Prawda starowieku/Wojna kucka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WOJNA KUCKA

Zapewne, już kilkadziesiąt lat temu, mało kto chciał wierzyć tym gadkom i opowiadaniom o najściu latawców falowych na Kuty. Bo już i wtedy nadłamany był naród gazdowski, wgnieciony w ziemię i trochę ogłupiały. Powoli zapominał, co niegdyś wiedział, a mało czego się uczył. W czasie opowiadania — co prawda — jak i dzisiaj — wierzono powiastunom. Tym bardziej znajdował wiarę Andrijko. Ale potem, ludzie patrzyli jakoś jeden na drugiego, głowami kręcili. Na drugi dzień zaś nawet już wymyślali. Wymyślali przecież i samemu Andrijkowi — na wszelki wypadek, aby ktoś nie pomyślał, że są zanadto głupi, bo łatwowierni.
W nasze dzisiejsze dni nie tylko o watażku Dmytrze, ale o powiastunie Andrijku pamięć powoli zanika. Któż zechce teraz tego słuchać? Tym więcej, że niejeden syn Wierchowiny zielonej — z musu, nie z junactwa — świat nogami przemierzył od Francji do Amuru, od Adriatyku po morze Lodowate. Także przez ocean, tam i z powrotem, za drogie pieniądze ten i ów dał się przewieźć jak kot w worku. I dobrze widział, jak wszędzie ten sam czart, smok Archijuda, króluje, bez fatygi maszynami krew z ludzi pompuje, w kotłach wielkich warzy, na skarby dla siebie i dla swoich smocząt kłańczastych przetapia — sczezłby! Jak tylko jedną katownię ludzie biedni gołymi rękami i czaszkami własnymi rozwalą, to ten ci taką drugą postawi, że niebo zasłania.
Cóż więc za honor wielki, że kiedyś tam jakąś katownię w Kutach rozbili nasi junacy?
I właśnie widać tu, jak to w tej łysej, sękatej głowie Andrijkowej mądrość orłem się rozsiadła i dumnie gazduje w niej hejby w grażdzie szczytowej.
Andrijko nigdy nie nabrał serca do tego, co się teraz dzieje. Pogodny, pobłażliwy pozwalał kręcić nosem na to i na owo, ale nie na Dmytrową wyprawę. Mało czym można go było tak rozeźlić. I na to nieuctwo — zwykł odpowiadać, wprawdzie mądrze, ale i groźnie. Zdawało się, że sam Czuprej się zjawił. Jak wstanie — to i włosy długie, okalające łysinę, same dęba mu się podniosą, a cienie ich na ścianie wyciągają się, jakby stado gęsi wielikańskich zadziobać chciało wroga. Jak nie krzyknie, aż szyby zadzwonią, a niejeden Bogu ducha winien słuchacz zlęknie się i poderwie z ławy. A jak kułakiem o stół grzmotnie, to stół podskakuje i kruhlaka tańczy przepisowo.
— To jest wojowanie wasze? rodem szczury obłupione!
To, ot teraz? z musu? z niewoli? gdzie każdy kaluchem trzęsie, w portkach bulgocze? A z rowu tyłek wrogom wystawia, zamiast głowy junackiej. To archijudzki wynalazek, aby świat cały niewolą pokryć, jakby kirem czarnym. Aby każdy ze strachu dopiero robił się śmiały. Patrzcie na takiego jednorała: czupryna wygolona kryminalna, jak budz spleśniały, a swój regement w kupie trzyma, jakby na powrózkach, jakby na łańcuszkach, jakby na motuzkach prowadził. Jak zgonnik stado podświnków do Kosowa na jarmark popędza. To ma być watażko? A to towarzystwo? To jest bujność? To junactwo? Nie o żadne katownie nam chodzi. Budują je sobie, a potem sami w nich gniją. Tak trzeba. Lecz niechaj o junactwie pamięć się przechowa. Bo świat ten teraz to macocha bez serca, dla nas haj! skąpa, a dla siebie rozrzutna. Niechże dawność nas zakołysze!


∗             ∗

Oto co głosi opowieść Andrijkowa. Na wstępie przekazuje szczątek pieśni o Czupreju.

Czy lasy się łamią, czy grają tak wały?
Czy tucze-trembity po skałach zagrały?
To dziwa się niosą skrzydlate — zębate,
To hula Czuprej sam, watażko czubaty.

To płynęły cztery daraby jedna za drugą. A wciąż z nich to huczne pieśni szły, to granie trąb. Wywijały się daraby, wykręcały się szczęśliwie na zakrętach i cieśninach, dopłynęły do skały Sokolskiej.
Jak tylko wodospad potoku Sykawka, spadając z góry do rzeki i obryzgując pianą korabie, zasyczał z lewego brzegu, wiedzieli już kiermanycze, że najcięższa zbliża się chwila. Boć ta wiedźma, skała Sokolska, nawet wodę tam czaruje i więzi w zatoce. A chrześcijanina naprzód wirami zaciągnie, potem szeptami otumani, chwyci w kły skaliste, głowę mu i kości o głazy roztrzaska i wypluje w fale jak szmatę krwawą.
Wpłynął pierwszy Czuprej swym korabiem smoczym w łono skały, w niesamowity rozgwar biesowy. Już mąciła mu zmysły czarodziejnica. Już miała powódź cisnąć smoka niesławnie ku głazom. Furkotały wiatraki, chybotał się i sprzeciwiał czerwony smok. Ale powódź gnała, a skała ciągnęła wirami bez zmiłowania. Nie zląkł się Czuprej, dopuścił smoka tuż-tuż pod skały, o dłoń, o palec, przeżegnał się, szczerze a głośno zawołał do świętego Mikołaja falowego. Wsparł się o kiermę aż kości zatrzeszczały, aż ból nim szarpnął od jąder ku sercu. Pocisnął kiermą darabę na prawo, ku wołoskiemu bokowi. Skrzypnęły, zajęczały kłody, zastękał smok, rozbite fale pieniły się, syczały i bełkotały. Oddalił się tak powoli od tych westchnień kuszących, szeptających w mroku, wypłynął na jasne. A kiedy już wyrwał się skale biesowej chwycił kiermą fale za kędziory, za nim równo i gładko, jak gdyby wodnym gościńcem utorowanym pomknął Martysz i następne daraby. Stąd już bez przeszkód płynęli ku Kutom. Słońce zaszło, gdy mieszkańcy miasteczka zobaczyli dziwotwory na falach.
Na lewym brzegu rzeki jest miasteczko Kuty, prastara osada, podówczas siedziba i stolica Ormian. Oni to w owe czasy skupowali konie i bydło w górach, oni też od wieków już stadami całymi kupowali kozy. Dawali niezłe zarobki gazdom górskim, a sami jeszcze lepsze ciągnęli zyski. Z dawien dawna górskim szlakiem przez Czarnohorę przewozili na koniach wyprawioną skórę safianową na wielkie targi węgierskie aż do Debreczyna. A gdy ich karawany wracały do Kut, przewożąc dukaty i wszelką kramszczynę na koniach, niejedna bardeczka, z ukrycia rzucona, ich dosięgła, a drapieżne ręce sięgnęły po złoto. Jednak Ormianie ci to mądrzy ludzie byli i zaradni. Nieraz śmiało stawali, umieli się bronić w potrzebie. Stąd także niejedne kości zbyt pochopnego napastnika zostały tam gdzieś w pustkowiu na płaju w Czarnohorze. Ale nie było wrogości między ormiańskimi a górskimi ludźmi. Przez lata i przez wieki zżyli się jak sąsiedzi. A w czasie tych wędrówek niejedno ormiańskie nasienie zasiało się pośród górskiego ludu. —
Po dnie dzisiejsze wspomina się owe czasy. Jest też taka zabawa, nocą na posiedzeniu pogrzebowym praktykowana.
Ludziska schodzą się wtedy i tłoczą do chaty, w której leży ciało zmarłego. Od łkania trembit odbija gwar. Wesołość, śmiech huczy aż biją od obejścia. Zaraz poznać, że ktoś umarł, a ludzie czczą jego pamięć. I dusza umarłego przez okienko domowiny-trumny zagląda, przysłuchuje się. Widzi, że może odejść w spokoju, gdyż ludzie czczą prawo starowieku: Przelatują nad śmiercią, jak ptaki przelotne nad ciemną głębiną morską. I dodają serca domownikom, otaczają ich serdecznością, pokazują im, że nie sami zostali na świecie. Tak gdy wiatr liść jeden z drzewa strąci, a zaraz potem zaszumi buk, zagra cała bukowinka zielona. Widać, że życie zostaje jeszcze, że cały ród bukowy gra, szumi i śpiewa.
Wtedy to różną dawność się wspomina. Wtedy też bawią się w Ormianina. Kupiec ormiański ważny, poważny a grzeczny (zwyczajnie zwą go Kajtanem), przyjeżdża konno do chaty. Dwóch chłopców, trzymając się rękami za plecy, odgrywa czworonoga-konia. Koń wierzga, bryka i rży co niemiara. Ma być widoczne, że to kupiecki koń, bujny, ziarnem obficie karmiony. Kajtan przyjeżdża do zagrody i targuje z gazdą kozy, capy i watujki, tj. kozy jałowe. Te są właśnie w najdroższej cenie. Najęci przez Kajtana puszkary zganiają trzodę do koszery. To jest, naprawdę, zganiają mołodiczki, dziewczęta i chłopców do sieni, do choromów. Spędzona do sieni młódź tłoczy się, słychać wesołe piski, krzyki młodych kobiet i śmiech z tego tłoku. Chłopcy szturkają się przystawiają się w żarcie do kobiet. To ma znaczyć, że trzoda, jak się to mówi, wałuje się, czyli że się paruje. Następnie puszkary łupią ze skóry kozią czeredę, to jest zabierają kobietom chustki i zapaski, a chłopcom rzemienie i co się nadarzy. Tu jeszcze większy hałas i pisk powstaje w sieniach. Ale w końcu znika to wszystko. Zjawia się chłopak nasmarowany sadzą i wszystkie złupione skóry odbiera. W końcu dziewczęta i mołodyce muszą wykupywać swoje rzeczy i całować tę czarną maszkarę. Kto wie, kto to być może...
Ale można się domyśleć, że to któryś z czarnych chłopców lasowych — opryszków — napadł na pochód Ormianina, zabrał mu cały towar, a pana kupca, Kajtana i jego puszkarów przepędził na cztery wiatry. —


∗             ∗

Kuty były podówczas pod cesarskim prawem i panowaniem. Była tam mandatoria, był zastępczy plackomendant wraz z wojskiem, były też sztajeramty od podatków, czyli, jak mówiono, od draczki. Poniżej kościoła, pod górką są i dziś jeszcze zabudowane resztki piwnic i lochów. Tam to był Katusz czyli więzienie i miejsce tortur, a obok niego stała mandatoria. Naokoło było obszerne podwórze obwiedzione wysokim murem.
Ryk puzonów, rogów i granie trembit rzuciły strach na miasto. Zatarasowywano bramy dworów i zajazdów, zatrzaskiwano okiennice. Puszkary mandatorskie potracili głowy, a alarm żołnierzy cesarskich nie odbywał się tak gładko i sprawnie, jak to nakazywała owa molfarska książeczka cesarska, zwana reglamentem służbowym. — Dzwony dzwoniły.
Od kilku dni jakieś dziady, nietutejsze zajdy, przepowiadały, że lada dzień zjawią się z gór ptaki ogniste czy smoki, zadziobią wszelką żywocinę, a miasto spalą. Tak przynajmniej później wspominano w Kutach.
Junacy wyskoczyli na brzeg, od razu wziąwszy łuczywa, owe siarniki opryszkowskie. Migiem też na brzegu rozpalili watry jedną koło drugiej, kładąc kłody kosodrzewu, a podkładając chwoję jałowcową, której tak dużo ze sobą przywieźli. Każdy już wszystko z góry wiedział, co ma robić. Tomaniuki mieli pozostać w zapasie na darabie, którą odprowadzili ku wołoskiemu brzegowi. Tam mieli czekać znaku, pieśni Pełechowej i wtedy dopiero przeprawić się na lecki brzeg. Jasienowcy wynosili pośpiesznie na brzeg kłody, polana i bardki, a towarzystwo Wasylukowe zbroiło się, zasuwając po kilka bardek za pasy i retizy. Potem rozdzielili się na dwie części. Dmytro z małym oddziałem prześlizgnął się do miasta, a Kudil i pan Oświęcimski z resztą towarzystwa i z całą gromadą jasienowców zostali na brzegu. Z Dmytrem poszedł Czuprej, Łyzun, stary Klam, poszedł Biłohołowy, Buliga i Dunia. Niejeden z nich miał swoje porachunki w Kutach. I już ten i ów smaku nabierał, gdy myślał, jak to dziobnie wroga i jak mu głowę bardką przedziurawi. Biłohołowy i Dunia szukali tych puszkarów, których z obawy przed zemstą mandatoria zabrała do służby aż do Kut. Buliga szczerze pragnął wieszać mandatora, ale przysięgał, że przedtem jajka mu wytnie, aby zakończył żywot bez sławy i ozdoby — jeśli tylko zezwoli pan watażko. Łyzun jak zwykle szedł dla ochoty, a Klam dla wojny samej i dla podpalania. Tyle tych kołów siarkowych nabrał na plecy, że uginał się stary, ledwie to dźwigał. Każdy z nich w zapasie miał te łuczywa. Strzelb nie brali, lecz każdy miał po kilka pistoletów za pasem wysokim, po kilka bardek ciasno założonych poza retizy miedziane, wielką karbowaną czeprahą spinane. Tak mieli się przemknąć do miasta, a tylko tego po drodze ścinać, kto by się im sprzeciwił. Potem tak długo siedzieć cicho gdzieś w bliskości urzędów, aż ozwą się trembity od brzegu. Dmytro i Łyzun wzięli jeszcze także do besahów po dwie nieduże berbeniczki prochu, dobrze w siano zawinięte.
Tymczasem nad brzegiem zaczynał swą robotę Kudil. Nie miał nieborak harmat, więc do długich berbenic bez dna kazał powkładać po dwa krisy. Jak huknęło to raz za razem, to nawet zastępczy komendant wojskowy (z gubernialnego detaszementu okupacji i pacyfikacji) Rudolf Wajgl, wysoki nad miarę chrześcijanina, syty, nieruchawy i kłodziasty Niemiec, którego nigdy nic na świecie nie mogło poruszyć — na chwilkę zdumiał się tą kanonadą. Ale na miasto jeszcze większy strach padł, a porządek w alarmie wojskowym jakoś naruszał się i mieszał. Dobry zmrok już zapadł, gdy zwabiona tą strzelaniną, ciężka i twarda kompania, z samych Niemców złożona, wyruszyła ku brzegowi. Z daleka już widać było watry, szeregiem na brzegu płonące. A na ulicy, wiodącej ku brzegowi, pośród ciszy wieczornej słychać było tylko komendę niemiecką i tupot nóg maszerujących. Gdy przybliżyli się żołnierze, od brzegu widoczne były ich bielejące się mundury. Lecz opryszki leżeli w milczeniu w tyle za watrami, rozrzuceni długim szeregiem. Nie strzelali, ani nie odzywali się.
Pan plackomendant Wajgl (z gubernialnego detaszementu), stary oficer cesarski, nie dał się byle czym zaskoczyć. Na wszystko miał książeczkę. I nie byle jaka książeczka to była, ale właśnie słynny cesarski reglament służbowy. Choć to może i nieprawda, że pan cesarz sam się fatygował pisaniem, ale zawszeć podpis cesarski na niej wykarbowany stoi. Plackomendant Wajgl nie potrzebował jej, broń Boże, czytać przed szeregiem, jak szkolnik jaki, nosem nypać po książeczce. Miał ją w tornistrze zawsze, to się rozumie. Ale czytał tylko wtedy chyba, kiedy nikt nie widział: w czasie wypoczynku, w czasie urlopu, przy piwie i przy fajce. Czytał powoli, z namaszczeniem, smakował w niej, uśmiechał się, czytając. Wiedział pan cesarz, komu ma swoje książeczki dać do czytania. Bo też głowa to była mądra, niemiecka, sama w książkę zmieniona. Głowa wylepiona reglamentem jak kancelaria — i basta. A tak błyskawicznie kartkuje w tej głowie, jakby właśnie w książce dobrze wyuczonej kartkował. I zawsze znajdzie swoje, znajdzie co mu trzeba. Komendę wypuści z gęby, hauknie i już to wojsko suwa tędy i owędy, jakby ryglem posuwał. Dziwy!
Plackomendant nigdy nie dbał ani o bajonety nieprzyjacielskie, ani o te kule-bzdulki, co koło ucha latają, ani nawet o harmaty. Co mu tam! Tylko o jedno dbał gorliwie i twardo: aby każdy krok był podług reglamentu, by reglament był wykonany co do kropeczki. By zawsze być w porządku!
I teraz na ten wypadek miał dokładny przepis: bunt cesarskich poddanych cywilnych. Świstem przekartkowało mu w głowie. Znalazł, zastosował natychmiast. Podniósł szpadę do góry:
— Nabić broń! Gotuj broń! — postąpił trzy kroki naprzód. Poczekał trzy chwile. Zawołał trzy razy do poddanych:
— Rozejdź się, rozejdź się, rozejdź się!
Takie to bowiem były przepisy, przemówki i czary w tej molfarskiej książeczce. Tak pouczała. Bieda tylko, że wołał po niemiecku, bo tak to w książeczce stoi. A tu nikt nie rozumiał. I nikogo z poddanych to nawet nie obchodziło, co ta szwabska żuchwa z żydowska podhaukuje. Ale on był w porządku. Tymczasem jednak zaczęły padać strzały od brzegu. Kudil nie mógł już utrzymać, ani dopilnować jasienowców, leżących w długim szeregu. Tyle tylko, że nikt jeszcze nie wstał i nie ruszył się przed czasem.
Wtedy to pan plackomendant Wajgl (z detaszementu gubernialnego) odwrócił się gwałtownie i kroczył ostrym, równym krokiem ku oddziałowi.
Znów kartkowało mu w głowie:
— W wypadku buntu poddanych, gdyby nie chcieli się rozejść, trzeba komenderować: Hoch an — do góry broń. — I strzelać w górę. — Ależ ci cesarscy poddani atakują! Ot! ciągle padają strzały, ranią strzelców cesarskich. — Halt! Tego nie ma w reglamencie... Czyż możliwe? Czyż jest jaka rada? Spokojnie! W reglamencie jest wszystko.
Kartkowało, kartkowało za porządkiem w tej mądrej głowie, wreszcie znalazł:
— Ogień jest potrzebny dla obrony i dla ataku. Tutaj jest tymczasem obrona... —
Podniósł szpadę. Wtedy watry zadymiły białym dymem od chwoi jałowcowej.
— An! — zakomenderował.
A już tymczasem gwałtowne strzały, nieporządnie i bez komendy padające od brzegu, ze strzelb w berbenicach tkwiących raziły wojsko.
— Faaaaaajer! — przeciągle a miarowo śpiewał plackomendant tak dokładnie, jak reglament wypisuje.
A salwa to była także figurowa. Upatrzyła sobie salwa jakiegoś dziada przybłędę, co w Jasienowie wdrapał się na darabę, aby coś koło opryszków zarobić w Kutach. Po drodze było z niego śmiechu co niemiara, że to z „proszieka“ — opryszek. Podczas strzelania nie leżał, tylko stanął sobie spokojnie koło watry. Jasna rzecz, że walka to nie jego sprawa. Ale tak przyciągnął ku sobie cały rój kul. Podziurawiony był teraz jak rzeszoto. Widać, że nauczeni byli celować żołnierze, aby się patrony cesarskie nie marnowały, chociaż sam pan plackomendant, z powodu ciemności, nie podał celu. Tak jak to reglament nakazuje.
Zaraz po salwie odezwała się fłojera Kudilowa Wasylukową pieśnią. I wszyscy opryszki zerwali się i puścili się biegiem ku wojsku. Wstający i biegnący czerwienili się tu i ówdzie w blasku ognia jak plamy krwawe. Czasem błysnęły blachy mosiężne na kapeluszach. Otoczyli oddział wojskowy, strzelając z pistoletów, przyskakując coraz bliżej, rąbiąc bardami karabiny i ręce. W tym samym czasie ozwały się z brzegu, czy też z korabi, trembity.
Ale i ten wypad nie stropił plackomendanta. Miał sposób i na to. Zakomenderował i półkompania obróciła się w tył, jakby na zawiasach naoliwionych. Znów huknął coś i wszystkie boki najeżyły się długimi bajonetami. Zwarły się te szeregi wytrwałe i ciężkie z lekkimi i chyżymi ale niewytrwałymi napastnikami. W przeważającej sile dobierali się opryszki. Ludu śmiałego u nas nie brak, ale takiego twardego, czy może tępego, jak ci Niemcy — nikt dotychczas nie widział. Stoją w porządeczku, choć lecą na nich kule, choć bardy rąbią. Jeden trzyma bajonet i macha nim, drugi swój giewer nabija, a trzeci strzela. I tak na przemian. Stoją jak skała.
Tymczasem już podpalone domy i urzędy w miasteczku zaczęły pałać płomieniem. Zmiarkował Kudil swoje. Rozumiał przecie Wasylukowe rozkazy. Wśród strzałów, rozgardiaszu i szamotania się w ciemności znów słodko zagrała fłojera. Zagrała pieśń o słobodzie.
Wtedy to zaczęły lecieć ptaszyny ostrodziobe. Fruwać zaczęły natoczone bardeczki, bułatne i miedziane. Leciały leciutkie, a spadały jakże ciężko. Śpiewały, świergotały i gruchały w locie, a uderzając dudniły głucho. Pruły powietrze chyżo i słobodnie, a gdzie się wdarły, już ich nie wyciągnąć. Wzlatywały wesołe, a gdzie odpoczęły, słychać było jęki ludzkie. Opadały ciemne i ciche, a gdzie błysnęły, tam już zgrzytały rębane kości i czerepy.
Ten śpiewający rój niesamowity zachwiał wojskiem żelaznym. Od takiego uderzenia już jaka taka młoda dąbrowa by się położyła. Przecie Niemcy stali jeszcze.
Gwałtownie zaczęło kartkować w głowie plackomendanta. Wstecz i naprzód furczały te kartki. Ale i bardki furczały jeszcze prędzej i coraz głośniej.
— Ani to nie jest bój bliski, ani też daleki — myślał komendant, szukając w reglamencie. Bardka wraziła mu się w ramię.
— To nie należy do rzeczy — reglament przede wszystkim! —
Coraz jaśniej płonęły budynki miejskie, coraz jaśniej się robiło od pożarów. Wajgl zobaczył, jak wielkie jest spustoszenie w szeregach żołnierskich. Ładowanie giewerów było coraz bardziej utrudnione. Szyk liniowy się łamał, wiele bajonetów było nieczynnych, skrzydła szeregu były nieochronione, coraz bardziej ściskało się koło napastników jakby obręczą żelazną. Znów odezwała się fłojera śpiewanką Pełechową:

Hej Huki, my Huki —

Podano ten znak za rzekę, a stamtąd odpowiadały już fłojery niewidzialne. Gdy tutaj dalej walczono zawzięcie, Tomaniuki pospiesznie płynęli przez rzekę darabą. Pan Oświęcimski właśnie zwarł się z samym komendantem i zabawiał go, fechtując się i machając długim toporem. A tu nagle z brzegu rozległa się dzika, ochrypła pieśń Tomanowa.

A my chłopcy Tomaniuki
Nam nie strach pogoni,

Górskim ludziom niecierpliwie
Wrą topory w dłoni.

Walczący opryszki, podnieceni tą pomocą, rozgorączkowani i rozjuszeni twardością niemiecką, zaczęli rąbać niemiłosiernie, razić dziko i okrutnie.
I wtedy kartki w głowie plackomendanta (detaszementu gubernialnego) osłabiły swe furkotanie. Szeleściły tylko tędy i owędy. Sam on dusił się niemal w tłumie żołnierzy. Był także osłabiony upływem krwi.
— To nie należy do rzeczy. On musi jasno zdać sobie sprawę, on musi być w porządku! —
Widział złamany szyk, widział swój oddział zbity w bezładną kupę, a przez to obezwładniony. Widział coraz groźniej pałające i rozszerzające się w mieście płomienie. Zamknęła mu się na chwilkę książeczka reglamentowa. Ale znów otworzyła się twardo i spokojnie. Plackomendant podniósł szpadę, ogłosił twardo, krótko:
— Baczność! Pardon! Złożyć broń! —
Był w porządku — (chociaż o pardonie przed poddanymi cywilnymi nic w reglamencie nie stało...).
Jak zatrzymany nagle w rozpędzie młyński kamień, stanęło wojsko z bronią u nogi. Z trudnością tylko mogli powstrzymać pan Oświęcimski i Kudil towarzystwo od rąbania, waląc rozwścieczonych rębaczy po rękach, a tego i owego bardziej durnego po pysku smagając dla otrzeźwienia, aby znów nie rozgorzała walka. Pan Oświęcimski i Kudil wystąpili naprzód. Wyciągnęli dłonie do komendanta. Wojsko ustawiło się w długi szereg. Opryszki usunęli się na bok.
Znów dały znać Dmytrowi trembity. Grały raźnie, skocznie i tanecznie, obwieszczały, że bój zakończony.
Teraz wystąpił pan Oświęcimski. On jeden potrafił się porozumieć z komendą niemiecką. A kiedy przemawiał, wszyscy słuchali w milczeniu uważnie.
Dziś nawet prawnuki pana Oświęcimskiego, co tutaj w górach różne poprzybierali nazwiska, nic nie potrafią o nim opowiedzieć, a wtedy to tylko pewne było, że pan Oświęcimski przedtem żadnym zbójectwem ani junactwem się nie zajmował. Opowiadał nawet jakiś przybłęda Żydom w Kosowie, że Oświęcimski z wielkich panów pochodził, w dostatku wielkim żył wśród sług i hajduków. Tylko — powiadał — jakiejś słobody pilnował dla panów i o to z cesarzem się prawował-mocował. Jak to zwyczajnie panowie między sobą, choć kto by mógł odgadnąć, jakiej jeszcze słobody panom było potrzeba. Ale to widać było, że z prawem cesarskim był niezgodny. Dlatego może najwięcej Dmytra przeciw urzędom cesarskim podmawiał. Pan Oświęcimski nie śmiał się, nie żartował, ani nie śpiewał. Za to uśmiech miał jakiś dziwny, do twarzy przymarznięty. Kiedy nie było bitew, dniami i nocami grał w karty. I całe towarzystwo tego nauczył. Nieraz przegrał wszystko, co miał. Chociaż należał do starszyzny, był dobrym towarzyszem. Mówił krótko, ostro, nikt też nie miał śmiałości do niego. Tylko z jednym Dmytrem, a także z Kudilem żył w pobratymstwie.
Pan Oświęcimski przemówił do plackomendanta i do wojska zawojowanego. Przemówił krótko lecz grzecznie, po pańsku i po ludzku, przemówił jak się patrzy. Obwieścił głośno, że taki jest rozkaz watażka, aby ich zdrowo i cało odstawić tymi darabami panu cesarzowi. Powiadał też, że zabitych tu pogrzebią wszystkich razem na cmentarzu. A ciężej rannych sami Ormianie opatrzą. Lżej rannych i takich, co zdolni chodzić, mogą wziąć ze sobą. Pan plackomendant niech robi, co chce. Może tu zostać. Może wziąć podwodę i jechać, jego wola.
I tak zakończył pan Oświęcimski swą przemowę:
— Rozgłoście to wszystkim żołnierzom cesarskim, wszystko coście tu widzieli. Opowiedzcie jacy tu ludzie mieszkają! — Taka była przemowa pana Oświęcimskiego, watażka.
Komendant stał spokojnie, jakby nic nie zaszło. I tylko jedno z powagą powtarzał: Ja, ja! — tak, tak!
Taka to była przemowa komendanta z detaszementu gubernialnego.
Nikt ani nie przeszukiwał, ani nie rewidował plackomendanta, chociaż niejednemu jasienowcowi oczy iskrzyły się do tych wysokich butów oficerskich. Pan Oświęcimski znał się na rycerskich sposobach i nawet szpady mu nie zabrał. Ale i żołnierzom niczego nie zabierano. Każdemu z rannych dobry łyk gorzałki-przemycanki dano po chrześcijańsku. Czekano tak do świtu. Ten i ów drzemał koło watry. A inni gwarzyli sobie, paląc fajki, jakby nie było dopiero co wojny. Kazano w końcu żołnierzom wsiadać do środka korabia-niedźwiedzia, a przy wsiadaniu każdy rzucił na brzegu broń, bo tak było umówione. Martysz prowadził darabę, a Kudil wraz z kilkoma uzbrojonymi towarzyszami płynęli dla ochrony. Daraba doszła do wideł rzecznych, gdzie rzeki się schodzą. Tam to kazali wysiadać żołnierzom na cesarski brzeg. Pożegnali się bez żadnej złości. Życzyli sobie szczęścia na drogę. Wojną wojowali, ale z uzbrojonymi. Rozbrojonych bez krzywdy odwieźli tu i odstawili. Może sobie pan cesarz z nimi robić, co zechce. Pokazali cesarzowi swój honor junacki. Niech już da raz spokój z mandatoriami!
Po odpłynięciu daraby pan Oświęcimski pospieszył z całym swym towarzystwem ku mandatorii na pomoc Dmytrowi. Na brzegu zostawił kilku ludzi, by pilnowali korabi i broni.
W tym czasie, gdy na brzegu jeszcze walczono, Dmytro zbudził i wyciągnął z łóżka samego pana Paschalisa Jakobenca — „wójta nacji ormiańskiej“, aby mu pokazał, gdzie są jakie urzędy cesarskie, wejścia i klucze. Poszli naprzód do sztajeramtu, wszystkie książki sztajeramckie poskładali na stos, i Klam tym podpalił sztajeramt. Pieniądze w kasach były papierowe. Dmytro nie licząc ich, garściami do besahów narzucał, ale Jakobencowi dał sporo za fatygę. Jakobenc nie sprzeciwiał się.
Za porządkiem podpalili resztę budynków urzędowych. Jeszcze tylko mandatoria była nienaruszona, i tam były resztki kuckich sił wojennych. Mur, okalający obszerne podwórze mandatorii, z jednej strony graniczył z ulicą, idącą ku brzegowi, z drugiej zaś były ogrody i sady. Zebrani tam na podwórcu za murem kręcili się puszkary niespokojnie. Czasem strzelali na ulicę, czasem zaś wyzierali przez mur.
Gdy strzały na brzegu ucichły, gdy się najmniej spodziewali, nagle Dmytro jednym skokiem znalazł się na murze od strony ulicy. A zapalając dwie pochodnie siarkowe, stał tak wysoko na murze i patrzył w dół ku puszkarom. Tak jakby kurczętom bez kwoki najstarszy połowik-jastrząb nad głowami się zjawił i dokładnie sobie rozglądał, które ma porwać.
Cofnęli się w kąt, gdzie tylny mur przylegał do schodów, wiodących ku mandatorii. Spoglądali to ku bielejącemu się w blasku pochodni Dmytrowi, to wstecz ku piąterku, gdzie mandator co chwila zjawiał się w oknie, to wychylając się, to znów się chowając.
Mignąwszy w oknie zakomenderował mandator, a właściwie wrzeszczał cienkim głosem: Strzelać, strzelać! ognia, ognia! —
Ataman puszkarów, Szwed, niepewnym głosem powtórzył ten rozkaz. Puszkarze strzelili salwą do Dmytra właśnie w tej chwili, gdy z muru na dół zeskakiwał. Nietknięty żadną kulą Dmytro leciał ku mandatorii. Tuż za nim błyskawicznie zjawił się na murze Czuprej, wskoczył do środka, a za nim inni. W końcu i stary Klam wdrapał się jakoś, zlazł z muru. Na plecach dźwigał, prócz pęku siarkowego łuczywa, saż. Z trudnością wlókł za sobą naruszoną tym dźwiganiem i skakaniem nogę, w której była jakaś stara kula.
Czuprej był tylko w soroczce i w czerwonych spodniach. Tylko wysoki, bardzo gruby pas go chronił. Za pasem miał sporo pistoletów i bardek. W blasku łuczywa widać było czasem, jak rozwichrzona czupryna sterczała i kiwała się jakimś półkolem wiechciatym, jakby u czorta puszczowego, aż naprawdę strasznie było patrzeć. Wykrzykiwał i rechotał też jak sam czort, napędzając tym strachu puszkarom. Dmytro jak zawsze w swej długiej, grubej, białej gugli weselnej, spokojny był, spokojnie i lekko biegł, a tak leciutkie kroki stawiał, jakby do jakiejś cichej muzyki się stosował. Lecieli tak z pochodniami ku mandatorii, kierując się ku przeciwległemu kątowi muru, gdzie skupili się puszkary. Mandator ochrypł od krzyku i przeklinania, wciąż nakazując strzelanie, a puszkary zdrewnieli z przerażenia, gdy sam młody molfar z Baby Lodowej, nie wiadomo skąd się zjawił, a kule go omijały. Jeszcze nigdy nikt nie widział go tak z bliska w boju jak wtedy.
Dmytro stanął nagle w środku dziedzińca. Stanął szeroko, krzyknął donośnie, a wesoło:
— Ciskajcież, chłopczysza, na ziemię pistolety i krisy. Wolno was puszczam. —
Cisza zaległa podwórze. Ale mandator, to wydzierając się gwałtownie z okna, to znów nurkując w ciemności, jak wyskakujący z budy pies, którego naprężony łańcuch wciąga z powrotem do budy, właśnie też tak cienko zalewał się wrzaskiem, jak kundel łańcuchowy. I wojsko puszkarskie zacięło się jak daraba w zahacie. Ani tędy, ani owędy. Już byliby rzucili broń. Ale nagle z góry od mandatorii padło kilka strzałów, prosto ku Dmytrowi wymierzonych. I choć z białej włochatej gugli zlatywały sobie na dół te kule, brzęcząc na kamieniach jak guziki blaszane, jednak wściekłość targnęła garstką opryszków.
— Strzelają psiołupy, godzą w watażka! —
Strzały z pistoletów gruchnęły ku oknom piąterka. Zadzwoniły rozbite szyby szklane i posypały się na głowy puszkarskie. Zaczęły furkotać bardy w powietrzu, a okrom nich leciały na puszkarów płonące łuczywa siarkowe. — Czuprej krzyknął dziko i zapalczywie:
— Wyrżnąć to wszystko! Dmytryku, do szczętu wyciąć!
Choć szczere chęci miał Czuprej, bardzo nierozsądne to było słowo. Między puszkarami bowiem różni ludzie bywali. Byli i tacy, co już nauczeni byli do najmowania się za pieniądze i na groszowych zdrajców wyhodowani. Tych łatwo było spłoszyć, przepędzić samym krzykiem. Byli między nimi i opryszki o podwójnych duszach, wszędzie niezadowoleni, wszędzie zgrzytali zębami, raz przy opryszkach, raz przy hajdukach służąc. I ci rzuciliby służbę zaraz, uciekliby chętnie i jeszcze wyrabowaliby miasteczko. Ale byli tam i synowie rodów gazdowskich, co chociaż zbiednieli, z biedy, czasem z musu, chleb mandatorski jedli, a chociaż nie mieli ochoty walczyć z Wasylukiem, jednak rodu junackiego, nie bali się wojowania, a całkiem też nie mieli ochoty ginąć z rąk takiej garstki i znosić obelgi młodziaka. Był tam ataman Dunia, krewny opryszka, był dawny watażko, sławny Szwed, który na starość dla ratowania gazdostwa i rodziny porzucił swą brać junacką, przystał na służbę do mandatorii i został atamanem puszkarów. On, choć pokazywał posiepakom kuckim niektóre przejścia i kryjówki opryszkowskie, jednak jak mówiono, zawsze tak to urządzał, iż jego dawni pobratymi mogli uciec.
Teraz znów rozjuszyli się puszkary. Na pyskowanie odpowiadali pyskowaniem, na bardy — bardami. Stary Szwed powymiatał z kątów i spod schodów tych, którzy tam się pochowali. A wyszedłszy ku Czuprejowi na rzut bardki, tak się odgrażał i wymyślał:
— Ty szubieniczny puchaczu. Będziesz ty rechotał jutro, hen, z samego wierszeczka, z szubienicy! Coś kiedy zrobił, ha? Kamasze strachu ci nasypały! Toś łapiduchów porznął jak prosięta. Cuda! — Nie strzelać doń, chłopcy! Od razu powrozem łapcie jak sobakę. —
Czuprej dalej wyzywał śmiechem, a w odpowiedzi tak głośno wykrzykiwał, że zapewne daleko na ulicy było go słychać:
— Twoje to psiołupskie majsterstwo z powrozami, ty gazdo słobodny — z łaski psiołupów! Jużeś się napeckał dość kaszy złotej. A może czerwońców tych z krwi opryszkowskiej miałeś mało? To teraz popijesz juszkę z huzyci mandatorskiej. —
Znów przerwał mu Szwed:
— Tobie opryszkiem być?! Na jarmarku by ci wykrzykiwać! W Kutach na targu cebulę sprzedawać. Ale zasiedziałeś już miejsce swoje. Pora ci wisieć. —
— To tobie pora od dziś handel zmienić. Jużeś skórami pobratymów się nahandlował, a teraz hajda! dziewkami targuj, córkami własnymi, niech jak jałówki pędzą je tu puszkary na dziwowisko. Ja ci płacę i traktuję każdego. —
Zwarli się toporami, trzaskając w ciemności. Ale Szwed musiał ustąpić przed większym i silniejszym Czuprejem. Broniąc się, cofał się ku puszkarom. Zaczęły lecieć bardki od strony puszkarów. Jedni mieli je przy sobie, inni starym zwyczajem podnosili lub chwytali je w locie i odrzucali z powrotem. Czasem tak krzyżując się, zderzyły się bardy, zgrzytając i skowycząc. Znów zagrzmiały pistolety. Czuprej wysunął się na sam przód, był zbyt dobrze widzialny. Zarzucił puszkarów bardkami, a lecące ku niemu, chwytał i odrzucał. Znów zaczęły padać strzały z góry i Czuprej odstrzeliwał się ku piąterku. Wtedy, nie wiadomo czemu, wrzask jękliwy ozwał się z góry. I już słodka nadzieja w niejednym się zjawiła, że mandator ubity. Lecz strzały z góry dalej się sypały i zamiast tego Czuprej upadł zalany krwią.
Wtedy, gdzie jaka bardka była, poleciała ku puszkarom. Łyzun wpadł między nich i, machając długim toporem, w ciemności gruchnął po głowie tego i owego. Klam, podbiegając i kulejąc, rozmachnął się długim siarnikiem zapalonym, aż płomień półkolem zasyczał koło jego głowy, a płonące łuczywo wleciało w sam środek tłumu puszkarskiego tak, że rozproszyli się na wszystkie strony.
Tylko watażko Dmytro — jak gdyby nie dbał o bój. Zaświecił łuczywo siarkowe, schylił się nad rannym pobratymem. Rozpinał mu soroczkę i oglądał ranę. Tak stojąc schylony przy świetle w białej gugli, dobry cel stanowił dla wrogów. Ale nie dbał o to. Może i gniew zajął się płomieniem na tym jasnym obliczu. Ale jemu ważniejsze było ratować pobratyma, jednego z najmilszych, niż mścić się na posiepakach. Rozdarł własną koszulę i przewiązał ranę ściśle. Zamawiał długo, do ucha coś szeptał Czuprejowi. Na strzały nie zważał, ani się nie obejrzał. Widać — kierował tą kulą po żyłach, po krwi, jak kiermanycz darabą po wodach, tak, by ją z płuc wyciągnąć, wydobyć na wierzch. Gdy zobaczył, że jakby trochę lżej Czuprejowi, wziął go na ręce, zaniósł ku przeciwległemu murowi i wrócił ku towarzystwu.
Tymczasem puszkary znów byli górą, podsunęli się, próbując oskrzydlić garstkę opryszków. Parli ławą ze starym Szwedem na czele. Opryszki pędzeni przeważającą siłą cofnęli się w stronę muru ulicznego.
Jeden tylko Dmytro został na miejscu, stał nieporuszony. Puszkary otoczyli go ze wszystkich stron, ale nie odważyli się doń zbliżyć na odległość rzutu bardki. Nie walczył dotąd. Wszystkie bardki spokojnie tkwiły za pasem, a pistoletów używał chyba tylko w ostateczności. Z niezmierną siłą i celnie zaczął ciskać bardki. Co zaświszczała rzucona barda, walił się na ziemię puszkar. I tak wszyscy całą gromadą znów cofali się przed tym jednym młodym molfarykiem — jasnym watażkiem.
Już świtało. Z daleka coraz głośniej słychać było pieśń. Widać pan Oświęcimski zbierał się na pomoc. Można się było teraz spodziewać, że sprawią rzeź posiepakom i pomszczą na nich Czuprejową ciężką ranę. Lecz Dmytro chciał zakończyć walkę, chciał, by cały honor był po stronie jego garstki. Zakazał boju, zagrzmiał głosem potężnym:
— Zaprzestać! dość bitwy! Słuchajcie, co powiem! —
A teraz już nie tylko junacy, ale i puszkary i posiepaki mandatorskie nadstawiali uszu, a z okien ostrożniutko wysunął długi nos sam mandator. Dmytro wzniósł do góry baryłkę z prochem, a oświecając równocześnie łuczywem całe podwórze, klepał berbeniczkę po gładkim brzuszku tak łaskawie jakby mołodyczkę jaką udałą. I tak mówił dalej:
— Słuchajcie mnie, wy mandatory, służki cesarskie, wy patentniki służałe, wy puszkary najemne, groszowe i wy zwyczajne kuckie posiepaki. Oto ta berbeniczka prochem zdrowym, baniasem węgierskim napełniona. Drzemie on teraz czemnie sobie, makiem się przyczaił. Ale zaraz wam zagra. Zamuzykuje samograjką gromową. To wam nakazuję: dopóki ja tu zmówię trzy Ojczenasze, wszyscy macie stąd wyjść migiem, dokąd chcecie. Ot, przez ten mur! W pośpiechu zbroje ciskajcie, wymiatajcie się stąd, jak miotłą. Te trzy pacierze święte będą was chronić od baniasu. Potem ja sam podkładam pod mandatorię tę ciężką berbeniczkę. A drugą z lontem na puszkarów rzucę. Więcej nic nie powiem. —
Nastała cisza. Dmytro po chwili zdjął kapelusz, zaczął odmawiać Ojczenasz starowieczny. Mówił powoli i głośno.

Na górze Syjońskiej, na łące niebiańskiej wśród ziela Bogarodzica usnęła. —

Co słowo padało, tym głębsza cisza była, tym bardziej groźna.
Poklękali towarzysze Dmytrowi, poklękali mimo woli niektórzy puszkarze. Razem odpowiadali chórem powoli:

A źródło święte Jej grało, w sen kołysało. —

Znów mówił watażko:

We śnie malutki Jezus-Dziecina tak to Jej wypomina:

Ty śpisz, mateńko, mąk moich nie czujesz, mych ranek nie widzisz —

Dotąd cicho jeszcze było między puszkarami. Ale nagle wyleciał schodkami mandator z głową nakrytą grubymi kocami, otoczony kuckimi posiepakami jakby obręczą. Opomnieli się, zerwali się puszkary, podsadzili mandatora na mur. A potem sami zaczęli powoli chyłkiem i cicho przez mur się wymykać ku ogrodom, ciskając broń co cięższą. Modlitwa głosiła:

Dwaj starcy święci, Piotr, Paweł księgę ciężką czytają, Dziecię-Jezusa proszą, błagają —

A tu zgrzytały rzucane na podwórzec pistolety i krisy.
A gdy Dmytro wymawiał słowa:

Czy stary, czy mały, czy głuchy, czy ślepy, czy grzeszny —

nie było już puszkarów na podwórzu, a tylko gdzieś za murem słychać było głuche kroki uciekających.
Kończył Dmytro:

Wrota piekielne zatrzaśnie. Na oścież bramy niebieskie otworzy, kto krzyżem chlubi się, przed krzyżem się korzy —

A była już cisza naokół jak w cerkwi. Bez strzału, bez hałasu, bez złości nawet, znikło posiepactwo wszystko, jak upiory, tą jedną zapaszną modlitwą wykadzone... Tak jakby dzwonami wydzwonione, jakby trembitami wytrembitane. Tylko sporo krwi na podwórzu mandatorskim na piasku zostało. Właśnie tak te upiory, co wyglądają niby krwawe pęcherze-dymała, po wyklęciu pękają i zostawiają plamy krwawe. Junacy zmówili pacierz trzy razy, gdyż tak się powiedziało. —
Cicho i pusto było na podwórcu mandatorii. Coraz jaśniej robiło się na dworze, a coraz bardziej wzmagał się gwar z ulicy. Całe towarzystwo szło od brzegu i coraz huczniej hałasowało, idąc kupami. Ulice szumiały, to odhukiwały jakby burzą, dziką pieśnią.

Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa? —
Jako w naszych bukowinkach zielonego lista. —

Potem w mandatorii odpoczywali wszyscy. Urządzili sobie popas. Zanieśli Czupreja na miękkie łóżko. Posłali po doktora wojskowego. Niektórzy spali, a inni tymczasem rozbijali katownię.
Tylko Klam nie spał, ani nie zajmował się rozbijaniem katowni. Żal mu było puszczać wolno mandatora. Miał ze sobą saż, kiedy gdzieś wyszukał, myszkując po miasteczku. Od razu przeznaczył go dla mandatora. Była to duża klatka na kury, umieszczona na kółkach, jakby na wózku. Wziął ten saż na plecy i poszedł ogrodami, na przeszpiegi. Już było całkiem jasno na dworze, gdy daleko w sadach pod Tiudowem, w jakiejś budce stróżowskiej, ukrytej w gęstwinie zarośli, znalazł mandatora śpiącego, zmożonego trudami, trupio bladego. Obok spało w trawie dwóch puszkarów. Z jakąż ochotą utopiłby teraz Klam nóż krzywy w tej sobaczej piersi mandatorskiej! Ale Klam, choć pierwszy rozbijaka był — należał przecież do starszyzny opryszków, a sumienie też miał. Sumienie — pewnie, że nie dla tego ot gównorodca, tylko dla swego wodza, watażka. Bo kto wie, co tam zamyśla watażko. On, Klam, tu straci to pomiotło posiepackie, a Dmytro z tym cesarzem pańskim się już nie dogada. Nie, to nie! Ale musi sobie z nim pobaraszkować.
Podsunął się cicho i uderzył bardką, aż budka się rozleciała. Mandator zerwał się na równe nogi i zaraz upadł ze strachu. Ale raz tylko wrzasnął. Puszkary ocknęli się i uciekli cicho jak duchy. Gdy mandator zemdlały leżał w budce, Klam nad głową jego rozrąbywał sobie deski. Licha to była, niedobra godzina, ta świtowa, dla mandatora. Jak strach go powalił w omdlenie, tak teraz na nowo go ocucił. Pół siedząc, pół leżąc, to zakrywał twarz rękami, to odsłaniał ją i wyciągał ręce, patrząc z cichym błaganiem, bez nadziei. Klam odszedł na chwilę, a mandator zerwał się i klęcząc, śledził za nim z przerażeniem. Klam tymczasem przyciągnął saż na kółkach. Otworzył drzwiczki w milczeniu ponurym, wskazując palcem, kazał tam włazić panu mandatorowi. Biedny sługa cesarski, nie wiedząc co się z nim dzieje, wpełzł powoli na czworakach do kurzej klatki. Klam zamknął drzwiczki, przymocował je kołkiem i ruszył. Wśród ciszy poranku drewniane osi i kółka sażu kwiczały, jęczały i zawodziły pod tym ciężarem tak rzewnymi głosami, jakby sama dusza mandatora swą niedolę śpiewała. —
Rozbijanie katowni nie szło łatwo. Klucznicy i posiepaki pouciekali wraz z mandatorem. Musiano zatem bardami rozbijać drzwi, roztrzaskiwać i wyrywać zamki. Dmytro sam nie próżnował i innych zaprzęgał do roboty. Niektórzy jednak omdlewali ze znużenia, a inni już przedtem gdzieś rozleźli się po miasteczku. Niejeden zmęczony, pracując ciężko, przeklinał tych lutrów cesarskich, że tak uparcie się trzymali. Któż to widział tak długo wojować?! Ale te kłody szwabskie byłyby tam sterczały i tydzień cały bez słowa, bez jadła, gdyby ich było więcej. Bezbożny naród! I to żywe stąd wypuszczać? Inni znów narzekali: cóż to za nowy sposób po nocy wojować. Machać tyle bardą i ani dopatrzeć dobrze, gdzie ta sobacza głowa posiepacka, aby ją rąbnąć. I wreszcie cóż to za honor nocami się rozbijać? Śpiewa się przecież: „Aby w mieście tak pohulać — ta wpośród południa“.
Wreszcie pootwierano wszystkie cele. Po zwolnieniu więźniów, po rozkuciu łańcuchów podłożono ogień pod katownię, a równocześnie Dmytro podłożył w któryś z lochów baryłkę baniasu. Sprawiedliwie huknęło: katownia wyleciała w powietrze. Teraz znów wesoło się zrobiło. Cieszyli się ludzie, więźniowie płakali, a wszyscy razem poklękali i modlili się, gdy ogień skrzydlaty hulał sobie, łopotał skrzydłami, grał i zaśpiewywał wesolutko tam, gdzie przedtem niejeden niewinny człowiek, przywiązany do podłogi, gnił we własnym kale, jęczał i świat przeklinał.
Dmytro chciał potem koniecznie dowiedzieć się, co się stało z Pełechem. Pośród zwolnionych z katowni był Pletień. Wiedziano o nim, że był pobratymem Pełecha. Dziwne było, że choć trzymano go w katowni, nie był przykuty ani do ściany, ani do podłogi. A izba, w której go więziono, nie była ciemna ani wilgotna. Ucieszył się Dmytryk Pletieniem, opowiedział mu, że zrobili tę wielką wyprawę junacką, by wymieść posiepactwo, by pomścić Pełecha, by zwolnić jego, Pletienia i innych. Pytano go o Pełecha, ale Pletień nic nie umiał powiedzieć. Był milczący, smutny, przerażony. — Widać że katownia odebrała biedakowi rozum i mowę — myślał Dmytro — bo nawet od dobrej przemycanki się odmówił. A ten Pletień był taki: niewielki, szczupły, jasnooki, cichy i niemrawy. Oczy zawsze miał spuszczone jak wstydliwa dziewczyna. Tylko czasem spode łba ciskał chyże, przerażone spojrzenie. I znów oczy spuszczał niewinnie. Gniewny był Wasyluk, że takiego nieboraka trzymano w katowni.
W końcu przeniesiono Czupreja do ormiańskiego kupca na łóżko, skórami kozimi wyścielone, a pierzynami i puchami nakryte. I zabrano się do tego, by i mandatorię wysadzić w powietrze.
W mandatorii były dwa lustra wielkie. Jakżeż godnie odbijał w nich Dmytro w gugli białej ze złoconymi brzegami! Żal było niszczyć te lustra, ale gdzież to dźwigać z sobą! Tylko święte obrazy i wielki obraz, przedstawiający samego pana cesarza Józefa, Dmytro zdjął ze ściany i kazał wynieść. Poszedł do piwniczki, wsadził tam w mur dwie beczułki z prochem, połączył je lontem i zapalając lont, wybiegł szybko. Huknęło raźnie, wyleciała w powietrze i mandatoria. Na gruzach mandatorii, na popieliskach katowni, wśród dźwięku fłojer hucznie rozlegały się teraz Wasylukowe pieśni.
W końcu Dmytro wysłał towarzysza Gienyka, zwanego Kwiatkowskim, do roboty. Kazał mu uprzątnąć w całych Kutach ciała zabitych. Gienyk był kiedyś grabarzem, rozumiał się dobrze na takim zajęciu. Na tym zakończyła się kucka wojna.
Jeszcze raz Dmytro zawołał do siebie burmistrza Jakobenca. Ani przedtem, ani teraz nie wiązał go skałuszem, ani go, broń Boże, nie szturkał, nie policzkował, jak to zwykły robić komendy wojskowe w owe czasy z burmistrzami. Wiedział, że ormiańska wiara to sąsiedzi, że jest z nich pożytek. Dmytryk przemawiał doń grzecznie i tak głośno, aby wszyscy słyszeli. Mówił, że odtąd przejście przez góry jest wolne dla kupców. Bo nie ma posiepaków, bo jest słoboda! A jak słoboda, to mir i zgoda!
Delornie gościł ich Jakobenc, powyciągał ze skrytek różne smaczne ormiańskie napitki. Dolewał a dolewał Kajtanisko czemny. A gdy który z gości dobrze pociągnął, Jakobenc cmokał, ruszał nosem potężnym, mlaskał językiem i gładził swój gruby brzuch, jakby sam wraz z każdym smakował ten napitek kosztowny. Pili naprzód na cześć ormiańskiego apostoła świętego Kirkora. Następnie, po trzy razy, na cześć tego wielkiego i mądrego patrona, głównego Ormianina — samego świętego Kajtana (oby łaska jego świeciła nad Kutami!) W końcu na cześć świętego poczciwca Antończyka. I choć lasowi to ludzie byli, dobrze wiedzieli, komu jaka cześć należna. Pili zdrowie swoje sąsiedzkie. Zakąsywali koziną szczerą, tak twardą jak stary pas i znów pili, aż niejeden zmożony trudami i napitkiem słodkim legł czy pod stołem czy na ławie, czy gdzie na podwórzu i spał smacznie.
Szkód miasto nie miało wielkich. Wasylukowi junacy pociągnęli sobie tu i ówdzie trochę dukatów i talarów. Ale też było za co, bo napracowali się na Łostunie i w czasie samej wyprawy niemało. Więc kupowali w miasteczku, co im wpadło w oczy, a nie targowali się wcale. I jasienowcy mogli się cieszyć, bo Dmytro porozdzielał między nich papierowe pieniądze cesarskie. Mieniali je sobie u Ormian na złoto i kupowali, co widzieli. I tak koniec końców kupcy ormiańscy na tym zarobili.
Czupreja zostawiono pod opieką ormiańską. Stary kupiec z aksamitnooką córeczką mieli go leczyć i pilnować. Dmytro od razu zapłacił im za niego. A burmistrza prosił, aby dobrze nań uważali.
W południe już strąbili towarzystwo ku darabom. Brakło jednak wielu, widać odpoczywali sobie gdzieś po trudach i po pijatyce. Ci co przybyli, rozdzielili się na dwie części. Pożegnali się. Pan Oświęcimski kazał sobie podać konie osiodłane i z garstką trzeźwych wrócił w góry. A Dmytro miał popłynąć w tureckie kraje. Przygotowywali się do drogi wodnej. Sposobili daraby, odwiązywali łyka i kurmany.
Tylko Buliga, choć także miał jechać, nie troszczył się o daraby. Nasmakował się tych napitków niezwykłych, aż czarne oczy pociemniały mu jeszcze więcej i jakoś trochę nierówno, każde swoją drogą chodziły. Zaczął wyciągać z torby wielkie talary, na których Teresia, Panna cesarska, była wypisana ładnie i akuratnie. Oglądnął sobie ten i ów talar, polubował się nim, a potem rozmachnął się dobrze i przerzucił przez rzekę na wołoską stronę. Tak się zmartwił biedak, że mandator uszedł jego rąk. Wołano nań od darab, krzyczano, wzywano go, a on wciąż jeszcze zapamiętale ciskał talary przez wodę. W końcu jednak, gdy już odpływali, wskoczył na darabę. I jego korciło obejrzeć Tureczczinę kraśną.
Płynęli daleko ku Tureczczinie aby coś zobaczyć z tej Tureczcziny kraśnej, aby spotkać się tam z Kudilem i kto wie jeszcze po co. Ale to nie tutaj należy. Przed nimi świat nieznany, wody-dunaje. Za nimi przemoga, zwycięstwo. Rozbita niewola, rozdziobane posiepactwo. A wszędzie słoboda. Każdemu człowiekowi, każdej wierze, aby żyć! Wodom do tańca, cmentarzom dla spoczynku i górom do snu.
Po odpłynięciu darab ożywiło się znów barwne miasteczko. Zaroiły się targi, wszyscy opowiadali sobie dziwa o wyprawie junackiej. Gwarno było i rojno na uliczkach. Młodzież ormiańska hałaśliwie i hucznie gromadziła się, a starzy nosaci kupcy stali w drzwiach sklepów spokojni, pełni pobłażliwej mądrości i życzliwej powagi. Czasem przewinął się gdzieś prędko Żyd z piękną brodą wiechciatą i takąż czapką. Na targu zjawił się stary Klam, kulejąc. Ciągnął saż piszczący na kółkach. Wmieszał się w rojowisko. Wykrzykiwał głośno: — Słuchajcie kupcy! Dobry towar! Trzy dukaty, kto da więcej! — Ormianie zobaczyli wtedy za kratkami sażu na wpół żywego mandatora. Nie z kupieckiej ochoty, lecz z grzeczności ormiańskiej, czy z litości, wykupili mandatora. Musiał jednak przedtem publicznie przysiąc, że nigdy do Kut nie wróci. Tak Klam zażądał. Klam otworzył drzwiczki i mandator wysunął się z sażu. Trzykrotnie wzniósł palce do góry, trzykrotnie przysiągł drżącym głosem. Chłopcy ormiańscy rechotali, bełkotali sobie coś i przygadywali chrapliwymi głosami. A starzy Ormianie patrzyli niby to zakłopotani i jakby z grzeczności zmartwieni, choć dobrze znali mandatora. Mandator idąc niepewnym krokiem, zniknął w rojnym tłumie.
Tak zakończyła się wyprawa Wasylukowych junaków na Kuty.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.