przypiekały te węgle pod nogami. Uprzedził pana, wypalił jak z gorączki:
— Najjaśniejszy panie królu, któraż to matka na tym świecie was porodziła? I któreż dziecko śmie was nazwać ojcem? Podobacie mi się, aż dech zapiera. I niech nad rosy, nad wody, brody i przeszkody, na każdym płaiczku, na każdym przeskoczku prowadzi was święty Bóg, amen.
Król przymknął oczy, potem znów je rozświecił grzecznością i łaską, a Dobosz stał ciągle na węglach takimi myślami pieczony: — Co bym powiedział sam będąc chłopcem, gdybym zobaczył takiego w bukowinkach pod Waratykiem nad Białą Krynicą? Nie uciekłbym, nie. Padłbym na ziemię przed nim, że z nieba. A na takiego wówczas najbardziej czekałem. I patrzcie: jest taki.
Król poruszył się ku księciu takim ruchem, że Dobosz przysłuchiwał się: do jakiej że to muzyki? A może tylko mu się przysłyszało? Bukowe węgle piekły pod stopami, a myśli uciekały jak grzywiaste stado. Uspokajał je: „Szu-szu, nie szalejcie“. Oglądał stroje króla: były ciemnoszare, jakby u którego bądź pana. Nie krawiec wymajstrował tę godność, to światło. Gdyby rozebrać do naga tego pana, będzie się tak samo ruszać, co więcej okryje go zasłona przezroczysta a płynna. Król usiadł na wysokim stosie poduszek.
— Sen z której to ziemi? Cóż wiedzą o tym nasi biedacy? To właśnie krzywda największa, że takiego człowieka nigdy nie widzieli.
Wtem Dobosz usłyszał, że księżniczka mówi. Oczy jej rozszerzyły się i ścięły. Zimne? Któż wie. Podniosła głowę i cicho a hardo, spoglądała pokornie a skądś z bardzo wysoka. Każde słowo na to, aby je zapisać, a zapisany list włożyć do Ewangelii.
— Najjaśniejszy panie, słyszałam przepowiednię o nieoczekiwanym, z nieoczekiwanego rodu i miejsca, a z takiego zawodu, który każdy potępi. Teraz zrozumiałam.
Księżniczka powiedziała coś takiego, jak mówią w łacińskim kościele. — Królestwo nasze zagrożone zewsząd, zarysowuje się od środka. Jeśli nie pospieszymy się — — A oto człowiek.
Potem książę coś takiego mówił pośpiesznie, jakby książkę czytał, po prostu nic nie można było zrozumieć. Słowa łopotały, a do ucha nie mieściły się. Dobosz pochwycił tyle, tylko dlatego, że to było zakończenie: „ze słabością skończmy, silna królewska władza, dla swawoli silna ręka, szerokie prawa dla ludu —“ (Która to słabość, która swawola i ręka Dobosz nie mógł się domyśleć.) Po czym wszyscy troje patrzyli na Dobosza aż mu zrobiło się naprzód zabawnie, potem nieswojo. Król szepnął: „tak“, po czym skinął ręką wskazując na kotarę i książę wyszedł. Po chwili trzej zakapturzeni weszli wraz z księciem prowadząc człowieka w niebieskim kapturze. Skłonili się po pas królowi i odeszli. Nowy gość zdjął powoli kaptur, skłonił się królowi, ale głową tylko i trzymał ją tak długo pochyloną. Innym kiwnął przelotnie. Oglądał Dobosza wytrwale, ni życzliwie ni nieprzyjaźnie. Dobosz dziwił się, poznał, że ten blady surowy człowiek z bródką ostrą w szerokim białym kołnierzu, spadającym na ramiona, był Żydem. Oczy gościa biegały z badawczym lękiem, a osadzały się w nieugiętej dumie. Królewski Żyd chyba, króla samego poddany a pobratym? A może żydowski król? Jakby dygotał, falował nieustannie, to z czegoś zadowolony, to znów niezadowolony. Choć wysoki i hardy, był pochylony z ciągłego zginania.
Tutaj tekst zgaduje tak świadomie, jakby Dobosz sam mu powierzył.
— Pochylony — rozumiał Dobosz — bo zginał się kto wie jak długo, idąc płaiczkiem podskalnym. Przyszedł stamtąd od sądu nieustającego, to się nazywa jakoś w ich mowie: Safed.
Król przywitał gościa jednakowo łaskawie.
— Życzylibyśmy sobie, aby mistrz Rafael poznał powołanego, skoro o tak wielkie pomoce ma się starać.
W oczach mistrza Rafaela palił się cichy ogieniek ni to ciekawość ni zawziętość. Zapuścił Doboszowi ten ogieniek do środka, chyba gdzieś pod korzeń wątroby. Może jeszcze głębiej, spojrzeniem rozjuszonym a spokojnym. Doboszowi jakoś nie spodobał się ten ogieniek, bo niegrzecznie wchodzić tam, gdzie nie zapraszają. Rozbójników także nie zapraszają, za to nie mistrzami ich nazywają tylko rozbójnikami, chociaż nigdy nie pchają się tam, gdzie nie ich sprawa. Lecz mistrz rozpogodził się wkrótce, nie usiadł przecie przez cały czas, a stojąc górował nad wszystkimi. Nachylił się nad królem, cedził każde słowo ze szczególnym upodobaniem.
— Słowa jaśnie księcia zachęcające, a księżniczka wzywa do zaszczytu słuchania na kogo spojrzy. Obawialiśmy się jednak, że spotkamy wielkość plemienną w rodzaju Bohdana... Pokusę wielkości przez nikogo nie podjętej, przeto bez celu i za to mściwej. Pamiętamy, co zawdzięczamy tamtemu i to jeszcze nie koniec, co najgorsze wisi nad głowami. A tutaj? Proszę o chwilę uwagi. W Talmudzie znajduje się takie powiedzenie — mistrz podniósł głos uroczyście — Kobieta piękna bez oczu. — Mistrz znów cieniował głos. — A cóż to znaczy? Przecie oczy są wyrazem duszy. To znaczy: nie widzi sama swego piękna. Prawdziwa wartość nie zna siebie samej, nie może być poza sobą. A skądże to się bierze? Gdy nauczyciel mówi o rzeczach błahych, wprost pospolitych, powiedzmy nawet szorstko: tych ze śmietnika, pojętny uczeń słucha najgorliwiej, wie, że wówczas coś zaczyna się, rodzą się same z siebie słowa młode jak nowe dzieci. Słowa stare to kopie, choćby z sławnego tekstu. A oto słowo młode, nie kopia, które nam powierzył do odgadnienia nasz Nauczyciel.
Dobosz przestał rozumieć, wiedział tylko, że jakoś spodobał się mistrzowi. Przy wywodach mistrza król przymknął oczy. Gdy mistrz skończył, otworzył je z takim uśmiechem, że Dobosz gotów był — — na co? Przetańczyć przed siebie do morza i przez morze! Król zapytał głosem pełnym, omszonym jak tęga butelka starego wina.
— Doboszu, czy ty byś się ważył — król poprawił się — czy ty wiesz, gdzie jest Czarne morze?
W Doboszu stanęło coś dęba. I zaraz ściągnął lejce, pochylił głowę, natężył pamięć. Po namyśle odpowiedział.
— Nasze potoki i rzeki wiedzą gdzie go szukać. Uspokoją się w morzu, co zwie się Duże i Dużne[2]. Nasze pisanki na Wielkanoc trafiają stąd przez morze do Rachmanów. I ja znajdę, kiedy zawołają stamtąd.
Zerwał się, przybliżył się do króla. Tymczasem król zapytał o coś szeptem mistrza, mistrz wzruszył ramionami bezradnie, potem przemawiał, z wyrazem szczególnej czci głosem przyciszonym, do króla.
— Stamtąd, z drugiego końca skalnego chodnika, co dociera niedaleko stąd, do krańców waszego królestwa, najjaśniejszy panie — Rada tych co zaprzysiężeni sprawiedliwości, ogląda z wielką uwagą narodziny sprawiedliwości między przestępstwem a tańcem. Stawia czoło obu śmiechom zanim się połączą: śmiechowi tego co z świata się śmieje i tego z którego cały świat się śmieje. Upomina po bratersku: niech sędzia usiądzie na żarze węglowym, a doradca niech stanie w gradzie gróźb, co potężniej uderzają jego samego niż tego, który prosi o radę. Rada docenia wdzięcznie podszepty do czynów wprost, a także czyny odwrotne przez to, że krzywda zbrodnicza wyzwała sprawiedliwość, choćby w oburzeniu. Lecz modli się z troską pokorną, aby z tego nie zrodziły się nowe zbrodnie, co z pychy powołują się na sprawiedliwość. Ogląda tego tu młodzieńca, jak budzą go w nocy myśli o biedakach. Czasem nawet we dnie nie daje mu przełknąć kęska chleba to jedno świadome widzenie: jak to niewielu ludzi je do syta, jakie mnóstwo nie dojada i głoduje i przez to poniżając się do ziemi zapomina na czyje podobieństwo są stworzeni. Jak malutka garstka przejada się ze szkodą wszystkich. Wie on to, bo widzi na codzień, tak jakby miał przed sobą arkusze i wykazy z wielu królestw. A skądże to? To jest dla światłej Rady przedmiotem zdziwienia, rozważań, rozmów. Węgle go raz wraz pieką, żar dla ogniska sprawiedliwości. Światłej Radzie wiadomo wszakże, że choć nie zabił bezbronnego ani nikogo bez ostrzeżenia, zabijał nieraz. I teraz zabija z gniewu, z mściwej zawziętości i to wydaje się jego zawodem. Lecz tutaj Rada modli się, aby położono na szalę, że przez to wypala z siebie żużle nienawiści i pamiętliwej złości. Bo potem znów rozpala się żarliwą wiedzą o biednych i potrzebujących. Podejmuje nawet próby nakarmienia, a wiadomo, że kto karmi bliźnich bez własnej korzyści, bez najmniejszej myśli o nagrodzie, ma za to niezwłoczną nagrodę, iż karmi ogień własnej sprawiedliwości, a przez to wypala każde brzemię, bo obciążona szala podskakuje lekko ku niebu. Rada orzekła, że można go wyprowadzić z chodnika doli, i trzeba, ku czynom — Mistrz wskazał ręką ku górze — nastroić dlań muzykę, niech będzie jak ci, co rozpędzają się w sabat ku Panu samym tańcem.
Księżniczka powtórzyła:
— Samym tańcem.
Król rzekł mocno.
— Tak. — Wstał i powiedział: — Postanawiamy. Niech sprzyja nam łaska czynów — Amen.
— Amen — powtórzyli mistrz, księżniczka i książę.
Dobosz nie zrozumiał lecz także powiedział.
— Amen.
Poczuł lekki przewiew, jakby przeszedł obok gniazda wiatrowego, gdzie całym plemieniem ptasim czają się młode wiatry, choć jeszcze skrzydeł nie rozciągnęły.
— Panowie pobratymi — powiedział wesoło — koń na targu nie wie, jaki targ o niego idzie, ale czuje, kiedy targ przyjazny, i ja także, alem ja nie koń. Chcę wiedzieć.
Król zaśmiał się wesoło, po czym zamyślił się, podarował Doboszowi uśmiech. Skąd wziął taki? I Dobosz niczego już więcej nie pragnął. Lecz król nie szczędził słów. Powiedział tak:
— Nasza księżniczka o lotnych dumach wzięła wszystko na siebie. Niewiasta jedynie życie dać może temu, co my widzimy na dalekim horyzoncie. A teraz chodźmy. — Popatrzył wdzięcznie na wszystkich i na każdego. I już wszyscy obdarowani byli, zapłaceni naprzód i za dużo. Księżniczka wstała, skłoniła się królowi, Dobosz także. Król wyszedł, za nim wyszli mistrz i książę.
Stojąc jeszcze księżniczka wyciągnęła przed siebie ręce w niebieskich rękawach złoto-niebieskiej ryzy tak jak święta Piatnyca. Trzymała je przed sobą jakby do tańca. Dobosz chciał już wyciągnąć ręce, gdy księżniczka przemówiła.
— Siadajcie, Doboszu, obok mnie. (Dlaczego tak znane te słowa?).
Dobosz przyniósł stos poduszek, usiedli blisko, głowa przy głowie, czarna przy złotej. Jak chłopiec i dziewczyna, nad którymi czas się zatrzymał, bo otwiera się przyszłość i szczęście. Księżniczka mówiła, każde słowo pokorne i każde nieodwołalnie wyraźne.
Dobosz słuchał jej jak swego wieszczuna, jeszcze chciwiej, bo szczęśliwiej.
— Doboszu — mówiła — najjaśniejszy pan pragnie, abyście się stali hetmanem na wszystkie jego kraje i dalej ku wschodowi słońca, tam gdzie jeszcze nie ma słowa mocnego samą wiernością i czcią, zatem nie ma ładu swobodnego. Jednego od was wymaga: zaprzysięgnijcie na świętą księgę, że będziecie łagodny jak ojciec dla wszelkiej mowy i wiary, której matka dzieci nauczyła, tak jakby to była wasza własna matka.
— Panienko jasna — odparł Dobosz — przysięgnę wierność każdej wierze, mowie i rodowi. Biały czy czarny, srokaty czy zielony, bo taka jest mądrość i łaska królewska. Ale jak, gdzie, kiedy?
Księżniczka mówiła żywo.
— To właśnie najważniejsze. Powiem wam przeto jeszcze więcej: król patrzy daleko, da wam wszystko jak pierworodnemu synowi. Postara się o wojska, okręty i o duże pieniądze, aby nie musiał żebrać u Sejmu, ni podlizywać się panom ni podpankom. Aby jednomyślnej zgody i ufności nie sztukować nędznie, tylko aby się urodziła sama.
Dobosz zawołał niecierpliwie.
— Król! a ma podlizywać się? Jakiż to świat! Taka to zgoda i ufność zezowata? Gdy zawęszę takiego, co czeka aby najjaśniejszy król machał doń ogonem, toporem go zmiażdżę jak błyskawicą.
Księżniczka uśmiechnęła się cicho.
— Poczekajcie, tak błyskawicznie to nie idzie. I dziecko nie urodzi się na rozkaz i z zachcianki, tylko z wyroku, i kiedy przyjdzie czas. Najjaśniejszy pan pragnie, aby nie było hetmana ponad was, aby sława przed wami powiała, abyście porwali narody do morza i poza morze. Wtedy zgoda narodzi się sama.
Księżniczka połknęła coś z trudem i dodała.
— Oto słowa samego króla: „aby ani jeden głos psi nie śmiał zaszczekać.“
Dobosz zaśmiał się.
— Niech szczeka pies, wiatr przewieje.
Księżniczka mówiła coraz prędzej.
— Nie o to tylko chodzi. Jak wiecie, król nie może naznaczyć swego następcy, bo cały naród go ma wybrać. Jednak gdy zasłynie hetman tak zwycięski a młody, który niewolę zewsząd wypędzi, a biedę do tronu przygarnie, wybiorą go na pewno. Ale — —
Dobosz cieszył się, tylko nie rozumiał jakie to „ale“. Uprzedzając go księżniczka ciągnęła ostrożnie.
— Dlatego nikt oprócz króla i nas trojga nie śmie wiedzieć o waszych dotychczasowych zajęciach. Najmniej nasz własny stryj, jaśnie pan wojewoda, który przeciw wam alarmuje i do polowań przeciw wam wzywa —
Jakby przed uderzeniem niespodzianym odskoczył Dobosz od głowy księżniczki.
— Zaprzeć się?
Księżniczka pospieszyła się.
— Nie siebie, nie rodu waszego, bo powołaniem waszym jest cały ród pracowity oswobodzić, a króla zamiarem jest do szlachetności go przyjąć. Ale gdyby wrogowie króla zwęszyli coś co do waszych obecnych zajęć, wszystkie zamiary króla przepadną w zarodku.
Dobosz znów odskoczył.
— Jak to? Król, a ma wrogów? Taki człowiek? Potrzaskam ich jak tego pana, co mi brata skrzywdził. Jeszcze dokładniej.
Znów księżniczka uśmiechnęła się cicho.
— Nie potrzaskać, tylko zjednać trzeba, aby wrogów nie było.
Dobosz uspokoił się.
— No tak, pojednać się, to mi się podoba. Ale co ja mam w tym pomóc?
— Książę cudzoziemski — mówiła księżniczka. — z dalekiego kraju, a króla krewny, was usynowi. Oprócz nas nikt więcej się o tym nie dowie. Za to całą rodzinę waszą podniesiecie do siebie.
— Rodzina moja to biedacy, innej nie mam.
Księżniczka ucieszyła się.
— Otoczycie się biedakami, najlepszymi z biedaków.
Dobosz przypomniał sobie coś, wstał zaraz i zapytał.
— Czy mogę tu zawołać mego najmilszego pobratyma?
Nie czekając na odpowiedź wyszedł prędko, zaświstał leśnym świstem i po chwili przybiegł zdyszany Iwanko Rachowskij. Dobosz zaciągnął go do namiotu, Iwanko kurczył się ze wstydu, ociągał się, ukłonił się kapeluszem do samej ziemi i huknął.
— Hej, panienko jasna! Daj wam Boże zdrowieczko, panowanie na ziemi i carstwo niebieskie za to, że spokój nam dajecie, a psów pańskich wcale na nas nie szczujecie jak tamci panowie kryminalni z Sekwestru. I dalej dajcie nam taki sam spokój, amen. I idę już sobie. — Skłonił się nisko, zamiótł trawę kapeluszem i zniknął w lesie.
Dobosz przygasł, zadumał się.
— Słyszycie? — rzekł. Potem pytał dalej: — Więc jakże, czy rozumiem dobrze? Książę cudzoziemski mnie usynowi, a ja cóż mu dam w wymianie? Nie rozumiem, czy mam ślad mój sprzedać, jak go ocenić? Czy zgubić po prostu, a może zatrzeć jak lis?
Słowa księżniczki wiały ciepło, jakby powiew wiosenny na Czarnohorze tam w dobrze ochronionym zakącie na Kiedrowatym, wślizgnął się mu za koszulę. Niech nikt nie pomyśli, że go kusiła albo że on opierał się pokusie. To mocowały się dwa powiewy, jeden od poranku wiał, drugi od wieczora, raz od słońca gorący, raz od miesiąca łagodził, stąd serce trzepocze blisko, stamtąd myśl szybuje daleko a bezszelestnie.
— Nie ślad waszego rodu macie zataić — mówiła — to kiedyś wszystkie dzwony ogłoszą, tylko ślad waszych czynów, waszą sławę. Kto zabił tylu ludzi bez prawa i bez sądu, ten nie może zaczynać od tej sławy.
Dobosz przerwał gorąco.
— Zataić sławę? Schować wiatr? A cóż doszło do was jak nie ten wiatr? Nie, nie zataję, tylko odwrócę. Zanim zawezwą do Rachmanów, na kolanach powędruję do Skitu, do miejsc świętych. Błędy wyługuję, grzechy wypalę, choćbym kości przepalił, ani piętna nie zostawię. Niechaj patrzą do słońca; biedak, pastuszyna, zabójca, opryszek, watażko a wstał czysty. Niechaj zaglądają lasy i gwiazdy, jeśli kto inny na tym świecie nie przygląda się człowiekowi.
Księżniczka odpowiadała, jakby wiatr coraz cieplejszy wzmagał się, wiosenny wiatr porywisty, przez to gęsty jak ściana miękka, iż można nań głowę położyć jak na poduszce. Mówiła gorącym porywistym szeptem. Jej słowa, jej głowa dotykały jego głowy. Wstrząsnął się, jakby go przygniotła święta księga: niech sama otwarta księga wyrokuje.
A oto co z niej czytała.
— Nie skrucha rozgłośna potrzebna, nie wiatr, tylko cisza. Uciąć gałęzie wybujałe, zaszczepić pędy na samym drzewie. Zacząć od tego chłopczyny, jakim byliście chodząc po waszych bukowinkach, od prawdziwego Ołeksy. — Księżniczka urwała, oczy jej pozimniały, Dobosz milczał, potem zaśmiał się i mówił.
— Ach, od niego zaczęła się już dola. Nazbierałem wonczas w uszy krzyków, holukań, przekleństw. Jeszcze teraz wypryskują z uszu jak woda po nurkowaniu. Na głowę nazbierałem kijów, pałek, drągów. Dziury i guzy zbudziły mą dolę, trzymają się mnie wiernie, abym nie zapomniał. Gdzież je podzieję? Zaprzeczyć to zawrócić z doli. Niewiernie i niewdzięcznie.
— Nie przeczyć, nie sprzeniewierzać się — mówiła księżniczka gorąco — tylko skoczyć na lotny szlak. Są takie chęci w człowieku lekkie i lotne w ciemności ukryte, a przecie wzorzyste jak nocne motyle i wy je znacie. Kiedy człowiek niczego nie pragnie, tylko darować co ma, a mieć po to tylko, aby darować.
Księżniczka zamilkła, a Dobosz czuł, że odlatuje odeń zbyt lekko jak te motyle. Niby to głowa blisko, niby to grzeją słowa, a oczy przejrzyste patrzą zbyt daleko od niego. Czy zimne?
Odpowiedział.
— Wyłóżcie mi to po prostu jakby na stół. Jakże wy to chcecie? Abym za pazuchą chytrze trzymał do wymiany zapasową dolę, zapasowe szczęście i jakiś inny, zapasowy stan? I może jeszcze co? Drugą, zapasową śmierć? Na nic to wszystko! Bez groźby ciągłej jeśli nie będę miał wszystkich przeciw sobie, bez czuwania, ma dola klapnie jak przekłuty pęcherz.
Księżniczka podchwyciła żywo.
— Czuwanie, tak, właśnie dlatego najjaśniejszy pan pytał was o morze. Tam da wam nieustanną groźbę i nieustanne czuwanie. I dlatego da wam w posagu jak synowi: korabie, artylerię, pieniądze. Wszystko dla czuwania.
Dobosz odpowiedział niechętnie.
— Na pieniądzach czort siedzi, to pewne. Korabie raz tylko widziałem we śnie, a artylerii tyle, kiedy podpalałem w Kosmaczu stok cuchnący ropą a kamienie zeń wybuchały. Ale to wiem: i temu czort oręduje. Jeśli na morza się puszczę, to sam, kiedy zadzwonią mi stamtąd.
Oczy księżniczki otworzyły się nadmiernie, nie zimne wcale tylko najsmutniejsze. Smutek rozszerzał je tak, jakby miał je rozedrzeć. Z ust jej wydarł się szept przejmujący chłodem. Westchnienie z jaru czarnohorskiego co kończy się cichym jękiem.
— Doboszu, spalisz się, zginiesz marnie, szkoda ciebie.
Dobosz nie patrzał jej w oczy, rąbnął twardo.
— Nie szkoda! Ja po to aby zginąć, nie do królowania. Las mnie wychował, las pochowa.
Oczy jego rozpaliły się, mówił coraz goręcej.
— Sam nie wiem, co to wszystko znaczy, ale to wiem na pewno; wyście osoba najgodniejsza na całe królestwo i na inne królestwa. Godność bez pychy, złoto co nie oślepia, drzewo bez cienia, czereśnia na wiosnę cała w bieli, ale nie z tej ziemi. Do miłowania jedyna, ale aby z ziemi patrzeć a nie podnieść oczu. Kiedy zobaczyłem was, rzuciło mną coś: to kobieta, porwać, rozpalić a pozbawić tej mocy! A jeśli za co jestem wart kata, to za to. Tak, toporem potrzaskać każdą rękę i chętkę każdą, co śmie was tknąć. Moją nasamprzód. I to mi wybaczcie. Ale zawsze chcę was mieć przed oczyma, podług was stawiać kroki, z was brać każdy ruch, tak jak naśladują dzieci. Wasz ród choć wielki nie oślepia mnie. Wysoki on dlatego tylko, że was zrodził. W oczach Boga każdy ród mały i w moich także. Wyście słońce z siebie grzejące i księżyc z siebie łagodny. Niechaj za was także rodowi waszemu będzie cześć. Gdzie stąpię ja, gdzie stąpicie wy, sława wam. Amen. Żegnajcie.
Dobosz wstał. — Księżniczka prosiła szeptem.
— Poczekajcie jeszcze, Doboszu, co macie zrobić, zróbcie tylko dla króla. Ratujcie jego wielką myśl, jego wielkie dzieło. Rzucicie wielki zew, a wstaną tysiące.
— Dla króla wszystko. To mój ojciec w trójcy. Pierwszy raz pojawił mi się ten chudziutki siwy z Markówki, drugi stareńki wieszczun jak cień, a teraz król-słońce. Do śmierci mój. Ale cóż mogę ja podmieniony jakiś przez biesicę, to jest usynowiony przez panów, inny, jakiś nie ja? Siły odlecą, będę jak flak.
— Będziesz więcej niż „ja“ tylko. Złość ni gniew nie będą miały do ciebie dostępu, tylko czysty żar. To ogień godny Dobosza. I wtedy dopiero będziesz mógł stanąć przed światem.
Dobosz niecierpliwił się.
— Przed którym-że światem, przed miastami czy lasami? Zostawcie księżniczko. Dziś same cudy, pozwólcie, że tak ten dzień zostawimy. Kobietą jesteście, a tak jak jesteście to cud największy. Za was złóżcie pokłon memu królowi i waszemu bratu.
Dobosz znikł w lesie pośpiesznie jak dotknięty strzałą jeleń, gdy szuka winnego źródła u skały.
Z tej strony tekstu nikt nie wątpi, że król chciał jak najlepiej, bo Bóg chciał przez niego. Słoneczna łaska króla zaryzykowała wszakże to jedno: rzucić cień na dobrą sławę księżniczki o oczach, które wcale nie były zimne, a które zostały sam na sam z opryszkiem i z watażkiem i to takim, w którego wsysały się kobiety jak pszczoły w bodiak miodosytny. Król wcale nie czuwał nad nimi ani nie nakazał czuwać. Zapewne wiedział komu zaufać, bo zaufanie jasnowidne to najwyższa cnota królewska. Za to Bóg czuwał, aby, chociaż dzieje potoczyły się szlakiem człowieczym, drogą zmarnowań i zawodów, za ufność tę ani plamka nie padła na cześć czarnohorskiego watażka ani księżniczki z rodu, co po to pełen sprzeczności, aby służyły czynom Bożym. Oczy jej powołane do zwrotu doli, doli nie wstrzymały, lecz rozjaśniły ją od prawej strony tekstu i od lewej także.





  1. Obie książki pod takimi tytułami napisane przez poprzednika Baal-Szem-Towa rabi Joel Baal-Szem i wydane w roku 1710.
  2. Potężne i tęczowe.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.