Przez dziki Kurdystan/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez dziki Kurdystan
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Rozdział Dojan
Wydawca Wydawnictwo Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1937
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Poznań; Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durchs wilde Kurdistan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ II
DOJAN

Presbyter Jan, z łaski Boga i Pana naszego Jezusa Chrystusa król królów, do Aleksinsa Komnenosa, namiestnika w Konstantynopolu. Zdrowia i szczęśliwego końca.
Nasz majestat dowiedział się, jako słyszałeś o naszej wspaniałości i że doniesiono ci o naszej wielkości. Oto, co chcemy wiedzieć: czy trwasz wraz z nami w prawdziwej wierze naszej i czy we wszystkich rzeczach wierzysz w Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Jeśli życzysz sobie znać wielkość i wspaniałość naszej potęgi, oraz obszar, jaki mają nasze kraje, to wiedz i wierz bez wątpienia, że myśmy to Presbyter Jan, sługa Boży, że w bogactwie wszystko pod słońcem, a w cnocie i potędze wszystkich królów ziemi przewyższamy. Siedemdziesięciu królów płaci nam czynsze. Jesteśmy zbożnym chrześcijaninem, a chronimy i wspieramy jałmużną każdego ubogiego chrześcijanina, który się w obrębie łaski naszej znajduje. Ślubowaliśmy odwiedzić grób Pana naszego, jak przystoi chwale naszego majestatu, z wielką armją i prowadzić wojnę z nieprzyjaciółmi krzyża chrześcijańskiego, upokorzyć ich, a Jego święte imię wywyższyć.
Nasza wspaniałość rządzi trojgiem Indyj, a posiadłości nasze sięgają poza Indje najdalsze, gdzie spoczywa ciało świętego apostoła Tomasza; stamtąd przez pustynię, która ciągnie się ku wschodowi słońca i wraca ku zachodowi aż do Babilonu opuszczonego, a nawet aż do wieży Babel.
Siedemdziesiąt i dwie prowincje słuchają naszych rozkazów; kilka z nich, to prowincje chrześcijańskie, a każda ma swojego własnego króla. Wszyscy ich królowie są naszymi dennikami. W krajach naszych znajdują się słonie, dromadery, wielbłądy i wszelkie rodzaje zwierząt, jakie żyją pod niebem. Kraje nasze płyną mlekiem i miodem. W jednej części naszego państwa nie może zaszkodzić żadna trucizna, w innej rosną wszelakie gatunki pieprzu, inną zaś pokrywają gaje tak gęsto, że wygląda jak las, a we wszystkich częściach pełno jest wężów. Tam znajduje się także piaszczyste morze bez wody. O trzy dni drogi od tego jeziora są góry, z których zesuwają się rzeki kamieni. W pobliżu tych gór znajduje się pustynia pomiędzy nieurodzajnemi wzgórzami. Pod nią przepływa strumień podziemny, do którego niema przystępu, a strumień ten wpada do większej rzeki. Wchodzą w nią ludzie z naszych posiadłości i znajdują tam drogie kamienie w wielkim nadmiarze. Poza tą rzeką mieszka dziesięć plemion żydowskich, które twierdzą wprawdzie, że mają królów własnych, mimo to jednak są sługami naszymi i winny płacić nam czynsze.
W innej z naszych prowincyj, wpobliżu strefy gorącej, żyją gady, zwane w naszym języku salamandrami. Gady te mogą żyć tylko w ogniu i budują domki dokoła siebie jak jedwabniki. Osłony te przędą pilnie nasze dainy pałacowe, a z tego robi się potem materje na szaty nasze. Prać je można jednakże tylko w jasnym ogniu.
Przed naszą armją niosą trzynaście wielkich krzyżów ze złota i drogich kamieni, gdy jednak wyjeżdżamy bez państwowego orszaku, niosą przed nami krzyż tylko jeden, nieozdobiony figurami, złotem, ani klejnotami, abyśmy zawsze pamiętali na Pana naszego Jezusa Chrystusa, oraz srebrną wazę, napełnioną złotem, aby wszyscy ludzie wiedzieli, że jesteśmy królem królów.
Co roku odwiedzamy ciało świętego Daniela, które jest w Babilonie, na pustyni. Nasz pałac jest z hebanu i z drzewa szittim, a ogień nie może go uszkodzić. Na czterech końcach jego dachu znajdują się po dwa złote jabłka, a w każdem jabłku po dwa karbunkuły, aby złoto we dnie błyszczało, a karbunkuły w nocy świeciły. Większe bramy są z rogu mieszanego z sardonyksem, aby nikt wejść nie mógł z trucizną; mniejsze zaś hebanowe. Okna są z kryształu. Stoły ze złota i ametystu, a słupy, co je dźwigają, z kości słoniowej. Pokój, w którym sypiamy, jest cudownem arcydziełem ze złota, srebra i drogich kamieni wszelakiego rodzaju. Pali się w nim bezustannie kadzidło. Łoże nasze jest ze szafiru. Mamy najpiękniejsze kobiety. Utrzymujemy dziennie trzydzieści tysięcy ludzi oprócz gości przygodnych. Wszyscy pobierają codziennie sumy z naszej skarbnicy dla utrzymania swych koni i dla innego użytku. Przez każdy miesiąc usługuje nam siedmiu królów (po kolei), sześćdziesięciu pięciu książąt, a trzystu sześćdziesięciu i pięciu hrabiów. W sali naszej jada codziennie po naszej prawicy dwunastu arcybiskupów, po lewicy zaś naszej dwudziestu biskupów, a oprócz tego patrjarcha z Świętego Tomasza, protopapa z Salmas i archiprotopapa z Suzy, w którem to mieście znajduje się tron naszej chwały i nasz pałac cesarski. Opaci w liczbie zgodnej z ilością dni w roku sprawują urząd duchowny w naszej kaplicy. Nasz podczaszy jest prymasem i królem, nasz minister dworu arcybiskupem i królem, nasz podkomorzy biskupem i królem, nasz marszałek archimandrytą i królem, nasz kuchmistrz opatem i królem; my sami jednak przyjmujemy niższą rangę i pokorniejszą nazwę, aby okazać wielką naszą pokorę“.
Oto wyciąg z listu, który pisał, a może tylko miał pisać sławny, ale historycznie przecież wątpliwy, król tatarski, Presbyter Jan, do cesarza greckiego. List ten może sobie być falsyfikatem lub nie, zawiera jednak obok rozmaitych uciesznych osobliwości, mających podstawę w fałszywych zapatrywaniach dawnych stuleci, także fakty i szczegóły, potwierdzone przez Marka Polo, Sir Johna Mandeville, oraz innych podróżników i badaczy. Przypomniał mi się też żywo w chwili, kiedy stanąłem na wschodniej wyżynie Szejk Adi i wzrok zwróciłem ku wschodowi, gdzie wznosiły się góry Surgh, Zibar, Hair, Tura Ghara, Baz, Dżelu, Thoma, Karitha i Tijari.
W dolinach pomiędzy niemi mieszkają ostatni z owych sekciarzy, do których należał także i ten król tatarski. W owych czasach byli potężni i wpływowi, a siedziby ich metropolitów rozsiane były po całym azjatyckim kontynencie, od wybrzeży morza Kaspijskiego aż do jezior chińskich, od najbardziej na północ wysuniętych granic Scytji aż do najbardziej na południe sięgającego krańca hinduskiego półwyspu. Oni to byli doradcami Mahometa i jego następcami, a oddźwięki chrześcijańskie w Koranie pochodzą przeważnie z ich ksiąg i nauk. Ale z upadkiem kalifów runęła też ich potęga i to z raptowną szybkością. Ich wewnętrznej duchownej konstytucji brakło tej boskiej czystości, która jedynie daje moc nieprzezwyciężonego oporu. Już pod panowaniem Kassana, syna Arguna, a wnuka sławnego zdobywcy Bagdadu, Hulaku Chana, rozpoczęły się ich prześladowania. Potem runął na nich niemiłosiernie wielki Tamerlan. Prześladował ich z nienasyconą wściekłością, burzył ich kościoły, a od miecza jego ginęli wszyscy, którzy nie zdołali umknąć w niedostępne góry Kurdystanu. Prawnukowie tych uciekinierów żyją dziś jeszcze w miejscowościach, które można porównać z twierdzami. Oni, te szczątki potężnego assyryjskiego narodu, widzą teraz nad sobą ciągle miecz Turków, albo sztylet Kurdów, a w ostatnich czasach musieli znieść okropności, przy których opowiadaniu włosy stają na głowie. Częściowo ponoszą winę tego owi zamorscy misjonarze, którzy nadają swoim szkołom i modlitewniom pozory twierdz i budzą tem nieufność tamecznych władców. Tem i podobnemi innemi niewłaściwościami wyrządzili oni zarówno swojej sprawie, jakoteż jej zwolennikom wielką szkodę.
Przewidując, że w mej podróży do Amadijah zajadę także do miejscowości, zamieszkałych przez tych chrześcijan chaldejskich, miałem już powód dostateczny do namysłu nad owym listem, który tak żywo ilustruje ich przeszłość. Ongiś ministrowie i doradcy książąt i kalifów, są oni dzisiaj, o ile nie stoją pod osłoną i wpływem innych, tak bezsilni na wewnątrz i zewnątrz, że ludzie, jak osławiony Beder Chan Bej i sprzymierzeniec jego Abd el Summit Bej, mogli sobie pośród nich urządzać najstraszliwsze rzezie, nie napotykając na najmniejszy choćby opór. A jednak zamieszkany przez nich teren dawał im możność najskuteczniejszej obrony.
O ileż mężniej stosunkowo zachowali się Dżezidzi!
Po owej nocy płomiennej udał się Ali Bej do Dżerraijah, pozornie w otoczeniu dziesięciu tylko ludzi. Za nim jednak jeszcze wyruszył, wysłał naprzód dostateczna liczbę wojowników do Bozan.
Mutessaryf przybył istotnie także z takim samym orszakiem, lecz Ali Bej dowiedział się przez swych wywiadowców, że między Scio Chan a Ras ul Ain zgromadziły się znaczne siły zbrojne, mające jeszcze tego samego dnia ruszyć do Szejk Adi. Na wieść o tem kazał mutessaryfa poprostu otoczyć i wziął go do niewoli. Aby odzyskać swoją wolność, musiał gubernator porzucić wszystkie podstępne swe plany i przystać na pokojowe propozycje beja.
Skutkiem tego podjęto na nowo przerwaną uroczystość i obchodzono ją wśród objawów takiej radości, jakiej świadkiem nie było chyba dotąd Szejk Adi.
Po świętach chciałem wyruszyć do Amadijah, lecz dowiedziałem się, że Mohammed Emin wywichnął sobie nogę w górach Kaloni i musiałem przez to czekać trzy tygodnie na jego wyzdrowienie. Czas ten nie przeszedł jednak bez pożytku dla mnie; miałem sposobność zapoznać się bliżej z językiem kurdyjskim.
Wreszcie zawiadomił mię Haddedihn przez posłańca, że jest gotów do drogi, więc wybrałem się zaraz zrana aby zabrać go od wodza Kurdów badinańskich. Rozstałem się z Dżezidami bardzo serdecznie i musiałem im przyrzec, że, wracając, zabawię u nich jeszcze przez kilka dni. Wymówiłem się wprawdzie od wzięcia jakiejkolwiek eskorty, lecz Ali Bej nie chciał zgodzić się na to, żeby mię nie odprowadzić przynajmniej do Badinanów i pożegnać się tam z Mohammed Eminem.
Zatrzymaliśmy się na wschodniej wyżynie Szejk Adi, a przed nami jęły przelatywać zdarzenia ostatnich tygodni. Co przyniosą nam dni najbliższe? Im dalej na północny wschód, tem dziksze będą górskie narody, nie znające uprawy roli, a żyjące tylko z rozboju i hodowli bydła. Ali Bej musiał te myśli wyczytać na mojem czole, bo odezwał się:
— Emirze, udajesz się w drogę uciążliwą i niebezpieczną. Jak daleko chcesz się w góry posunąć?
— W pierwszym rzędzie do Amadijah.
— Będziesz mu siał pójść dalej.
— Czemu?
— Czy przedsięwzięcie twe w Amadijah uda się, czy też nie, zawsze będzie twym losem ucieczka. Znają drogę, którą uda się syn Mohammed Emina, aby się dostać do swych Haddedihnów, i zagrodzą mu ją. Jakżeż w takim razie pojedziesz?
— Zastosuję się do okoliczności. Moglibyśmy pójść na południe, a potem umykać na Zab Ala, albo konno wzdłuż rzeki Akra. Moglibyśmy także udać się na północ przez góry Tijari i przez Maranan Dagh, potem przejść Khabur i Tygrys, i przez solną pustynię dostać się do Sindżar.
— W takim jednak razie nie zobaczymy się już nigdy.
— Bóg kieruje myślą i krokiem człowieka; jemu to pozostawić należy.
Jechaliśmy dalej; Halef i Baszybożuk za nami. Mój karosz mógł już dostatecznie wypocząć. Jadł przedtem tylko daktyle z Balahat, a teraz musiał się przyzwyczaić do innej strawy, ale to nic nie szkodziło; nabrał ciała zbyt wiele i okazywał taki nadmiar sił, że musiałem go tęgo trzymać kolanami. Byłem zresztą trochę ciekawy, a trochę zaniepokojony co do tego, jakim się okaże, gdy przyjdzie przedzierać się przez śniegiem pokryte góry Kurdystanu.
Przybyliśmy niebawem do Badinanów, którzy przyjęli nas z wesołą gościnnością. Mohammed Emin był już gotów do drogi, to też wyruszyliśmy, pogawędziwszy z godzinę przy uczcie i fajce. Ali Bej podał rękę wszystkim, a mnie na końcu. W oczach miał łzy.
— Emirze, wierzyszli, że cię miłuję? — spytał wzruszony.
— Wiem o tem, lecz i ja rozstaję się w smutku z tobą, którego umiłowała dusza moja.
— Odchodzisz stąd, a ja zostaję, lecz myśli moje pójdą śladem stóp twoich. Pożegnałeś się z Mir Szejk Chanem, on jednak dał mi swe błogosławieństwo, abym w chwili rozstania złożył je na twojej głowie. Bóg niechaj będzie z tobą i pozostanie przy tobie po wszystkie czasy i na wszystkich drogach. Gniew Jego niech dosięga twych wrogów, a łaska Jego niech opromienia przyjaciół twoich. Idziesz na wielkie niebezpieczeństwa, a Mir Szejk Chan przyrzekł ci swoją opiekę. Przysyła ci ten Melek Ta-us, aby ci służył, jako talizman. Wiem, że nie uważasz tego ptaka za bożka, lecz za znak, po którym poznają cię, jako druha naszego. Każdy Dżezid, któremu pokażesz ten Ta-us, poniesie swoje mienie i życie w ofierze za ciebie. Weź ten dar, lecz nie powierzaj go nikomu innemu, gdyż przeznaczony jest tylko dla ciebie! Bywaj zdrów zatem i nie zapominaj o tych, którzy cię miłują.
Uścisnął mnie, dosiadł szybko konia i odjechał, nie oglądając się za siebie. Miałem uczucie, jak gdyby zabrał z sobą kawał mojego serca. To, co mi Mir Szejk Chan dał przez niego, było darem wielkim, bardzo wielkim. Ileż to nasprzeczano się o istnienie Melek Ta-usa! A tu miałem w mem własnem ręku ten znak zagadkowy. Było to nadzwyczajne zaufanie, którem mię Chan zaszczycił i rozumiało się samo przez się, że posłużyłbym się tym wizerunkiem tylko w ostatecznej potrzebie.
Wyrobiony był z miedzi i przedstawiał ptaka, rozpinającego skrzydła do lotu. Na dolnej części widniało słowo z narzecza Kurmangdżi: „Hemdżer“, t. j. druh lub towarzysz. Jedwabny sznur służył do zawieszenia go na szyi.
Badidanowie chcieli towarzyszyć mi przez pewną część drogi; zgodziłem się na to pod warunkiem, że wrócą od swojej wsi Kalahoni. Oddalona od Szejk Adi o cztery godziny drogi, składa się wieś ta z samych domów kamiennych, wiszących wśród winnic, na kształt wielkich gniazd ptasich, wysoko nad łożyskiem rzeki Gomel. Dzięki olbrzymim blokom kamiennym, służącym jako progi we drzwiach i jako narożniki miały te domy pozór wielkiej trwałości.
Tu pożegnaliśmy się i pojechaliśmy dalej we czterech.
Drogą bardzo stromą, sprawiającą wiele trudu naszym zwierzętom, dostaliśmy się do małej wioszczyny Bebozi, położonej na znacznej wyżynie. Tu znajduje się kościół katolicki, ponieważ mieszkańcy należą do nawróconych Chaldejczyków. Przyjęli nas bardzo przyjaźnie i użyczyli bezpłatnie napoju i jadła. Chcieli mi dać przewodnika, a gdy odrzuciłem tę propozycję, opisano mi tak dokładnie drogę do najbliższej miejscowości, że nie mogłem zbłądzić.
Wiodła ona wzdłuż wyżyny, przez las karłowatych dębów i schodziła potem na dolinę, w której leży Cheloki. Tu zatrzymaliśmy się na krótko, a ja zawołałem do siebie Baszybożuka.
— Buluku emini, słuchaj, co ci powiem!
— Słucham, emirze!
— Mutessaryf z Mossul nakazał ci starać się o wszystko, czego mi będzie potrzeba. Dotąd żadnego z ciebie nie miałem pożytku, od dziś jednak musisz już pełnić swój urząd.
— Co mam uczynić, effendi?
— Zostaniemy dziś na noc w Spandareh. Pojedziesz naprzód i postarasz się, aby na moje przybycie wszystko już było przygotowane. Zrozumiałeś mię?
— Bardzo dobrze, emirze! — odpowiedział z urzędową godnością. — Pospieszę, a gdy tam przybędziesz, przyjmie cię radośnie cała wieś.
Trącił osła piętami w boki i pocłapał.
Z Cheloki do Spandareh niedaleko, a jednak noc już zapadała, gdy dotarliśmy do tej dużej kurdyjskiej wsi. Nazywa się tak z powodu wielkiej ilości rosnących tam topoli. Spidar, spindar, a także spandar, nazywa się biała topola w języku Kurmangdżi. Zapytaliśmy o mieszkanie kiajaha, lecz zamiast odpowiedzi otrzymaliśmy tylko gniewne spojrzenia.
Pytanie wymówiłem po turecku, teraz więc powtórzyłem je po kurdyjsku, pytając o malkoegunda, co oznacza starszego we wsi. To w tej chwili udobruchało tych ludzi. Zaprowadzono nas przed jeden z większych domów; zsiedliśmy z koni i weszliśmy do wnętrza. W jednym z pokoi prowadzono rozmowę tak głośną, że mogliśmy ją słyszeć wyraźnie. Stanąłem i jąłem nadsłuchiwać.
— Ktoś ty, psie jeden, tchórzu? — wołał jakiś głos gniewny. — Jesteś Baszybożukiem, który jeździ na ośle. Wielki to zaszczyt dla ciebie, ale hańba dla osła, bo nosi człowieka głupszego od siebie. I ty przychodzisz, aby mię stąd wypędzić?
— A kimże ty jesteś, he? — usłyszałem głos mego dzielnego Ifry. — Arnauta, zbrodniarz i łotr. Twój pysk wygląda jak żabi, oczy masz jak żółw, twój nos to ogórek, a głos twój brzmi jak krzyk przepiórki! Jam jest bułuk emini wielkorządcy, a ty co? Kawas, pospolity kawas i nic więcej.
— Człowiecze, przekręcę ci twarz na plecy, jeżeli nie zamilkniesz. Co cię mój nos obchodzi; ty nie masz żadnego! Mówisz, że pan twój jest bardzo wielkim effendim, emirem i szejkiem z Zachodu? Należy tylko spojrzeć na ciebie, a już się będzie wiedziało, kim on być może. I ty przychodzisz, aby mię stąd wypędzić.
— A któż jest ten twój pan znowu? Mówisz, że także wielki effemdi z Zachodu? Ja ci to jednak powiadam, że na całym Zachodzie jest tylko jeden jedyny wielki effendi, a tym jest mój pan. Zapamiętaj to sobie!
— Słuchajcie! — ozwał się jakiś trzeci głos bardzo poważnie i ze spokojem — oznajmiliście mi dwóch effendich. Jeden ma list onzula[1] Franków, podpisany przez mutessaryfa. To ma znaczenie. Drugi jednak jest w gielgeda padyszahnin, ma pisma onzula, wielkorządcy, mutessaryfa i prawo do disz-parassi. To znaczy jeszcze więcej. Ten ostatni będzie mieszkał tu u mnie, dla tamtego zaś każę gdzieindziej przygotować nocleg. Jeden otrzyma wszystko za darmo, drugi zaś za wszystko zapłaci.
— Tego nie zniosę! — zabrzmiał głos Arnauty. — Co jednemu, to i drugiemu!
— Słuchaj, jam tu nezanum[2] i władca. Co powiem, to się stanie i nikt obcy nie śmie mi tu dawać żadnych przepisów. Sejledim — skończyłem!
W tej chwili otworzyłem drzwi i wszedłem z Mohammed Eminem.
— Ivari ’l kher! — dobry wieczór! — pozdrowiłem. — Tyś jest panem w Spandareh?
— Jam jest — odrzekł najstarszy wsi.
Wskazałem na buluka emini.
— Ten człowiek, to mój służący. Wysłałem go do ciebie, aby cię prosić o gościnę. Co postanowiłeś?
— Czy jesteś tym, który jest pod opieką wielkorządcy i ma prawo do disz-parassi?
— Ja nim jestem.
— A ten człowiek, to twój towarzysz?
— Towarzysz i przyjaciel.
— Macie dużo ludzi ze sobą?
— Tego buluka emini i jeszcze jednego służącego.
— Zer zere men at — miło mi was powitać. — Podniósł się z krzesła i wyciągnął do nas rękę. — Usiądźcie przy moim ogniu i rozgośćcie się w mym domu! Otrzymacie pokój godny was. Na ile obliczasz disz-parassi?
— Za nas dwu i służącego nie dasz nic, ale temu Baszybożukowi wypłacisz pięć pjastrów. Jest tu z polecenia mutessaryfa i nie mam prawa odmawiać mu jego dochodów.
— Panie, jesteś wyrozumiały i dobry, dziękuję ci. Niczego ci nie zabraknie, czego dla swych wygód potrzebujesz. Pozwól tylko, że oddalę się na chwilę z tym kawasem.
Miał na myśli Arnautę, który posępnie nam się przysłuchiwał, a teraz zaczął się gniewać.
— Nie odejdę; domagam się tych samych praw dla mojego pana.
— Więc zostań! — rzekł nezanum po prostu. — Jeżeli jednak pan twój nie znajdzie mieszkania, to temu ty będziesz winien.
— Kto są ci dwaj ludzie, którzy mówią, że są pod opieką padyszacha? Arabowie, którzy rabują i kradną na pustyni, a tu w górach udają panów.
— Hadżi Halefie! — zawołałem głośno.
Wszedł mały sługa.
— Halefie, ten kawas ośmiela się nam uwłaczać. Jeżeli jeszcze powie słowo, które mi się nie spodoba, oddaję go w twoje ręce.
— Ja miałbym się bać tego karła, ja, który....
Dalej nie mógł już mówić, ponieważ leżał na ziemi, a mój mały hadżi klęczał nad nim, sięgając prawą ręka, po sztylet, a lewą ściskając go za gardło.
— Czy mam... zihdi?
— Na razie dość, ale powiedz mu, że przepadł, jeżeli zrobi minę nieprzyjazną!
Halef puścił go i Arnauta się podniósł. Oczy jego połyskiwały stłumioną wściekłością, nie śmiał jednak nic przedsięwziąć.
— Chodź! — rzekł do naczelnika.
— Chcesz, żebym ci kazał dać mieszkanie?
— Tak na razie. Jeżeli zaś mój pan już przybył, to przyślę go tu i rozstrzygnie się, kto będzie spać w tym domu. On też rozsądzi sprawę między mną a sługą tych dwu Arabów.
Wyszli obydwaj, a pod nieobecność nezanuma dotrzymywał nam towarzystwa jego syn. Niebawem oznajmiono nam, że miejsce, gdzie mamy spać, już gotowe.
Zaprowadzono nas do komnaty, gdzie przygotowano z dywanów dwa łoża, a w pośrodku zastawiono wieczerzę. Szybkość, z jaką się to stało, i zastawa kazały przypuszczać, że naczelnik wsi nie należał do ubogich mieszkańców tej miejscowości. Syn jego był z nami, ale nie jadł razem, co było dowodem szacunku względem nas. Usługiwały nam przy tem jego żona i córka.
Najprzód podano sorbety. Piliśmy je z bardzo ładnych, wielce rzadkich w Kurdystanie findżani ferfuri[3]. Potem dostaliśmy walkwapamazi, chleb pszenny, pieczony w miodzie, do czego nie bardzo stosowała się podana równocześnie findika[4]. Z kolei nastąpiła wizihna[5] z pływającemi w jej sosie knedlami z ryżu, a do tego bera asz[6], odpowiadające zupełnie swej nazwie. Dwie małe pieczenie, stanowiące ciąg dalszy, wydały mi się dość apetycznemi. Były ładnie przyrumienione i kruche. Wziąłem to za gołębie; były istotnie bardzo delikatne, miały jednak smak, który mi się obcym wydawał.
— Czy to kewuk?[7] — zapytałem młodego człowieka.
— Nie, to barczemik[8] — odpowiedział.
Hm! Wcale ładna gastronomiczna niespodzianka!
Wtem wszedł naczelnik. Na moje zaproszenie przysiadł się do nas i zjadł z nami razem wieczerzę. Przez cały czas jej trwania palił się na płytce blaszanej wonny mastyks. Teraz dopiero w obecności pana domu wniesiono główną potrawę. Była to kwapameh, baranina pieczona w śmietanie, a do tego podano ryż z cebulą. Gdyśmy już tego dość zjedli, skinął gospodarz i wniesiono przykrytą misę, którą odebrał z miną wielce poważną.
— Zgadnij, co to! — prosił mnie.
— Pokaż to!
— Potrawa, jakiej nie znasz. Dostać ją można tylko w Kurdystanie, gdzie żyją silni, odważni mężowie.
— Zaciekawiasz mię bardzo.
— Kto to spożywa, tego siły się podwajają, ten nie obawia się już żadnego wroga. Powąchaj tylko!
Podniósł nieco pokrywę i dał mi spróbować zapachu.
— Czy ta potrawa istnieje tylko w Kurdystanie? — zapytałem.
— Tak.
— Mylisz się; jadłem już nieraz to samo mięso.
— Gdzie?
— U Urusów i u innych ludów, szczególnie zaś w kraju, zwanym Ameryka. Tam zwierzę to jest o wiele większe, dziksze i bardziej niebezpieczne, niż u was.
— To ty się mylisz, gdyż zwierzę to żyje tylko tu, w Kurdystanie.
— Nie byłem dotąd nigdy w Kurdystanie, a poznaję to mięso po samym zapachu, musiałem więc jeść je już w innych krajach.
— Co to za zwierzę?
— To niedźwiedź — rzekłem.
— Znasz je zaprawdę! — zawołał zdumiony.
— Znam je lepiej, aniżeli przypuszczasz. Nie zaglądałem jeszcze do tej misy, a założę się, że to łapa niedźwiedzia!
— Zgadłeś, bierz i jedz! Zaczęła się rozmowa o przygodach myśliwskich. Niedźwiedzia spotyka się wprawdzie często w Kurdystanie, lecz tutaj nie jest on taki niebezpieczny, jak wielki, szary miś Ameryki północnej. Do łap niedźwiedzich podano przystawkę z prażonych gruszek i śliwek, poczem nastąpiło danie skorupiaste, mianowicie raki, gotowane z dodatkiem, który wydał mi się bardzo skomplikowanym. Ośmieliłem się zapytać o to, a żona naczelnika dała mi chętnie odpowiedź.
— Weź harbuzy i rozgotuj je na miękko, dodaj cukru i masła, rzuć do tego sera z krajanym czosnkiem, dołóż rozduszonych morw i rozpęcznionych na miękko ziarnek słonecznika, a będziesz miał potrawę, której żadna nie dorówna.
Skosztowałem tej niezrównanej mieszaniny harbuza, słonecznika, sera, cukru, masła, morw i czosnku, i przekonałem się, że jej smak wcale nie był taki niedobry, jak dźwięk składników. Zakończenie wieczerzy tworzyły suszone jabłka i winogrona, a polem fajki doszły do swoich praw.
Paląc silny, ostry i mało sfermentowany tytoń, usłyszeliśmy z dołu głośną rozmowę.
Naczelnik wyszedł, aby o jej powodach usłyszeć, a że wejście zostawił otworem, mogliśmy słyszeć każde słowo.
— Kto tam? — zapytał.
— Czego on chce? — usłyszałem inny głos w języku angielskim.
— Pyta się, kto tu? — odpowiedział trzeci po angielsku.
— Co znaczy po turecku: ja?
— Ben.
— Well! Ben!!! — zawołało coś w górę do gospodarza.
— Ben? — zapytał naczelnik. — Jak się nazywasz?
— Czego on chce? — zapytał ten sam klekocący, tak mi znajomy głos, że zerwałem się na myśl o obecności jego właściciela.
— Pyta, jak się pan nazywasz.
— Sir Dawid Lindsay! — zawołał w górę.
W chwilę potem stałem obok niego w sieni. Tak, stał tam oparty o ścianę i oświetlony ogniem z paleniska. To był ten szary cylinder, ta długa wąska głowa, te szerokie usta, ten nos sierra morena; ta naga, chuda szyja; ten szeroki kołnierzyk, szary krawat w kratki, szara bluza w kratki, szara kamizelka w kratki, szare spodnie w kratki, szare kamasze w kratki i szare od pyłu buty. W prawicy dzierżył słynną siekierę, przeznaczoną do wykrywania fowling-bullów i innych starożytności.
— Master Lindsay! — zawołałem.
— Well! Kto być? Oh!... ah!... to wy?
Rozwarł oczy, a jeszcze szerzej usta i zdumiewał się tak nademną, jak nad człowiekiem powstałym z martwych.
— Jak przyszliście tu do Spandarch, sir? — zapytałem tak samo niemal zdumiony, jak on.
— Ja? Weil! Konno!
— Oczywiście! Ale czego szukacie tutaj?
— Ja? Oh! Hm! Was i fowling-bullów.
— Mnie?
— Yes! Będę opowiadać, ale najprzód się kłócić.
— Z kim?
— Z majorem, z burmistrzem tej wsi. Okropny człowiek!
— Czemu?
— Nie chce mieć Englishmana, chce mieć Arabów. Nędzne! Gdzie on... he?
— Tu stoi — odrzekłem, wskazując na starszego, który tymczasem przystąpił.
— Z nim kłócić, rezonować! — rozkazał Lindsay tłumaczowi, stojącemu obok niego. — Rób quarrel, rób skold, bardzo głośno i dużo.
— Pozwól sir, że ja to obejmę — rzekłem. — Ci dwaj Arabowie, na których się gniewacie, nie zawadzą wam. To wasi najlepsi przyjaciele.
— Ah! Gdzie są?
— Jeden, to ja, a drugi Mohammed Emin.
— Moh!... ah! Emin... ah! Gdzie jest?
— Na górze. Chodźcie!
— Well! Ah, całkiem nadzwyczajne, immense, niepojęte!
Wsunąłem go bez ceremonji po wąskich schodach, a oddaliłem tłumacza i Arnautę, którzy także chcieli iść z nami. U dam kurdyjskich wzbudziła szaro-kratkowana postać łagodny przestrach; usunęły się więc w najdalszy kąt. Mohammed Emin zaś, ten, zwykle tak poważny człowiek, zaśmiał się głośno na widok ciemnego krateru, utworzonego przez otwarte usta zdumionego Anglika.
— Ah! Good day, master Mohammed! How do you do — jak się pan masz?
— Maszallah! Skąd się wziął Inglis tutaj? — zapytał Mohammed.
— Dowiemy się o tem.
— Znasz tego człowieka? — spytał pan domu.
— Znam go. To ten sam obcy, który wysłał do ciebie swego kawasa z żądaniem, aby mógł tu pozostać. Jest moim przyjacielem. Postarałeś się o mieszkanie dla niego?
— Skoro jest twym przyjacielem, to niech zostanie w moim domu — brzmiała odpowiedź.
— A masz miejsce dla tylu ludzi?
— Dla gości miłych miejsce zawsze się znajdzie. Niech zasiądzie do wieczerzy.
— Usiądźcie, sir — rzekłem do Lindsaya — i oznajmijcie nam, co wam nasunęło myśl opuszczenia łąk Haddedihnów i przybycia do Spandareh?
— Well! Ale pierwej zaopatrzyć.
— Co?
— Służących.
— Niech się sami starają o siebie; na to są przecież...
— Konie.
— O nie postarają się służący. A zatem master?
— Hm! Było tedious, straszliwie nudno!
— Nie kopaliście?
— Wiele, bardzo wiele!
— I znalazło się co?
— Nothing, nic, całkiem nic! Straszliwe!
— Dalej!
— Tęsknota, straszna tęsknota!
— Za czem?
— Hm! Za wami, sir!
Zaśmiałem się.
— A więc z tęsknoty za mną?
— Well, very well, yes! Fowling-bull nie znaleźć, was niema... ja precz.
— Ależ, sir, postanowiliśmy, że zaczekacie aż do naszego powrotu.
— Nie ma cierpliwości wytrzymać.
— Można się przecież dość było zabawić.
— Z Arabami? Pshaw! Mnie nie rozumieją.
— Mieliście tłumacza!
— Precz, uciekł.
— Ah! Grek, ten Kolettis uciekł? Był przecież ranny!
— Dziura w nodze; znowu zarosła. Łajdak uciekł wcześnie rano.
— W takim razie istotnie nie mogliście się porozumieć. Ale jak znaleźliście mnie?
— Wiedziałem, że chcieliście iść do Amadijah. Poszedłem do Mossul. Konsul dal paszport, gubernator podpisał, przydał tłumacza i kawasa. Poszedłem do Dohuk.
— Do Dohuk? Czemu takie koło?
— Była wojna z ludźmi djabla, nie mogłem przejść. Z Dohuk do Duljah, a z Duljah do Mungayszi. Potem tutaj. Well! Was znaleźć. Bardzo dobrze, wspaniale!
— A teraz?
— Zostać razem, robić przygody, wykopywać, posyłać fowling-bulle, Traveller-Club, Londyn, yes!
— To pięknie, master Lindsay! Ale my mamy co innego do czynienia.
— Co?
— Znacie powód naszej podróży do Amadijah?
— Znam. Ładny powód, dzielny powód, przygoda! Zabrać master Amada el Ghandur. Zabiorę razem.
— Sądzę, że nie przynieślibyście nam wiele pożytku.
— Nie! Czemu?
— Umiecie tylko po angielsku.
— Mam tłumacza.
— Chcecie go wciągnąć do tajemnicy, czy może nawet mówiliście już z nim o tem?
— Ani słowa!
— To dobrze, sir, gdyż bylibyśmy narażeni na niebezpieczeństwo. Muszę wam wyznać, że życzyłem sobie zobaczyć was później dopiero.
— Wy? Mnie? Well, odchodzę! Sądziłem, że wy mój przyjaciel. To jednak nie, więc odchodzę! Jadę do... do...
— Gdzie pieprz rośnie, zresztą nigdzie indziej! Rozumie się samo przez się, że jesteście moim przyjacielem, a ja jestem waszym; musicie jednakowoż sami przyznać, że zaszkodzicie nam.
— Zaszkodzę? Czemu?
— Wpadacie bardzo w oczy!
— Well, więcej nie wpadać. Co mam zrobić?
— Hm, to w najwyższym stopniu niemiła afera! Odesłać was nie mogę, tu was zostawić nie mogę; muszę was zabrać; inaczej nie pójdzie!
— Pięknie, bardzo pięknie!
— Musicie jednak do nas się stosować.
— Stosować? Well, będę!
— Napędzicie swego tłumacza i kawasa.
— Muszą precz, do djabła, precz!
— I to ubranie musi pójść precz!
— Precz? Ah! Gdzie?
— Precz, całkiem precz. Musicie się ubierać, jak Turek albo jak Kurd.
Spojrzał na mnie wzrokiem nie do opisania, zupełnie tak, jak gdyby przypuszczał, że mogę zażądać odeń zjedzenia samego siebie. Układ ust jego w tej chwili nadawał się nawet do tego.
— Jak Turek? Jak Kurd? Przerażające, straszliwe.
— Nie można inaczej!
— Co wdziać?
— Szarawary tureckie albo czarno-czerwone spodnie kurdyjskie.
— Czarno-czerwone! Ah, pięknie, bardzo dobrze! Czarne i czerwone w kraty?
— Jak chcecie. Nie bronię. Czy ubierzecie się jak Turek, czy jak Kurd?
— Kurd.
— Musicie więc chodzić w czarnem i czerwonem. To są barwy kurdyjskie. Kamizelka, koszula noszona na spodniach.
— Czarno-czerwona?
— Tak.
— W kraty?
— Jak chcecie! Musi sięgać od szyji aż do kostek; potem bluza, albo płaszcz na to.
— Czarno-czerwony?
— Oczywiście!
— W kraty?
— Wszystko jedno! Następnie turban olbrzymich rozmiarów, jakie noszą dostojni Kurdowie.
— Czarno-czerwony?
— Także!
— W kraty?
— Obojętne. Potem pas, pończochy, obuwie i broń.
— Czarno-czerwone.
— Nie mam nic przeciw temu!
— Także w kraty?
— A dajcie sobie, jeśli chcecie, twarz jeszcze pokratkować czarno i czerwono.
— Gdzie kupić te rzeczy?
— Sam nie mam na to rady. Bazar znajdziemy dopiero w Amadijah. Może jednak i tu jest jaki handlarz, bo Spandareh, to wielka wieś. A... wszak macie pieniądze, dużo pieniędzy, nie?
— Dużo, bardzo dużo, well! Zapłacę wszystko!
— Zapytam się.
Zwróciłem się do naczelnika.
— Czy jest tu jaki urubaszi?[9]
— Niema.
— Czy jest tu, ktoby pojechał teraz do Amadijah i przywiózł odzież dla tego obcego?
— Jesteś moim gościem, a ja mam nowe panbukah[10]; pożyczę mu chętnie.
— I turban także?
— Tu niema nikogo, ktoby miał dwa turbany, ale możesz łatwo dostać czapkę.
— Jakiego rodzaju?
— Dam ci kulik[11], który się nada dla niego.
— Jakiego koloru?
— Czerwony z czarnemi wstęgami.
— Proszę cię zatem, żebyś się o to wszystko postarał na jutro rano. Przydasz nam człowieka, któremu zapłacimy. Oddamy mu w Amachjah ubranie dla ciebie. Życzę sobie jednak, żeby o tej sprawie nie mówić.
— Będziemy milczeć obydwaj, ja i mój posłaniec.
Teraz ukazała się wieczerza dla Anglika. Dostał trochę zostawionych przez nas resztek, którym nadano jednak pozory nowości. Miał widocznie nie tylko apetyt, lecz był poprostu głodny; między jego długiemi, szerokiemi, żółto połyskującemi zębami zniknęła większa część tego, co mu podano. Zauważyłem z zadowoleniem, że podano mu także jedną z tych małych pieczeni, którą wziąłem był za gołębie. Nie zostawił z niej ani kosteczki. Potem postawiono przed nim misternie wyrzeźbiony, drewniany talerz, a na nim dańko w formie befsztyka, wydającego tak miłą woń, że sam nabrałem apetytu, chociaż wbrew nawet zwyczajowi mojemu zjadłem już bardzo dużo. Musiałem się dowiedzieć, co to było.
— Sidna, co to za piękna potrawa? — spytałem panią, usługującą Anglikowi.
— To czekurdżek[12] — odpowiedziała.
— Jak się to przyrządza?
— Przyrumienia się szarańcze, tłucze się je drobno i wkłada w ziemię, gdzie leżą, dopóki nie zaczną cuchnąć. Potem ciasto piecze się na oliwie.
Także nie źle! Postanowiłem nie zataić przed poczciwym master Fowling-bullem tej wysoce wrażnej recepty. Podczas gdy jadł jeszcze, zszedłem na dół, aby zajrzeć do koni. Były dobrze zaopatrzone. Obok nich stali Halef, tłumacz, buluk emini i Arnauta w gwałtownym sporze, przerwanym za mojem wejściem.
— O co się kłócicie, Halefie? — zapytałem.
Wskazał na Arnautę.
— Ten człowiek hańbi cię, zihdi. Groził, że zamorduje ciebie i mnie za to, że obaliłem go na twój rozkaz.
— Pozwól jemu mówić! Zrobić, nic nie zrobi.
Wtem Arnauta położył rękę na pistolecie i zawołał:
— Milcz, człowiecze! Czy chcesz spotkać się z tymi parobkami swoimi w Dżehennie?
— Czit-i, ker, warujem, ti si slep — cicho bądź psie, sądzę, żeś całkiem oślepł! — odparłem mu po arnaucku. — Czyż nie widzisz niebezpieczeństwa, w jakie się wdajesz?
— W które? — zapytał stropiony zupełnie.
— Male ti puszkę ne gadżaju dobo — te pistolety nie trafią dobrze — odpowiedziałem wskazując na jego broń.
— Czemu?
— Buduczi umem ono bolje — ponieważ ja umiem to lepiej.
Równocześnie wyciągnąłem ku niemu rewolwer. Znałem dostatecznie gwałtowność tych żołnierzy arnaucckich, aby nie lekceważyć nawet tak prostego wypadku. Arnauta ma za nic ludzkie życie. Z całym spokojem zastrzeli drugiego o łyk wody, a potem z tym samym spokojem pochyli głowę swoją pod miecz katowski. Obraziliśmy tego kawasa i strzału można było się po nim spodziewać. Jednak zdjął rękę z pistoletów i zapytał tonem zdziwienia:
— Mówisz językiem Szkiperii?[13]
— Jak słyszysz!
— Jesteś Szkipetar?
— Nie.
— A co?
— Jestem Frank i powiadam ci, że ludzie z mego kraju umieją obchodzić się z takimi, jak ty.
— Nie jesteś Madżar, ani Rus ani Srbin[14] ani Tureszin? Obic-i dżawo wraga — idź do djabła!
Błyskawicznie podniósł w górę pistolet i wypalił. Gdybym nie miał oka utkwionego w wylot pistoletu, kula przeszłaby mi była przez głowę, tak jednak pochyliłem głowę szybko w bok, a kula przeleciała nademną. Zanim zdołał wypalić z drugiej lufy, podbiegłem ku niemu i przycisnąłem mu ramiona do ciała.
— Czy mam go zastrzelić, zihdi? — pytał Halef.
— Nie. Zwiążcie go!
Aby ramiona jego można było przełożyć w tył, musiałem go na chwilę uwolnić z moich objęć. Skorzystał z tego, wyrwał się i uciekł. W mgnieniu oka zniknął pomiędzy drzewami, dzielącemi domostwa. Wszyscy obecni pospieszyli za nim, lecz powrócili niebawem, nie dostrzegłszy go już.
Wystrzał zwabił wnet innych.
— Kto strzelił sir? — zapytał Lindsay.
— Wasz kawas.
— Do kogo?
— Do mnie.
— Ah! Okropne! Czemu?
— Z zemsty.
— Rzetelny Arnauta! Trafił?
— Nie.
— Jego zastrzelić, sir; natychmiast.
— Kiedy umknął.
— Well; niech ucieka! Niema szkody!
Miał istotnie słuszność pod tym względem. Arnauta nie trafił mnie, czemuż więc miałem być chciwym krwi? Powrócić nie powróci spewnością, a podstępnego napadu też się nie należało obawiać. Anglik znalazłszy mnie, nie potrzebował już ani jego, ani tłumacza; tego drugiego wynagrodzono i odprawiono z tem, że ma nazajutrz rano opuścić Spandareh i powrócić do Mossul.
Resztę wieczora przepędziliśmy z Kurdami na ożywionej rozmowie, potem nastąpiły urządzone na naszą cześć tańce. Poproszono nas, żebyśmy zeszli na dziedziniec. Tworzył on czworobok, otoczony niskim dachem, pod którym zajęli miejsca wszyscy obecni mężczyźni. Jedni z nich leżeli, drudzy siedzieli w kuczki, inni klęczeli w malowniczych pozach, a około trzydziestu kobiet zebrało się do tańca na środku dziedzińca; utworzyły podwójne koło, w którego środku stanął wodzirej, wywijając dzirytem. Orkiestra składała się z fletu, pewnego rodzaju skrzypiec i z dwóch tamburynów. Wodzirej wydał głośny okrzyk na znak rozpoczęcia. Sztuka jego tańca polegała na rozmaitych ruchach rąk i nóg, wykonywanych na jednem miejscu. Krąg kobiet naśladował te ruchy. Nie zauważyłem, żeby podstawą tego tańca była jakaś myśl, jakaś idea, mimo to jednak sprawiały te kobiety w swoich kraciastych turbanach, ze zwisającemi z nich długiemi welonami i w ruchłiwem oświetleniu pochodni widok wcale przyjemny.
Po ukończeniu tego prostego tańca, zaznaczyli mężczyźni swe zadowolenie głośnem mruczeniem, ja zaś wydobyłem naramiennik i zawołałem do siebie córkę naczelnika, która mi usługiwała przy kolacji. Naramiennik składał się z żółtych szkiełek i łudząco naśladował ów dymny, na pół przezroczysty bursztyn, tak ulubiony, poszukiwany i drogi na Wschodzie. W kramiku europejskim zapłaciłbym za to pięćdziesiąt do sześćdziesięciu groszy, radość jednak, jaką nim tu sprawiłem, ceniono daleko wyżej.
Dziewczyna przyszła. Wszyscy mężczyźni słyszeli, że wołałem ją do siebie i wiedzieli, że idzie o pochwałę. Musiałem się o to postarać, żeby przynieść zaszczyt moim wychowawcom.
— Chodź tu, najmilsza córo Kurdów Missuri! Na twojem licu płonie światło szefag[15], a twarz twoja miła jest jako kielich sumbulu[16]. Długie sploty twych włosów wonieją jak tchnienie gulilik[17], a twój głos dźwięczny jako śpiew bulbuli[18]. Jesteś dzieckiem gościnności i córą bohatera, a zostaniesz żoną mądrego Kurda i dzielnego wojownika. Twoje ręce i stopy rozradowały mię tak, jak kropla spragnionego orzeźwia. Weź ten bazihn[19] i wspomnij mnie, ilekroć tem się ozdobisz.
Pokraśniała z radości i zakłopotania, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
— Az khorbane ta, hodia — jestem twoją własnością[20], władco — szepnęła wkońcu.
Było to pozdrowienie, używane przez kobiety kurdyjskie względem dostojnego mężczyzny. Naczelnik także ucieszył się tak bardzo wyszczególnieniem, jakie córce jego przypadło w udziale, że zapomniał nawet całkiem o orjentalnej powściągliwości i kazał sobie podać dar, aby mu się przypatrzeć.
— O jaki przepyszny, jaki cenny! — zawołał i puścił naramiennik w obieg z rąk do rąk. — To bursztyn, taki dobry i wspaniały, że sułtan nie ma lepszego u fajki. Córko moja, twój ojciec nie może dać ci tak cennego podarka ślubnego, jaki ci dał ten emir. Z ust jego brzmi głos mądrości, a z włosów wąsa jego kapie dobroć. Spytaj go, czy pozwoli, żebyś mu tak podziękowała, jak córka dziękuje ojcu.
Pokraśniała jeszcze bardziej, ale zapytała:
— Pozwolisz, panie?
— Pozwalam.
Nachyliła się ku mnie, siedzącemu na ziemi i pocałowała mnie w usta, a potem w oba policzki i oddaliła się szybko.
Nie zadziwił mnie ten sposób okazywania wdzięczności, gdyż wiedziałem, że dziewczętom kurdyjskim wolno znajomych witać pocałunkiem. Względem osoby położonej wyżej byłoby to obrazą i dlatego, zezwalając na pocałunek, byłem dobrym podwójnie. Naczelnik dał temu wyraz natychmiast.
— Emirze, łaska twa opromienia mój dom, jak światło słoneczne ogrzewa ziemię. Obdarzyłeś łaskawie córkę moją, aby pamiętała o tobie, pozwól, że i ja ci dam coś na pamiątkę, abyś nie zapomniał o Spandareh.
Wychylił się poza krawędź dachu i zawołał słowo „dojan“[21]. W tej chwili zabrzmiało z podwórza radosne szczekanie. Otwarto drzwi, a przez nie zauważyłem, jak ludzie, stojący na dole, rozstąpili się przed psem, aby mógł po schodach dostać się do nas. W chwilę potem stał przed swym panem i łasił się do niego. Był to jeden z owych cennych, żółtoszarych, nadzwyczajnie dużych i silnych hartów, które w Indjach, Persji i Turkestanie aż w głąb Syberji nazywają się slogi. U Kurdów zwie się ta niezwykła rasa tazi. Dopędzają one najszybszą gazelę a nawet dzikiego osła i rącze jak wiatr cziggetaj, nie boją się zaś ani pantery ani niedźwiedzia. Przyznać muszę, że widok tego zwierzęcia napełnił mnie podziwem. Jako pies, był tak samo cennym jak mój karosz, jako koń.
— Emirze — rzekł naczelnik — psy Kurdów Missuri słyną daleko poza naszemi górami. Wychowałem niejednego tazi, z którego mogłem być dumnym, żaden jednak nie dorównał temu. Niech będzie twoim.
— Nezanumie — odrzekłem — ten dar jest tak cenny, że go przyjąć nie mogę.
— Czy chcesz mię obrazić? — zapytał bardzo poważnie.
— Nie, tego nie chcę — poprawiłem się — chciałem tylko powiedzieć, że dobroć twoja większa jest od mojej. Pozwól, że przyjmę tazi, ale ofiaruję ci tę flaszeczkę.
— Co to jest? Kadzidło z Persji?
— Nie. Kupiłem to w Beith Allah, w świętem mieście Mekce, a zawiera wodę ze źródła Cem-Cem.
Zdjąłem z szyi i podałem mu. Był tak zdumiony, że zapomniał sięgnąć po flaszeczkę. Położyłem mu na podołku.
— O, emirze, co czynisz! — zawołał wreszcie zachwycony. — Wnosisz w dom mój najwspanialszy dar, użyczony przez Allaha tej ziemi. Czy to prawda, że mi ją darujesz?
— Weź, dam ci ją bardzo chętnie.
— Niech będzie błogosławiona ręka twoja, niech szczęście stale przebywa, na drodze twojej! Pójdźcie, mężowie i dotknijcie się tej flaszeczki, aby was także uszczęśliwiła dobroć wielkiego emira.
Flaszka poszła z rąk do rąk. Sprawiłem tem radość tak wielką, jak tylko było można. Gdy zachwyt naczelnika w pewnej mierze przeminął, zwrócił się on do mnie i rzekł:
— Panie, ten pies należy do ciebie. Pluń mu trzy razy w pysk i weź go dziś pod swój płaszcz, gdy pójdziesz spać, a nie opuści cię już nigdy.
Anglik widział wszystko, co się działo, lecz nie rozumiał dobrze znaczenia. Zapytał mnie:
— Cem-Cem darował, master?
— Tak.
— Well! Zawsze z tem precz! Woda jest wodą!
— Wiecie, co za to otrzymałem?
— Co?
— Tego psa.
— Jak? Co? Nie może być!
— Czemu nie?
— Zbyt cenny. Znam psy! Ten wart pięćdziesiąt funtów.
— Nawet więcej, mimo to do mnie należy.
— Czemu? — Ponieważ Córce naczelnika darowałem naramiennik.
— Okropny człowiek! Kolosalne szczęście! Pierwej konia od Mohammed Emina i nic nie zapłacić, a teraz harta. Ja mam „pecha“ wobec tego. Nie znalazłem ani jednego fowling-bulla. To straszne!
Mohammed także podziwiał psa i sądzę, że był o mnie trochę zazdrosny. Muszę przyznać, że miałem szczęście. Na krótko przed udaniem się na spoczynek, poszedłem jeszcze raz do koni. Tam spotkał mnie naczelnik.
— Emirze — spytał półgłosem — mogę ci zadać pytanie?
— Mów!
— Udajesz się do Amadijah?
— Tak jest.
— A potem dalej?
— Nie wiem jeszcze.
— Czy w tem jest jaka tajemnica?
— Przypuszczasz to?
— Przypuszczam.
— Czemu?
— Masz z sobą Araba, który jest nieostrożny. Odwinął rękaw, a ja dostrzegłem, że ma ramię tatuowane. To nieprzyjaciel Kurdów i mutessaryfa; to Haddedihn. Czy dobrze widziałem?
— Jest wrogiem mutessaryfa, ale nie wrogiem Kurdów — odpowiedziałem.
To był człowiek uczciwy i nie mogłem go okłamywać. Lepiej było w każdym razie ufać mu, niż powiedzieć mu jakieś kłamstwo, któremuby i tak nie uwierzył. Mówił dalej:
— Arabowie są zawsze wrogami Kurdów, lecz on jest twoim druhem i moim gościem, więc go nie zdradzę. Wiem, czego chce w Amadijah.
— Powiedz to!
— Wiele dni temu prowadzili tędy wojownicy mutessaryfa pojmanego Araba. Zatrzymali się u mnie. Był to syn szejka Haddedihnów i miano go trzymać w niewoli w Amadijah. Był tak podobny do twego przyjaciela, jak syn do ojca.
— Takie podobieństwa trafiają się bardzo często.
— Wiem o tem i nie chcę wydzierać ci tajemnicy, ale jedno ci powiem: Wracając z Amadijah, zajedź do mnie, czy to we dnie, czy w nocy, potajemnie, czy otwarcie. Miło mi będzie, gdy także będzie z tobą młody Arab, o którym mówiłem.
— Dziękuję ci!
— Nie masz mi za co dziękować. Dałeś mi wodę z świętego Cem-Cem, a ja strzec cię będę w każdej potrzebie i niebezpieczeństwie. Jeżeli jednak droga twoja poprowadzi gdzieindziej, to spełń mą jedną prośbę.
— Jaką?
— W dolinie Berwari leży zamek Gumri. Tam mieszka syn sławnego Abd el Summit Beja. Jedna z moich córek jest jego żoną. Pozdrów ją i jego odemnie. Dam ci znak, po którym poznają, żeś moim przyjacielem.
— Zrobię to.
— Objaw im każdą prośbę, jaką masz na sercu, a oni spełnią ją chętnie, bo żaden dzielny Kurd nie lubi Turków, ani mutessaryfa z Mossul.
Wszedłem do domu. Wiedziałem, co zamierzał ten porządny człowiek. Odgadł, jakie mamy zadanie i chciał mi się na każdy wypadek przysłużyć. Poszedłem spać, zabierając psa z sobą. Kiedy zbudziliśmy się nazajutrz, dano nam znać, że tłumacz Anglika opuścił już Spandareh i pojechał drogą do Bebozi.
Spaliśmy z Mohammed Eminem w jednej komnacie, Anglikowi zaś wyznaczono inny pokój. Przyszedł do nas przywitany głośnym śmiechem. Niepodobna sobie wyobrazić widoku, jaki przedstawiał poczciwy master Lindsay. Od szyi aż do stóp był czerwony i czarny, a na wysokiej śpiczastej głowie miał podobną do odwróconego worka kawy czapkę kurdyjską, z której, jak macki polipa, zwieszały się długie wstążki.
— Good morning! Czemu się śmiać? — powitał nas bardzo poważnie.
— Spowodu waszego nadzwyczaj zabawnego wyglądu, sir.
— Well! Cieszy mię to.
— Co to macie pod pachą?
— Tu? Hm! Paczka, sądzę!
— Tak to i ja widzę, ale co zawiera?
— To mój Hat-box, moje pudło na kapelusz.
— Ah!
— Zawinąłem kapelusz, kamasze i buty.
— Mogliście to wszystko zostawić tutaj.
— Tu? Czemu?
— Chcecie się wlec z temi niepotrzebnemi drobiazgami?
— Niepotrzebne? Drobiazgi? To okropne! Będą mi przecież potrzebne.
— Ale chyba nie zaraz.
— Wrócimy tutaj?
— To wątpliwe.
— A więc Hat-box zabrane! To się rozumie!
Obszerne szaty powiewały dokoła jego chudego ciała, jak stara szmata, którą obwieszono stracha na ptaki. Nic sobie jednak z tego nie robił. Usiadł z godnością obok mnie i rzekł świadom zwycięstwa:
— Jestem więc Kurdem! Well!
— Prawdziwym!
— Famous, znakomicie! Wspaniała przygoda!
— Jednego wam jeszcze brakuje!
— Co?
— Języka.
— Nauczę się.
— To nie pójdzie tak prędko i jeżeli nam szkodzić nie chcecie, musicie wybrać jedno z dwojga.
— Z jakich dwojga?
— Albo będziecie udawać niemego...
— Niemego? Dumb? Ohydne! Nie idzie!
— Tak niemego, nawet głuchoniemego.
— Sir, zwarjowaliście!
— Dziękuję. Tak jednak być musi. Albo jesteście niemym, albo ślubujecie...
— Ślub? Well! Piękna myśl! Interesujące! Jaki ślub?
— Że nie będziecie nic mówić.
— Nie mówić? Ani słowa? Ah!
— Ani jednego.
— Ani głoski?
— Ani głoski; oczywiście wówczas, gdy nas będą widzieli. Skoro będziemy sami, możecie mówić, ile wam się podoba.
— Dobrze! Nieźle! Uczynię ślub! Kiedy to się zaczyna?
— Zaraz po opuszczeniu Spandareh.
— Well! Zgoda!
Po kawie otrzymaliśmy jeszcze żywność wszelkiego rodzaju na drogę i dosiedliśmy koni. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi członkami rodziny z wyjątkiem pana domu, a innym domownikom, zebranym na nasz odjazd, rzuciliśmy: „bądźcie zdrowi!“. Naczelnik kazał konia sobie osiodłać, aby nas odprowadzić kawał drogi.
Droga za Spandareh, bardzo uciążliwa, nie nadająca się prawie do jazdy konnej, wiodła w góry Tura Ghara. Trzeba było nóg kozicy, aby przezwyciężać trudności, jakie nastręczała ścieżka skalista, wkońcu jednak dostaliśmy się szczęśliwie na wyżynę. Tu naczelnik wstrzymał konia, dobył paczkę jakąś z torby u siodła i rzekł:
— Weź to i daj mężowi mojej córki, gdybyś przybył do Gumri. Przyrzekłem jej perską chustę, a jej mężowi dla mehin[22] dizgin[23], jakich używają Kurdowie z Pir Mani. Gdy im te rzeczy przyniesiesz, będą wiedzieli, żeś moim przyjacielem i bratem i przyjmą cię tak, jakbym to ja sam był. Życzę sobie jednak ze względu na ciebie, żebyś do mnie powrócił.
Wskazał na jeźdźca, który jechał za nami, i zatrzymał się przy Halefie i Baszybożuku.
— Oto człowiek, który mi odwiezie ubranie tego obcego. Jemu możesz także oddać tę paczkę, skoro zmiarkujesz, że się nie udasz do Gumri. A teraz się rozstaniemy. Aaleik sallam u rahmet Allah — Pokój i miłosierdzie niech będzie z tobą!
Uścisnęliśmy się i ucałowali, potem on podał innym rękę i zawrócił. Poznałem w nim człowieka, którego dziś jeszcze wspominam z szacunkiem i przyjemnością.




  1. Konsul.
  2. Naczelnik.
  3. Filiżanki porcelanowe.
  4. Sałata z drobnych listków pistacji.
  5. Kozina.
  6. Dosłownie: Kamienie młyńskie; twarde, wysokie okrągłe pieczywo.
  7. Gołąb.
  8. Nietoperz.
  9. Krawiec lub handlarz ubraniami.
  10. Ubranie wełniane.
  11. Czapka filcowa lub z koziej wełny.
  12. Szarańcza.
  13. Albania.
  14. Serb.
  15. Jutrzenka.
  16. Hiacynt.
  17. Kwiat.
  18. Słowik.
  19. Naramiennik.
  20. Dosłownie: twoją ofiarą.
  21. Sokół.
  22. Klacz.
  23. Wędzidło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.