Pretendent z Ameryki/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pretendent z Ameryki |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. P. |
Tytuł orygin. | The American Claimant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Młody lord Berkeley, wciągając w nozdrza świeży powiew wolności, czuł nieprzezwyciężony pociąg do swojej nowej karjery. A jednak — a jednak gdyby walka z początku okazała się zbyt ciężka, zbyt zniechęcająca, zbyt obciążona moralnemi zastrzeżeniami — w chwili słabości mógłby zapragnąć powrotu. Oczywiście jest to nieprawdopodobne, ale jednak możliwe. A więc spalenie za sobą mostów byłoby wybaczalną ostrożnością. O, niewątpliwie! Nie powinien zatrzymać się na poszukiwaniu właściciela pieniędzy, ale złożyć je tam, skąd sam nie będzie ich mógł podjąć — chyba w niezwykłych okolicznościach. A więc poszedł do miasta, i dał ogłoszenie, poczem wszedł do banku i złożył 500 dolarów, jako depozyt.
— Na czyje nazwisko?
Zawahał się i zaczerwienił lekko. Zapomniał je wymyśleć. Poczem wymienił pierwsze, które mu przyszło do głowy.
— „Howard Tracy“.
Kiedy odszedł, urzędnicy powiedzieli ze zdumieniem:
— Cowboy się zaczerwienił!
Pierwszy krok był zrobiony. Pieniądze były pod jego komendą i w jego rozporządzeniu, ale następny krok nasuwał pewne trudności. Wszedł do następnego banku i otworzył rachunek czekowy na zasadzie tych złożonych 500 dolarów. Zażądano od niego kilku próbek podpisu, co spełnił. Potem odszedł, raz jeszcze przepełniony dumą i odwagą, mówiąc:
— Teraz nie ma już dla mnie pomocy! Pieniądze mógłbym podjąć tylko przez identyfikację swojej osoby, a to jest niemożliwe. Powrót mnie nie uratuje. Od początku do końca czeka mię praca albo śmierć głodowa. Jestem gotów — i nie boję się!
Później wysłał ojcu kablogram:
— „Uratowany w pożarze. Zmieniłem nazwisko. Żegnaj“.
Wieczorem, wałęsając się po jednej z oddalonych dzielnic miasta, natknął się na mały kościółek z cegły, na którym wisiało ogłoszenie: „Klub mechaników. Prosimy wszystkich”. Widział wchodzących tam ludzi — wyraźnie ze sfery robotniczej. Poszedł za nimi i zajął miejsce. Był to bardzo skromny kościółek, ubogi w ozdoby. Miał malowane ławki bez oparcia, a zamiast katedry rodzaj platformy. Na platformie siedział przewodniczący, a obok niego człowiek z rękopisem w ręku. Wyglądał na takiego, który ma odegrać najważniejszą rolę. Kościół napełnił się wkrótce spokojnym tłumem, przyzwoicie ale skromnie ubranych ludzi. Oto co powiedział przewodniczący:
— Mówcą dzisiejszego wieczoru jest stary członek naszego klubu, którego wszyscy znamy, pan Parker, współwydawca „Daily Democrat“. Tematem jego przemówienia będzie prasa amerykańska. Pan Parker będzie się posiłkował tekstem paru paragrafów z książki pana Macieja Arnolda. Prosi, żebym odczytał za niego te teksty. Pierwszy głosi:
„Goethe mówi, że dreszcz grozy, czyli mówiąc inaczej Rewerencja jest najlepszą rzeczą, jaką ludzkość zna”.
Następny paragraf pana Arnolda brzmi:
„Mówię, że jeżeli ktoś szukałby najlepszego sposobu zabicia i stłumienia w narodzie dyscypliny i szacunku, powinien czytać pisma amerykańskie“.
Pan Parker wstał, ukłonił się i był przyjęty głośnemi oklaskami. Następnie zaczął czytać głębokim, dźwięcznym głosem, z patosem i dokładnem przestrzeganiem pauz i wykrzykników.
Mówca bronił tezy, że głównem zadaniem prasy w kraju jest propaganda uczuć narodowych i dumy narodowej — pielęgnowanie w narodzie „miłości do własnych instytucyj, ochrona przed wrogiemi sąsiednimi systemami“. Nakreślił sposób, w jaki rolę tę spełnia czcigodny dziennikarz turecki lub rosyjski, pierwszy wspomagany przez panującą „dyscyplinę szacunku dla chłosty”, drugi przez Syberję. Ciągnął, mówiąc:
„Główne zadanie dziennikarza angielskiego jest takie same, jak zadanie dziennikarza na całej kuli ziemskiej: zmusić, by oczy publiczności z zachwytem były utkwione w pewne rzeczy, odwracały się zaś od innych. Na dziś, powinien zwracać zachwycony wzrok publiczności na glorję Anglji, której jasne promienie wytykają jej linję śród mglistych perspektyw czasów, oświetlonych łagodnem światłem tysiąca lat, rzucanem przez Jej Sztandary. Ale obowiązkiem jego jest odwracać oczy publiczności od faktu, iż cała glorja jest udziałem jedynie uprzywilejowanych i szczęśliwych kast, że okupiła ją krew, pot i ubóstwo niezliczonych mas, które na nią pracowały, ale nigdy nie będą w stanie jej podzielać. Powinien on skierować rozkochany i pełen czci wzrok na tron, jako na rzecz świętą, odwrócić zaś oczy od prawdy, iż na żadnym jeszcze tronie nie zasiadł człowiek wybrany wolą większości narodu, iż niema tronu, któryby miał prawo istnienia, i że sztandary, które nad nim powiewają, nie powinny nosić innych emblematów, jak tylko czaszkę i piszczele, symbol, który różni się od królewskości tylko o tyle, o ile drobny handel różni się od handlu hurtownego. Powinien on skierowywać wzrok publiczności na ów dziwaczny twór machiny politycznej, jakim jest Kościół Urzędowy, oraz na owo zaprzeczenie podstawowej sprawiedliwości — dziedzicznego szlachectwa. Obowiązkiem zaś jego jest odwracać uwagę bliźniego od tego, że Pierwszy potępia go za nienoszenie kołnierza, i wyzyskuje pod pretekstem taksowani jego majętności, drugi zaś zyskuje wszystkie honory, podczas gdy on pracuje”.
Mówca przypuszcza, iż bystry wzrok i rzutka obserwacja pana Arnolda powinny były spostrzec, iż owa zaleta, brak której z żalem zarzuca on Ameryce — szacunek i rewerencja — uczyniłyby prasę amerykańską bezużyteczną — ograbiając z tego, co prasę amerykańską różni od dziennikarstwa całego świata i czyni tak wyraźnie i bezcennie amerykańską — z owego braku poważania, co jest bezwzględnie najcenniejszą jej zaletą. „Gdyż misją jej — co przeoczył pan Arnold — jest obrona naszych narodowych swobód, a nie humbugu i szantażów”. Mówca jest przekonany, iż gdyby instytucje starego świata wystawić na lat pięćdziesiąt pod ogień prasy tak rzutkiej i szyderczej, jak prasa amerykańska, „monarchja i związane z nią zbrodnie zniknęłyby z powierzchni świata chrześcijańskiego”. Wolno w to wątpić monarchistom ale dlaczego „Car nie chce wystawić na próbę Rosji?”. Konkluduje:
„Zarzut więc brzmi, że prasa nasza posiada tylko odrobinę owej cnoty starego świata — rewerencji. Bądźmy za to głęboko wdzięczni Przy tej ograniczonej rewerencji poważa ona z zasady to, co poważa naród. To wystarczy. To, co poważają inni ludzie — jest dla nas doprawdy sprawą niewielkiej wagi. Nasza prasa nie szanuje królów, nie szanuje tak zwanej szlachty, nie szanuje uprawnionego eklezjastycznego niewolnictwa, nie szanuje prawa, które ograbia młodszego syna, żeby utuczyć starszego, nie szanuje podstępów, kłamstw, infamji, (bez względu na ich dawność, zwyczajowość lub uświęcenie)”, które jednego obywatela wywyższają nad drugiego, dzięki urodzeni lub przypadkowi. Nie szanuje prawa ani zwyczaju (bez względu, czy się chyli do upadku, czy jest święte), który najlepszemu mężowi w kraju wzbrania zająć najlepsze posady w kraju. W pojęciu poety Goethego — tego potulnego bałwochwalcy potrójnej królewskości i szlachectwa — w prasie naszej z pewnością obcy jest dreszcz grozy — inaczej rewerencji; rewerencji dla niklowych talerzy i zaszczytów. Miejmy szczerą nadzieję, iż fakt nazawsze pozostanie faktem, gdyż w moim mniemaniu uświadomiony brak rewerencji jest Twórcą i Obrońcą wolności człowieka — podobnie jak jej przeciwieństwo jest stwórcą, piastunem i najgorliwszym obrońcą wszystkich form ludzkiej niewoli, cielesnej i duchowej!”
Tracy powiedział sobie, raczej zawołał radośnie:
— Szczęśliwy jestem, że przyjechałem do tego kraju. Miałem słuszność. Słusznie tęskniłem do kraju, gdzie podobnie zdrowe ideały i zasady goszczą w sercach i umysłach ludzi. Kiedy pomyślę o niezliczonych formach niewoli, jakie narzuca nam niewłaściwa rewerencja! Jak dobrze on to wyjaśnił, i jak wiele w tym prawdy. W rewerencji ukrywa się nieskończenie wiele siły. Jeżeli potrafisz człowiekowi nakazać cześć dla swoich ideałów — będzie on twoim niewolnikiem. O tak! przez wszystkie wieki usilnie nam wmawiano w ludy Europy, by nie zastanawiały się nad kłamstwami Monarchji i szlachectwa; uczono te ludy nie zastanawiać się nad temi kwestjami, szanować je. I w rezultacie, rewerencja stała się ich drugą naturą. Aby ją przezwyciężyć, wystarczy narzucić tępym umysłom ludzkim myśl wręcz przeciwną. Przez wiele lat najlepsza oznaka tak zwanego „braku szacunku” uważana była za grzech i przestępstwo. Kłamstwo i oszustwo tego wszystkiego wychodzi na jaw w chwili, kiedy człowiek się zastanowi, że sam jest jedynym uprawnionym sędzią tego, co jest lub nie jest godne szacunku. Nie myślałem o tem dawniej, ale to prawda, najzupełniejsza prawda! Jakiem prawem Goethe, jakiem prawem Arnold, jakiem prawem encyklopedja może mi narzucić definicję pojęcia Brak szacunku? Ich ideały nic mię nie obchodzą! Dopóki szanuję własne ideały — jestem w porządku ze samym sobą, i nie popełniam profanacji, kpiąc z ideałów cudzych. Wolno mi kpić z cudzych ideałów, ile mi się podoba. Jest to moje prawo i mój przywilej. Nikt nie może temu zaprzeczyć!
Tracy spodziewał się dyskusji, ale ta nie miała miejsca. Przewodniczący powiedział, w formie wyjaśnienia:
— Wspomnę dla wyjaśnienia tym, którzy są tu po raz pierwszy, iż zgodnie z naszemi zwyczajami, temat tego zebrania będzie dyskutowany na zebraniu następnem. To umożliwia naszym członkom przygotowanie tego, co chcę powiedzieć, na papierze, gdyż jesteśmy zwykli mechanicy i nie przywykliśmy mówić. Musimy napisać to, co chcemy powiedzieć.
Następnie odczytano kilka krótkich sprawozdań, oraz ustnie dyskutowano nad poprzedniem przemówieniem w klubie. Była to pochwała — wygłoszona przez pewnego profesora wychowania szkolnego i wielkich korzyściach, spływających z tego na naród. Jeden ze świstków został odczytany przez mężczyznę w wieku średnim, który mówił, że nie otrzymał wychowania szkolnego, ale edukował się u malarza, a potem stopniowo doszedł do urzędu patentowego, gdzie od wielu lat pracuje jako urzędnik. Tak zakończył swoje wywody:
— Mówca przeciwstawił dzisiejszą Amerykę Ameryce z przed wielu lat. I oczywiście w rezultacie pokazał nam wielki postęp. Ale zdaje się, iż nieco przecenia wartość wychowania szkolnego w tej sprawie. Nie wątpię, iż szkoły posunęły naprzód intelektualną sprawę postępu, a to jest wiele; ale postęp materjalny jest o wiele większy — o przypuszczam, iż zgodzicie się z tem. Przejrzałem niedawno listę wynalazców i odkrywców tego olbrzymiego postępu materjalnego — i przekonałem się, że nie są to ludzie, wychowani w szkołach. Oczywiście są wyjątki — jak np. profesor Henryk Princeton — wynalazca telegrafu Morsego — ale wyjątki te są nieliczne. Nie będzie przesadnem twierdzenie, iż zdumiewający postęp materjalny naszego wieku — jedynego, który godny jest żyć od chwili, w której wynaleziono Czas — jest dziełem samouków. Zdaje nam się, iż widzimy, jedynie widzialny fronton ich pracy, za którym kryje się praca o wiele większa, niedostrzegalna dla opieszałego oka. Zrekonstruowali oni naród — przerobili go, mówiąc przenośnią — powiększyli jego liczebność w sposób niemożliwy do określenia. Wytłumaczę, co chcę przez to powiedzieć. Co stanowi ludność kraju? Czyż jedynie ilość mięsa i kości, zwana przez grzeczność mężczyznami i kobietami? Czyż miljon uncyj mosiądzu ma tę wartość, co miljon uncyj złota? Weźmy inne dane: miarę kontrybucyjnych zdolności człowieka w stosunku do jego czasu i narodu — jest praca, którą może wypełnić. Pomnóżcie liczbę ludności przez różnicę tego, do czego jest zdolny on i jego dziadek. Po równanie to wykaże wam, że naród nasz przed dwoma czy trzema pokoleniami składał się z kalek, paralityków i zdechlaków — w zestawieniu z tem, co jest dzisiaj. W roku 1840 ludność wynosiła 17.000.000. Przypuśćmy, że 4 miljony składały się ze starców, dzieci i innych niedołęgów, a pozostałe 13.000.000 dzieliło się w sposób następujący:
2.000.000 zbieraczy bawełny,
6.000.000 pończoszniczek (kobiety),
2.000.000 prządek (kobiety),
500.000 mechaników,
400.000 żniwiarzy, rolników,
1.000.000 kupców zbożowych,
40.000 tkaczy,
1.000 łataczy butów.
Dedukcja, którą mam zamiar wyprowadzić z tych danych, będzie brzmiała dziwacznie. Ale dziwaczna nie jest. Dane biorę ze Zbioru Dokumentów, nr. 50. Druga Serja czterdziestego piątego kongresu; są one oficjalne i prawdziwe. Dziś pracę 2.000.000 zbieraczy bawełny spełnia 2.000 ludzi; 6.000.000 pończoszarek zastąpiono 3.000 chłopców; 2.000.000 prządek — 1.000 dziewcząt; 500.000 mechaników — 500 chłopcami; 400.000 żniwiarzy — 4.000 chłopców; 1.000.000 kupców — 7.500 ludźmi; 40.000 tkaczy — 1.200 robotnikami; 1.000 łataczy butów — 6 szewcami. Jednem słowem, dziś 17.000 ludzi wykonuje tę samą pracę, którą przed 50 laty wykonywało 13 miljonów. A więc ileż to ignorantów — naszych ojców i dziadów — musiałoby wykonywać (przy ich nieuctwie) naszą dzisiejszą pracę? Potrzebaby na to 40.000.000.000, sto razy więcej, niż wynosi zbyt gęsta ludność Chin — 200 razy więcej, niż jest wszystkich ludzi na świecie. Oglądacie się i widzicie wokoło siebie ludność 60.000.000. Jest to tylko pozór. Ale w mózgach ich i rękach, niewidzialna dla waszych oczów, ukrywa się rzeczywista liczba mieszkańców tej Rzeczypospolitej — a liczy ona 40 biljonów! Jest to zdumiewające dzieło tych pokornych, nieznanych samouków — cześć ich imieniu!
— Jakie to potężne — mówił Tracy, wracając do domu. — Cóż to za cywilizacja i do jak wspaniałych rezultatów doszła! A stworzyli ją zwykli ludzie; nie wychowani w Oxfordzie arystokraci, ale ludzie, stojący ramię przy ramieniu w skromnych szrankach życia, zarabiający na kawałek chleba. Tak, rad jestem, żem tu przyjechał. Znalazłem wreszcie kraj, gdzie mogę zacząć żyć, pierś przy piersi z bliźnim, podnieść się własnym wysiłkiem, stać się czemś i być dumnym, że czemś jestem. Czemś, niestworzonym przez przodka przed trzydziestu laty!