Przez dziki Kurdystan/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez dziki Kurdystan
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Wydawca Wydawnictwo Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1937
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Poznań; Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durchs wilde Kurdistan
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PRZEZ DZIKI
KURDYSTAN
OPOWIADANIE PODRÓŻNICZE
NAPISAŁ
KAROL MAY





WYDAWNICTWO PRZEZ LĄDY i MORZA


SKŁADY GŁÓWNE:
POZNAŃ: WYDAWNICTWO POLSKIE < R. WEGNER >
LWÓW:        KSIĘGARNIA „KSIĄŻKA“ A. MAZZUCATO

PRZEKŁAD AUTORYZOWANY

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

ROLNICZA DRUKARNIA I KSIĘGARNIA
NAKŁADOWA SP. Z OGR. ODP., POZNAŃ


PRINTED IN POLAND

ROZDZIAŁ I
ŚMIERĆ OFIARNA ŚWIĘTEGO

Wracaliśmy z odwiedzin u naczelnika Kurdów Badinan. Kiedyśmy weszli na ostatnie wzgórze i objęli wzrokiem dolinę czcicieli djabła, zauważyliśmy wpobliżu domu beja olbrzymią kupę chróstu, którą kilku Dżezidów ciągle powiększało. Obok stał Pir Kamek i dorzucał od czasu do czasu po kawałku żywicy ziemnej.
— Oto jego stos ofiarny — rzekł Ali Bej.
— A co pójdzie na ofiarę?
— Nie wiem.
— Czy jakie zwierzę?
— Tylko poganie palą zwierzęta.
— Więc może owoce?
— Dżezidzi nie palą ani zwierząt, ani owoców. Pir nie powiedział mi, co spali, ale on jest wielkim świętym i grzechu nie popełni żadnego.
Z przeciwległego wzgórza brzmiały wciąż jeszcze salwy nadciągających pielgrzymów i wciąż jeszcze odpowiadano im zdołu. Zauważyłem jednak, kiedy zeszliśmy na dół, że dolina już chyba niewielu ludzi ponadto objąć potrafi. Oddaliśmy nasze konie i udaliśmy się do grobowca. Na wiodącej tam drodze znajdował się wodotrysk, ujęty w płyty kamienne. Na jednej z nich siedział Mir Szejk Chan i rozmawiał z kilku pielgrzymami, stojącymi w pełnej uszanowania postawie i oddaleniu od niego.
— Ta studnia jest święta i tylko Mirowi, mnie i kapłanom wolno siadać na tych kamieniach. Nie gniewaj się więc, że będziesz stać — rzekł do mnie Ali.
— Uszanuję wasze zwyczaje.
Gdyśmy się zbliżyli, dał Chan znak otaczającym go, poczem ci rozstąpili się tak, że mogliśmy dostać się do niego. Podniósł się, podszedł ku nam kilka kroków i podał nam ręce.
— Witajcie w swym powrocie! Usiądźcie po mojej prawicy i lewicy!
Wskazał bejowi stronę lewą tak, że mnie pozostała prawa. Usiadłem na jednym z tych poświęconych kamieni i nie zauważyłem u nikogo z obecnych niechęci z tego powodu. Jakżeż bardzo odbijało to, od zachowania, które się spostrzega u muzułmanów.
— Czy rozmawiałeś z wodzem? — zapytał Chan.
— Tak jest. Wszystko już w największym porządku. A pielgrzymów powiadomiłeś już?
— Nie jeszcze.
— Czas już, żeby ci ludzie zebrali się. Daj rozkaz do tego.
— Ja rządzę tylko w sprawach, dotyczących wiary, a wszystko inne należy do ciebie. Nie umniejszę ci nigdy sławy, jako obrońcy wiernych i zwycięzcy nieprzyjaciół.
To było także skromnością, jakiej nie spotyka się nigdy u mahometańskich imamów. Ali Bej podniósł się i odszedł. Podczas mojej rozmowy z Chanem zauważyłem wśród pielgrzymów ruch, który wzrastał z każdą chwilą. Kobiety i dzieci pozostały na swoich miejscach, mężczyźni zaś ustawili się wzdłuż strumienia, a dowódcy poszczególnych plemion, szczepów i miejscowości otoczyli kręgiem Ali Beja, który obwieścił im zamiary mutessaryfa z Mossul. Panował przytem spokój i porządek, jak podczas parady europejskiego wojska, bez tej hałaśliwej krętaniny, jaką zwykle się widzi i słyszy u wojowników Wschodu. W jakiś czas potem, gdy dowódcy zawiadomili swoich ludzi o rzeczy i powtórzyli im rozkazy Ali Beja, rozeszło się zgromadzenie, bez żadnego nieporządku; każdy udał się na miejsce zajmowane poprzednio.
Ali Bej powrócił do nas.
— Co nakazałeś? — spytał Chan.
Zapytany wyciągnął rękę i wskazał na oddział z dwudziestu może ludzi, wchodzący na tę samą ścieżkę, którą niedawno myśmy zeszli.
— Patrz, oto są wojownicy z Airam, Hadżi Dso i Szura Chan, którzy doskonale znają tę okolicę. Wychodzą naprzeciw Turków i zawiadomią nas o ich nadejściu zawczasu. W stronie Baadri stoją moje straże tak, że nas niepodobna zaskoczyć. Noc nastanie dopiero za trzy godziny, a to wystarczy, aby wszystko, co tu zbyteczne, przenieść do doliny Idiz. Ci ludzie wyruszą teraz, a Selek wskaże im drogę.
— Czy wrócą, nim się zaczną święte obrzędy?
— Tak, to pewne.
— Niechaj więc idą.
Niebawem kroczył obok nas długi korowód ludzi, prowadzących ze sobą zwierzęta, lub niosących rozmaite rzeczy. Powoli, jeden za drugim, znikali za grobowcem, a potem pojawiali się znowu ponad nim na skalnej ścieżynie. Siedząc, mogliśmy obserwować całą drogę aż tam, gdzie niknęła w gęstym, wysokim lesie.
Musiałem teraz pójść z Ali Bejem, aby spożyć obiad. Potem przystąpił do mnie Baszybożuk i rzekł:
— Panie, mam ci coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo.
— Ach! Jakie?
— Ja nie wiem, ale ci ludzie djabła patrzyli na mnie od pół godziny oczyma, które były okropne. Wygląda to całkiem tak, jakgdyby nas chcieli zabić.
Widząc turecki mundur buluka emini, mogłem sobie łatwo wyjaśnić zachowanie się względem niego Dżezidów, zagrożonych przez Turków. Mimo to byłem przekonany, że nic mu się nie stanie.
— To źle! — rzekłem. — Jeżeli ciebie zabiją, to kto potem będzie obsługiwał ogon twojego osła?
— Panie, oni zakłują osła wraz ze mną. Czyż nie widziałeś, że pozabijali już większą część przyprowadzonych owiec i bawołów?
— Twój osioł jest pewny, a ty także. Należycie do siebie i nie rozerwą was nigdy.
— Przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam.
— Bałem się jednak, kiedy nie było ciebie poprzednio. Odejdziesz znowu?
— Zostanę, ale nakazuję ci nie wychodzić wcale z domu i nie mieszać się między Dżezidów, inaczej nie mógłbym cię ochronić.
Poszedł na pół pocieszony bohater, dany mi przez mutessaryfa dla obrony. Nadeszło jednak ostrzeżenie z innej jeszcze strony. Oto wyszukał mię Halef i rzekł:
— Zihdi[1], czy wiesz, że będzie wojna?
— Wojna? Z kim? — Między Osmanli a ludźmi djabła.
— Kto to powiedział?
— Nikt.
— Nikt? Słyszałeś zapewne, co mówiliśmy o tem w Baadri już dzisiaj rano.
— Nic nie słyszałem, gdyż mówiliście po turecku, a ci ludzie tak wymawiają ten język, że ich nie mogę zrozumieć. Widziałem jednak, że odbyło się wielkie zebranie i że potem wszyscy mężczyźni poprawiali swoją broń. Następnie wyprowadzili zwierzęta i wynieśli swoje mienie, a gdy przyszedłem na platformę do Mohammed Emina, widziałem, jak wyjmował ze swych pistoletów stare naboje, a wkładał nowe. Czyż nie dość oznak, że oczekuje się niebezpieczeństwa?
— Masz słuszność, Halefie. Jutro z brzaskiem dnia wpadną na Dżezidów Turcy od strony Baadri i Kaloni.
— A Dżezidzi wiedzą o tem?
— Wiedzą.
— Ilu będzie Turków?
— Tysiąc pięciuset.
— Wielu z nich padnie, gdyż plan ich zdradzony. Komu będziesz pomagać, zihdi, Turkom czy Dżezidom?
— Wcale walczyć nie będę.
— Nie? — odparł z rozczarowaniem. — A ja nie mogę?
— Komu chcesz pomagać?
— Dżezidom.
— Halefie, chcesz pomagać tym, o których sądziłeś, że przyprawią cię o utratę raju?
— O zihdi, nie znałem ich, lecz teraz ich kocham.
— Przecież to niewierni.
— A czyż sam nie dopomagałeś zawsze tylko dobrym, nie pytając o to, czy wierzą w Allaha, czy też w innego Boga?
Mój dzielny Halef chciał mnie przerobić na muzułmanina, a obecnie widziałem ku wielkiej mojej radości, że serce swoje otworzył całkiem dla uczuć chrześcijańskich. Odpowiedziałem mu:
— Zostaniesz ze mną!
— Podczas gdy inni będą walczyć odważnie?
— Będziemy może mieli sposobność być jeszcze waleczniejszymi i odważniejszymi niż oni.
— Więc zostanę z tobą. Buluk emini także?
— On także!
Wyszedłem na platformę do Mohammed Emina.
— Hamdullillah, chwała Bogu, że przychodzisz — rzekł. — Tęskniłem za tobą, jako trawa za rosą nocy.
— Byłeś cały czas tu na górze?
— Ciągle. Nikt mnie nie śmie poznać, gdyż inaczej mógłby mnie kto zdradzić. Dowiedziałeś się czego nowego?
Powiedziałem mu wszystko, a gdy skończyłem, wskazał na broń, przed nim leżącą.
— Przyjmiemy ich.
— Nie będziesz potrzebował tej broni.
— Nie? Czyż nie mam bronić siebie i moich przyjaciół?
— Są na to dość silni. Czyż chcesz może wpaść w ręce Turków, którym ledwie umknąłeś, czy też ma cię trafić kula lub ostrze noża, aby syn twój dłużej jeszcze męczył się w więzieniu?
— Emirze, mówisz, jak człowiek rozsądny, lecz nie jak waleczny.
— Szejku, wierz, że nie boję się żadnego wroga. To nie trwoga mówi przezemnie. Ali Bej zażądał od nas, abyśmy się wstrzymali od walki. Ma on zresztą to przekonanie, że do walki wcale nie przyjdzie, a ja sądzę tak samo.
— Myślisz, że Turcy poddadzą się bez oporu?
— Jeżeli nie uczynią tego, zostaną wystrzelani.
— Oficerowie tureccy nic nie warci, ale żołnierze są waleczni. Przypuszczą szturm do wzgórz i wyswobodzą się.
— Tysiąc pięciuset ludzi przeciwko sześciu tysiącom.
— Jeżeli uda się ich otoczyć.
— Nie uda się.
— Musimy więc iść z kobietami do doliny Idiz?
— Ty tak.
— A ty?
— Ja zostanę tutaj.
— Allah kerim! Poco? To byłaby twoja śmierć.
— Nie przypuszczam. Znajduję się w gielgieda padyszahnin, mam polecenia mutessaryfa, oraz buluka emini ze sobą, którego już sama obecność wystarczyłaby, by mię ochronić.
— Ależ, co chcesz tu robić?
— Zapobiec nieszczęściu, o ile to będzie możliwe.
— Czy Ali Bej wie o tem?
— Nie.
— A może Mir Szejk Chan?
— Także nie. Dowiedzą się o tem jeszcze na czas.
Był to istotnie trud wielki namówić szejka do aprobaty mojego postanowienia. Udało mi się wkońcu jednak.
— Allah il Allah! Drogi ludzkie zapisane są w księdze — rzekł — nie chcę cię namawiać do porzucenia tego zamiaru, ale pozostanę z tobą tutaj.
— Ty? To niemożliwe.
— Czemu?
— Nie powinni cię tutaj zastać.
— Ciebie także nie.
— Wytłumaczyłem ci już, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, ciebie jednak czekałby inny los, gdyby cię tak poznali.
— Koniec człowieka zapisany jest w księdze. Jeżeli mam umrzeć, to umrę, a wówczas wszystko jedno, czy to się stanie tu, czy w Amadijah.
— Rzucisz się w niebezpieczeństwo, a zapominasz przy tem, że wikłasz w to także mnie.
Wydało mi się to jedyną drogą do zachwiania jego uporu.
— Ciebie? Jakto? — zapytał.
— Jeżeli tu będę sam, ochronią mnie moje firmany, jeżeli jednak zastaną u mnie ciebie, wroga mutessaryfa, zbiegłego jeńca, wówczas stracę tę obronę i zaprzepaszczę ją. Wówczas zgubieni jesteśmy obydwaj, ja i ty.
Patrzył w zamyśleniu przed siebie. Wiedziałem, co buntowało się w nim przeciwko drodze do doliny Idiz, ale dałem mu czas do powzięcia postanowienia. Wreszcie rzekł niepewnym półgłosem:
— Emirze, masz mię za tchórza?
— Nie! Wiem, że jesteś waleczny i nieustraszony.
— Co pomyśli sobie Ali Bej?
— Myśli tak samo jak ja, a tak samo myśli też Mir Szejk Chan.
— A inni Dżezidi?
— Znają twą sławę i wiedzą, że nie umykasz przed żadnym nieprzyjacielem. Możesz zdać się na to zupełnie.
— A gdyby zwątpiono w moją odwagę, czy obronisz mnie wówczas? Czy powiesz publicznie, że poszedłem z kobietami do Idiz jedynie dlatego, żeby ciebie posłuchać?
— Powiem to wszędzie i publicznie.
— Więc dobrze; uczynię, co mi poleciłeś.
Odsunął flintę od siebie z rezygnacją i zwrócił znowu twarz ku dolinie, poczynającej już otulać się w mroki wieczorne.
Właśnie wracali ludzie, którzy wyszli byli poprzednio do Idiz. Tworzyli szereg idących pojedyńczo ludzi, który rozwiązał się przed nami w dole.
Wtem zagrzmiała z grobu świętego salwa, a równocześnie wszedł Ali Bej ze słowami:
— Nad grobem zaczyna się wielka uroczystość. Nie było przytem dotąd nigdy jeszcze obcego, lecz Mir Szejk Chan pozwolił mi w imieniu wszystkich kapłanów zaprosić was.
Był to w każdym razie zaszczyt wysoki, ale szejk Mohammed Emin odmówił.
— Dziękuję ci, panie! Muzułmaninowi nie wolno uczestniczyć w czci dla kogoś innego, niż Allaha.
Był muzułmaninem, mógł jednak odmowę swoją ubrać w inne słowa. Został, a ja poszedłem z bejem.
Kiedy wyszliśmy z domu, przedstawił się oczom naszym widok osobliwy i piękny, nie do opisania. Jak daleko sięgała dolina, migotały światła pod drzewami i na nich, nad wodą w dole i na każdej skale w górze, dokoła domów i na ich platformach. Najbardziej ożywiony ruch panował przy grobowcu świętego. Mir zapalił światło wiecznej lampy i wyszedł z nią na wewnętrzny dziedziniec. Od tego światła zapalili szejkowie i kawa e swoje lampy, od nich brali sobie światło fakirzy, poczem wszyscy wyszli nazewnątrz, a tysiące płynęły ku nim, aby oczyścić się w świętym ogniu.
Kto tylko mógł się zbliżyć do świateł kapłanów, przesunął rękę przez płomień i pociągał nią potem po czole i po okolicy serca. Mężczyźni przesuwali potem powtórnie ręce przez płomienie, aby zanieść błogosławieństwo swoim żonom i dzieciom. Matki czyniły to samo dla dzieci, które nie mogły przecisnąć się przez zbite tłumy. Panowała przy tem uciecha i radość, które jednak nie miały w sobie nic zdrożnego.
Świątynia była także iluminowana. W każdą z licznych nisz wstawiono lampę, a ponad dziedzińcami ciągnęły się długie girlandy lampionów i płomieni. Każda gałąź rosnących tam drzew była niejako ramieniem olbrzymiego świecznika, a setki świateł biegły po obydwu wieżach aż do ich szczytów, tworząc jakby dwa żyrandole, których widok był wprost czarujący.
Kapłani usiedli teraz wewnątrz, we dwa szeregi. Po jednej stronie siedzieli szejkowie w swoich białych strojach, a naprzeciwko nich kawale. Ci ostatni trzymali instrumenty; na przemian: jeden flet, a drugi tamburyn. Siedziałem z Ali Bejem w winnej altanie. Nie mogłem zauważyć, gdzie się znajdował szejk Chan.
Wtem zabrzmiał okrzyk z wnętrza grobu, a kawale podnieśli swe instrumenty. Flety rozpoczęły powolną melodję jakby jakiejś skargi, a tainburyny wybijały do tego takt. Potem nastąpił długo wytrzymany czterogłosowy akord, jak mi się zdaje w tercji, kwarcie i sekscie, połączony z drobnym trylem, wykonanym palcami na tamburynach; spoczątku pianissimo, potem piano, coraz silniej i silniej aż do fortissimo. Następnie wpadły flety w jakąś dwugłosową arję, której nie odpowiada żadna z naszych nazw muzycznych, a której wrażenie jednak było miłe i zadowalające.
Po przegraniu tego kawałka wyszedł z wnętrza Mir Szejk Chan. Towarzyszyli mu dwaj szejkowie. Jeden z nich niósł przed nim drewniany postument, podobny do pulpitu na nuty, który ustawiono następnie na środku dziedzińca. Drugi niósł jedno małe naczynie z wodą, a drugie otwarte, krągłe, w którem znajdował się jakiś gorejący płyn. Oba te naczynia postawiono na postumencie, do którego przystąpił Mir Szejk Chan.
Dał znak ręką i muzyka rozpoczęła się na nowo. Grano wstęp, w który kapłani wpadli hymnem unisono. Niestety, nie mogłem sobie zanotować jego treści, gdyż wpadałoby to zbyt w oko, a istotne jego brzmienie uleciało mi z pamięci. Było to ułożone w języku arabskim wezwanie do czystości wiary i czujności.
Po nim wygłosił Mir Szejk Chan krótką przemowę do kapłanów. W treściwych słowach określił, jak koniecznem jest utrzymać żywot wolnym od grzechu, czynić dobrze wszystkim ludziom, pozostać wiernym swej wierze i bronić jej od wszystkich nieprzyjaciół.
Następnie cofnął się i usiadł przy nas pod winną latoroślą. Jeden z kapłanów przyniósł żywego koguta, którego sznurkiem przywiązano do postumentu. Po prawej jego stronie postawiono ogień, po lewej wodę.
Muzyka zaczęła się znowu. Kogut siedział zagłębiony w sobie; cichych tonów fletów zdawał się nie zauważać. Wtem zabrzmiały tony silniej i kogut jął nadsłuchiwać. Wyciągnąwszy głowę z pierza, oglądnął się dokoła jasnemi, rozumnemi oczyma i zauważył wodę. Szybko sięgnął do niej dziobem, aby się napić. Radosne to zdarzenie obwieszczono uderzeniem w tamburyny. To widocznie podnieciło muzykalne zainteresowanie ptaka. Przekrzywił szyję i nadsłuchiwał uważnie. Dostrzegł przytem, że znajduje się w niebezpiecznem sąsiedztwie z ogniem. Chciał się cofnąć, lecz nie mógł, bo był na uwięzi. Rozgniewany tem, podniósł się i zapiał głośno „kukuryku“, któremu zawtórowały natychmiast flety i tamburyny. To wzbudziło w nim widocznie mniemanie, że tu idzie o turniej muzyczny. Obrócił się odważnie ku muzykantom, uderzył skrzydłami i krzyknął jeszcze raz. Na to otrzymał znowu tę samą odpowiedź i tak rozwinęła się walka na tony, która tak wkońcu rozgniewała koguta, że z wściekłem gdakaniem oderwał się od pulpitu i uciekł do wnętrza grobu.
Muzyka towarzyszyła temu bohaterstwu w najsilniejszem fortissimo, głosy kapłanów wpadły w nią radośnie i nastąpiło finale, zdolne istotnie zmęczyć muzykantów i śpiewaków. Po odegraniu kawałka ucałowali kawale swoje instrumenty.
Czyżby to głośne, grzmiące finale dało w jakikolwiek sposób sposobność do pomieszania Dżezidów z nieobyczajnymi Cheragh Sonderan, albo, jak to brzmi w języku kurdyjskim: Czerah sonderan?[2]. Uczucie religijne chrześcijanina mogło się wprawdzie buntować przeciwko wprowadzaniu tego ptaka, lecz pozatem nic niemoralnego nie mogłem zauważyć.
Obecnie nastąpić miała sprzedaż kulek, o których już wspominałem. Przedtem jednakże zeszli się kapłani i dali Ali Bejowi i mnie po siedem kulek. Były zupełnie okrągłe i opatrzone arabskim napisem, wyrytym na nich jakimś śpiczastym przyrządem. Cztery z moich kulek nosiły napis: „El Szems“, słońce.
Sprzedaż odbywała się na dziedzińcu zewnętrznym, podczas gdy z wewnętrznego brzmiały jeszcze tony instrumentów i głosy ludzkie. Opuściłem świątynię. Przypuszczałem, że dolina musi z góry przedstawiać widok cudowny i poszedłem, aby wziąć sobie Halefa do towarzystwa. Zastałem go siedzącego obok buluka emini na platformie domu. Jak mi się zdało, pogrążeni byli obaj w bardzo ożywionej rozmowie, gdyż usłyszałem, jak Halef rzekł:
— Co? Powiadasz, że to był Rosjanin?
— Tak, Russikow, któremu oby Allah obciął głowę. Żeby nie on, posiadałbym jeszcze mój nos. Rąbałem dokoła siebie, jak wściekły, ten hultaj jednak zamierzył się na moją głowę; chciałem uniknąć ciosu i cofnąłem się. Cięcie, które miało paść na głowę, trafiło tylko....
— Hadżi Halefie! — zawołałem.
Bawiło mię to istotnie, że mogłem także raz przerwać słynną historję o nosie. Zerwali się obaj i przystąpili do mnie.
— Będziesz mi towarzyszyć, Halefie; chodź!
— Dokąd, zihdi?
— Tam na wzgórze, aby zobaczyć, jak wygląda iluminacja doliny.
— Emirze, pozwól mi pójść z sobą! — prosił Ifra.
— Nie mam nic przeciw temu. Naprzód!
Wyszliśmy na wzgórze, położone ku Baadri. Wszędzie spotykaliśmy mężczyzn, kobiety i dzieci z pochodniami i świecami, a wszędzie witano nas i przemawiano do nas z dziecięcą radością. Kilku Dżezidów poszło za nami, aby nam świecić, prosiłem jednak, żeby wrócili lub pogasili pochodnie. Kto chciał w pełni użyć widoku, musiał sam znajdować się w ciemności.
Na dole w dolinie kołysał się płomień przy płomieniu. Tysiąc świecących punktów krzyżowało się, podskakiwało, tańczyło, wystrzelało w górę i przemykało obok siebie: małe, całkiem małe, głęboko w dole, a coraz to większe w miarę, jak były bliżej nas. Świątynia gorzała niemal w blasku i świetle, a obie wieże strzelały w ciemną noc ku górze, jak hymny płomienne. Równocześnie brzmiało z dołu ku nam głuche wrzenie i poszum głosów, przerywany często donośnym, bo bliskim okrzykiem radości. Mógłbym był stać tu godzinami i napawać się tym widokiem.
— Co to za gwiazda? — zabrzmiało tuż obok mnie pytanie w kurdyjskim języku.
Wymówił je któryś z Dżezidów.
— Gdzie? — zapytał inny.
— Patrz na rea kadizan[3] tu, na prawo!
— Widzę ją.
— Pod nią zabłysnęła jasna gwiazda. Teraz znowu! Widzisz ją?
— Widziałem. To jest Kjale be szeri[4].
Te cztery gwiazdy, które w naszej grupie gwiazd tworzą grzbiet Niedźwiedzicy, nazywają Kurdowie „Stara“. Sądzą oni, że głowa jej kryje się za grupą sąsiednią. Te trzy gwiazdy, które u nas tworzą ogon Wielkiej Niedźwiedzicy (albo dyszel „Wozu“, jak to się jeszcze inaczej nazywa), zwie się u nich: „Dwaj bracia i ślepa matka starej“.
— Kjale be szeri? Ona ma jeszcze cztery gwiazdy — zauważył pierwszy z pytających. — To będzie Kumikji sziwan[5].
— Ta stoi wyżej. O, błysnęło znowu. Ach, pomyliliśmy się; to południe. To będzie Meszin[6].
— Meszin ma także więcej gwiazd. Jak pan sądzi, co to jest?
Pytanie to zwrócono do mnie, a samo zjawisko uderzyło i mnie także szczególnie.
Pochodnie i świece rzucały w górę tyle światła, że niepodobna było gwiazd dobrze rozpoznać. Blask jednak, który roziskrzał się tam po drugiej stronie, aby zniknąć natychmiast, był intensywny. Wyglądał, jak błędny ognik, rozświecający się nagle i gasnący w mgnieniu oka. Przypatrywałem się przez jakiś czas, a następnie zwróciłem się do Halefa:
— Hadżi Halefie, spiesz natychmiast do Ali Beja i powiedz mu, żeby jak najprędzej przybył tu do mnie. Idzie o coś ważnego.
Służący zniknął szybko, ja zaś posunąłem się jeszcze naprzód, częścią, aby rzekomą gwiazdę lepiej obserwować, a częścią, żeby uniknąć wszelkich dalszych zapytań.
Szczęściem, słyszał Ali Bej, że poszedłem na górę, i postanowił pójść za mną. Halef spotkał się z nim nieopodal pod nami i przyprowadził go do mnie.
— Co chcesz mi pokazać, emirze?
Wyciągnąłem rękę.
— Patrz dobrze tam! Zobaczysz, jak zabłyśnie tam gwiazda.... Teraz!
— Widzę ją.
— Już zniknęła. Czy znasz ją?
— Nie. Leży bardzo nisko i nie należy do żadnej grupy.
Przystąpiłem do pobliskiego krzaku i wyciąłem zeń kilka prętów. Jeden z nich wetknąłem w ziemię i stanąłem potem o kilka kroków przed Ali Bejem.
— Uklęknij równo za tym prętem; w kierunku, gdzie gwiazda błyśnie ponownie, wetknę drugi pręt. Widziałeś ją teraz?
— Tak, całkiem wyraźnie.
— Gdzie ma być pręt? Tutaj?
— Stopę na prawo.
— Tutaj?
— Tak, to już dokładne.
— A więc obserwuj dalej.
— Teraz znów ją ujrzałem — zauważył po krótkiej chwili.
— Gdzie? Wetknę trzeci pręt.
— Gwiazda nie była na dawnem miejscu. Posunęła się daleko na lewo.
— Powiedz, jak daleko?
— O dwie stopy od poprzedniego pręta.
— Tutaj?
— Tak jest.
Wetknąłem trzeci pręt, a Ali Bej badał w dalszym ciągu.
— Teraz znów ją widziałem — rzekł niebawem.
— Gdzie?
— Już nie nalewo, lecz naprawo.
— Dobrze! Oto, co ci chciałem pokazać. Teraz możesz już powstać.
Reszta obecnych ze zdziwieniem przypatrywała się mojemu zachowaniu, nawet sam Ali Bej nie rozumiał jeszcze jego przyczyny.
— Czemu kazałeś wołać mię spowodu tej gwiazdy?
— Bo to nie gwiazda!
— A cóż innego? Światło?
— No, gdyby to nawet było tylko jedno światło, to już byłoby dość szczególne, ale tu jest świateł cały szereg.
— Z czego to wnosisz?
— Gwiazdą to być nie może, bo jest o wiele niżej od szczytu góry, leżącej poza nią. Że jest więcej świateł, to mogłeś rozpoznać na podstawie zrobionego przez nas eksperymentu. Tam po drugiej stronie idzie lub jedzie wielu ludzi z pochodniami, albo z latarniami; światło którejś z nich błyska ku nam od czasu do czasu.
Ali Bej wydał okrzyk zdziwienia.
— Masz słuszność, emirze!
— Ktoby to mógł być?
— Pielgrzymi to nie są, gdyż przybywaliby tu drogą z Baadri do Szejk Adi.
— To pomyśl, że to Turcy!
— Panie! Byłobyż to możliwe?
— Nie wiem tego, bo nie znam okolicy. Opisz mi ją, beju!
— Prosto stąd idzie droga do Baadri, a tu dalej nalewo do Ain Sifni. Podziel tę drogę na trzy części i przejdź pierwszą część, a wtedy będziesz miał te światła po lewej ręce, ku wodzie, płynącej z Szejk Adi.
— Czy można jechać wzdłuż tej wody?
— Można.
— I w ten sposób dostać się do Szejk Adi?
— Tak.
— Popełniono zatem wielki błąd!
— Jaki?
— Rozstawiłeś forpoczty ku Baadri i ku Kaloni, a nie ku Ain Sifni.
— Tamtędy Turcy nie nadejdą. Ludzie z Ain Sifni zdradziliby nam to zaraz.
— A jeżeli Turcy nie pójdą przez Ain Sifni, lecz przejdą pod Dżeraijah przez Khausser i zechcą dostać się do doliny pomiędzy Ain Sifni a tem miejscem? Zdaje mi się, że obraliby w takim razie ten sam kierunek, w którym poruszają się tamte światła. Patrz, posunęli się znowu nalewo.
— Emirze, przypuszczenie twoje jest może słuszne. Wyślę zaraz straże w tę stronę.
— A ja przyjrzę się zbliska tym gwiazdom. Czy masz człowieka, znającego dobrze okolicę?
— Nikt jej nie zna lepiej od Seleka.
— Jest dobrym jeźdźcem; niech mnie prowadzi!
Zeszliśmy wdół, jak można było najszybciej. Ostatnią część rozmowy prowadziliśmy po cichu tak, że nikt zwłaszcza Baszybożuk, nic z niej nie słyszał. Selek wnet się znalazł; dostał konia i wziął z sobą broń. I Halef musiał pójść razem. Mogłem mu więcej zaufać, niż komukolwiek innemu. W dwadzieścia minut po pierwszem dostrzeżeniu gwiazdy przezemnie pędziliśmy drogą do Ain Sifni. Zatrzymaliśmy się na najbliższej wyżynie. Starałem się rozróżnić przedmioty w ciemności i ujrzałem znowu błysk. Zwróciłem na niego uwagę Seleka.
— Emirze, to nie jest gwiazda, ale też inie pochodnie, gdyż rzucałyby szerszy krąg światła. To są latarnie.
— Muszę więcej przybliżyć się do nich. Znasz dobrze okolicę?
— Poprowadzę cię; znam każdy kamień i każdy kierz. Trzymaj się tylko tuż za mną i ściągnij krótko cugle.
Zwrócił się od wody wprawo i ruszyliśmy przez wertepy. Była to jazda bardzo przykra, ale już w dobry kwadrans mogliśmy rozróżnić kilka świateł. Po następnym kwadransie, w ciągu którego poznikały nam z oczu te światła za leżącem przed nami wzgórzem, dotarliśmy na jego grzbiet i ujrzeliśmy już całkiem wyraźnie, że mamy przed sobą wcale długi korowód. Kto go tworzył, tego stąd nie można było rozpoznać; zauważyliśmy tylko, że zniknął nagle i nie ukazał się już potem.
— Czy tam znowu znajduje się jaki pagórek?
— Nie, tu już równina — odparł Selek.
— A może jest tam jakie zagłębienie, dolina, w której mogły poznikać światła?
— Nie.
— Albo las...
— Tak jest, emirze! — wtrącił prędko. — Tam, gdzie zniknęły, znajduje się lasek oliwny.
— Aha! Zostaniesz więc z końmi tutaj i będziesz na nas czekać, Halef zaś będzie mi towarzyszyć.
— Panie, weź mnie także ze sobą! — prosił.
— Zwierzęta zdradziłyby nas.
— Uwiążemy je.
— Mój karosz jest zbyt cenny, ażebym miał zostawiać go bez nadzoru. Zresztą nie umiesz naprawdę skradać się. Usłyszanoby cię lub nawet zobaczono.
— Emirze, umiem to!
— Bądź cicho! — wtrącił Halef. — Ja także sądziłem, że umiem zaczołgać się w sam środek duaru i zabrać stamtąd najlepszego konia, kiedy jednak przyszło popisać się tem przed effendim, musiałem się zawstydzić, jak chłopiec. Pociesz się jednak tem, że Allah nie chciał, aby z ciebie była jaszczurka.
Pozostawiliśmy strzelby i ruszyliśmy naprzód. Światła było właśnie na tyle, że można było o pięćdziesiąt kroków jako tako rozpoznać człowieka. Przed nami wynurzył się niebawem ciemny przedmiot, którego rozmiary rosły z każdym krokiem — był to lasek oliwny. W odległości, którą mogliśmy przejść w pięć do sześciu minut, zatrzymałem się przed lasem i nadsłuchiwałem z wytężoną uwagą. Nie słychać było najmniejszego szmeru.
— Postępuj za mną tak, żeby nasze osoby tworzyły jedną linję.
Miałem na sobie tylko ciemną bluzę i takież spodnie, na głowie zaś tarbusz, z którego odwinąłem chustę turbanu. Dzięki temu nie łatwo było odróżnić mnie od ciemnego terenu. Z Halefem było to samo.
Bez szmeru posuwaliśmy się dalej. Wtem doszedł nas trzask łamanych gałęzi. Położyliśmy się na ziemi i czołgaliśmy się powoli naprzód. Trzask i łamanie były coraz głośniejsze.
— Zbierają gałęzie, może na ognisko.
— To dobre dla nas, zihdi — szepnął Halef.
Niebawem dostaliśmy się do skraju lasu. Dało, się słyszeć prychanie zwierząt i głosy męskie. Leżeliśmy właśnie tuż obok gęstego krza. Wskazałem nań i rzekłem po cichu:
— Ukryj się tu i czekaj na mnie!
— Panie, ja cię nie opuszczę; pójdę za tobą.
— Zdradziłbyś mnie. Trudniej jest skradać się niedosłyszalnie przez las, niż w czystem polu. Wziąłem cię z sobą tylko dlatego, aby sobie zabezpieczyć odwrót. Pozostaniesz tu, chociażbyś nawet strzał usłyszał. Jak cię zawołam, pospieszysz ku mnie jak najszybciej.
— A jeżeli ani nie przyjdziesz, ani nie zawołasz?
— To za pół godziny przyczołgasz się bliżej, aby zobaczyć, co ze mną się stało.
— Zihdi, jeżeli ciebie zabiją, to ja pozabijam ich wszystkich.
Doleciało mię tylko to zapewnienie, gdyż oddaliłem się. Nie uszedłem jeszcze daleko, kiedy usłyszałem, jak głos jakiś zawołał rozkazująco:
— Et atesz — zapal ognisko.
Głos ten pochodził z odległości jakich stu stóp. Mogłem więc bez obawy czołgać się dalej. Wtem usłyszałem trzeszczenie ognia i dostrzegłem zarazem światło, dochodzące między drzewami niemal aż do mnie. To utrudniło mi oczywiście znacznie mój zamiar.
— Taszlar atesz czewrezinde — poobkładaj kamieniami ognisko! — rozkazał ten sam głos.
Rozkaz ten spełniono widocznie natychmiast, gdyż zdradzieckie promienie światła zniknęły i mogłem żwawiej posuwać się naprzód. Czołgałem się od drzewa do drzewa i czekałem za każdem z nich, dopóki nie przekonałem się, że mnie nie spostrzeżono. Szczęściem ostrożność ta była zbyteczna. Nie były to dziewicze lasy amerykańskie, a poczciwcom, których miałem przed sobą, ani przez myśl nie przeszło, żeby ktoś ich miał podsłuchiwać.
Tak posuwałem się ciągle coraz to dalej, aż dostałem się do drzewa, mającego korzenie o tylu odnogach, że spodziewałem się za niemi znaleźć niezłą kryjówkę. Było to o tyle pożądane, że tuż obok drzewa siedziało dwu ludzi, o jakich mi właśnie chodziło — dwaj oficerowie tureccy.
Przy pewnej ostrożności udało mi się między odnogami położyć się wcale swobodnie tak, że mogłem objąć okiem całą scenę.
Zewnątrz lasku stały cztery działa górskie, albo raczej dwa działa i dwie haubice, a na skraju stało przywiązanych około dwudziestu mułów, potrzebnych do transportu dział. Do jednej armaty potrzeba zwykle cztery do pięciu mułów; jeden musi nieść lawetę, jeden lufę, a dwa do czterech niosą jaszczyki.
Artylerzyści porozkładali się wygodnie na ziemi jak dłudzy i gwarzyli z sobą. Oficerowie chcieli pić kawę i palić swoje fajki; w tym celu rozniecono ogień, a nad nim ustawiono na dwóch kamieniach mały kociołek. Jeden z tych dwu bohaterów był kapitanem, drugi porucznikiem. Kapitan miał wcale dobroduszne wejrzenie; wyglądał mi właściwie całkiem na poczciwego, grubego niemieckiego piekarza, który w teatrze amatorskim ma grać dzikiego Turka, i wypożyczył sobie w tym celu za parę marek odpowiedni kostjum. Z porucznikiem było prawie to samo. Zupełnie tak samo musiała wyglądać sześćdziesięcioletnia miłośnica kawy z mlekiem, która wpadła na panieński pomysł ubrania się w szarawary i bluzę turecką, aby tak pójść na redutę.
Leżałem tak blisko, że mogłem wszystko usłyszeć.
— Działa nasze są dobre! — mruknął kapitan.
— Bardzo dobre — zapiszczał porucznik.
— Będziemy strzelać, wszystko wystrzelamy!
— Wszystko! — zabrzmiało echo.
— Weźmiemy łup!
— Wielki łup!
— Będziemy waleczni!
— Bardzo waleczni!
— Zaawansujemy!
— Wysoko, nader wysoko!
— Potem będziemy palić tytoń z Persji.
— Tytoń z Szirasu!
— I pić kawę z Arabji!
— Kawę z Mokki!
— Dżezidzi wszyscy muszą wymrzeć!
— Wszyscy!
— Hultaje!
— Łajdaki!
— Nieczyści, bezwstydni.
— Psy!
— Pozabijamy ich!
— Zaraz jutro rano!
— Oczywiście, to się rozumie!
Widziałem i usłyszałem już dość, cofnąłem się więc, spoczątku wolno i ostrożnie, potem jednak coraz prędzej. Podniosłem się nawet z ziemi, czemu nie mało zdziwił się Halef, gdy się doń zbliżyłem.
— Kto to, zihdi?
— Artylerzyści. Chodź, nie mamy czasu!
— Pójdziemy w postawie wyprostowanej?
— Tak.
Niebawem dostaliśmy się do koni, dosiedliśmy ich i wrócili. Przestrzeń do Szejk Adi przebyliśmy teraz oczywiście prędzej niż poprzednio. Zastaliśmy tam jeszcze to samo ożywienie.
Słyszałem, że Ali Bej znajduje się obok świątyni i spotkałem go wraz z Mir Szejk Chanem na wewnętrznym dziedzińcu. Wyszedł nam na spotkanie pełen oczekiwania i zaprowadził mnie do Chana.
— Co widziałeś — zapytał.
— Armaty!
— Och! — zawołał przestraszony. — Ile?
— Cztery małe działa górskie.
— Jakie ich przeznaczenie?
— Mają tem zburzyć Szejk Adi. Podczas gdy piechota przypuści ataki od strony Baadri i Kaloni, będzie artylerja gnać tu wdół, nad wodę. Plan niezły, bo stamtąd można istotnie razić strzałam i całą dolinę. Szło tylko o to, żeby działa przeprowadzić niepostrzeżenie przez wzgórza. I udało się; użyli mułów, a z ich pomocą można armaty przenieść w godzinę z obozu aż do Szejk Adi.
— Cóż uczynimy, emirze?
— Daj mi natychmiast sześćdziesięciu jeźdźców i kilka latarń, a za dwie godziny zobaczysz te działa tutaj w Szejk Adi.
— Wzięte do niewoli?
— Wzięte.
— Panie, dam ci stu jeźdźców.
— No, dobrze, daj mi natychmiast osiemdziesięciu i powiedz im, że ich czekam na dole przy wodzie.
Poszedłem i zastałem Halefa i Seleka jeszcze przy koniach.
— Co uczyni Ali Bej? — spytał Halef.
— Nic. Zrobimy sami, co trzeba.
— Co takiego, zihdi? Ty się uśmiechasz! Panie, znam twe oblicze; zabierzemy działa?
— W każdym razie! Chciałbym jednak mieć armaty bez rozlewu krwi i dlatego bierzemy z sobą osiemdziesięciu jeźdźców.
Podjechaliśmy ku wylotowi doliny, gdzie niedługo czekaliśmy na przybycie owych osiemdziesięciu jeźdźców.
Wysłałem Seleka naprzód z dziesięciu ludźmi, a sam z resztą jechałem za nimi w pewnem oddaleniu. Nie widząc nieprzyjaciela, dojechaliśmy na wzgórze, na którem Selek czekał na nas poprzednio i zsiedliśmy z koni. Najprzód wysłałem ludzi, którzy mieli dbać o nasze własne bezpieczeństwo. Następnie pozostawiłem dziesięciu ludzi przy koniach i nakazałem im nie opuszczać tego miejsca bez mojego rozkazu. Wreszcie jąłem się z pozostałymi skradać ku laskowi. W odpowiedniem oddaleniu zatrzymaliśmy się, a ja sam poszedłem naprzód. Jak przedtem, tak i teraz dostałem się bez przeszkody do drzewa, pod którem leżałem. Turcy leżeli grupkami obok siebie i gawędzili. Sądziłem, że będą spali. Czujność wojskowa i oczekiwanie bitwy nie dały im zasnąć. Naliczyłem ich razem z podoficerami i oficerami do trzydziestu czterech ludzi i powróciłem do swoich.
— Hadżi Halefie i Seleku, weźcie swoje konie. Pojedziecie łukiem dokoła lasku i po tamtej stronie przejedziecie tuż obok niego. Zatrzymają was. Powiecie, że zabłądziliście i, że chcecie zdążyć na święta do Szejk Adi. W ten sposób odwrócicie od nas uwagę Ottomanów, a zwrócicie ją na siebie. Reszta, to nasza rzecz. Idźcie!
Pozostałym kazałem stanąć we dwa długie szeregi mające na celu otoczenie lasku z dwóch stron. Po wydaniu potrzebnych zarządzeń, położyliśmy się na ziemi i poczołgaliśmy się dalej.
Ja oczywiście posuwałem się najprędzej. Byłem już od dwu minut pod mojem drzewem, kiedy zadudniły uderzenia kopyt końskich. Ognisko płonęło jeszcze więc mogłem nieźle objąć okiem całą scenę. Obaj oficerowie palili widocznie i pili kawę podczas mej nieobecności.
— Szejk Adi, to złe gniazdo! — usłyszałem, jak mówił kapitan.
— Całkiem złe — odpowiedział porucznik.
— Tam ludzie oddają cześć djabłu.
— Djabłu; niechaj ich Allah rozsieka i zmiażdży!
— My to zrobimy!
— Tak, rozszarpiemy ich!
— Do szczętu!
Aż do tych słów słyszałem rozmowę; potem doleciał mnie wspomniany tętent. Porucznik podniósł głowę.
— Ktoś nadchodzi! — rzekł.
Kapitan także jął nadsłuchiwać.
— Ktoby to mógł być? — zapytał.
— To dwaj jeźdźcy; słyszę to.
Powstali, a żołnierze uczynili to samo. W świetle ogniska widać było Halefa i Seleka. Kapitan zastąpił im drogę i dobył szabli.
— Stać! Kto wy?! — zawołał do nich.
Turcy otoczyli ich natychmiast. Mój mały Halef przypatrywał się z konia oficerom, z miną, po której poznałem, że zrobili na nim podobne wrażenie, jak na mnie.
— Kto wy, pytałem! — powtórzył kapitan.
— Ludzie! — odparł Halef.
— Jacy ludzie?
— Mężczyźni!
— Jacy mężczyźni?
— Mężczyźni konni!
— Niech was djabeł połknie! Odpowiadajcie lepiej, albo dostaniecie bastonadę. Więc kto wy?
— Dżezidzi — odpowiedział teraz Selek cichym głosem.
— Dżezidzi? Aha! A skąd?
— Z Mekki!
— Z Mekki? Allah il Allah. Czy i tam są czciciele djabła?
— Równo pięćkroć stotysięcy.
— Aż tylu? Allah kerim; pozwala, żeby tyle chwastu rosło wśród pszenicy. Dokąd dążycie?
— Do Szejk Adi.
— Aha, mam was! Czego tam chcecie?
— Obchodzą tam wielkie święto.
— Wiem o tem. Tańczycie i śpiewacie z djabłem i modlicie się przytem do koguta, wygrzanego w ogniu Dżehenny. Zsiądźcie! Jesteście moimi jeńcami.
— Jeńcami? Cóż uczyniliśmy takiego?
— Jesteście synami djabła. Należy was bić, dopóki was nie opuści wasz ojciec. Z koni!
Zabrał się do nich sam, i obu zwleczono formalnie z koni.
— Oddajcie broń.
Wiedziałem, że Halef nie uczyniłby tego nigdy, nawet w obecnych warunkach. Patrzył ku ognisku, jakby szukał tam kogoś; wzniosłem więc głowę tak wysoko, że mnie mógł dostrzec. Po szeleście za mną poznałem, że moi ludzie osaczyli już obóz zupełnie.
— Naszą broń? — zapytał Halef. — Słuchaj jis baszi, pozwól sobie coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Możemy to powiedzieć jedynie tobie i milazimowi.
— Nie chcę od was nic wiedzieć!
— Ale to ważne, bardzo ważne!
— Czego dotyczy?
— Posłuchaj!
Szepnął mu do ucha kilka słów, które wywarły skutek natychmiastowy. Kapitan cofnął się o krok i badał mówiącego z miną pełną szacunku. Potem dopiero dowiedziałem się, że chytry Halef szepnął mu: „dotyczy to waszej kiesy!“
— To prawda? — spytał oficer.
— Prawda.
— I będziesz o tem milczał?
— Jak grób.
— Przysięgnij mi.
— Jak mam przysięgać?
— Na Allaha i brodę... lecz nie, wy jesteście Dżezidami. Przysięgnij mi więc na djabła, któremu oddajesz cześć.
— Dobrze więc! Djabeł wie, że nic potem nie powiem.
— Ale on cię rozszarpie, jeżeli mówisz nieprawdę. Chodź, milazimie; chodźcie wy obaj.
Wszyscy czterej przystąpili do ognia tak, że mogłem usłyszeć każde ich słowo.
— Więc mów! — rozkazał kapitan.
— Wypuść nas na wolność! My ci zapłacimy.
— Pieniądze macie?
— Mamy pieniądze.
— A czy wiecie, że te pieniądze już do mnie należą? Wszystko, co macie z sobą, należy do nas.
— Nie znajdziesz ich nigdy. Wracamy z Mekki, a kto taką podróż odbywa, ten potrafi już ukryć swoje pieniądze.
— Ja je znajdę.
— Nie znajdziesz, choćbyś nas zabił nawet i kazał najdokładniej przeszukać. Czciciele djabła mają doskonałe sposoby robienia pieniędzy niewidzialnemi.
— Allah jest wszechwiedzący!
— Lecz ty nie jesteś Allah!
— Nie mogę was puścić wolno.
— Czemu?
— Zdradzilibyście nas.
— Zdradzilibyśmy, a to jak?
— Czyż nie widzicie, że jesteśmy tutaj spowodu wyprawy wojennej?
— Nie zdradzimy cię!
— Ależ chcecie iść do Szejk Adi!
— Nie wolno nam?
— Nie.
— Więc wyślij nas, dokąd ci się podoba.
— Poszlibyście do Baaweiza i zaczekalibyście tam przez dwa dni?
— Dobrze!
— Ile chcecie nam zapłacić za swoją wolność?
— Ile żądasz?
— Po piętnaście tysięcy pjastrów za każdego.
— Panie, jesteśmy biednymi pielgrzymami i nie mamy tyle ze sobą.
— Ile macie?
— Pięćset pjastrów dalibyśmy ci może.
— Pięćset? Hultaju, chcecie nas oszukać!
— Może zbierzemy i sześćset.
— Dacie dwanaście tysięcy pjastrów i ani pary mniej. Przysięgam wam to na Mahometa. Jeżeli nie chcecie, to każę was dopóty ćwiczyć, dopóki nie dacie. Powiedzieliście, że znacie środki zrobienia pieniędzy niewidzialnemi; macie dużo z sobą, a ja znowu mam środki na zjawienie się waszych pjastrów.
Halef udał przerażonego.
— Panie, czy naprawdę nie zrobisz taniej?
— Nie.
— Więc musimy ci to dać?
— A szubrawcy! teraz dopiero widzę, że macie z sobą dużo pieniędzy. Nie będziecie więc wolni za dwanaście tysięcy pjastrów, lecz musicie dać tyle, ile żądałem pierwotnie, t. j. piętnaście tysięcy.
— Przebacz, panie, ale to za mało.
Kapitan spojrzał na małego Halefa ogromnie zdumiony.
— Jak to rozumiesz, hultaju?
— Przypuszczam, że każdy z nas więcej wart niż piętnaścią tysięcy pjastrów. Pozwól, że damy ci pięćdziesiąt tysięcy.
— Człowieku, zwarjowałeś!
— Albo sto tysięcy.
Majster piekarski jis baszi wydął bezradnie policzki, spojrzał porucznikowi w jego chude oblicze i zapytał go:
— Poruczniku, co ty na to? Zapytany miał usta otwarte i wyznał całkiem szczerze:
— Nic, zupełnie nic.
— Ja także nic. Ci ludzie muszą być ogromnie bogaci!
Następnie zwrócił się znów do Halefa:
— Gdzie macie pieniądze?
— Musisz to wiedzieć?
— Tak.
— Mamy ze sobą kogoś, co za nas zapłaci. Ty jednak nie możesz go widzieć.
— Allah niechaj ma nas w opiece. Masz na myśli djabła!
— Czy ma przyjść?
— Nie, nie, przenigdy! Nie jestem Dżezidem i nie umiem z nim mówić. Umarłbym ze strachu!
— Nie zlękniesz się, gdyż ten szejtan ukaże się w postaci ludzkiej. Oto i on!
Powstałem spoza drzewa i w dwu szybkich krokach stanąłem przed oficerami. Rozskoczyli się przerażeni; jeden wprawo drugi wlewo. Ponieważ jednak postać moja nie wydała im się znowu tak bardzo przerażającą, zatrzymali się po chwili i patrzyli na mnie w osłupieniu.
— Jis baszi — przemówiłem do nich — słyszałem wszystko, o czem mówiliście dzisiaj wieczorem. Powiedzieliście, że Szejk Adi to gniazdo bardzo złe.
Ciężkie westchnienie było jedyną odpowiedzią.
— Powiedzieliście: oby Allah ludzi tamtejszych rozsiekał i zmiażdżył.
— Oh! oh! — dało się słyszeć.
Powiedzieliście następnie, że wystrzelacie tych gałganów i drabów i że weźmiecie wielki łup.
Milazim był napoły martwy z przerażenia, a jis baszi nie umiał nic więcej, jak tylko wzdychać.
— Potem mieliście dostać awans i palić tytoń z Szirasu!
— Wie o wszystkiem! — wydobył z siebie trwożnie kapitan.
— Tak, wiem o wszystkiem! — Pójdziecie naprzód, ale wiesz dokąd?
Potrząsnął przecząco głową.
Do Szejk Adi, do nieczystych i bezwstydnych, których chcieliście pozabijać. Powiadam wam teraz to, co przed chwilą mówiliście do tych dwu mężów: Jesteście moimi jeńcami!
Żołnierze nie mogli sobie wytłumaczyć tego, co się stało; stali stłoczeni w jeden kłąb. Na znak, dany przezemnie po ostatnich słowach, wystąpili Dżezidzi z lasu i otoczyli ich. Ani jeden nie pomyślał o oporze; osłupieli zupełnie. Oficerowie jednak zaczęli połapywać się w istotnym stanie rzeczy i sięgnęli za pas.
— Stać! żadnej obrony! — upomniałem ich, dobywszy rewolweru. — Kto chwyci za broń, w mgnieniu oka padnie zastrzelony.
— Ktoś ty? — spytał kapitan.
Pocił się, a mnie żal było zarówno poczciwego Falstaffa, jako też i Don Kiszota. Ich awans przepadł już raz na zawsze.
— Jestem waszym przyjacielem i dlatego życzę sobie, żeby was Dżezidzi nie wystrzelali. Oddajcie broń!
— Przecież jej potrzebujemy!
— Na co?
— Musimy bronić naszych dział.
Niepodobna było oprzeć się działaniu tej bezprzykładnej naiwności i dlatego zaśmiałem się. Następnie uspokoiłem ich.
— Nie troszczcie się, działa weźmiemy w opiekę.
Mówiło się jeszcze jakiś czas to i owo, wkońcu jednak złożyli broń.
— Co z nami zrobicie? — zapytał stroskany jis baszi.
— Będzie to zupełnie zależało od waszego zachowania. Może zginiecie, może jednak uzyskacie łaskę, jeżeli będziecie posłuszni.
— Co mamy uczynić?
— Przedewszystkiem odpowiadać prawdę na moje pytania.
— Pytaj!
— Czy idzie za wami więcej wojska?
— Nie.
— Jesteście tu rzeczywiście jedyni?
— Tak jest.
— W takim razie miralaj Omar Amed jest człowiekiem bez zdolności. W Szejk Adi stoi kilka tysięcy ludzi zbrojnych, a on wysyła tu przeciwko nim trzydziestu ludzi z czterema działami. Powinien był dodać wam przynajmniej alaja emini z dwustu ludźmi piechoty. Temu człowiekowi zdawało się, że Dżezidów można tak łatwo pochwytać i pozabijać, jak muchy. Jakie dał wam rozkazy?
— Mamy działa niepostrzeżenie doprowadzić do wody.
— A potem?
— Potem iść wzdłuż niej w górę i stanąć na pół godziny drogi przed Szejk Adi.
— Dalej!
— Tam mamy czekać, dopóki nam nie przyśle posłańca. Następnie mamy się posunąć aż do doliny i ostrzeliwać Dżezidów kulami, kartaczami i granatami.
— Posuwać się naprzód wam wolno, dojdziecie nawet dalej, niż do wejścia doliny. Strzelanie obejmą inni.
Skoro się to raz już stało, zdali się Turcy, jako prawdziwi fataliści, na swój los z całym spokojem. Musieli się zebrać i odeszli pod eskortą Dżezidów. Części armat wzięły muły na swoje grzbiety; ruszono naprzód. Przyszedłszy do naszych koni, dosiedliśmy ich.
Na pół godziny drogi od doliny, zostawiłem działa pod osłoną dwudziestu ludzi. Stało się to ze względu na owego posłańca, mającego przyjść od miralaja.
Zaraz u wejścia do doliny, natknęliśmy się na znaczną gromadę ludzi. Wieść o naszej małej wyprawie rozbiegła się bardzo szybko między pielgrzymami; wobec tego zgromadzono się tu, aby jak najrychlej dowiedzieć się o jej wyniku. Z tego powodu zaprzestano też strzelania w dolinie tak, że panowała w niej cisza głęboka. Chciano słyszeć strzały, gdyby było między Turkami a nami przyszło do walki poważnej.
Pierwszym, który ku mnie podszedł, był Ali Bej.
— Przybywasz nareszcie! — zawołał z ulgą widoczną; potem zaś dodał frasobliwie — ale bez armat! No i ludzi brakuje.
— Nie brakuje ani jednego człowieka i nikt nie jest ranny.
— Gdzież są?
— Są z Halefem i Selekiem przy działach, które w tyle zostawiłem.
— Czemu?
— Ten jis baszi opowiadał mi, że miralaj wyśle posłańca tam, gdzie stoją działa. Turcy mieli potem posunąć się i ostrzeliwać Szejk Adi kulami, kartaczami i granatami. Czy masz ludzi umiejących obsłużyć armatę?
— Poddostatkiem.
— Więc poślij ich tam. Niech zamienią odzież z Turkami, pojmają posłańca i dadzą natychmiast jeden strzał. To będzie dla nas najlepszym sygnałem, że nieprzyjaciel już blisko, jego zaś samego skłoni do przedwczesnego ataku. Co zrobisz z jeńcami?
— Odeślę ich i każę strzec.
— W dolinie Idiz?
— Nie. Tego miejsca nie śmie widzieć nikt, prócz Dżezidów. Jest tu jednak mały wykrot, w którym niewielu ludzi ustrzeże jeńców. Chodź ze mną.
W domu jego czekała na mnie obfita wieczerza, podczas której usługiwała mi jego żona. Jego samego w domu nie było, gdyż musiał uważać na przebieranie się jeńców, których potem odprowadzono. Ci, którzy otrzymali mundury tureckie, byli to sami wyszkoleni artylerzyści: wyruszyli niebawem, aby się udać do dział.
Gwiazdy zaczynały już blednąć, kiedy przyszedł do mnie Ali Bej.
— Czyś gotów wyruszyć, emirze?
— Dokąd?
— Do doliny Idiz.
— Pozwolisz, że tu zostanę:
— Chcesz walczyć wspólnie?
— Nie.
— Przyłączyć się tylko do nas, aby widzieć, czy jesteśmy waleczni?
— Do was nie przyłączę się także; zostanę tutaj w Szejk Adi.
— Panie, co ty zamyślasz?
— Myślę, że to będzie właściwem.
— Zabiją cię!
— Nie. Jestem pod opieką wielkorządcy i mutessaryfa.
— Ale jesteś naszym przyjacielem; wziąłeś artylerję do niewoli; przypłacisz to życiem.
— Kto o tem Turkom opowie? Zostaję tutaj z Halefem i z Baszybożukiem. W ten sposób uczynię dla was więcej może, niż walcząc w waszych szeregach.
— Masz może słuszność, emirze, ale jak będziemy strzelać, możesz i ty być zranionym, a nawet zabitym.
— Nie sądzę, gdyż będę się strzegł wystawiać na wasze kule.
Wtem otwarły się drzwi i wszedł człowiek, który należał do wysłanych przez Ali Beja straży.
— Panie! — rzekł — cofnęliśmy się, gdyż Turcy są już w Baadri. Za godzinę tu będą.
— Idź i powiedz twoim, żeby trzymali się zawsze blisko Turków, żeby się im jednakże nie pokazywali.
Wyszliśmy przed dom. Kobiety i dzieci przeszły obok nas i zniknęły poza świątynią. Wtem nadbiegł zadyszany drugi posłaniec i oznajmił:
— Panie, Turcy już dawno opuścili Kaloni i ciągną przez las. Za godzinę mogą być już tutaj.
— Ustawcie się po drugiej stronie pierwszej doliny i cofnijcie się, skoro nadejdą. Nasi będą na was czekać w górze.
Posłaniec wrócił, a bej oddalił się na pewien czas. Stałem przed domem i przypatrywałem się przechodzącym obok mnie postaciom. Gdy kobiety i dzieci już przeszły, ruszyły długie szeregi mężczyzn pieszych i konnych. Nie znikali oni poza świątynią, lecz wspinali się na wzgórza ku Baadri i Kaloni, aby Turkom pozostawić dolinę wolną. Osobliwego uczucia doznawałem na widok tych ciemnych postaci. Zdmuchnięto świece, pogasły pochodnie jedna po drugiej, tylko grobowiec wyciągał ku niebu płomienne języki swoich dwu wież. Byłem sam tutaj. Wszyscy krewni i domownicy beja odeszli. Buluk emini spał na platformie, a Halef jeszcze nie wrócił. Wtem doleciał mnie odgłos galopu końskiego. Wpadł Halef. Gdy zsiadł z konia, zagrzmiały z dołu dwa ciężkie jakieś uderzenia.
— Co to było, Halefie?
— Padają drzewa. Ali Bej kazał je pościnać, aby tam w dole zamknąć wąwóz i zabezpieczyć armaty przed napadem Turków.
— To czyn rozsądny! Gdzie reszta owych dwudziestu?
— Zostali na rozkaz beja przy działach. Oprócz tego wyznaczył on jeszcze trzydziestu innych do wzmocnienia ich.
— A zatem pięćdziesięciu ludzi. Ci zdołaliby już atak wytrzymać.
— Gdzie jeńcy? — zapytał Halef.
— Odeszli już pod nadzorem.
— A ci ludzie ruszają już do boju?
— Tak jest.
— A my?
— Zostaniemy tutaj. Pragnę zobaczyć twarze Turków, gdy spostrzegą, że wpadli w pułapkę.
Ta myśl zadowoliła widocznie Halefa, bo nie szemrał na to, że zostajemy, chociaż może powiedział sobie w duszy, że niebezpieczniej jest zostawać, niż przyłączyć się do walczących.
— Gdzie jest Ifra? — zapytał jeszcze.
— Śpi na platformie.
— To śpioch, zihdi, i dlatego prawdopodobnie dał mu kapitan osła, który krzyczy przez całą noc. Czy wie on już cośkolwiek o tem, co się tu stanie?
— Przypuszczam, że nie. Nie powinien też wiedzieć, że braliśmy udział w tem wszystkiem; rozumiesz?
Ali Bej powrócił jeszcze raz, aby zabrać swojego konia. Usiłował jeszcze raz przedstawić mi rzecz, widząc jednak, że to nie skutkuje, musiał mnie wreszcie opuścić. Uczynił to z najserdeczniejszem życzeniem, żeby mi się nic złego nie stało i zapewniał mnie, że kazałby wystrzelać wszystkich tysiąc pięciuset Turków, gdyby mię z ich strony spotkała jaka krzywda. W końcu prosił mnie, żebym na widocznej z góry platformie wywiesił znajdującą się w izbie płachtę na znak, że się mam dobrze. Gdyby biała płachta zniknęła, wówczas będzie wiedzieć, że jestem w niebezpieczeństwie i postąpi odpowiednio natychmiast.
Dosiadł konia i odjechał jako ostatni ze swoich.
Świt zaczynał już szarzeć; niebo rozjaśniało się tak, że na tle jego można było rozróżnić już gałęzie drzew. Z góry, z przeciwległego zbocza doliny, cichnął tętent konia Ali-Beja. Wobec tego, że i mój tłumacz mię opuścił, byłem z moimi dwoma służącymi sam w dolinie tajemniczego wciąż jeszcze zagadkowego dla mnie kultu. Sam, całkiem sam? Czy to prawda istotnie, czy też doleciały mię czyjeś kroki z małego domu poświęconego El Szemsowi? Wyszła z niego wysoka, biała postać mężczyzny i rozglądała się dokoła. Długa czarna broda spadała mu na piersi, podczas gdy włos śnieżnobiały spływał na ramiona. Był to Pir Kamek; poznałem go teraz.
— Ty jeszcze tu? — zapytał, stając przedemną, głosem niemal twardym. — Kiedy pójdziesz za innymi?
— Zostaję tutaj.
— Zostajesz? Czemu?
— Bo tutaj więcej mogę wam przydać się, niż w inny sposób.
— Może być, emirze, a jednak powinienbyś odejść.
— Pytam ciebie o to samo: Kiedy pójdzież za innymi?
— Zostaję.
— Czemu?
— Czyż nie widziałeś tam stosu? — odparł posępnie — on mnie zatrzymuje.
— Czemu on?
— Bo czas już spełnić ofiarę, dla której wzniosłem go tutaj.
— Turcy przeszkodzą ci.
— Sami przyniosą mi nawet ofiarę, a ja święcić dziś będę najważniejszy dzień życia mego.
Zrobiło mi się niemal nieswojo na dźwięk tego, jakby z próżni wydobywającego się głosu. Przemogłem jednak to uczucie i spytałem:
— Nie pomówiłbyś dziś jeszcze ze mną o twojej książce, której użyczył mi Ali Bej?
— Czy może ci to przynieść jaką radość i pożytek?
— Zapewne!
— Emirze, jestem ubogim kapłanem; trzy tylko rzeczy należą do mnie: moje życie, moje ubranie i książka, o której mówisz. Życie moje oddam Czystemu, Potężnemu i Miłosiernemu, który mi je dał. Ubranie moje pozostawię temu żywiołowi, w którym pochowane będzie moje ciało, a książkę darowuję tobie, aby duch twój mógł z moim rozmawiać, kiedy dzielić nas będą czasy, lądy, morza i światy.
Czy był to tylko kwiecisty, orjentalny sposób wyrażania się, czy też mówiło z niego istotnie przeczucie bliskiego zgonu? Przeszedł mię dreszcz, z którego nie mogłem się otrząsnąć.
— Pirze Kameku, dar twój jest wielki; prawie że nie mogę go przyjąć.
— Emirze, miłuję ciebie! Otrzymasz książkę, a gdy wzrok twój padnie na słowa, tą ręką pisane, to wspomnij o ostatniem, które ręka ta wpisze do księgi, gdzie przedstawiona jest krwawa historja Dżezidów, tych wzgardzonych i prześladowanych.
Musiałem go uścisnąć; nie mogłem postąpić inaczej.
— Dziękuję ci, Pirze Kameku! Ja także ciebie miłuję, a ilekroć otworzę twoją książkę, stanie przedemną twa postać i słyszeć będę z twoich ust słowa, które do mnie mówiłeś. Teraz jednak powinieneś opuścić Szejk Adi, gdyż jeszcze nie jest zapóźno.
— Widzisz tam świątynię? W niej pochowany jest ten, którego prześladowano i zabito. On nie uciekał nigdy. Czyż niema tego także w twoim Kitab, że nie należy bać się tego, który ciało tylko zabija? Zostanę tu, bo wiem, że mi Osmanli szkodzić nie mogą. A gdyby mnie zabili, to cóżby się stało? Azali kropla nie musi unieść się ku niebu? Czyż El Szems promienne nie umiera codziennie, aby codziennie z martwych powstać na nowo? Czyliż śmierć nie jest tylko wnijściem do jaśniejszego, czystszego świata? Słyszałeś kiedykolwiek, żeby Dżezid mówił o innym, że umarł? Powiada tylko, że się przemienił. Niema ani śmierci, ani grobu; jest tylko życie i nic więcej, jak życie. Dlatego też wiem, że cię jeszcze zobaczę.
Po tych słowach oddalił się i zniknął poza murem zewnętrznym grobowca.
Wszedłem do domu i udałem się na platformę. Tam słyszałem jakieś głosy. To Halef i Ifra rozmawiali z sobą.
— Zupełnie sam? — pytał Ifra.
— Tak.
— A gdzie ci inni; tych wielu, te tysiące?
— Kto to wie!
— Ale dlaczego odeszli?
— Umknęli.
— Przed kim?
— Przed wami.
— Przed nami? Hadżi Halefie Omarze, nie rozumiem, co mówisz!
— Więc powiem co wyraźniej. Uciekli przed twoim mutessaryfem i przed twoim Omar Amedem.
— Ależ dlaczego?
— Ponieważ miralaj nadchodzi, aby napaść na Szejk Adi.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, a ręka mutessaryfa jest potężna! Powiedz mi, czy mam pozostać przy naszym emirze, czy też walczyć pod miralajem?
— Musisz zostać z nami.
— Hamdullillah! chwała i dzięki Bogu! gdyż dobrze jest u naszego emira, którego mi strzec polecono.
— Tobie? A kiedyż to ty go strzegłeś?
— Ciągle, od kiedy chodzi pod moją osłoną.
Halef zaśmiał się i odpowiedział:
— Tak, ty właśnie jesteś do tego. Czy wiesz, kto jest obrońcą emira?
— Ja!
— Nie, ja!
— Czyż nie oddał mi go w opiekę sam mutessaryf?
— Czyż on sam nie oddał się mnie w opiekę? A kto tu więcej zinaczy, zihdi, czy ten twój nicpoń mutessaryf?
— Halefie Om arze, pilnuj swego języka. Bo jeżeli powiem to słowo mutessaryfowi!...
— Sądzisz, że się go zlęknę? Jestem hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas, Ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— A ja nazywam się Ifra, należę do walecznych Baszybożuków wielkorządcy, a za moje bohaterskie czyny zamianowano mnie bulukiem emini. O ciebie troszczy się tylko jedna osoba, a o mnie padyszach i całe państwo, zwane Otomańskiem.
— Ciekawym naprawdę, jaką masz korzyść z tej troski?
— Jaką korzyść? Otrzymuję żołdu miesięcznego trzydzieści pięć pjastrów, dwa funty chleba dziennie, siedemnaście łutów mięsa, trzy łuty masła, pięć łutów ryżu, łut soli, półtora łuta dodatków, oraz mydło, oliwę i smarowidło do butów.
— I za to dokonywasz czynów bohaterskich?
— Tak, wielu i bardzo wielkich.
— Chciałbym je widzieć.
— Co, nie wierzysz temu? Jak utraciłem np. nos, którego już nie mam! Było to podczas sporu między Druzami a Maronitami z Dżebel Libanon. Wysłano nas, abyśmy wywalczyli spokój, oraz poszanowanie dla ustaw. W jednej z tych bitew waliłem dokoła siebie jak wściekły. Wtem zamierzył się jeden z nieprzyjaciół na moją głowę. Chciałem ustąpić i cofnąłem się, a tymczasem cios zamiast w głowę ugodził mię w... ooh!... aah!... co to było?
— Tak, co to było? Wystrzał armatni!
Halef miał słuszność. Był to wystrzał armatni, który tym razem nie pozwolił małemu bulukowi emini dokończyć zajmującego opowiadania. Był to zapewne znak od naszych artylerzystów, że wzięli już do niewoli adjutanta miralajowego. Obaj służący zbiegli natychmiast z góry.
— Zihdi, strzelają! — zawołał Halef, patrząc na kurki swoich pistoletów.
— Z armat! — dodał Ifra.
— To ładnie! Wprowadźcie zwierzęta na dziedziniec wewnętrzny.
— Czy i mojego osła?
— Tak, a potem zamknijcie drzwi.
Ja sam wziąłem biały szal i rozpostarłem go na platformie. Potem kazałem przynieść kilka koców i położyłem się na nich tak, że mię z dołu nie można było zobaczyć. Obaj słudzy zajęli miejsca obok mnie.
Tymczasem zrobiło się już tak jasno, że było widać wszystko dość wyraźnie. Mgły podnosiły się już z doliny; a wciąż jeszcze gorzały światła świątyni; widok, od którego zaczynały boleć oczy.
Tak upłynęło pięć do dziesięciu minut, pełnych oczekiwania. W tem doleciało mię ze zbocza rżenie konia, jedno, potem drugie, a niebawem odpowiedziało mu trzecie ze strony przeciwnej. Było to jasne: wojska wkraczały równocześnie z dwóch stron na dolinę. Rozkazy miralaja wykonano z wielką punktualnością.
— Nadchodzą! — stwierdził Halef.
— Tak, nadchodzą! — przyznał Ifra. — Panie, a jeżeli wezmą nas za Dżezidów i będą strzelać do nas?
— Wówczas wypuścisz swojego osła, po którym po znają cię natychmiast.
Konnicy widocznie nie było. Konie, które rżały, należały do oficerów. Dałby się był słyszeć tętent. Niebawem jednak usłyszeliśmy szmer, wzmagający się z każdą chwilą. Było to stąpanie wielu ludzi, którzy się ciągle zbliżali.
Wreszcie zabrzmiały głosy od strony grobowca, a w dwie minuty potem usłyszeliśmy miarowy krok zwartej kolumny. Podniosłem głowę i spojrzałem wdół. Było to dwustu może Arnautów o wspaniałych postaciach i dzikich obliczach, pod dowództwem alaja emini i dwu kapitanów. Szli w zwartych szeregach na dolinę. Za nimi sunęła banda Baszybożuków, która rozproszyła się na prawo i lewo, aby wyszukać niewidzialnych mieszkańców doliny. Potem postępowała mała kawalkada samych oficerów: dwaj jis baszi, dwaj alaje emini[7], dwaj bimbaszi[8], jeden kajm akam[9] i jeden kol agassi[10]. Na czele ich jechał długi, chudy człowiek, o nadzwyczaj grubo ciosanej twarzy, przybrany w kapiący od złota mundur komendanta pułku.
— To jest miralaj Omar Amed — zauważył Ifra w tonie pełnym uszanowania.
— A kto to ten cywilny u jego boku? — zapytałem.
U boku pułkownika jechał człowiek o rysach uderzających w najwyższym stopniu. Wiem o tem, że nie należy człowieka porównywać z istotą zwierzęcą, są jednak zaprawdę fizjognomje, przypominające mimowolnie pewne zwierzęta. Widziałem twarze, mające w sobie coś z małpy, buldoga i kota, a na widok niektórych przychodziły mi stale na myśl wół, osioł, sowa, łasica, ryjowiec, lis, albo niedźwiedź. Czy się jest frenologiem i fizjognomikiem, czy nie jest, zawsze zauważy się, że postawa, chód, wyraz i całe zachowanie się takiego człowieka, ma pewne podobieństwo do zachowania się zwierzęcia, które przypomina się dzięki tej fizjognomji. Oblicze człowieka, którego ujrzałem teraz, miało w sobie coś z drapieżnego ptaka.
— To makredż[11] z Mossul, zaufany mutessaryfa — zauważył Ifra.
Czego chciał tu ten makredż razem z wojskami? Nie mogłem się wdawać głębiej w moje przypuszczenia na tym punkcie, gdyż znowu zagrzmiał wystrzał armatni, a zaraz po nim jeszcze jeden. Zabrzmiały zmieszane okrzyki wycia i wołania, a następnie słyszeć się dał tętent, jak gdyby wielu ludzi, zbliżających się cwałem. Kawalkada stanęła tuż pod moim posterunkiem obserwacyjnym.
— Co to było? — zawołał miralaj.
— Dwa wystrzały armatnie — odpowiedział makredż.
— Bardzo słusznie — zauważył drwiąco pułkownik — oficer z trudem wpadłby na tę odpowiedź. Lecz, Allah, co to?
Arnauci, którzy przed chwilą byli przeszli, wrócili teraz z krzykiem i w największym nieporządku. Czterech z nich broczyło krwią, a wszyscy byli przerażeni w najwyższym stopniu.
— Stać! — krzyknął pułkownik. — Co się stało?
— Strzelano do nas kartaczami. Alaj emini i jeden z kapitanów zabici; drugi leży tam ranny.
— Allah onlari boza-uz — Allah, wygub ich. Strzelać do własnych ludzi! Każę ich wszystkich na śmierć zaćwiczyć. Nazir agassi, jedź naprzód i objaśnij tym psom.
Rozkaz ten wystosowany był do jednego z kol agassich, znajdujących się w jego orszaku. Był to ten sam, którego zaskoczyłem nad strumieniem w Baadri, i potem dopomogłem do odzyskania wolności. Dał koniowi ostrogę i pomknął, lecz powrócił w krótkim czasie.
— Ci, którzy strzelali, to nie nasi, lecz Dżezidzi. Pozwolili mi zbliżyć się i wołali do mnie.
— A gdzie nasze działa?
— Są w ich ręku; z nich strzelali; odebrali je dzisiaj w nocy jis basziemu.
Pułkownik rzucił straszne przekleństwo.
— Ten łajdak odpokutuje! Gdzie on?
— W niewoli, wraz ze wszystkimi swoimi ludźmi.
— W niewoli, ze wszystkimi? A więc całkiem bez obrony!
Wbił koniowi ostrogi w brzuch tak, że stanął dęba prosto, jak świeca, a następnie pytał dalej:
— Gdzie są Dżezidzi, te giaury między giaurami? Chciałbym ich schwytać, oćwiczyć, pozabijać, ale zniknęli. Znajdziemy ich. Przedtem jednak przyprowadźcie mi działa z powrotem. Ludzie z Djarbekir złączyli się. Naprzód oni, a potem te psy z Kjerikjuk za nimi.
Kol agassi pogalopował z powrotem, a zaraz potem ruszyła z miejsca piechota z Djarbekir. Pułkownik szedł ze sztabem u boku. Więcej widzieć nie mogłem przez załom doliny. Zaledwie jednak upłynęła minuta, huknął znowu wystrzał armatni, a za nim drugi, trzeci i czwarty, poczem powtórzyła się znowu ta sama scena, co poprzednio. Zdrowi i lekko ranni nadbiegli w ucieczce, zostawiając za sobą zabitych i ciężko rannych. Pułkownik wjechał pomiędzy nich i płazując ich szablą, krzyczał:
— Stójcie, tchórze, stójcie, albo sam wyślę was własną ręką do Dżehenny. Agassi, dragoni, nadół!
Adjutant popędził naprzód. Uciekający zatrzymali się, a zarazem wróciło wielu Baszybożuków, aby oznajmić, że wszystkie budynki puste.
— Zniszczyć te gniazda, spalić wszystko i szukać śladów. Muszę wiedzieć, dokąd poszli ci niewierni.
Teraz przyszedł czas na mnie, jeżeli wogóle miałem się tu na coś przydać.
— Halefie, gdyby mi się stało co złego, to zdejmiesz tę białą płachtę. To znak dla Ali Beja.
Po tych słowach podniosłem się; zauważono mnie natychmiast.
— Ah — zawołał miralaj — tam przecież jest jeden! Zejdź tu, psi synu; chcę mieć wiadomości!
Skinąłem głową i cofnąłem się.
— Halefie, zamkniesz drzwi i nie wpuścisz nikogo bez mego zezwolenia. Gdy zawołam cię po imieniu, otworzysz natychmiast.
Wziąłem go z sobą na dół i wyszedłem przed dom. W tej chwili otoczyli mnie oficerowie dokoła.
— Gadzie jakiś, odpowiadaj natychmiast na moje pytania, albo każę cię zarżnąć! — zawołał pułkownik.
— Gadzie? — zapytałem spokojnie. — Weź to i czytaj!
Błysnął ku mnie wściekłym wzrokiem, lecz porwał przecież firman wielkorządcy. Ujrzawszy pieczęć, przycisnął pergamin do czoła lekko i jakby z pogardą i przebiegł oczyma treść.
— Jesteś Frankiem?
— Tak.
— Co tu robisz?
— Przybyłem, aby studjować zwyczaje Dżezidów — odparłem, odbierając firman z powrotem.
— Na co to! Co mnie obchodzi to budjeruldi! Byłeś w Mossul u mutessaryfa?
— Tak.
— Masz od niego pozwolenie na pobyt tutaj?
— Tak, oto ono.
Podałem mu drugi dokument, a on przeczytał i oddał mi go napowrót.
— To dobre, ale...
Zatrzymał się, gdyż w tej chwili rozległ się trzask bardzo silnego ognia karabinowego na przeciwległem zboczu, a równocześnie doleciał nas tętent szybko biegnących koni.
— Szejtan, a tam w górze co?
Pytanie to odnosiło się do mnie napoły, więc odpowiedziałem na nie:
— To Dżezidzi. Jesteś osaczony i wszelki opór daremny.
Podniósł się w siodle.
— Psie! — ryknął do mnie.
— Miralaju, daj pokój temu słowu! Jeżeli wymówisz je raz jeszcze, odejdę.
— Zostaniesz!
— Kto mię zatrzyma? Dam ci wszelkie wyjaśnienia, lecz pamiętaj sobie, że nie zwykłem podporządkowywać się miralajowi. Pokazałem ci, pod jaką jestem osłoną, a jeżeliby to nie pomogło, to potrafię sam się obronić.
— Ah! Podniósł rękę, aby mnie uderzyć.
— Halefie!
Z tym głośnym okrzykiem na ustach przecisnąłem się pomiędzy końmi, drzwi otwarły się, a ledwie zamknęły się za mną, zgrzytnęła kula pistoletowa w ich drzewie. Miralaj strzelił do mnie.
— To było dla ciebie, zihdi — zauważył Halef zaniepokojony.
— Chodź na górę!
Zanim jeszcze wyszliśmy na schody, usłyszeliśmy chaotyczne wołania, pomieszane z tętentem koni. Wyszedłszy na górę, ujrzałem tylną straż dragonów, znikającą za załomem doliny. Było czystem szaleństwem gnać ją przeciw armatom, które mógł jedynie boczny atak strzelców od strony góry zmusić do milczenia. Miralaj nie orjentował się wcale w swojem położeniu i było szczęściem dla niego, że Ali Bej oszczędzać chciał życia ludzi. W górze obok świątyni i na wszystkich ścieżkach aż do połowy zbocza góry stali Turcy tak gęsto, że każda kula Dżezidów porwać musiała jedną lub nawet więcej ofiar.
Wtem zahuczał znowu grzmot armat. Dobrze wymierzone kartacze i granaty musiały poczynić straszne spustoszenia wśród jeźdźców. Okazało się to też dość prędko. Cała najniższa część doliny pokryła się umykającymi jeźdźcami, biegnącymi pieszo dragonami i końmi bez jeźdźców.
Teraz miralaj zesztywniał całkiem z przerażenia i wściekłości, przyszedł jednak widocznie do przekonania, że musi postąpić inaczej. Zauważył głowę moją, gdym spoglądał w dół i skinął na mnie. Podniosłem się znowu.
— Zejdź!
— Na co?
— Mam cię zapytać.
— I strzelić do mnie?
— To nie było do ciebie.
— Dobrze, więc pytaj! Będę ci z góry odpowiadał, a ty usłyszysz moje słowa tak, jak gdybym stał przy tobie. Ale — dałem przytem znak Halefowi, który mię natychmiast zrozumiał — ale widzisz tego człowieka? To mój służący. Ma w ręku strzelbę i mierzy w ciebie. Gdyby podniosła się na mnie jedna broń, zabije cię, miralaju, a ja powiem wówczas tak samo jak ty: to nie było do ciebie.
Halef ukląkł tuż nad brzegiem platformy ze strzelbą, wymierzoną w głowę pułkownika, który mienił się przy tem na twarzy; niewiadomo czy z trwogi czy z wściekłości.
— Odłóżcie strzelbę! — zawołał.
— Zostanie tak.
— Człowiecze, mam tu blisko dwa tysiące żołnierzy; mogę cię zmiażdżyć!
— A ja mam z sobą tylko tego jednego i mogę cię jednem skinieniem wysłać do twoich ojców!
— Moi pomściliby mnie straszliwie.
— Zginęłoby wielu z nich, zanim który dostałby się do wnętrza domu. Zresztą dolinę otacza cztery tysiące wojowników, którym łatwo przyjdzie wygubić was w ciągu pół godziny.
— Ilu powiadasz?
— Cztery tysiące. Spojrzyj na wzgórza! Nie widzisz tam głowy przy głowie? Schodzi stamtąd jakiś człowiek i powiewa chustą z turbanu. To pewnie posłaniec Beja z Baadri, który chce układać się z tobą. Daj mu pewny glejt i przyjmij go, jak nakazuje zwyczaj; to przysłuży ci się najlepiej.
— Nie potrzebuję twych nauk. Niechaj tylko przyjdą buntownicy. Gdzie znajdują się wszyscy Dżezidzi?
— Pozwól, to ci opowiem! Ali Bej dowiedział się, że masz napaść pielgrzymów. Wysłał posłańców i kazał im baczyć na wojska z Mossul, Djarbekir i Kjerkjuk. Kobiety i dzieci odprowadzono w miejsca bezpieczne. Nie stanął w drodze twemu pochodowi, lecz opuścił dolinę i otoczył ją. Ma nad tobą przewagę zarówno co do liczby wojowników, jakoteż pod względem terenu. Jest także w posiadaniu twej artylerji wraz z całą amunicją. Jesteś zgubiony, jeżeli nie podejmiesz przyjaźnie układów z jego posłem.
— Dziękuję ci, Franku! Ułożę się naprzód z nim, a potem i z tobą. Masz budjeruldi wielkorządcy i firman mutessaryfa, a jednak trzymasz z ich wrogami. Jesteś zdrajcą i karę swoją otrzymasz.
Wtem przysunął się doń z koniem adjutant Nazir agassi i szepnął mu kilka słów. Pułkownik wskazał na mnie i zapytał:
— Tenby to był?
— On był. Nie należy do nieprzyjaciół, jest tylko ich gościem i uratował mi życie.
— W takim razie pomówimy o tem jeszcze, a teraz chodźcie do tamtego budynku.
Podjechali ku świątyni słońca, zsiedli z koni i weszli do środka.
Tymczasem parlamentarz zeszedł w dolinę, skacząc w prostej linji z kamienia na kamień, i przeszedł przez strumień. Wszedł także do świątyni. Nie padł ani strzał; panował zupełny spokój. Słychać było tylko odgłos kroków żołnierzy, którzy czuli się zbyt odsłonięci i usuwali się z wyższej części doliny ku jej dołowi.
Upłynęło pół godziny. Parlamentarz wyszedł z wnętrza, lecz nie sam; prowadzono go związanego. Miralaj, który ukazał się przed wejściem, oglądnął się, spostrzegł stos i wskazał nań. Zawołano dziesięciu Arnautów; wzięli go we środek i powlekli ku stosowi. Podczas gdy jedni trzymali go, pochwycili inni swoje strzelby; miano go rozstrzelać.
— Stać! — zawołałem do pułkownika. — Co chcesz uczynić? To wysłannik, a więc osoba nietykalna.
— To buntownik tak, jak ty. Naprzód on, a potem ty. Wiemy już teraz, kto napadł na artylerzystów.
Skinął, huknęły strzały, człowiek padł martwy. Wtem stało się coś, czego się nie spodziewałem! Pomiędzy żołnierzy przecisnął się jakiś człowiek; był to Pir Kamek. Dostał się do stosu i ukląkł obok zmarłego.
— Ah, drugi! — zawołał pułkownik i przystąpił bliżej. — Powstań i odpowiadaj mi.
Więcej słyszeć nie mogłem spowodu zbyt wielkiego oddalenia. Widziałem tylko uroczyste gesty Pira i gniewne miralaja. Następnie dojrzałem, że pierwszy z nich wetknął ręce w stos, a w kilka sekund wybuchnęły zeń ogniste języki. Opanowało mnie dziwne przeczucie. Wielki Boże, czyżby miał na myśli taką ofiarę, taką karę, taką zemstę nad mordercą swojej żony i synów!
Pochwycono go i oderwano od stosu, ale za późno; ognia niepodobna już było zagasić, gdyż miał w smole ziemnej straszliwą podnietę. W przeciągu jednej zaledwie minuty biły w niebo olbrzymie płomienie.
Pira otoczono i trzymano. Zdawało się, że miralaj chciał odejść. W tem wrócił i przystąpił do kapłana. Rozmawiali ze sobą; pułkownik podrażniony, a Pir spokojnie i z zamkniętemi oczyma. Naraz otworzył je, odrzucił od siebie tych dwu, którzy go trzymali i pochwycił pułkownika. Z siłą olbrzyma podniósł go w górę i w dwu skokach stanął przy stosie; jeszcze jeden skok i zniknęli w żarze płomieni, które się nad nimi zamknęły. Po ruchu wewnątrz widać było, że walczyli ze sobą; jeden, aby ratować życie, drugi, aby umierając, zatrzymać pierwszego.
Miałem wrażenie, jakgdybym runął do wody w najsroższe zimowe mrozy. Więc dlatego dzień ten był dlań „najważniejszy w życiu“, jak mi to sam powiedział. Tak, najważniejszym dniem życia jest ten, w którym się to życie traci, aby się powierzyć wzburzonym nurtom wieczności. Ta straszna zemsta nad miralajem miała więc być tem ostatniem słowem, które miał wpisać własną ręką do owej księgi, zawierającej krwawą historję Dżezidów — tych wzgardzonych i prześladowanych? Ten ogień więc, to ów „żywioł“, w którym jego ciało pochowanem być miało, a odzież pozostać?
To straszne! Zamknąłem oczy. Nie pragnąłem już ani widzieć, ani wiedzieć niczego. Zeszedłem do izby i położyłem się na poduszkach twarzą do ściany. Przez pewien czas cicho było jeszcze na dworze, niebawem jednak rozpoczęło się strzelanie na nowo. Nie obchodziło mię to wcale. Gdyby mi groziło jakie niebezpieczeństwo, zawiadomiłby mię o tem Halef napewno. Widziałem wciąż tylko białe włosy, czarną, falistą brodę i iskrzący się od złota mundur, niknące w płomieniach stosu. Mój Boże, jak cenne, jak nieskończenie cenne jest życie człowieka, a jednak — jednak — jednak!...
Tak upłynęło sporo czasu. Wtem strzelanina ustała i doszedł mnie odgłos kroków na schodach. Wszedł Halef.
— Zihdi, wyjdź na dach!
— Na co?
— Chce cię widzieć oficer.
Wstałem i poszedłem na górę. Jedno spojrzenie pouczyło mnie o stanie rzeczy. Dżezidzi nie zajmowali już wzgórz, lecz zsunęli się powoli niżej. Za każdem drzewem lub krzakiem krył się jeden z nich, aby z tej bezpiecznej pozycji wysłać kulę w stronę nieprzyjaciół. W dolnej części doliny dosięgli nawet jej dna i zagnieździli się w haszczach nad strumieniem. Brakowało tylko, żeby działa podsunęły się jeszcze trochę wyżej, a możnaby kilku salwami zniszczyć Turków zupełnie.
Przed domem stał Nazir agassi.
— Panie, czy pomówisz z nami jeszcze raz? — spytał.
— Co macie mi powiedzieć?
— Chcemy wysłać posłańca do Ali Beja, a ponieważ miralaj, niech mu Allah raju użyczy — tu wskazał na dymiący wciąż jeszcze stos — zabił posła Dżezidów, nie może pójść tam żaden z nas. Czy zrobisz to?
— Zrobię. A co mam powiedzieć?
— Kajmakam ci rozkaże. On jest teraz dowódcą i znajduje się w tamtym domu. Przejdź tutaj.
— Rozkaże? Wasz kajmakam nie ma mi nic do rozkazywania. Co czynię, czynię dobrowolnie. Niech kajmakam tu przyjdzie i powie, co mi ma powiedzieć. Dom ten stoi dla niego otworem, ale tylko dla niego lub co najwyżej dla jednej jeszcze osoby. Ktokolwiekby zbliżył się prócz niego, tego każę zastrzelić.
— Kto jest w domu?
— Mój służący i kawass muttessaryfa, Baszybożuk.
— Jak się nazywa?
— To buluk emini Ifra.
— Ifra ze swoim osłem?
— Tak jest — zaśmiałem się.
— Więc to ty jesteś tym obcym, który wyjednał arnauckim oficerom darowanie bastonady i pozyskał sobie przyjaźń mutessaryfa?
— Ja nim jestem.
— Zaczekaj więc chwilę, panie. Kajmakam zaraz przybędzie.
Trwało istotnie niedługo, a ze świątyni wyszedł kajmakam i zbliżył się do domu. Towarzyszył mu tylko makredż.
— Halefie, otwórz im i wprowadź ich do izby. Zamkniesz za nimi drzwi, a potem wrócisz tu znowu. Gdyby się ktoś niepowołany przybliżył do domu, strzelisz do niego.
Zszedłem na dół. Weszli obaj zapowiedziani mężowie. Byli to wysocy dygnitarze, lecz to nie wiele mnie obchodziło. Przyjąłem ich tedy bardzo powściągliwie i skinąłem im tylko, aby sobie usiedli. Potem zapytałem bez osobnego powitania:
— Wpuścił was mój służący. Czy powiedział wam, jak mię macie nazywać?
— Nie.
— Zwą mnie tutaj hadżi emir Kara Ben Nemzi. O was wiem już, kto jesteście. Co macie mi powiedzieć?
— Jesteś hadżim? — zapytał makredż.
— Tak jest.
— A zatem byłeś w Mekce.
— Tak. Czyż nie widzisz koranu, wiszącego na mojej szyi i małej flaszeczki z wodą Cęm-Cem?
— Sądziliśmy, że jesteś giaurem.
— Czy przyszliście tu, aby mi to powiedzieć?
— Nie. Prosimy cię, ażebyś poszedł do Ali Beja z naszego polecenia.
— Dacie mi pewny glejt?
— Damy.
— Mnie i moim służącym?
— Tak.
— Co mu mam powiedzieć?
— Żeby złożył broń i wrócił do posłuszeństwa wobec mutessaryfa.
— A potem? — zapytałem ciekawy, co dalej nastąpi.
— Potem pokuta, jaką wyznaczy mutessaryf, będzie, ile możności, łagodną.
— Jesteś makredżem z Mossul, a ten człowiek, to kajmakam i dowódca wojsk tu stojących. On ma mi dawać polecenia, a nie ty.
— Jestem z nim z polecenia mutessaryfa.
Człowiek z twarzą jastrzębia wypiął się dumnie przy tych słowach.
— Masz pełnomocnictwo na piśmie?
— Nie.
— Znaczysz więc tu tylko tyle, co każdy inny.
— Kajmakam za mnie zaświadczy.
— Możesz się wylegitymować tylko pełnomocnictwem na piśmie. Idź i postaraj się o nie. Mutessaryf z Mosul pozwoli siebie zastępować tylko człowiekowi z jakiemiś wiadomościami.
— Czy chcesz mię obrazić?
— Nie. Chcę tylko stwierdzić, że nie jesteś oficerem, że na rzeczach wojskowych się nie znasz, i że tutaj masz milczeć.
— Emirze — zawołał, rzucając mi wściekłe spojrzenie.
— Czy mam ci dowieść prawdy słów moich? Jesteście tak osaczeni, że ani jeden z was ujść nie może. Potrzeba tylko pół godzinki, a będziecie wystrzelani do nogi. Mam więc wobec takiego stanu rzeczy mówić bejowi, żeby broń złożył? Uważałby mię za szaleńca. Miralaj — niech mu Allah użyczy swej łaski i miłosierdzia — poprowadził przez swą lekkomyślność tysiąc pięciuset wojowników na zgubę. Kajmakamowi przypada w udziale zaszczytne zadanie wydarcia ich tej zgubie. Jeżeli mu się to uda, postąpi, jak dobry oficer, jak bohater. Ale nie uda mu się to w górnolotnych słowach, za któremi czają się trwoga i podstęp. W rzeczach wojskowych rozstrzygać ma tylko wojownik.
— A jednak i mnie posłuchaj!
— Nie wiem, w jakim kierunku.
— Należy też ułożyć sprawy ze strony prawnej, a ja jestem makredżem.
— Bądź, czem ci się podoba! Nie możesz mi pokazać pełnomocnictwa, więc między nami rzecz skończona.
Miałem zdecydowaną niechęć do tego człowieka, nie byłoby mi jednak przyszło na myśl dawać jej tak silnego wyrazu, gdybym nie miał wyraźnego wyczucia, że człowiek ten w obecnych warunkach zawinił najwięcej. Pocóż ten sądownik przyłączył się do wyprawy? Oto tylko dlatego, ażeby po ewentualnem zwycięstwie nad Dżezidami dać im na drodze prawa muzułmańskiego jeszcze bardziej odczuć otomańską przewagę.
Zwróciłem się do kajmakama.
— Co mam powiedzieć bejowi, skoro mię spyta, czemu napadliście na Szejk-Adi?
— Ponieważ chcemy wydostać tu dwu morderców, oraz dlatego, że Dżezidzi nie płacą regularnie haraczu[12].
— Zdziwią go bardzo te powody. Morderców winniścię szukać wśród siebie; tego on wam dowiedzie, a haracz mogliście wydobyć na innej drodze. Co mam mu powiedzieć o twoich obecnych postanowieniach?
— Powiedz mu, żeby mi przysłał człowieka celem omówienia warunków, pod którymi odejdę.
— A gdy mnie spyta o podstawę twych warunków?
— Żądam w imieniu mutessaryfa zwrotu naszych dział; żądam grzywny za każdego zabitego i rannego; żądam nieuiszczonego haraczu i żądam wypłacenia sumy, którą później oznaczę, tytułem kontrybucji.
— Allah kerim, Bóg jest dobrotliwy! Dał ci usta, które bardzo dobrze umieją żądać. Nie potrzebujesz mówić mi już nic więcej; zresztą powiesz sam Ali Bejowi. Pójdę zaraz do niego i doniosę wam zaraz o odpowiedzi bądź sam, bądź też przez posłańca.
— Powiedz im jeszcze tylko, że mają wypuścić na wolność naszych artylerzystów i wynagrodzić im trwogę.
— Oznajmię mu i to także, obawiam się jednak, że on ze swej strony zażąda wynagrodzenia za niespodziankę, którą jemu zgotowaliście. Jesteśmy gotowi; wybieram się, lecz muszę was przedtem ostrzec w jednym kierunku. Jeżeli poczynicie w Szejk Adi jakie szkody, wówczas Ali Bej nie zechce was oszczędzać.
Powstałem, a oni uczynili to samo i odeszli.
Zawołałem z góry Halefa i Ifrę, aby siodłali konie, co zabrało czasu nie wiele. Opuściliśmy dom i dosiedliśmy koni.
— Zatrzymajcie się tutaj, wrócę zaraz.
Rzekłszy to, pojechałem trochę w dół doliny, aby przyjrzeć się skutkom dział. Były okropne, złagodzone tylko tem, że Dżezidzi pozbierali rannych Turków i opatrzyli ich wedle możności. O ileż inaczej wyglądałoby wszystko, gdyby Turkom udał się był ich napad! Odwróciłem się, pomimo że zwycięzcy nawoływali mnie radośnie z swoich zasieków. Zabrałem Halefa i Ifrę i pojechałem wgórę potokiem, aby się dostać na drogę do Baadri, gdzie spodziewałem się znaleźć beja.
Przejeżdżając obok świątyni, zastałem tam kajmakama ze sztabem. Gdy skinął na mnie, podjechałem ku niemu.
— Powiedz szejkowi, że zapłaci pewną kwotę jako wynagrodzenie za śmierć miralaja.
— Wierzę, że makredż z Mossul zadaje sobie sporo trudu, aby wymyśleć coraz nowe żądania, ale przypuszczam, że i bej zażąda wielkiej sumy za śmierć parlamentarza. Powtórzę mu jednak twoje słowa.
— Masz przy sobie Baszybożuka?
— Jak widzisz!
— Kto ci go dał?
— Mutessaryf.
— Potrzeba ci go jeszcze?
— Tak jest.
— My potrzebujemy go także.
— To postaraj się o rozkaz gubernatora. Jak mi go pokażesz, oddam ci buluka emini.
Pojechałem dalej, mijając same ponure oblicza. Niejedna dłoń drgnęła, aby sięgnąć po sztylet, ale Nazir agassi towarzyszył mi, póki nie byłem pewny bezpieczeństwa i potem dopiero rozstał się ze mną.
Pożegnanie było krótkie; czas naglił.
— Effendi, zobaczymy się kiedy? — zapytał Nazir agassi.
— Allah wie wszystko, więc także i to, ale my nie.
— Uratowałeś mnie; nie zapomnę cię nigdy i dziękuję ci. Gdybyśmy się kiedy jeszcze spotkali, powiedz mi wówczas, czy mogę ci w czemś usłużyć.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece! Może ujrzę cię kiedy miralajem; niechaj cię wówczas spotka lepszy kismet niż Omara Ameda.
Podaliśmy sobie ręce i rozstaliśmy się. I jego widziałem znowu w takim czasie, kiedy najmniej o nim myślałem.
Jeszcze kilka kroków dalej w górę i napotkaliśmy w krzaku pierwszego Dżezida, który posunął się naprzód tak daleko, aby mieć cel pewniejszy za podjęciem walki na nowo. Był to syn Seleka, mój tłumacz.
— Emirze, czy masz się dobrze? — zawołał ku mnie.
— Całkiem dobrze. Czy masz z sobą książkę Pir Kameka?
— Ukryłem ją w miejscu, gdzie nic jej nie zaszkodzi.
— Gdybyś jednak był zginął — zginęłaby także i książka.
— Nie, effendi. Powiadomiłem kilku ludzi o tem, gdzie się znajduje, a oni powiedzieliby tobie.
— Gdzie bej?
— Tam na wystającej skale, skąd można objąć wzrokiem całą dolinę. Pozwól, że cię tam zaprowadzę.
Wziął strzelbę na ramię i poszedł przodem. Dostaliśmy się na górę, skąd przedstawił się zajmujący widok na kryjówki Dżezidów. Jedni z nich stali, drudzy siedzieli, inni znowu klęczeli lub leżeli, gotowi w każdej chwili na znak dowódcy rozpocząć poważną walkę. Tu bardziej jeszcze niż na dole musiało się nabrać przekonania, że Turcy byliby zgubieni, jeżeliby im się nie udało pogodzić z przeciwnikami. Na tem samem miejscu stałem z Ali Bejem, przypatrując się rzekomym gwiazdom, a teraz zaledwie w kilka godzin potem mała sekta, która odważyła się na bój z wojskami wielkorządcy, stała tu jako zwycięzca.
Podjechaliśmy dalej wlewo, aż dostaliśmy się na skałę, wystającą nieco poza krawędź doliny. Tu siedział bej, a z nim jego sztab, złożony tylko z trzech bosych Dżezidów. Wyszedł naprzeciw mnie uradowany.
— Dzięki Wszechdobremu, który zachował cię zdrowym i nienaruszonym! — rzekł serdecznie. — Czy spotkało cię co złego?
— Nie, gdyż w przeciwnym razie dałbym ci był znak umówiony.
— Pójdź!
Zsiadłem z konia i poszedłem za nim na skałę. Widać stąd było dokładnie wszystko: świętynie, dom beja, baterje w oszańcowaniu i obie ściany doliny.
— Widzisz tę białą plamę na moim domu? — zapytał.
— Tak, to szal.
— Gdyby był zniknął, dałbym był znak, a pięciuset moich ludzi zbiegłoby szturmem wdół pod osłoną dział, które byłyby wstrzymały nieprzyjaciela.
— Dziękuję ci, beju. Nic mi się nie stało; tylko miralaj strzelił do mnie, ale chybił.
— Odpokutuje za to.
— On już odpokutował.
Opowiedziałem mu wszystko, na co patrzyłem i powtórzyłem mu słowa pożegnania Pir Kameka ze mną. Słuchał uważnie z najgłębszem wzruszeniem, a gdy skończyłem, rzekł tylko:
— To był bohater!
Potem popadł w głęboką zadumę, z której ocknął się dopiero po chwili.
— I co mówisz? Zabili mojego posła?
— Stracili go, rozstrzelali.
— Kto wydał rozkaz?
— Zapewne miralaj.
— Oh, żeby on jeszcze żył! — zgrzytnął bej. — Przeczuwałem, że się posłańcowi coś stanie. Powiedziałem mu, że walkę rozpocznę na nowo, jeżeli w pół godziny nie wróci. Ale pomszczę go. Dam teraz znak, żeby nareszcie wziąć się do Turków poważnie.
— Zaczekaj jeszcze, mam z tobą przedtem jeszcze pomówić. Wysłał mię do ciebie kajmakam, który teraz dowodzi.
Opowiedziałem mu dosłownie całą rozmowę z podpułkownikiem i makredżem. Gdy wspomniałem o tym ostatnim, bej ściągnął brwi, wysłuchał mię jednak spokojnie do końca.
— A więc makredż jest przy tem! O teraz wiem, komu zawdzięczamy to wszystko! To najgorszy wróg Dżezidów. Nienawidzi ich, jest wampirem, ssącym ich krew. On to nadał temu morderstwu zwrot, dzięki któremu stało się pretekstem do wymuszenia kontrybucji zapomocą napadu. Ale poselstwo moje, wysłane do Stambułu, pójdzie także do Anadoli Kazi Askeri[13], aby mu wręczyć list odemnie, który napisał mi jeszcze Pir Kamek. Znali się wzajemnie i lubili się, a Pir był długi czas jego gościem. On umie odróżnić kłamstwo od prawdy i da nam pomoc.
— Życzę ci tego z serca, lecz kogo wyślesz do kajmakama? Nie może to być człek zwyczajny, bo wywiodą go w pole.
— Pytasz kogo poślę? Nikogo, żadnego z ludzi. Ja sam tylko będę z nim mówił. Jestem głową moich, on zaś dowódcą swoich i tylko my dwaj możemy rozstrzygać. Ale ja jestem zwycięzcą, a on zwyciężonym; on ma przyjść do mnie!
— To słuszne!
— Będę go tu oczekiwał. Dam mu swobodny przechód, ale gdy nie zjawi się na miejscu do trzydziestu minut, każę rozpocząć ostrzeliwanie i nie zaprzestanę go, dopóki choć jeden Turek będzie przy życiu.
Przystąpił do swych adjutantów i rozmawiał z nimi przez chwilę, poczem dwu z nich oddaliło się szybko. Jeden wziął biały szal, odłożył broń i zeszedł na lewo tam, skąd ja teraz przyszedłem. Drugi szedł krawędzią wzgórza i spuścił się na prawo w dół, gdzie stały działa.
Ali Bej kazał kilku Dżezidom postawić dla nas namiot. Rekwizyta potrzebne do tego były w pogotowiu. Gdy ludzie wykonywali jego rozkaz, zauważyłem, że się szaniec w dole otworzył. Przez powstałą stąd lukę wyciągnięto armaty i posunięto je naprzód wzdłuż strumienia aż do linji tych Dżezidów, którzy zajęli już byli stanowiska na dnie doliny. Tam znajdowało się kilka odłamów skalnych, a z nich utworzono wnet zapomocą kilku szybko ociosanych pni nowy szaniec.
Nie upłynęło jeszcze dwadzieścia minut od wysłania Dżezidów, kiedy zbliżył się kajmakam. Towarzyszyło mu trzech tureckich żołnieży, a u jego boku szedł makredż. Było to wielce nieroztropnem z jego strony. Poznałem to po wzroku ponurym, jakim Ali Bej nań patrzył.
Bej wszedł do namiotu, ustawionego tymczasem i usiadł na dywanie, tworzącym podłogę. Przyjąłem wchodzących. Trzej żołnierze zostali na dworze; a ci dwaj weszli.
— Sallam! — pozdrowił kajmakam.
Makredż nie przywitał się. Jako przewodniczący wielkorządczego sądu przypuszczał, że pozdrowi go bej czcicieli djabła. Ten jednak ani nie zwrócił na niego uwagi, ani nie odpowiedział na pytanie podpułkownika. Zauważył tylko:
— Kajmakam, komar-zen — możesz usiąść.
Zagadnięty usiadł z godnością, a obok niego usadowił się makredż.
— Prosiłeś nas, iżbyśmy przyszli do ciebie — zaczął oficer. — Dlaczego nie przyszedłeś ty do nas?
— Mylisz się! odparł Ali Bej z powagą. — Nie prosiłem cię, zawiadomiłem cię tylko, że rozkażę kartaczować Osmanlich, jeżeli nie przyjdziesz. Czy to prośba? Pytasz następnie, czemu nie przyszedłem do ciebie? Gdy ja z Szejk Adi przyjdę do Mossul, wówczas ciebie wyszukam, nie żądając, abyś się trudził do mnie. Ty przyszedłeś z Mossul do Szejk Adi i znasz zapewne prawa uprzejmości, które ci nakazują potrudzić się do mnie. Zresztą zniewala mnie twoje pytanie do wyjaśnienia ci natychmiast stanowiska, z jakiego wyjść musimy, mówiąc ze sobą. Ty jesteś sługą, urzędnikiem wielkorządcy i mutessaryfa, oficerem dowodzącym co najwyżej pułkiem, ja zaś jestem wolnym księciem Kurdów i głównodowodzącym wszystkich moich wojowników. Nie sądź zatem, że twoja ranga wyższą jest od mojej.
— Nie jestem sługą....
— Milcz! Nawykłem, żeby mię słuchano i pozwolono mi się wypowiedzieć; zapamiętaj to sobie, kajmakamie! Wtargnąłeś na moje terytorjum bezprawnie i bez poprzedniej zapowiedzi, jak złodziej, jak rozbójnik — zbrojną ręką. Rozbójnika chwytam i zabijam, zupełnie jak mi się podoba. Ponieważ jednak jesteś sługą wielkorządcy i mutessaryfa, więc chcę z tobą po dobremu pomówić, zanim rozwinę całą moją potęgę. To, że żyjesz jeszcze ty i twoi ludzie, to zawdzięczasz li tylko mej dobroci i pobłażliwości. Powiedz zatem, kto ma prawo czekać, aż drugi doń przyjdzie, ty, czy ja?
Kajmakam zrobił minę zdziwioną, gdyż właściwie nie spodziewał się takiego postawienia sprawy. Namyślał się jeszcze nad tem, coby powiedzieć, kiedy zabrał głos makredż, po którego jastrzębiej fizjognomji drgały płomyki złości:
— Ali Beju, na co ty się ważysz? Nazywasz złodziejami i rozbójnikami nas, siedzących tu jako zastępców padyszacha i generalnego gubernatora. Miej się na baczności, bo pożałujesz!
Bej zwrócił się do oficera z zupełnym spokojem:
— Podpułkowniku, kto jest ten warjat?
Zapytany zrobił gest przestrachu.
— Pilnuj swego języka, Ali Beju! Ten effendi, to makredż z Mossul.
— Żartujesz! Makredż musiałby posiadać przytomność. Makredż z Mossul namówił mutessaryfa do wyprawy przeciwko mnie. Gdyby nie zwarjował, nie ośmieliłby się przyjść do mnie; musi wiedzieć, coby go w tym wypadku czekało!
— Nie żartuję. On ci to jest rzeczywiście.
— Widzę, że ani nie śnisz, ani nie jesteś pijany, więc muszę ci wierzyć. Rozważ jednak, że tylko ciebie samego wezwałem do siebie.
— Poszedł ze mną, jako zastępca i wysłannik mutessaryfa.
— Możliwe, bo to mówisz, ale czy możesz mi tego dowieść?
— Powiadam to i poświadczam.
— To nic tutaj nie znaczy. Ufam tobie, lecz każdy inny przybywający do mnie w tej, czy innej sprawie, musi dowieść, że ma prawo i polecenie układać się ze mną. W przeciwnym razie gotów jestem postąpić z nim tak, jak wy postąpiliście z moim posłem.
— Makredż nie może nigdy znaleźć się w takiem niebezpieczeństwie.
— Dowiodę ci czegoś przeciwnego.
Klasnął w dłonie, a w tej chwili pojawił się ten sam Dżezid, który chodził po kajmakama.
— Zapewniłeś bezpieczeństwo kajmakamowi?
— Tak, panie!
— Komu jeszcze?
— Nikomu.
— A tym trzem żołnierzom, stojącym na dworze, także nie?
— Nie; makredżowi także nie.
— Odprowadzić tych trzech; są jeńcami! Zabrać także tego człowieka, który się podaje za makredża z Mossul. On winien wszystkiemu i zamordowaniu mojego parlamentarza.
— Protestuję! — zawołał kajmakam.
— Potrafię się obronić i zemścić — zagroził makredż, dobywają zza pasa sztyletu.
W mgnieniu oka zerwał się Ali Bej i palnął go pięścią w środek twarzy z taką siłą, że uderzony runął na wznak na ziemię.
— Psie, śmiesz w moim namiocie broni na mnie dobywać!... Precz z nim!
— Stać! — rozkazał kajmakam. — Przyszliśmy na układy; nie może nam się stać nic złego.
— I mój poseł przyszedł do was, aby się układać, a jednak zabiliście go, zabiliście go jako zdrajcę. Precz z tym człowiekiem.
Obecny przy tem Dżezid pochwycił makredża i zabrał go.
— A więc pójdę i ja także! — zagroził kajmakam.
— A idź sobie! Dojdziesz do swoich nienaruszony. Zanim się tam jednak dostaniesz, zginie wielu z nich. Emirze Kara Ben Nemzi, wyjdź na skałę i wznieś prawicę. To znak, żeby rozpoczęto kanonadę.
— Zostań! — zwrócił się szybko do mnie kajmakam. — Nie śmiecie strzelać.
— Czemu nie? — spytał Ali Bej.
— To byłby mord, ponieważ nie możemy się bronić.
— To nie byłby mord, tylko kara i odwet. Chcieliście napaść na nas, nic nie przeczuwających. Przyszliście z szablami, strzelbami i armatami, aby nas posiekać i skartaczować. Teraz, kiedy działa wasze są w naszym ręku, kiedy przyjęliśmy was już w sposób odpowiedni, teraz każdego, kto strzeli, nazywacie mordercą! Kajmakamie, możesz pozwolić, żeby gniewano się na ciebie, ale nie daj siebie wyśmiewać.
— Uwolnisz makredża!
— To odwet za parlamentarza.
— Zabijesz go?
— Może i tak. To wszystko zależy od tego, jak się porozumiemy.
— Czego żądasz odemnie?...
— Jestem gotów wysłuchać twoich ustępstw.
— Ustępstw? Przybyliśmy tu z żądaniami.
— Prosiłem cię już raz, żebyś się nie narażał na śmiech. Powiedz mi najprzód, z jakiego powodu napadliście na nas.
— Między wami są mordercy.
— Wiem, o jakim myślisz wypadku, powiadam ci, że ci doniesiono fałszywie. Nie dwu naszych ubiło jednego z was, lecz trzej wasi zamordowali jednego z nas. Postarałem się już o to, żeby wam to udowodnić. Niebawem będzie tu kiajah[14] tej miejscowości, w której czyn popełniono, a z nim i rodzina zamordowanego.
— Może to inny wypadek?
— To ten sam, ale makredż przekręcił go. Nie zrobi już tego więcej. Gdyby zaś było tak, jak mówisz, to nie może to bynajmniej być powodem do zbrojnego napadu na nasze terytorjum.
— Mamy jeszcze drugi powód.
— Jaki?
— Nie zapłaciliście haraczu.
— Zapłaciliśmy go. Co ty wogóle nazywasz haraczem? Myśmy wolni Kurdowie. Co płacimy, płacimy dobrowolnie. Zapłaciliśmy pogłówne, które płaci każdy nie-muzułmanin za uwolnienie od służby wojskowej. Teraz chcecie jeszcze haraczu, który jest właśnie tylko tem zapłaconem już pogłównem. A gdybyście nawet mieli prawo, gdybyśmy nawet nie uiścili mutessaryfowi podatku, to czy to dostateczny powód do napadu na nas? Czy musi napadać właśnie na Szejk Adi, gdzie znajdują się teraz tysiące ludzi, nie przynależnych do Mossul, którzy mu w każdym razie nic nie winni? Kajmakamie, ty i ja wiemy dobrze, czego od nas chce gubernator: pieniędzy i łupów. Nie udało mu się złupić nas, nie mówmy więc o jego powodach. Nie jesteś ani prawnikiem, ani poborcą podatków; jesteś oficerem i dlatego mam z tobą omówić jedynie to, co się odnosi do twojego wojennego zadania. Mów, a ja posłucham.
— Mam od ciebie zażądać haraczu i morderców, a w przeciwnym razie mam na rozkaz mutessaryfa zburzyć Szejk Adi i wszystkie miejscowości Dżezidów, a zabić każdego, kto będzie stawiał mnie opór.
— I zabrać wszystko ze sobą, co tylko posiadają Dżezidzi?
— Wszystko.
— Tak brzmi rozkaz gubernatora?
— Tak.
— I ty go wykonasz?
— Wedle sił wszystkich.
— Uczyń to!
Podniósł się na znak, że rozmowa skończona. Kajmakam poruszył się, aby go wstrzymać.
— Co poczniesz, beju?
— Ty poburzysz sioła Dżezidów i złupisz ich mieszkańców, a ja, wódz Dżezidów, potrafię ich przedtem obronić. Wtargnęliście do nas bez poprzedniego zawiadomienia, bronicie tego motywami, które są kłamstwem. Chcecie niszczyć, palić, łupić i mordować. Zabiliście nawet mojego posła; popełniliście więc czyn zupełnie niezgodny z prawem narodów. Z tego wynika, że was za wojowników uważać nie mogę, lecz za rozbójników, a rozbójników należy poprostu wystrzelać. Jesteśmy gotowi! Wracaj do swoich! Narazie jesteś jeszcze pod moją opieką, potem jednak każdy zrobi z tobą, co zechce.
Wyszedł z namiotu i podniósł rękę. Artylerzyści czekali na to widocznie dość długo — huknął wystrzał armatni jeden i drugi.
— Panie, co czynisz?! — zawołał kajmakan — zrywasz zawieszenie broni, jeszcze zanim wróciłem od ciebie.
— Czyż zawarliśmy jakie zawieszenie broni? Czyż nie powiedziałem ci, żeśmy gotowi? Słyszysz? To były kartacze, a to granaty; te same, które przeznaczyliście na nas. Teraz trafiają was. Allah osądził; dosięga grzesznika własnym jego grzechem. Słyszysz wrzaski twych ludzi? Idź i rozkaż im, aby burzyli nasze sioła!
— Wstrzymaj się, Ali Beju! Daj znak zaprzestania ognia, abyśmy dalej mogli prowadzić układy.
Trzeci i czwarty strzał wywarły widocznie skutek nadzwyczajny. Można to było wnosić z dzikiego wycia, dolatującego z doliny.
— Ty znasz rozkaz mutessaryfa, a ja znam swój obowiązek; jesteśmy gotowi.
— Mutessaryf nie wydawał rozkazów mnie, lecz miralajowi, a teraz jest moim obowiązkiem zapobiec wystrzelaniu moich bezbronnych ludzi. Muszę starać się ich wyratować.
— Jeżeli chcesz przy tej myśli pozostać, to gotów jestem wznowić układy.
— Wejdź zatem!
Ali Bej odwiązał chustkę z turbanu, wionął nią ku dołowi i wszedł do namiotu.
— Czego żądasz odemnie? — spytał kajmakam.
Bej patrzył w ziemię zamyślony, a następnie odpowiedział:
— Nie tyś jest tym, na którego się gniewam, więc chciałbym ciebie oszczędzić; każdy zaś ostateczny układ między nami, musiałby być zgubą dla ciebie, ponieważ warunki moje są więcej, niż niekorzystne. To też będę się układał z samym mutessaryfem, a ty będziesz wolny od wszelkiej odpowiedzialności.
— Dziękuję ci, beju!
Kajmakam był widocznie niezłym człowiekiem. Ucieszył się z takiego zwrotu całej sprawy i dlatego podziękowanie jego płynęło ze szczerego serca.
— Lecz jeden warunek mam także co do ciebie — ciągnął dalej Ali Bej.
— Jaki?
— Będziesz siebie i wojsko swoje uważał za wzięte do niewoli i pozostaniesz w Szejk Adi aż do mojej ugody z mutessaryfem.
— Na to się zgadzam, bo mogę to usprawiedliwić Miralaj winien wszystkiemu; posuwał się zbyt nieostrożnie.
— Złożysz więc broń?
— To hańba!
— Czy jako jeńcom wolno wam broń zachować?
— Uważam się o tyle tylko za wziętego do niewoli, o ile pozostaję w Szejk Adi i nie będę się usiłował przedrzeć, dopóki się nie dowiem, jak mutessaryf nami rozporządzi.
— Próba przedarcia się byłaby twą zgubą; straciłbyś wszystkich ludzi.
— Beju, chcę być uczciwym i przyznaję, że położenie nasze bardzo złe, ale czy ty wiesz, co może tysiąc ludzi doprowadzonych do rozpaczy?
— Wiem, mimo to nie przedrze się z was ani jeden.
— Padnie jednak i niejeden z was! Rozważ także, że mutessaryf ma jeszcze do rozporządzenia jeden pułk linjowy i pułk dragonów, których większa część została w Mossul. Dolicz do tego pomoc, jaką może otrzymać z Kierkjuk, Djarbekir, Sulimanijah i z innych załóg; policz artylerję, która jest jeszcze pod jego rozkazami, a poznasz sam, że jesteś wprawdzie panem sytuacji obecnej, ale nim nie pozostaniesz.
— Mam zrezygnować ze zwycięstwa i nie wyzyskać go dla tego, że później będę może pobity? Niechaj mutessaryf przybywa ze swoimi pułkami; powiem mu, że ponowny atak na nas będzie was życie kosztować. Jeżeli zaś on liczyć może na pomoc, to tak samo ma się rzecz także i ze mną. Wiesz, że potrzeba tylko mojego wezwania, aby powstało przeciwko niemu nie jedno waleczne plemię kurdyjskie. Ale ja miłuję pokój, nie wojnę. Zgromadziłem wprawdzie dzisiaj Dżezidów z całego Kurdystanu i przyległych prowincyj i mógłbym rzucić między nich żagiew powstania, lecz nie uczynię tego, skoro tylko mutessaryf pozwoli mi przestrzegać praw moich ludzi. Pozostawię jeszcze broń tobie i twoim, ale obiecałem pewnemu sprzymierzeńcowi strzelby i tych będzie mi musiał dostarczyć gubernator na każdy wypadek.
— Kto jest tym sprzymierzeńcem?
— Żaden Dżezid nie zdradzi swojego przyjaciela. Zatrzymasz więc broń, ale wydasz mi wszystką amunicję, a ja przyrzekam ci za to postarać się o potrzebną ci żywność.
— Jeżeli wydam ci amunicję, to będzie tak samo, jakbyś i broń miał.
Ali Bej uśmiechnął się.
— Dobrze, zatrzymaj więc i amunicję! Oświadczam ci jednak: jeżeli ludzie twoi będą głodni, a ty poprosisz mnie o żywność, wówczas sprzedam ci ją tylko za flinty, pistolety, pałasze i noże. W ten sposób nie jesteście w niewoli, lecz zawieramy tylko zawieszenie broni.
— Tak jest i na to mogę się zgodzić.
— Widzisz, że jestem bardzo pobłażliwy. Posłuchaj jednak moich warunków! Pozostaniecie w dolinie Szejk Adi i to bez żadnej komunikacji na zewnątrz. Wstrzymacie się od wszelkich kroków nieprzyjacielskich względem moich. Uszanujecie nasze świątynie i mieszkania; do pierwszych wchodzić wam nie wolno, a do drugich tylko za mojem zezwoleniem. Zawieszenie broni trwać będzie dopóty, dopóki nie nadejdzie dla was rozkaz mutessaryfa, oddany wam w mojej obecności. Każda próba ucieczki, choćby poszczególnego człowieka, każdy czyn przeciwny naszej umowie znosi zawieszenie broni natychmiast. Zatrzymujecie swoje teraźniejsze pozycje, a ja pozostaję na mojej. W zamian obowiązuję się wstrzymać od wszelkich kroków nieprzyjacielskich. Zgadzasz się na to?
Po krótkiej rozwadze oraz sformułowaniu kilku nieistotnych dodatków i objaśnień, przyjął kajmakam warunki. Wstawiał się usilnie za makredżem i żądał wydania go, lecz Ali Bej nie zgodził się na to. Przyniesiono papier, ja napisałem umowę, a oni obaj podpisali ją; jeden imieniem, a drugi swojem bu-kendjum[15]. Następnie powrócił oficer na dolinę, przyczem pozwolono mu zabrać z sobą jego trzech żołnierzy.
Pali czekał na rozkazy swego przełożonego.
— Napiszesz mi list do mutessaryfa? — zapytał Ali-Bej.
— O czem go chcesz zawiadomić?
— O obecnem położeniu jego wojsk. Oprócz tego powiesz mu, że chcę się z nim ułożyć, i że oczekuję go tu, albo spotkam się z nim w Dżeraijah. Wolno mu jednak przyprowadzić z sobą orszak, złożony co najwyżej z pięćdziesięciu ludzi, oraz że ma zaniechać wszelkich kroków nieprzyjacielskich. Spotkanie ma nastąpić pojutrze do południa. Jeżeli nie stawi się do tej chwili, każę zabić makredża, a wojsku jego dam uczuć działanie jego własnych kartaczy. Nastąpi to także wówczas, gdy zauważę, że zamierza w dalszym ciągu zachowywać się nieprzyjaźnie. Możesz to spisać?
— Mogę.
— Wydam Palem u jeszcze osobne polecenia. Napisz to, jak możesz najrychlej, żeby wnet mógł z tem odejść.
W kilka minut potem siedziałem w namiocie i pisałem list do gubernatora ołówkiem, sposobem wschodnim na kolanie od prawej do lewej. Nie domyślał on się zapewne, że układał go jego pupilek. Zaledwie w pół godziny później pognał koń, niosący Palego, galopem drogą do Baadri.
Święta Dżezidów doznały nadzwyczajnej przeszkody, ale żal z tego powodu nie byt tak wielki, jak radość, że udało się odwrócić wielkie nieszczęście, grożące zebraniu się w Szejk Adi.
— Co się stanie ze świętami? — zapytałem Ali Beja. — Turcy mogą jeszcze kilka dni zabawić tam na dole, a Dżezidzi gotowi nie czekać tak długo.
— Dam im święto większe, niż się spodziewali — odparł.— Znasz dokładnie drogę do doliny Idiz?
— Znam.
— Masz czas. Pojedź tam i sprowadź tu Mir Szejk Chana z Sizejkami i kawałami. Zobaczymy, czy nie znajdą się zwłoki Pir Kameka i pochowamy je w dolinie Idiz.
Była to istotnie idea, zdolna wzbudzić zapał wśród Dżezidów, mnie zaś podobała się myśl obecności na pogrzebie Dżezidy. Wziąłem ze sobą tylko H alefa, a buluka emini zostawiłem w domu.
Powiedziałem wprawdzie, że znam drogę do doliny Idiz, ale jechałem tam z Baadri, a nie z Szejk Adi. Ali Bej myślał zapewne, że jechałem z Selekiem przez Szejk Adi, a ja nie wyjaśniłem mu sprawy, ponieważ chciałem mieć tę przyjemność, że zobaczę, czy odnajdę dolinę, nie znając drogi do niej. Co do kierunku pomylić się nie mogłem, a ślady Dżezidów z dnia poprzedniego powinny były zaprowadzić mię pewnie na miejsce. Jechałem więc krawędzią doliny, dopóki nie dostałem się powyżej świątyni. Aż dotąd spotykałem wielu Dżezidów, którzy gęsto obsadzili zbocze, a potem zwróciłem się wlewo do lasu. Dla oka wprawnego nie było trudno nawet z konia dostrzec wspomniane ślady. Jadąc za nimi, dostaliśmy się niebawem do miejsca, z którego przed kilkoma dniami schodziłem z moim tłumaczem. Tu stała straż z poleceniem zawrócenia każdego niepowołanego. Zsiedliśmy z koni i zostawiliśmy je na górze.
Podczas zejścia przedstawił się oczom naszym szczególnie piękny i nader żywy widok. Tysiące kobiet i dzieci rozłożyły się tam w wysoce malowniczych pozycjach i grupach. Pasły się konie i bydło rogate, owce i kozy spinały się po skałach, ale głosów żadnych słychać nie było. Każdy mówił po cichu, ażeby nie zdradzić kryjówki jakim głosem nieostrożnym. Nad wodą siedział Mir Szejk Chan ze swoimi kapłanami. Przyjęli mnie z wielką radością, słyszeli bowiem wprawdzie, że się napad nieprzyjaciela nie udał, ale nie otrzymali dotąd obszerniejszego sprawozdania.
— Czy świątynia ocalona?
To było pierwsze pytanie, zwrócone do mnie przez Chana.
— Świątynia nienaruszona, jak również inne budynki.
— Słyszeliśmy strzały. Popłynęło dużo krwi?
— Tylko krew Osmanlich.
— A nasi?
— Nie słyszałem, żeby się komu w walce stało cokolwiek. Dwu tylko nie żyje, lecz ci nie w boju zginęli.
— Kto taki?
— Sarradż[16] Hefi z Baazoni i....
— Hefi z Baazoni? Pobożny, pracowity, dzielny człowiek. Nie w boju? Jakżeż umarł?
— Bej wysłał go jako parlamentarza do Turków a oni go zastrzelili. Musiałem patrzeć na to, a nie mogłem go ocalić.
Kapłani pochylili głowy, złożyli ręce i milczeli. Tylko Mir Szejk Chan rzekł poważnym głębokim głosem:
— Przemienił się. El Szems już mu tu świecić nie będzie, ale on chodzi w promieniach wyższego słońca, w krainie, w której go znów zobaczymy. Niema tam ani śmierci, ani grobu, ani cierpienia, ani smutku; tam wieczna jasność i rozkosz, bo jest u Boga.
Ten sposób przyjmowania wieści o zgonie przyjaciela był porywający. Ani słówkiem nie dotknięto morderców. Kapłani żałowali zmarłego, lecz chętnie godzili się z jego przeniesieniem. Do takiego poddania się Islam nigdy nie zdolny; mogło ono być jedynie skutkiem idei i zapatrywań chrześcijańskich, przyjętych i zachowywanych przez Dżezidów.
— A kto ten drugi? — spytał Chan.
— Przerazisz się!
— Mąż nie lęka się śmierci, bo śmierć, to radość człowieka, to koniec grzechu, a początek zbawienia. Któż to więc?
— Pir Kamek.
Drgnęli wszyscy, jak gdyby pod wpływem nagłego bólu, ale nikt nie rzekł ani słowa. I teraz przemówił pierwszy Mir Szejk Chan.
— Ewlija dejisztirmis — święty przemienił się. — Chida bujurdi — Bóg tak chciał. Opowiedz nam o jego śmierci.
Opowiedziałem tak obszernie, jak tylko mogłem. Wszyscy słuchali głęboko wzruszeni, aż w końcu Chan się odezwał:
— Bracia, pomyślmy o nim!
Wszyscy spuścili nisko głowy. Czy się modlili? Nie wiem, ale widziałem, że oczy kilku z nich zwilżyły się łzami i że wzruszyli się głęboko i serdecznie. O jakże pragnąłbym dla nich tego, żeby łagodność i jasność chrześcijaństwa mogła rozświetlić cienie ich dolin i szczyty ich gór ozłocić!
Po dłuższej dopiero chwili ustąpił nastrój nabożny zwyczajnemu tak, że mogłem znów mówić do nich.
— Teraz przysyła mię Ali Bej, abym was zabrał do niego. Chce spróbować, czy nie znajdą się szczątki świętego i pochować je ewentualnie dziś jeszcze.
— Tak, to ważne zadanie, które mamy do spełnienia. Zwłoki Pir Kameka nie mogą spoczywać tam, gdzie leżą zwłoki miralaja.
— Obawiam się, że nie znajdziemy już zwłok, tylko popioły.
— Spieszmy więc.
Wyruszyliśmy, to jest wszyscy kapłani i kawale. Fakirzy pozostali dla nadzoru Idiz. Kiedy doszliśmy do namiotu beja, powyżej Szejk Adi, zastaliśmy go rozmawiającego z człowiekiem, którego wysłał był do kajmakama z zapytaniem, czy Turcy pozwolą przeszukać stos. Oficer zgodził się na to i dodał tylko warunek, żeby dotyczące osoby nie miały broni z sobą.
Ali Bej nie mógł szejkom towarzyszyć, ponieważ potrzebny był ciągle gdzieindziej. Prosiłem o to, żebym się mógł przyłączyć i pozwolono mi chętnie. Omal że nie zapomniano rzeczy najważniejszej — naczynia na przechowanie popiołów świętego. Na zapytanie w tej sprawie pokazał Ali Bej, że pamiętał już i o tej okoliczności.
— Mir Szejk Chanie, wiesz, że słynny garncarz Rassat z Baazoni zrobił urnę ojcu memu Husseinowi, aby kiedyś w niej prochy jego przechować, gdy przyjdzie czas wydobycia go z grobu, aby nie pomieszał się i nie zanieczyścił pyłem trumiennym. Ta urna, to arcydzieło sławnego garncarza, godne tego, aby przyjęło śmiertelne szczątki świętego. Znajduje się w domu moim w Baadri i wysłałem już posłańca, aby ją przynieść. Nadejdzie, zanim jeszcze skończycie pracę przy stosie.
To wystarczało i procesja ruszyła wdół. Przeszliśmy obok baterji i dotarliśmy do miejsca, na którem święty ofiarował zemście siebie i swego wroga. Ujrzeliśmy wzgórek popiołu, z którego sterczały na pół spalone grube kawały drzewa. Przed stosem leżał trup zastrzelonego parlamentarza. Żar ognia zniszczył jego odzież, ale ciała nie naruszył. Usunięto go, przyczem ucierpiał silnie nasz zmysł powonienia.
Popiół już wychłódł. Z pobliskich domostw przyniesiono potrzebne narzędzia i rozpoczęło się ostrożne, cal za calem postępujące usuwanie wierzchniej okrywy popiołu. Musiano to robić tak troskliwie, że sporo czasu upłynęło na tej pracy. Podczas tego nadszedł Dżezid z mułem, który niósł przymocowaną na grzbiecie urnę. Kształtem przypomniała odwróconą umbrę, jaką widujemy na naszych lampach, umieszczoną na nodze. Na tem znajdowała się nakrywa, ozdobiona słońcem jak koroną. Na naczyniu wypalony był jeszcze jakiś wizerunek i kilka słów w narzeczu Karmangdżi.
Zdawało mi się, że niepodobna będzie odróżnić szczątków świętego od szczątków stosu; okazało się jednak, że przypuszczenie to było mylne. Gdy odgarnięto popiół aż do spodu, ukazały się dwie nieforemne bryły, na które kapłani zwrócili całą swoją uwagę. Nie mogli oni widocznie jasno się rozeznać i Mir Szejk Chan skinął na mnie.
Zbadanie obu tych przedmiotów było rzeczą wcale nie łatwą. Należało przedewszystkiem zatkać sobie usta i nos. Mieliśmy przed sobą rzeczywiście ciała obydwu zmarłych. Były upieczone i zwęglone na poły, a okryte dość twardą skorupą. Przy bliższem zbadaniu okazało się, że ta skorupa składała się z niepalnych części smoły ziemnej i przylepionego do niej popiołu.
— To zmarli... — zauważyłem. — Zawdzięczacie to smole ziemnej, że możecie pochować waszego „świętego“.
— Ale który to?
— Znajdźcie go!
Chciałem zobaczyć, jak daleko sięga bystrość tych ludzi. Trudzili się, jak tylko mogli, ale nie zdołali rozstrzygnąć tego pozornie tak trudnego, a jednak łatwego pytania.
— Nie można poznać Pira — rzekł Chan dosyć bezradnie. — Musimy albo zrezygnować z pochowania jego prochów z należną czcią, albo włożyć oba ciała do jednej urny, pochować razem przyjaciela i wroga, zbożnego i bezbożnika. Czy znasz inną radę, emirze Kara Ben Nemzi?
— Znam.
— Jakaż to?
— Włożyć do urny tylko zwłoki Pira.
— Słyszałeś przecie, że nie możemy ich odróżnić od zwłok miralaja.
— To nie takie trudne! Tu jest „święty“, a tutaj Turek.
— Z czego to wnosisz? Masz dowód na to?
— Taki pewny, jakiego tylko życzyć sobie możecie. Pir nie miał broni przy sobie, a miralaj nosił szablę, sztylet i dwa pistolety. Widzicie te pogięte lufy pistoletów, i tę klingę noża, przylepione do jego ciała. Drzewce i głownia spalone. A tu wprost pod nim wyziera z popiołu ostrze szabli. Ten więc był miralajem całkiem pewnie.
Teraz poczęli się Dżezidzi dziwić, że sami nie wpadli na pomysł taki prosty. Bez wyjątku przyznali mi słuszność i zabrali się do złożenia resztek Pira do urny.
Podczas całej tej procedury stał kajmakam z kilku oficerami w pobliżu. Pozostawiono mu trupa jego poprzedniego przełożonego, poczem powróciliśmy na górę. Tam poprosił Ali Bej Chana o rozkazy co do uroczystości pogrzebowych.
— Musimy je odłożyć do jutra — odparł.
— Czemu?
— Pir Kamek był najpobożniejszym i najmędrszym wśród Dżezidów; należy go pochować godnie, a na to dziś już zapóźno. Zarządzę, aby w dolinie Idiz zbudowano grobowiec. Dopiero jutro będzie można go skończyć.
— Będą ci potrzebni murarze i cieśle?
— Nie. Wystawimy z głazów prostą budowlę nie wymagającą spajania; każdy mężczyzna, każda kobieta, każde dziecko nawet przyniesie kamień wedle sił swoich, aby żaden z pielgrzymów nie był wykluczony od fundacji odpowiedniego pomnika dla przemienionego.
— Potrzebuję jednak wojowników do strzeżenia Turków! — zauważył Ali Bej.
— Będą się luzować, a w takim razie będziesz ich miał zawsze poddostatkiem. Naradźmy się nad kształtem budowli.
Ponieważ nie brałem w tem udziału, wyszukałem mego tłumacza, aby wziąć odeń rękopis zmarłego. Schował go był w wydrążeniu drzewa thinar. Wydobywszy go stamtąd, usiedliśmy w pobliżu, gdzie mogłem bez przeszkody w dalszym ciągu oddać się moim ćwiczeniom językowym.
Na tem zeszedł cały dzień. Wieczorem zabłysły na wzgórzach otaczających dolinę Szejk Adi światła wartownicze, jedno obok drugiego. Turcy nie mogli ujść, nawet gdyby kajmakam wbrew danemu słowu chciał skorzystać z nocy do pójścia na przebój. Okres ciemności minął bez przeszkody, a rano powrócił Pali. Szybkość i wytrwałość jego konia skróciły znacznie przestrzeń między Szejk Adi a Mossul. Spałem w namiocie beja i byłem tam jeszcze, gdy wszedł posłaniec.
— Czy zastałeś mutessaryfa? — zapytał Ali.
— Tak panie; jeszcze późnym wieczorem.
— Co powiedział?
— Z początku się wściekał i chciał zaćwiczyć mnie na śmierć. Potem kazał zwołać wielu oficerów i swój diwan effendizi[17], z którymi długo się naradzał. Następnie mogłem powrócić.
— Nie byłeś obecny przy tej naradzie?
— Nie.
— Jaką otrzymałeś odpowiedź?
— List do ciebie.
— Pokaż go.
Pali wydobył pismo zamknięte i opatrzone wielkim myhir mutessarifin[18]. Ali Bej otworzył je i oglądnął wiersze. W wielkiem piśmie znajdował się mały otwarty list. Podał mi oba.
— Przeczytaj, emirze! Ciekawy jestem, co postanowił mutessaryf.
Pismo ułożone było przez pisarza gubernatorskiego, a podpisane przez mutessaryfa. Obiecywał w niem przybyć do Dżerraijah nazajutrz rano w otoczeniu dziesięciu ludzi i podał jako warunek, żeby Ali Bejowi towarzyszyło także tylko tak mało ludzi. Oczekiwał, że ugoda dojdzie do skutku w drodze pokojowej i prosił, aby kajmakamowi oddać załączony rozkaz. Zawierał on także pokojowe polecenie zaprzestania wszelkich kroków nieprzyjacielskich aż do dalszego zarządzenia, oszczędzania miejscowości Szejk Adi i traktowania Dżezidów jako przyjaciół. Do listu tego dołączona była uwaga, żeby go czytać dokładnie.
Ali Bej skinął głową z zadowoleniem, a po krótkiej pauzie ulżył swojemu wezbranemu sercu:
— Wygraliśmy i daliśmy mutessaryfowi skuteczną naukę na przyszłość. Widzisz to, emirze? Kajmakam otrzyma ten rozkaz, a jutro będę w Dżerraijah.
— Na co dawać ten list kajmakamowi?
— Należy mu się.
— A jednak to zbyteczne; zobowiązał się przecież sam uczynić to, co mu tu polecono.
— Wykona to tem pewniej i wierniej, skoro zobaczy, że to jest także wolą mutessaryfa.
— Przyznam ci się, że ten rozkaz na piśmie budzi we mnie podejrzenie.
— Dlaczego?
— Bo zbyteczny. A jak dziwnie brzmią ostatnie słowa, żeby kajmakam czytał rozkaz dokładnie.
— Ma to nas przekonać o dobrej woli mutessaryfa, a kajmakama skłonić do punktualnego posłuszeństwa.
— Ta punktualność rozumie się sama przez się i dlatego wydaje mi się ten rozkaz więcej niż zbytecznym.
— Ten list nie do mnie należy; gubernator powierzył go mej uczciwości, więc kajmakam ma go otrzymać.
Wydało się, że przypadek sam chce dać osobną sankcję zamiarowi beja, gdyż w tej właśnie chwili oznajmił wchodzący Dżezida:
— Panie, jakiś jeździec zbliża się z doliny.
Wyszliśmy i poznaliśmy po jakimś czasie, że to kajmakam. Nadjeżdżał bez orszaku. Oczekiwaliśmy go na wolnem powietrzu.
— Seni zelamlar-im — witam cię — rzekł, zsiadając z konia naprzód do beja, a potem do mnie.
— Chosz geldin-zen, effendi — bądź pozdrowiony, panie! — odrzekł Ali Bej. — Jakie życzenie sprowadza cię do mnie?
— Życzenie moich wojowników, którzy nie mają chleba do jedzenia.
To było istotnie powiedziane bez wstępu. Ali zaśmiał się z cicha.
— Spodziewałem się tego, ale czy zapamiętałeś sobie, że sprzedaję żywność tylko za broń?
— Tak powiedziałeś, ale przyjmiesz przecież pieniądze!
— Co raz powie bej Dżezidów, tego też i dotrzyma. Tobie potrzeba potraw, a mnie broni i amunicji. Zamieniamy się i obu nam się to przyda.
— Zapominasz, że sam potrzebuję broni i amunicji!
— Zapominasz, że sam potrzebuję chleba! U mnie zebrało się kilka tysięcy Dżezidów, wszyscy chcą jeść i pić. A nacóż tobie broń? Czyż nie jesteśmy przyjaciółmi?
— Wszakże tylko do końca zawieszenia broni.
— O i dłużej! Emirze, proszę cię, przeczytaj mu list gubernatora!
— Nadszedł list od niego? — zapytał skwapliwie podpułkownik.
— Tak, wysłałem posłańca, który teraz powrócił. Czytaj, emirze!
Przeczytałem pismo, które miałem jeszcze przy sobie. Zdawało mi się, że dostrzegam w minie kajmakama rozczarowanie.
— Nastanie więc pokój między nami — rzekł.
— Tak — odrzekł bej — i aż do tej chwili będziesz się przyjaźnie do nas odnosić, jak ci to mutessaryf nakazuje osobno.
— Osobno? — Dołączył list, który mam ci doręczyć.
— List do mnie? — zawołał oficer. — Gdzie on?
— Emir go ma, niechaj ci odda.
Już, już miałem wrócić kajmakamowi pismo, ale stropił mnie pospiech, z jakim on sięgnął po nie.
— Pozwolisz, to ci przeczytam!
Czytałem, ale tylko do ostatniej uwagi, która tak dalece wzbudziła we mnie podejrzenie. On jednak zapytał:
— Czy to wszystko? Niema nic więcej?
— Jeszcze dwa wiersze, posłuchaj!
Przeczytałem do końca, patrząc przy tem przez pół na niego. Na krótką tylko chwilę otwarły się jego oczy szerzej niż zwykle, ale wiedziałem już na pewno, że zdanie to ma jakieś niewiadome nam znaczenie.
— List ten do mnie należy. Pokaż go!
Przy tych słowach tak szybko sięgnął po papier, że ledwie miałem czas cofnąć rękę.
— Czemu tak pospiesznie, kajmakamie? — zapytałem go, patrząc nań mocno. — Czy wiersze te zawierają coś tak ważnego, że tracisz całkiem panowanie nad sobą?
— Nie, nic nie znaczą, ten list jednak jest moim.
— Mutessaryf przysłał go bejowi i od niego tylko zależy, czy ci go odda, czy też zawiadomi cię tylko o jego treści.
— Powiedział ci już przecież, że mam list otrzymać.
— Ponieważ papier ten wydaje ci się tak dalece ważnym, mimo, że znasz już treść jego, pozwolisz mi przyjrzeć mu się dokładnie.
Podejrzenie moje utwierdziło się jeszcze bardziej. Zamiast zniknąć, stało się już pewnem przypuszczeniem. Przytrzymałem papier pod słońce, ale nie zauważyłem nic uderzającego. Obmacałem go i obwąchałem, ale bez rezultatu. W końcu położyłem go poziomo tak, że mogłem okiem uchwycić padające nań promienie słońca i pokazało się kilka miejsc, dostrzegalnych w każdym razie tylko dla oka wprawnego, które spływały się z barwą papieru, ale posiadały, jak się zdawało, kształt znaków pisarskich.
— Nie otrzymasz tego papieru! — — rzekłem do kajmakama.
— Czemu nie?
— Ponieważ zawiera tajne pismo, które ja zbadam.
Zaczął się mienić na twarzy.
— Mylisz się, effendi.
— Widzę to wyraźnie. — I aby go wypróbować, dodałem: — To tajne pismo będzie można przeczytać, jeżeli papier włożę do wody.
— Zrób tak! — rzekł z widoczną ulgą.
— Zdradziłeś się spokojem słów twoich, kajmakamie. Teraz nie włożę papieru do wody, lecz przytrzymam go nad ogniem.
Odgadłem tajemnicę; poznałem to po nie całkiem stłumionym przestrachu, jaki przemknął się po otwartem jego obliczu.
— Spalisz list przy tem i zniszczysz go — ostrzegał.
— Nie troszcz się! Effendi z Zachodu umie już obchodzić się z takiemi rzeczami.
Bej był zupełnie zdumiony.
— Sądzisz istotnie, że list zawiera pismo ukryte?
— Każ rozniecić ogień, a dowiodę ci!
Pali był jeszcze przy tem. Na skinienie Alego nazbierał trochę chróstu i podpalił. Przysiadłem się i trzymałem papier ostrożnie nad ogniem. Wtem skoczył nagle kajmakam, aby mi go wydrzeć. Spodziewałem się tego, ustąpiłem w bok. On potknął się i upadł na ziemię. W tejże samej chwili klęczał już na nim Ali Bej.
— Stój, kajmakamie! — zawołał. — Jesteś fałszywy i zdradziecki. Przybyłeś teraz, nie zapewniwszy sobie wprzód mej opieki i robię cię moim jeńcem.
Oficer bronił się jak mógł, ale nas było trzech przeciw jednemu, a prócz tego przyszło kilku Dżezidów, znajdujących się w pobliżu. Rozbrojono go, związano i zawleczono do namiotu.
Teraz mogłem dokończyć mego eksperymentu. Ogień rozgrzał papier aż do przepalenia i ukazały się wyraźne słowa, umieszczone na brzegu pisma.
— Widzisz, Ali Beju, że miałem słuszność?
— Emirze, jesteś czarodziejem.
— Nie, lecz wiem, jak się uwidacznia takie pisma.
— O effendi, wielką jest mądrość ludzi Zachodu.
— A czyż mutessaryf nie umiał tej samej czarodziejskiej sztuki? Są materje, z których robić można atrament, znikający po napisaniu, a zapomocą innego znowu środka można go zmusić do ukazania się na nowo. Nauka, która zna te środki, zowie się chemją. Uprawiają ją u nas gorliwiej niż u was i dlatego to mamy lepsze od was środki. Znamy wiele rodzajów pism tajnych, bardzo trudnych do odczytania, wasze zaś są tak łatwe, że nie potrzeba na to wielkiej roztropności, aby je uczynić widzialnemi. Zgadnij, czem pisano te słowa.
— Powiedz mi to!
— Moczem.
— Nie może być! — Jeżeli napiszesz coś moczem zwierzęcia lub człowieka, to pismo zniknie, gdy wyschnie; jeżeli zaś potem potrzymasz papier nad ogniem, poczernieje i możesz je przeczytać.
— Jak brzmią te słowa?
— Przybywam pojutrze, aby zwyciężyć.
— Czy rzeczywiście? Nie mylisz się?
— Tu stoi dokładnie.
— A więc dobrze, daj mi ten list!
Przeszedł kilkakroć tam i napowrót w wielkiem rozdrażnieniu i stanął przedemną.
— Czy to zdrada, emirze, czy nie?
— To podstępna złość.
— Czy mam zniszczyć tego mutessaryfa? To w mojej mocy.
— Będziesz miał potem do czynienia z padyszachem.
— Effendi, Rosjanie mają przysłowie: „Niebo wysoko, a car daleko“. Tak też i z padyszachem. Zwyciężę.
— Ale przelejesz dużo krwi. Czyż nie powiedziałeś mi niedawno, że miłujesz pokój?
— Miłuję, lecz niech i mnie w nim zostawią. Ci Turcy przyszli nam zrabować wolność, mienie i życie. Teraz knują nową zdradę. Mam się nie bronić?
— Broń się, ale nie szablą!
— A czemże innem?
— Tym listem. Wystąp z nim przed mutessaryfa, a będzie zwyciężony i pobity.
— Zrobi na mnie zasadzkę i weźmie mnie do niewoli, jeżeli jutro pojawię się w Dżerraijah.
— A któż ci broni zrobić mu to samo? Ty go masz pewniej, niż on ciebie, gdyż nie wie o tem, że znasz jego zamiary.
Przez długą chwilę patrzył Ali Bej w zamyśleniu przed siebie; potem rzekł:
— Porozumiem się z Mir Szejk Chanem. Pojedziesz ze mną do doliny Idiz?
— Jadę.
— Wprzód jednak chcę tym tam ludziom odebrać możność czynienia szkody. Nie wchodź ze mną, lecz czekaj mnie tutaj!
Dlaczego nie miałem mu towarzyszyć do namiotu? Ręka jego spoczywała na sztylecie, a oko patrzyło zdecydowanie. Czyżby chciał mi przeszkodzić w uchronieniu go od spiesznego czynu? Stałem sam z pół godziny, a podczas tego słyszałem gniewne głosy rozmowy, prowadzonej w rozdrażnieniu. Wreszcie wrócił z papierem w ręku. Podał mi go i rzekł:
— Czytaj! Chcę wiedzieć, czy jest bez fałszu.
Pismo zawierało krótkie polecenie dla oficerów służbowych, aby wydali natychmiast wszystką broń i amunicję tym Dżezidom, których dowódca wykaże się tym rozkazem.
— To dobre, ale jak to otrzymałeś?
— Kazałbym był natychmiast rozstrzelać jego i makredża i rozpocząłbym kanonadę. W godzinę bylibyśmy się z nimi załatwili.
— Więc pozostanie w więzieniu?
— Tak jest. Strzegą go razem z makredżem.
— A jeżeli jego ludzie nie posłuchają?
— To wykonam mą groźbę. Zostań tutaj, aż wrócę, a zobaczysz, czy Turcy mię respektują.
Wydał jeszcze kilka rozkazów i zeszedł ku baterji.
W przeciągu dziesięciu minut wszyscy Dżezidzi byli gotowi do walki. Strzelcy leżeli w swoich kryjówkach z podniesionemi strzelbami, a artylerzyści stali obok dział gotowi do strzału. Szaniec otwarł się, aby przepuścić około dwustu Dżezidów i trzydzieści mułów. Zwierzęta należały przeważnie do zabranych wraz z artylerją. Pochód stanął w pewnem oddaleniu, podczas gdy jego dowódca udał się na miejsce, gdzie znajdowali się otomańscy oficerowie.
Ze swojego stanowiska mogłem wszystko obserwować dokładnie. Układy trwały dość długo. W reszcie skupili się żołnierze w oddziały, a każdy z nich podchodził aż do mułów, aby tam broń swoją złożyć. Nie poszło to wprawdzie gładko i spokojnie, ponieważ także wyższe szarże musiały się rozstać z szablą i pistoletem, lecz skończyło się na pustych wykrzyknikach. Turcy wiedzieli, że każdy poważny opór przełamany będzie kartaczami.
Po jednogodzinnej zaledwie nieobecności wrócił Ali Bej. Za nim postępowały muły, obładowane bronią, a ci, którzy je pędzili, mieli zabrać ten cenny łup do doliny Idiz. Kajmakama zawiodło także kilku wojowników w miejsce, skąd nie mógł zemknąć. Zaprowadzono go tam, gdzie makredż miał to szczęście cieszyć się towarzystwem grubego kapitana i jego towarzysza. Mógł tu razem z nimi czekać na awans i palić „tytoń z Szirasu“.
Ruszyliśmy więc w drogę. Halef jechał ze mną, ale Baszybożuka nie było nigdzie widać; musiał z nudów wyjechać gdzieś na swym ośle. Na drodze do doliny Idiz spotkaliśmy długi szereg powracających Dżezidów. Byli to ci, którzy wykonali już swoją część przy budowie grobowca i wracali, aby zluzować taką samą liczbę towarzyszy. Oznajmili nam, że budowa postępuje szybko.
Wchodząc do doliny, zastaliśmy tam obraz bardzo ruchliwego życia. Wpośrodku jej zgromadziło się dużo kobiet; jedne z nich mełły mąkę dużemi płaskiemi kamieniami, drugie siedziały nad jamami rozgrzanemi przez ogień, celem pieczenia chleba, a inne wreszcie robiły pochodnie lub przygotowywały lampy i latarnie, przyniesione z Szejk Adi, na uroczystość. Największe ożywienie panowało jednak w górnej części doliny tam, gdzie właśnie budowano grobowiec. Była to olbrzymia kamienna piramida, tylną ścianą oparta o skałę. Fundament składał się z ogromnych głazów, których przeniesienie i ustawienie musiało kosztować dużo wysiłku. W połowie przypuszczalnej wysokości pozostawiono miejsce puste w kształcie słońca o dwunastu promieniach; w środek jego wstawić miano urnę. Pracowało nad tem kilkuset mężczyzn, a jeszcze więcej kobiet i dzieci zajętych było staczaniem głazów. Niektóre z nich siedziały jak wiewiórki na wyskokach skalnej ściany, aby stamtąd dopomagać w robocie.
Kapłani zajęci byli częścią nadzorem nad pracą, częścią zaś sami do niej przykładali ręce. Mir Szejk Chan siedział wpobliżu piramidy. Podeszliśmy doń. Ali Bej opowiedział mu wypadki dnia i pokazał oba pisma mutessaryfa. Chan pogrążył się w głębokiej zadumie, a po chwili zapytał:
— Co uczynisz, Ali Beju?
— Jesteś starszy i mędrszy; przybyłem prosić cię o radę.
— Powiadasz, że jestem starszy. Starość lubuje się w pokoju i ciszy. Mówisz, że jestem mędrszy. Najwyższą mądrością jest myśl o Wszechmocnym i Wszechdobrotliwym. On czyni mocnym słabego i ochrania uciśnionego, on nie chce, żeby brat przelewał krew brata.
— Czyż ci Turcy są naszymi braćmi? Oni, którzy jak dzikie zwierzęta napadają na naszych ludzi?
— Są braćmi, chociaż nie postępują z nami jak bracia. Azali zabijesz brata, który ci dobrze nie życzy?
— Nie.
— Będziesz z nim mówił przyjaźnie albo surowo, ale życia jego pożądać nie będziesz. Mów więc tak samo z mutessaryfem.
— A jeżeli mnie nie usłucha?
— Wszechlitościwy dał człowiekowi rozum ku myśleniu, a serce, aby czuł. Kto nie przemyśli mowy drugiego i nie odczuje uczuć swego brata, ten opuścił Wszechmiłosiernego i wyparł się go, a wówczas dopiero może nań spaść gniew i kara.
— Mir Szejk Chanie, uczynię wedle słów twoich.
— Ponawiam więc swoje pytanie: co uczynisz?
— Pójdę z dziesięciu ludźmi do Dżerraijah, za mną jednak pójdzie dość wojowników aby pojmać mutessaryfa. Przedtem jednak, dziś jeszcze, wyślę ludzi na zwiady do Mossul, Kufjundżik, Telkejf, Baaweiza, Ras-u-Ain i Korsabad, a ci zawczasu powiadomią mię o jego planach. Pomówię z nim po dobremu, a potem surowo, jeżeli mnie nie usłucha; gdy zaś i to nie pomoże, pokażę mu jego tajny list i dam znak, aby go pojmano. Podczas gdy ja będę u niego, ludzie moi otoczą Dżerraijah. Ujść mi nie może.
— A może on także wyśle ludzi, aby się wywiedzieć, jak się to przygotowujesz do spotkania z nim.
— Niczego się nie dowie, gdyż moi ludzie odejdą stąd już w nocy i to nie drogą do Baardi, lecz w prawo prawie aż do Bozan. Staną rankiem nad strumieniem na zachód od Dżerraijah.
— A kto będzie dowodził w Szejk Adi pod twą nieobecność?
— Może ty chcesz?
— Zgadzam się.
Jak poprostu to brzmiało! Świecki władca Dżezidów oddawał swą władzę władcy duchownemu bez najmniejszego drgnienia małostkowej zazdrości, bez wszelkiej nieufności i namysłu. „Chcesz?“ — spytał jeden. „Zgadzam się“ — odrzekł drugi. Jak musi brzmieć określenie „walki kulturalnej“ w djalekcie tych czcicieli djabła!
Omówiono jeszcze sprawę zaprowiantowania Turków, zamkniętych w Szejk Adi, i dzisiejszej uroczystości. Ja tymczasem włóczyłem się od grupy do grupy, aby tu lub ówdzie zrobić jakieś językowe odkrycie. Wtem zbliżył się ktoś z tyłu do mnie, stękając; usłyszałem głos człowieka łapiącego z trudem oddech:
— Z drogi, zihdi.
Odwróciłem się i, ujrzałem Halefa, który wytężał wszystkie swe siły, aby potoczyć przed siebie potężny głaz.
— Co tu robisz? — spytałem zdumiony.
— To mój przyczynek do pomnika.
— A przyjmą go? Nie jesteś przecież Dżezidem.
— Bardzo chętnie! Pytałem o to.
— To i ja wezmę kamień!
Nieopodal leżał dość spory odłam skały. Odłożyłem broń i wierzchnią odzież i zabrałem się do poruszenia go. Szejkowie przyjęli to z wdzięcznością. Po wyryciu na głazie mego imienia sztyletem, wyciągnięto go na linach w górę i umieszczono wprost ponad słońcem.
Tymczasem Ali Bej osiągnął już był cel swych odwiedzin. Chciał znów wyruszyć i spytał mnie, czy będę mu towarzyszyć, czy też wolę pozostać tutaj.
— W jaki sposób będę mógł najlepiej przypatrzyć się uroczystości? — zapytałem go.
— Jeżeli pójdziesz ze mną — odpowiedział. — Urnę przeniosą dziś wieczorem przy blasku pochodni i latarń z Szejk Adi do doliny Idiz.
— Przypuszczam, że znajduje się już tutaj.
— Nie, stoi w lesie nad zimną wodą i przeniosą ją dopiero do nowej świątyni.
— Pomimo Turków?
— Nie mogą nam przeszkodzić.
— W takim razie pojadę z tobą.
— Mam czas aż do wieczora. Czy chcesz mi wyrządzić pewną przysługę?
— Chętnie, jeżeli tylko potrafię.
— Wiesz o tem, że przyrzekłem strzelby wodzowi Kurdów z Badinan. Czy znajdziesz to miejsce, gdzie on ma swoje chałupy?
— Z łatwością. Nie potrzeba zresztą jechać aż tam, bo chciał obsadzić wąwóz i boczne doliny. Czas wreszcie dać mu jakąś wiadomość.
— Chcesz się tego podjąć?
— Dobrze.
— I zabierzesz strzelby dla niego?
— Skoro mi je powierzysz!
— Otrzyma sto i amunicję do tego. Trzy muły to uniosą. Ilu ludzi chcesz mieć ze sobą?
— Czy należy się spodziewać napadu lub innych jakich kroków nieprzyjacielskich?
— Nie.
— Daj mi dziesięciu wojowników. Wezmę z sobą także Mahommed Ernina, który tam schodzi z góry.
Dowiedziałem się już poprzednio, że Szejk Haddedihnów wyszedł na polowanie. Wogóle nie spotykałem się z nim w czasach ostatnich. Starał się pokazywać jak najmniej, aby o obecności jego nie mówiono publicznie, a także dlatego, że nie całkiem przezwyciężył dotąd swój przesąd względem czcicieli djabła. To też ucieszył się, że mógł ze mną znowu zaraz wyruszyć.
W krótki czas potem muły były już obładowane i mały nasz korowód ruszył z miejsca. Spoczątku posuwaliśmy się w kierunku Szejk Adi, potem zboczyliśmy na lewo, aby się dostać na drogę do Kaloni. Przypuszczenie moje potwierdziło się niebawem. Już na pierwszem wzgórzu spotkałem kilku Kurdów badinańskich. Zaprowadzili mnie do swego wodza, który tym razem przyjął mnie z wielkiem uszanowaniem. Musiałem zostać u niego na obiedzie, przygotowanym przez jego żonę. Był bardzo zadowolony ze strzelb i wprost nadzwyczajnie ucieszył się szablą kajmakama, daną mi dlań przez Ali Beja, jako osobny podarunek. Mohammed Eminowi spodobali się Kurdowie badinańscy tak dalece, że postanowił pozostać tutaj i czekać na mnie, pomimo że nie rozumiał kurdyjskiego języka. Nie odradzałem mu tego, gdyż obecność jego w Szejk Adi mogli Turcy przecież zauważyć, a to wystawiłoby na szwank naszą jazdę w góry. Powróciłem więc bez niego.
Upłynął już prawie dzień cały, kiedy przybyłem z powrotem do Ali Beja i zawiadomiłem go o Badinanach. Zauważyłem, że Turcy cofnęli się ku środkowi doliny i opróżnili przestrzeń wpobliżu świątyni.
— Kiedy zaczyna się uroczystość? — spytałem Beja.
— Skoro tylko się zmierzchnie. Weź z sobą strzelby; będą dużo strzelać.
— Daj mi jedną z twoich! Muszę oszczędzać moich naboi, bo nie dostanę tu nowych.
Byłem istotnie ciekawy, jak wyglądać będzie pogrzeb, w którym miałem wziąć udział. Było bardzo możliwem, że żaden Europejczyk przedemną nie uczestniczył w pogrzebie jednego z najhardziej poważanych ludzi wśród czcicieli djabła. Siedziałem na krawędzi doliny i patrzyłem wdół, dopóki nie padły na nią cienie nocy. Zabłysły światła wartownicze dokoła, a nad świątynią wyrosła powoli dwupiramida świateł tak samo jak pierwszego wieczora, który spędziłem w Szejk Adi. Oboje drzwi grobowca obwieszono lampami.
— Chodź! — zachęcał mię Ali Bej, dosiadając konia z kilku uprzywilejowanymi.
Baszybożuk pozostał, a Halef nam towarzyszył. Zjechaliśmy na dolinę i dostaliśmy się do świątyni, oświetlonej już teraz zupełnie. Plac przed nią zamknął podwójny szereg Dżezidów, aby nie dopuścić nikogo z Turków. W świątyni znajdował się tylko Mir Szejk Chan w otoczeniu kapłanów. Innym prócz Ali Beja i mnie wstępu nie dozwolono. Na dziedzińcu wewnętrznym stały obok siebie dwa ciasno sprzężone muły, a wpoprzek ich grzbietów znajdował się postument z przytwierdzoną doń urną. Dokoła tych dwojga zwierząt stali kręgiem kapłani. Po naszem zjawieniu się rozpoczęli w bardzo powolnem tempie monotonny śpiew, w którym często powtarzały się słowa: „dżan dedim — oddaję duszę moją“. Po tem napojono muły wodą ze świętego źródła i dano im po garści ziarna, dla zaznaczenia, że ten, którego niosą, ma długą podróż przed sobą. Teraz dał Mir Szejk Chan ręką kilka znaków, których nie rozumiałem i rozpoczął się nowy śpiew — cichy, harmonijny. Pieśń miała cztery ustępy, zaczynające się od słów: „Tu chode dehabini, kejt inim — Miłujesz Boga, zażyj pokoju!“ Niestety, zbyt mało umiałem po kurdyjsku, aby całość pojąć i zapamiętać.
Po ukończeniu tego śpiewu Chan dał znak nowy. Stanął na czele, dwaj szejkowie wzięli muły za cugle, a za nimi stanęli parami inni szejkowie i kawale, do których przyłączył się Ali Bej ze mną. Korowód ruszył z miejsca, a gdy wychylił się ze świątyni, straż przyjęła go salwą.
W tej chwili zahuczały setki wystrzałów po wzgórzach i poniosły w dal wieść, że ruszyliśmy ku dolinie Idiz.
Pięliśmy się zwolna wgórę, a gdy wydostaliśmy się na drogę do doliny, przedstawił się oczom naszym widok czarujący. Dżezidzi utworzyli od Szejk Adi aż do Idiz szpaler, którego oba szeregi stały od siebie w odległości około trzydziestu kroków. Każdy z ludzi miał z sobą pochodnię i strzelbę, a oba szeregi przyłączyły się do nas w tyle z towarzyszeniem wystrzałów. Tak tworzył się korowód, przedłużający się z każdą chwilą i za każdym wystrzałem. Światło pochodni oblewało ciemny las, złożony tu przeważnie z wysokich dębów, barwami nie do opisania, a huk salw rozlegał się echem, idącem nieustannie od głębi ciemnego boru.
Nieprzezwyciężonym jednak stał się czar widowiska, gdyśmy wkońcu dostali się nad dolinę. Był to niejako potężny krater wulkanu, z którego dna buchały olbrzymie płomienie, a pośród nich błądziły tysiące duchów z gorejącemi światłami. Okrzyk wielotysięczny był nam pozdrowieniem, a w kilka minut uszeregowały się światła po obu stronach dna doliny i rozjaśniły ją wielką i szeroką jak we dnie. Najwięcej światła rzucały dwa gigantyczne ogniska, których płomienie, podsycane przez dwa olbrzymie stosy, pełzały wgórę po nagiej ścianie doliny. Zdjął mię ów „słodki lęk“, miły i przygnębiający zarazem, jaki zawsze chwyta serca ludzkie, ilekroć coś wzniosłego wedrze się w granice naszego małego wewnętrznego świata.
Zeszliśmy w dół przez rozkołysane morze pochodni i zatrzymaliśmy się przed pomnikiem. W wydrążeniu na kształt słońca stali dwaj kapłani, których białe szaty żywo odbijały od ciemnych kamieni. Wysoko nad nimi umieściło się kilku ludzi, którzy mieli urnę podnieść w górę na linach.
W chwili, gdy muły doszły do piramidy, umilkły strzały i zapanowała głęboka cisza. Urnę zdjęto z mułów i przymocowano na sznurach. Jeden z nich przywiązano z dołu do urny, aby kruche naczynie trzymać zdala od twardych kamieni. Mir Szejk Chan skinął i sznury się naprężyły. Urna unosiła się coraz to wyżej i wyżej, aż dosięgła słońca. Kapłani pochwycili ją, wciągnęli do środka i ustawili, a sami potem uczepili się sznurów, aby się spuścić na ziemię.
Teraz dał Chan znak, że chce mówić. Przemowa była krótka. Jego słowa, wypowiadane powoli, wyraźnie i bardzo głośno brzmiały ponad całą doliną, a chociaż rozumiałem z nich bardzo niewiele, czułem się jednak pod wrażeniem tego niezwykłego zdarzenia, głęboko przejętym. Gdy skończył, rozpoczął chór kapłanów pieśń radosną, z której rozumiałem tylko refren poszczególnych części: „Ro dehele — słońce wschodzi“. Z ostatnim tonem podnieśli wszyscy ręce do góry, a w tej chwili huknęła ze wszystkich strzelb salwa, jakiej jeszcze nigdy nie słyszałem.
Na tem skończyła się uroczystość właściwa, a zaczęło się poruszać życie. Niema nic takiego, z czem mógłbym porównać tę noc w dolinie Idiz, tę noc płomieni i pochodni między niebosiężnemi skałami, tę noc pytań i skarg pośród wzgardzonych i poniżanych, tę noc pośród wyznawców kultu, którego rysem zasadniczym zbłąkana, a więc nigdy nieukojona tęsknota za owem światłem, które przyświecało ongiś trzem szejkom. Może to z tego samego kraju, w którym teraz przebywałem, pielgrzymowali oni do Betleem, aby przed żłóbkiem złożyć wyznanie: „Ujrzeliśmy na Wschodzie Jego gwiazdę i oto przyszliśmy, aby Go uczcić“.
Siedziałem z kapłanami długo po północy. Potem pogasły pochodnie i pozapadały się ogniska. Tylko dwa ognie obok pomnika płonęły jeszcze, kiedy owinąwszy się w burnus, ułożyłem się do snu pod drzewem. Tam w górze stała urna ze zwłokami „świętego”. Ten Merdesz-Szejtan był najbardziej wykształconym wśród swych współwyznawców, a jednak nie zdołał znaleźć właściwej drogi do prawdy.
Jak szczęśliwymi zwać należy tych, których kolebka stoi już na tej drodze, a jednak, jakże trudno im nieraz uznać i ocenić to szczęście! Zamknąłem oczy i wkońcu udało mi się zasnąć, ale śniłem cały czas o korowodach z pochodniami i salwach, o stosach i urnach, z których wyłaziły szkielety i tańczyły dokoła mnie, chrześcijanina, z szyderczym uśmiechem. Już chciały mnie pochwycić, gdy zjawił się Pir Kamek, który odepchnął je odemnie i rzekł:
— On ma świętą Kitab, a w niej napisano: „Oghuldszikler, zizi oranizde zewyn iz“ — Dziatki, miłujcie się pomiędzy sobą.

ROZDZIAŁ II
DOJAN

Presbyter Jan, z łaski Boga i Pana naszego Jezusa Chrystusa król królów, do Aleksinsa Komnenosa, namiestnika w Konstantynopolu. Zdrowia i szczęśliwego końca.
Nasz majestat dowiedział się, jako słyszałeś o naszej wspaniałości i że doniesiono ci o naszej wielkości. Oto, co chcemy wiedzieć: czy trwasz wraz z nami w prawdziwej wierze naszej i czy we wszystkich rzeczach wierzysz w Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Jeśli życzysz sobie znać wielkość i wspaniałość naszej potęgi, oraz obszar, jaki mają nasze kraje, to wiedz i wierz bez wątpienia, że myśmy to Presbyter Jan, sługa Boży, że w bogactwie wszystko pod słońcem, a w cnocie i potędze wszystkich królów ziemi przewyższamy. Siedemdziesięciu królów płaci nam czynsze. Jesteśmy zbożnym chrześcijaninem, a chronimy i wspieramy jałmużną każdego ubogiego chrześcijanina, który się w obrębie łaski naszej znajduje. Ślubowaliśmy odwiedzić grób Pana naszego, jak przystoi chwale naszego majestatu, z wielką armją i prowadzić wojnę z nieprzyjaciółmi krzyża chrześcijańskiego, upokorzyć ich, a Jego święte imię wywyższyć.
Nasza wspaniałość rządzi trojgiem Indyj, a posiadłości nasze sięgają poza Indje najdalsze, gdzie spoczywa ciało świętego apostoła Tomasza; stamtąd przez pustynię, która ciągnie się ku wschodowi słońca i wraca ku zachodowi aż do Babilonu opuszczonego, a nawet aż do wieży Babel.
Siedemdziesiąt i dwie prowincje słuchają naszych rozkazów; kilka z nich, to prowincje chrześcijańskie, a każda ma swojego własnego króla. Wszyscy ich królowie są naszymi dennikami. W krajach naszych znajdują się słonie, dromadery, wielbłądy i wszelkie rodzaje zwierząt, jakie żyją pod niebem. Kraje nasze płyną mlekiem i miodem. W jednej części naszego państwa nie może zaszkodzić żadna trucizna, w innej rosną wszelakie gatunki pieprzu, inną zaś pokrywają gaje tak gęsto, że wygląda jak las, a we wszystkich częściach pełno jest wężów. Tam znajduje się także piaszczyste morze bez wody. O trzy dni drogi od tego jeziora są góry, z których zesuwają się rzeki kamieni. W pobliżu tych gór znajduje się pustynia pomiędzy nieurodzajnemi wzgórzami. Pod nią przepływa strumień podziemny, do którego niema przystępu, a strumień ten wpada do większej rzeki. Wchodzą w nią ludzie z naszych posiadłości i znajdują tam drogie kamienie w wielkim nadmiarze. Poza tą rzeką mieszka dziesięć plemion żydowskich, które twierdzą wprawdzie, że mają królów własnych, mimo to jednak są sługami naszymi i winny płacić nam czynsze.
W innej z naszych prowincyj, wpobliżu strefy gorącej, żyją gady, zwane w naszym języku salamandrami. Gady te mogą żyć tylko w ogniu i budują domki dokoła siebie jak jedwabniki. Osłony te przędą pilnie nasze dainy pałacowe, a z tego robi się potem materje na szaty nasze. Prać je można jednakże tylko w jasnym ogniu.
Przed naszą armją niosą trzynaście wielkich krzyżów ze złota i drogich kamieni, gdy jednak wyjeżdżamy bez państwowego orszaku, niosą przed nami krzyż tylko jeden, nieozdobiony figurami, złotem, ani klejnotami, abyśmy zawsze pamiętali na Pana naszego Jezusa Chrystusa, oraz srebrną wazę, napełnioną złotem, aby wszyscy ludzie wiedzieli, że jesteśmy królem królów.
Co roku odwiedzamy ciało świętego Daniela, które jest w Babilonie, na pustyni. Nasz pałac jest z hebanu i z drzewa szittim, a ogień nie może go uszkodzić. Na czterech końcach jego dachu znajdują się po dwa złote jabłka, a w każdem jabłku po dwa karbunkuły, aby złoto we dnie błyszczało, a karbunkuły w nocy świeciły. Większe bramy są z rogu mieszanego z sardonyksem, aby nikt wejść nie mógł z trucizną; mniejsze zaś hebanowe. Okna są z kryształu. Stoły ze złota i ametystu, a słupy, co je dźwigają, z kości słoniowej. Pokój, w którym sypiamy, jest cudownem arcydziełem ze złota, srebra i drogich kamieni wszelakiego rodzaju. Pali się w nim bezustannie kadzidło. Łoże nasze jest ze szafiru. Mamy najpiękniejsze kobiety. Utrzymujemy dziennie trzydzieści tysięcy ludzi oprócz gości przygodnych. Wszyscy pobierają codziennie sumy z naszej skarbnicy dla utrzymania swych koni i dla innego użytku. Przez każdy miesiąc usługuje nam siedmiu królów (po kolei), sześćdziesięciu pięciu książąt, a trzystu sześćdziesięciu i pięciu hrabiów. W sali naszej jada codziennie po naszej prawicy dwunastu arcybiskupów, po lewicy zaś naszej dwudziestu biskupów, a oprócz tego patrjarcha z Świętego Tomasza, protopapa z Salmas i archiprotopapa z Suzy, w którem to mieście znajduje się tron naszej chwały i nasz pałac cesarski. Opaci w liczbie zgodnej z ilością dni w roku sprawują urząd duchowny w naszej kaplicy. Nasz podczaszy jest prymasem i królem, nasz minister dworu arcybiskupem i królem, nasz podkomorzy biskupem i królem, nasz marszałek archimandrytą i królem, nasz kuchmistrz opatem i królem; my sami jednak przyjmujemy niższą rangę i pokorniejszą nazwę, aby okazać wielką naszą pokorę“.
Oto wyciąg z listu, który pisał, a może tylko miał pisać sławny, ale historycznie przecież wątpliwy, król tatarski, Presbyter Jan, do cesarza greckiego. List ten może sobie być falsyfikatem lub nie, zawiera jednak obok rozmaitych uciesznych osobliwości, mających podstawę w fałszywych zapatrywaniach dawnych stuleci, także fakty i szczegóły, potwierdzone przez Marka Polo, Sir Johna Mandeville, oraz innych podróżników i badaczy. Przypomniał mi się też żywo w chwili, kiedy stanąłem na wschodniej wyżynie Szejk Adi i wzrok zwróciłem ku wschodowi, gdzie wznosiły się góry Surgh, Zibar, Hair, Tura Ghara, Baz, Dżelu, Thoma, Karitha i Tijari.
W dolinach pomiędzy niemi mieszkają ostatni z owych sekciarzy, do których należał także i ten król tatarski. W owych czasach byli potężni i wpływowi, a siedziby ich metropolitów rozsiane były po całym azjatyckim kontynencie, od wybrzeży morza Kaspijskiego aż do jezior chińskich, od najbardziej na północ wysuniętych granic Scytji aż do najbardziej na południe sięgającego krańca hinduskiego półwyspu. Oni to byli doradcami Mahometa i jego następcami, a oddźwięki chrześcijańskie w Koranie pochodzą przeważnie z ich ksiąg i nauk. Ale z upadkiem kalifów runęła też ich potęga i to z raptowną szybkością. Ich wewnętrznej duchownej konstytucji brakło tej boskiej czystości, która jedynie daje moc nieprzezwyciężonego oporu. Już pod panowaniem Kassana, syna Arguna, a wnuka sławnego zdobywcy Bagdadu, Hulaku Chana, rozpoczęły się ich prześladowania. Potem runął na nich niemiłosiernie wielki Tamerlan. Prześladował ich z nienasyconą wściekłością, burzył ich kościoły, a od miecza jego ginęli wszyscy, którzy nie zdołali umknąć w niedostępne góry Kurdystanu. Prawnukowie tych uciekinierów żyją dziś jeszcze w miejscowościach, które można porównać z twierdzami. Oni, te szczątki potężnego assyryjskiego narodu, widzą teraz nad sobą ciągle miecz Turków, albo sztylet Kurdów, a w ostatnich czasach musieli znieść okropności, przy których opowiadaniu włosy stają na głowie. Częściowo ponoszą winę tego owi zamorscy misjonarze, którzy nadają swoim szkołom i modlitewniom pozory twierdz i budzą tem nieufność tamecznych władców. Tem i podobnemi innemi niewłaściwościami wyrządzili oni zarówno swojej sprawie, jakoteż jej zwolennikom wielką szkodę.
Przewidując, że w mej podróży do Amadijah zajadę także do miejscowości, zamieszkałych przez tych chrześcijan chaldejskich, miałem już powód dostateczny do namysłu nad owym listem, który tak żywo ilustruje ich przeszłość. Ongiś ministrowie i doradcy książąt i kalifów, są oni dzisiaj, o ile nie stoją pod osłoną i wpływem innych, tak bezsilni na wewnątrz i zewnątrz, że ludzie, jak osławiony Beder Chan Bej i sprzymierzeniec jego Abd el Summit Bej, mogli sobie pośród nich urządzać najstraszliwsze rzezie, nie napotykając na najmniejszy choćby opór. A jednak zamieszkany przez nich teren dawał im możność najskuteczniejszej obrony.
O ileż mężniej stosunkowo zachowali się Dżezidzi!
Po owej nocy płomiennej udał się Ali Bej do Dżerraijah, pozornie w otoczeniu dziesięciu tylko ludzi. Za nim jednak jeszcze wyruszył, wysłał naprzód dostateczna liczbę wojowników do Bozan.
Mutessaryf przybył istotnie także z takim samym orszakiem, lecz Ali Bej dowiedział się przez swych wywiadowców, że między Scio Chan a Ras ul Ain zgromadziły się znaczne siły zbrojne, mające jeszcze tego samego dnia ruszyć do Szejk Adi. Na wieść o tem kazał mutessaryfa poprostu otoczyć i wziął go do niewoli. Aby odzyskać swoją wolność, musiał gubernator porzucić wszystkie podstępne swe plany i przystać na pokojowe propozycje beja.
Skutkiem tego podjęto na nowo przerwaną uroczystość i obchodzono ją wśród objawów takiej radości, jakiej świadkiem nie było chyba dotąd Szejk Adi.
Po świętach chciałem wyruszyć do Amadijah, lecz dowiedziałem się, że Mohammed Emin wywichnął sobie nogę w górach Kaloni i musiałem przez to czekać trzy tygodnie na jego wyzdrowienie. Czas ten nie przeszedł jednak bez pożytku dla mnie; miałem sposobność zapoznać się bliżej z językiem kurdyjskim.
Wreszcie zawiadomił mię Haddedihn przez posłańca, że jest gotów do drogi, więc wybrałem się zaraz zrana aby zabrać go od wodza Kurdów badinańskich. Rozstałem się z Dżezidami bardzo serdecznie i musiałem im przyrzec, że, wracając, zabawię u nich jeszcze przez kilka dni. Wymówiłem się wprawdzie od wzięcia jakiejkolwiek eskorty, lecz Ali Bej nie chciał zgodzić się na to, żeby mię nie odprowadzić przynajmniej do Badinanów i pożegnać się tam z Mohammed Eminem.
Zatrzymaliśmy się na wschodniej wyżynie Szejk Adi, a przed nami jęły przelatywać zdarzenia ostatnich tygodni. Co przyniosą nam dni najbliższe? Im dalej na północny wschód, tem dziksze będą górskie narody, nie znające uprawy roli, a żyjące tylko z rozboju i hodowli bydła. Ali Bej musiał te myśli wyczytać na mojem czole, bo odezwał się:
— Emirze, udajesz się w drogę uciążliwą i niebezpieczną. Jak daleko chcesz się w góry posunąć?
— W pierwszym rzędzie do Amadijah.
— Będziesz mu siał pójść dalej.
— Czemu?
— Czy przedsięwzięcie twe w Amadijah uda się, czy też nie, zawsze będzie twym losem ucieczka. Znają drogę, którą uda się syn Mohammed Emina, aby się dostać do swych Haddedihnów, i zagrodzą mu ją. Jakżeż w takim razie pojedziesz?
— Zastosuję się do okoliczności. Moglibyśmy pójść na południe, a potem umykać na Zab Ala, albo konno wzdłuż rzeki Akra. Moglibyśmy także udać się na północ przez góry Tijari i przez Maranan Dagh, potem przejść Khabur i Tygrys, i przez solną pustynię dostać się do Sindżar.
— W takim jednak razie nie zobaczymy się już nigdy.
— Bóg kieruje myślą i krokiem człowieka; jemu to pozostawić należy.
Jechaliśmy dalej; Halef i Baszybożuk za nami. Mój karosz mógł już dostatecznie wypocząć. Jadł przedtem tylko daktyle z Balahat, a teraz musiał się przyzwyczaić do innej strawy, ale to nic nie szkodziło; nabrał ciała zbyt wiele i okazywał taki nadmiar sił, że musiałem go tęgo trzymać kolanami. Byłem zresztą trochę ciekawy, a trochę zaniepokojony co do tego, jakim się okaże, gdy przyjdzie przedzierać się przez śniegiem pokryte góry Kurdystanu.
Przybyliśmy niebawem do Badinanów, którzy przyjęli nas z wesołą gościnnością. Mohammed Emin był już gotów do drogi, to też wyruszyliśmy, pogawędziwszy z godzinę przy uczcie i fajce. Ali Bej podał rękę wszystkim, a mnie na końcu. W oczach miał łzy.
— Emirze, wierzyszli, że cię miłuję? — spytał wzruszony.
— Wiem o tem, lecz i ja rozstaję się w smutku z tobą, którego umiłowała dusza moja.
— Odchodzisz stąd, a ja zostaję, lecz myśli moje pójdą śladem stóp twoich. Pożegnałeś się z Mir Szejk Chanem, on jednak dał mi swe błogosławieństwo, abym w chwili rozstania złożył je na twojej głowie. Bóg niechaj będzie z tobą i pozostanie przy tobie po wszystkie czasy i na wszystkich drogach. Gniew Jego niech dosięga twych wrogów, a łaska Jego niech opromienia przyjaciół twoich. Idziesz na wielkie niebezpieczeństwa, a Mir Szejk Chan przyrzekł ci swoją opiekę. Przysyła ci ten Melek Ta-us, aby ci służył, jako talizman. Wiem, że nie uważasz tego ptaka za bożka, lecz za znak, po którym poznają cię, jako druha naszego. Każdy Dżezid, któremu pokażesz ten Ta-us, poniesie swoje mienie i życie w ofierze za ciebie. Weź ten dar, lecz nie powierzaj go nikomu innemu, gdyż przeznaczony jest tylko dla ciebie! Bywaj zdrów zatem i nie zapominaj o tych, którzy cię miłują.
Uścisnął mnie, dosiadł szybko konia i odjechał, nie oglądając się za siebie. Miałem uczucie, jak gdyby zabrał z sobą kawał mojego serca. To, co mi Mir Szejk Chan dał przez niego, było darem wielkim, bardzo wielkim. Ileż to nasprzeczano się o istnienie Melek Ta-usa! A tu miałem w mem własnem ręku ten znak zagadkowy. Było to nadzwyczajne zaufanie, którem mię Chan zaszczycił i rozumiało się samo przez się, że posłużyłbym się tym wizerunkiem tylko w ostatecznej potrzebie.
Wyrobiony był z miedzi i przedstawiał ptaka, rozpinającego skrzydła do lotu. Na dolnej części widniało słowo z narzecza Kurmangdżi: „Hemdżer“, t. j. druh lub towarzysz. Jedwabny sznur służył do zawieszenia go na szyi.
Badidanowie chcieli towarzyszyć mi przez pewną część drogi; zgodziłem się na to pod warunkiem, że wrócą od swojej wsi Kalahoni. Oddalona od Szejk Adi o cztery godziny drogi, składa się wieś ta z samych domów kamiennych, wiszących wśród winnic, na kształt wielkich gniazd ptasich, wysoko nad łożyskiem rzeki Gomel. Dzięki olbrzymim blokom kamiennym, służącym jako progi we drzwiach i jako narożniki miały te domy pozór wielkiej trwałości.
Tu pożegnaliśmy się i pojechaliśmy dalej we czterech.
Drogą bardzo stromą, sprawiającą wiele trudu naszym zwierzętom, dostaliśmy się do małej wioszczyny Bebozi, położonej na znacznej wyżynie. Tu znajduje się kościół katolicki, ponieważ mieszkańcy należą do nawróconych Chaldejczyków. Przyjęli nas bardzo przyjaźnie i użyczyli bezpłatnie napoju i jadła. Chcieli mi dać przewodnika, a gdy odrzuciłem tę propozycję, opisano mi tak dokładnie drogę do najbliższej miejscowości, że nie mogłem zbłądzić.
Wiodła ona wzdłuż wyżyny, przez las karłowatych dębów i schodziła potem na dolinę, w której leży Cheloki. Tu zatrzymaliśmy się na krótko, a ja zawołałem do siebie Baszybożuka.
— Buluku emini, słuchaj, co ci powiem!
— Słucham, emirze!
— Mutessaryf z Mossul nakazał ci starać się o wszystko, czego mi będzie potrzeba. Dotąd żadnego z ciebie nie miałem pożytku, od dziś jednak musisz już pełnić swój urząd.
— Co mam uczynić, effendi?
— Zostaniemy dziś na noc w Spandareh. Pojedziesz naprzód i postarasz się, aby na moje przybycie wszystko już było przygotowane. Zrozumiałeś mię?
— Bardzo dobrze, emirze! — odpowiedział z urzędową godnością. — Pospieszę, a gdy tam przybędziesz, przyjmie cię radośnie cała wieś.
Trącił osła piętami w boki i pocłapał.
Z Cheloki do Spandareh niedaleko, a jednak noc już zapadała, gdy dotarliśmy do tej dużej kurdyjskiej wsi. Nazywa się tak z powodu wielkiej ilości rosnących tam topoli. Spidar, spindar, a także spandar, nazywa się biała topola w języku Kurmangdżi. Zapytaliśmy o mieszkanie kiajaha, lecz zamiast odpowiedzi otrzymaliśmy tylko gniewne spojrzenia.
Pytanie wymówiłem po turecku, teraz więc powtórzyłem je po kurdyjsku, pytając o malkoegunda, co oznacza starszego we wsi. To w tej chwili udobruchało tych ludzi. Zaprowadzono nas przed jeden z większych domów; zsiedliśmy z koni i weszliśmy do wnętrza. W jednym z pokoi prowadzono rozmowę tak głośną, że mogliśmy ją słyszeć wyraźnie. Stanąłem i jąłem nadsłuchiwać.
— Ktoś ty, psie jeden, tchórzu? — wołał jakiś głos gniewny. — Jesteś Baszybożukiem, który jeździ na ośle. Wielki to zaszczyt dla ciebie, ale hańba dla osła, bo nosi człowieka głupszego od siebie. I ty przychodzisz, aby mię stąd wypędzić?
— A kimże ty jesteś, he? — usłyszałem głos mego dzielnego Ifry. — Arnauta, zbrodniarz i łotr. Twój pysk wygląda jak żabi, oczy masz jak żółw, twój nos to ogórek, a głos twój brzmi jak krzyk przepiórki! Jam jest bułuk emini wielkorządcy, a ty co? Kawas, pospolity kawas i nic więcej.
— Człowiecze, przekręcę ci twarz na plecy, jeżeli nie zamilkniesz. Co cię mój nos obchodzi; ty nie masz żadnego! Mówisz, że pan twój jest bardzo wielkim effendim, emirem i szejkiem z Zachodu? Należy tylko spojrzeć na ciebie, a już się będzie wiedziało, kim on być może. I ty przychodzisz, aby mię stąd wypędzić.
— A któż jest ten twój pan znowu? Mówisz, że także wielki effemdi z Zachodu? Ja ci to jednak powiadam, że na całym Zachodzie jest tylko jeden jedyny wielki effendi, a tym jest mój pan. Zapamiętaj to sobie!
— Słuchajcie! — ozwał się jakiś trzeci głos bardzo poważnie i ze spokojem — oznajmiliście mi dwóch effendich. Jeden ma list onzula[19] Franków, podpisany przez mutessaryfa. To ma znaczenie. Drugi jednak jest w gielgeda padyszahnin, ma pisma onzula, wielkorządcy, mutessaryfa i prawo do disz-parassi. To znaczy jeszcze więcej. Ten ostatni będzie mieszkał tu u mnie, dla tamtego zaś każę gdzieindziej przygotować nocleg. Jeden otrzyma wszystko za darmo, drugi zaś za wszystko zapłaci.
— Tego nie zniosę! — zabrzmiał głos Arnauty. — Co jednemu, to i drugiemu!
— Słuchaj, jam tu nezanum[20] i władca. Co powiem, to się stanie i nikt obcy nie śmie mi tu dawać żadnych przepisów. Sejledim — skończyłem!
W tej chwili otworzyłem drzwi i wszedłem z Mohammed Eminem.
— Ivari ’l kher! — dobry wieczór! — pozdrowiłem. — Tyś jest panem w Spandareh?
— Jam jest — odrzekł najstarszy wsi.
Wskazałem na buluka emini.
— Ten człowiek, to mój służący. Wysłałem go do ciebie, aby cię prosić o gościnę. Co postanowiłeś?
— Czy jesteś tym, który jest pod opieką wielkorządcy i ma prawo do disz-parassi?
— Ja nim jestem.
— A ten człowiek, to twój towarzysz?
— Towarzysz i przyjaciel.
— Macie dużo ludzi ze sobą?
— Tego buluka emini i jeszcze jednego służącego.
— Zer zere men at — miło mi was powitać. — Podniósł się z krzesła i wyciągnął do nas rękę. — Usiądźcie przy moim ogniu i rozgośćcie się w mym domu! Otrzymacie pokój godny was. Na ile obliczasz disz-parassi?
— Za nas dwu i służącego nie dasz nic, ale temu Baszybożukowi wypłacisz pięć pjastrów. Jest tu z polecenia mutessaryfa i nie mam prawa odmawiać mu jego dochodów.
— Panie, jesteś wyrozumiały i dobry, dziękuję ci. Niczego ci nie zabraknie, czego dla swych wygód potrzebujesz. Pozwól tylko, że oddalę się na chwilę z tym kawasem.
Miał na myśli Arnautę, który posępnie nam się przysłuchiwał, a teraz zaczął się gniewać.
— Nie odejdę; domagam się tych samych praw dla mojego pana.
— Więc zostań! — rzekł nezanum po prostu. — Jeżeli jednak pan twój nie znajdzie mieszkania, to temu ty będziesz winien.
— Kto są ci dwaj ludzie, którzy mówią, że są pod opieką padyszacha? Arabowie, którzy rabują i kradną na pustyni, a tu w górach udają panów.
— Hadżi Halefie! — zawołałem głośno.
Wszedł mały sługa.
— Halefie, ten kawas ośmiela się nam uwłaczać. Jeżeli jeszcze powie słowo, które mi się nie spodoba, oddaję go w twoje ręce.
— Ja miałbym się bać tego karła, ja, który....
Dalej nie mógł już mówić, ponieważ leżał na ziemi, a mój mały hadżi klęczał nad nim, sięgając prawą ręka, po sztylet, a lewą ściskając go za gardło.
— Czy mam... zihdi?
— Na razie dość, ale powiedz mu, że przepadł, jeżeli zrobi minę nieprzyjazną!
Halef puścił go i Arnauta się podniósł. Oczy jego połyskiwały stłumioną wściekłością, nie śmiał jednak nic przedsięwziąć.
— Chodź! — rzekł do naczelnika.
— Chcesz, żebym ci kazał dać mieszkanie?
— Tak na razie. Jeżeli zaś mój pan już przybył, to przyślę go tu i rozstrzygnie się, kto będzie spać w tym domu. On też rozsądzi sprawę między mną a sługą tych dwu Arabów.
Wyszli obydwaj, a pod nieobecność nezanuma dotrzymywał nam towarzystwa jego syn. Niebawem oznajmiono nam, że miejsce, gdzie mamy spać, już gotowe.
Zaprowadzono nas do komnaty, gdzie przygotowano z dywanów dwa łoża, a w pośrodku zastawiono wieczerzę. Szybkość, z jaką się to stało, i zastawa kazały przypuszczać, że naczelnik wsi nie należał do ubogich mieszkańców tej miejscowości. Syn jego był z nami, ale nie jadł razem, co było dowodem szacunku względem nas. Usługiwały nam przy tem jego żona i córka.
Najprzód podano sorbety. Piliśmy je z bardzo ładnych, wielce rzadkich w Kurdystanie findżani ferfuri[21]. Potem dostaliśmy walkwapamazi, chleb pszenny, pieczony w miodzie, do czego nie bardzo stosowała się podana równocześnie findika[22]. Z kolei nastąpiła wizihna[23] z pływającemi w jej sosie knedlami z ryżu, a do tego bera asz[24], odpowiadające zupełnie swej nazwie. Dwie małe pieczenie, stanowiące ciąg dalszy, wydały mi się dość apetycznemi. Były ładnie przyrumienione i kruche. Wziąłem to za gołębie; były istotnie bardzo delikatne, miały jednak smak, który mi się obcym wydawał.
— Czy to kewuk?[25] — zapytałem młodego człowieka.
— Nie, to barczemik[26] — odpowiedział.
Hm! Wcale ładna gastronomiczna niespodzianka!
Wtem wszedł naczelnik. Na moje zaproszenie przysiadł się do nas i zjadł z nami razem wieczerzę. Przez cały czas jej trwania palił się na płytce blaszanej wonny mastyks. Teraz dopiero w obecności pana domu wniesiono główną potrawę. Była to kwapameh, baranina pieczona w śmietanie, a do tego podano ryż z cebulą. Gdyśmy już tego dość zjedli, skinął gospodarz i wniesiono przykrytą misę, którą odebrał z miną wielce poważną.
— Zgadnij, co to! — prosił mnie.
— Pokaż to!
— Potrawa, jakiej nie znasz. Dostać ją można tylko w Kurdystanie, gdzie żyją silni, odważni mężowie.
— Zaciekawiasz mię bardzo.
— Kto to spożywa, tego siły się podwajają, ten nie obawia się już żadnego wroga. Powąchaj tylko!
Podniósł nieco pokrywę i dał mi spróbować zapachu.
— Czy ta potrawa istnieje tylko w Kurdystanie? — zapytałem.
— Tak.
— Mylisz się; jadłem już nieraz to samo mięso.
— Gdzie?
— U Urusów i u innych ludów, szczególnie zaś w kraju, zwanym Ameryka. Tam zwierzę to jest o wiele większe, dziksze i bardziej niebezpieczne, niż u was.
— To ty się mylisz, gdyż zwierzę to żyje tylko tu, w Kurdystanie.
— Nie byłem dotąd nigdy w Kurdystanie, a poznaję to mięso po samym zapachu, musiałem więc jeść je już w innych krajach.
— Co to za zwierzę?
— To niedźwiedź — rzekłem.
— Znasz je zaprawdę! — zawołał zdumiony.
— Znam je lepiej, aniżeli przypuszczasz. Nie zaglądałem jeszcze do tej misy, a założę się, że to łapa niedźwiedzia!
— Zgadłeś, bierz i jedz! Zaczęła się rozmowa o przygodach myśliwskich. Niedźwiedzia spotyka się wprawdzie często w Kurdystanie, lecz tutaj nie jest on taki niebezpieczny, jak wielki, szary miś Ameryki północnej. Do łap niedźwiedzich podano przystawkę z prażonych gruszek i śliwek, poczem nastąpiło danie skorupiaste, mianowicie raki, gotowane z dodatkiem, który wydał mi się bardzo skomplikowanym. Ośmieliłem się zapytać o to, a żona naczelnika dała mi chętnie odpowiedź.
— Weź harbuzy i rozgotuj je na miękko, dodaj cukru i masła, rzuć do tego sera z krajanym czosnkiem, dołóż rozduszonych morw i rozpęcznionych na miękko ziarnek słonecznika, a będziesz miał potrawę, której żadna nie dorówna.
Skosztowałem tej niezrównanej mieszaniny harbuza, słonecznika, sera, cukru, masła, morw i czosnku, i przekonałem się, że jej smak wcale nie był taki niedobry, jak dźwięk składników. Zakończenie wieczerzy tworzyły suszone jabłka i winogrona, a polem fajki doszły do swoich praw.
Paląc silny, ostry i mało sfermentowany tytoń, usłyszeliśmy z dołu głośną rozmowę.
Naczelnik wyszedł, aby o jej powodach usłyszeć, a że wejście zostawił otworem, mogliśmy słyszeć każde słowo.
— Kto tam? — zapytał.
— Czego on chce? — usłyszałem inny głos w języku angielskim.
— Pyta się, kto tu? — odpowiedział trzeci po angielsku.
— Co znaczy po turecku: ja?
— Ben.
— Well! Ben!!! — zawołało coś w górę do gospodarza.
— Ben? — zapytał naczelnik. — Jak się nazywasz?
— Czego on chce? — zapytał ten sam klekocący, tak mi znajomy głos, że zerwałem się na myśl o obecności jego właściciela.
— Pyta, jak się pan nazywasz.
— Sir Dawid Lindsay! — zawołał w górę.
W chwilę potem stałem obok niego w sieni. Tak, stał tam oparty o ścianę i oświetlony ogniem z paleniska. To był ten szary cylinder, ta długa wąska głowa, te szerokie usta, ten nos sierra morena; ta naga, chuda szyja; ten szeroki kołnierzyk, szary krawat w kratki, szara bluza w kratki, szara kamizelka w kratki, szare spodnie w kratki, szare kamasze w kratki i szare od pyłu buty. W prawicy dzierżył słynną siekierę, przeznaczoną do wykrywania fowling-bullów i innych starożytności.
— Master Lindsay! — zawołałem.
— Well! Kto być? Oh!... ah!... to wy?
Rozwarł oczy, a jeszcze szerzej usta i zdumiewał się tak nademną, jak nad człowiekiem powstałym z martwych.
— Jak przyszliście tu do Spandarch, sir? — zapytałem tak samo niemal zdumiony, jak on.
— Ja? Weil! Konno!
— Oczywiście! Ale czego szukacie tutaj?
— Ja? Oh! Hm! Was i fowling-bullów.
— Mnie?
— Yes! Będę opowiadać, ale najprzód się kłócić.
— Z kim?
— Z majorem, z burmistrzem tej wsi. Okropny człowiek!
— Czemu?
— Nie chce mieć Englishmana, chce mieć Arabów. Nędzne! Gdzie on... he?
— Tu stoi — odrzekłem, wskazując na starszego, który tymczasem przystąpił.
— Z nim kłócić, rezonować! — rozkazał Lindsay tłumaczowi, stojącemu obok niego. — Rób quarrel, rób skold, bardzo głośno i dużo.
— Pozwól sir, że ja to obejmę — rzekłem. — Ci dwaj Arabowie, na których się gniewacie, nie zawadzą wam. To wasi najlepsi przyjaciele.
— Ah! Gdzie są?
— Jeden, to ja, a drugi Mohammed Emin.
— Moh!... ah! Emin... ah! Gdzie jest?
— Na górze. Chodźcie!
— Well! Ah, całkiem nadzwyczajne, immense, niepojęte!
Wsunąłem go bez ceremonji po wąskich schodach, a oddaliłem tłumacza i Arnautę, którzy także chcieli iść z nami. U dam kurdyjskich wzbudziła szaro-kratkowana postać łagodny przestrach; usunęły się więc w najdalszy kąt. Mohammed Emin zaś, ten, zwykle tak poważny człowiek, zaśmiał się głośno na widok ciemnego krateru, utworzonego przez otwarte usta zdumionego Anglika.
— Ah! Good day, master Mohammed! How do you do — jak się pan masz?
— Maszallah! Skąd się wziął Inglis tutaj? — zapytał Mohammed.
— Dowiemy się o tem.
— Znasz tego człowieka? — spytał pan domu.
— Znam go. To ten sam obcy, który wysłał do ciebie swego kawasa z żądaniem, aby mógł tu pozostać. Jest moim przyjacielem. Postarałeś się o mieszkanie dla niego?
— Skoro jest twym przyjacielem, to niech zostanie w moim domu — brzmiała odpowiedź.
— A masz miejsce dla tylu ludzi?
— Dla gości miłych miejsce zawsze się znajdzie. Niech zasiądzie do wieczerzy.
— Usiądźcie, sir — rzekłem do Lindsaya — i oznajmijcie nam, co wam nasunęło myśl opuszczenia łąk Haddedihnów i przybycia do Spandareh?
— Well! Ale pierwej zaopatrzyć.
— Co?
— Służących.
— Niech się sami starają o siebie; na to są przecież...
— Konie.
— O nie postarają się służący. A zatem master?
— Hm! Było tedious, straszliwie nudno!
— Nie kopaliście?
— Wiele, bardzo wiele!
— I znalazło się co?
— Nothing, nic, całkiem nic! Straszliwe!
— Dalej!
— Tęsknota, straszna tęsknota!
— Za czem?
— Hm! Za wami, sir!
Zaśmiałem się.
— A więc z tęsknoty za mną?
— Well, very well, yes! Fowling-bull nie znaleźć, was niema... ja precz.
— Ależ, sir, postanowiliśmy, że zaczekacie aż do naszego powrotu.
— Nie ma cierpliwości wytrzymać.
— Można się przecież dość było zabawić.
— Z Arabami? Pshaw! Mnie nie rozumieją.
— Mieliście tłumacza!
— Precz, uciekł.
— Ah! Grek, ten Kolettis uciekł? Był przecież ranny!
— Dziura w nodze; znowu zarosła. Łajdak uciekł wcześnie rano.
— W takim razie istotnie nie mogliście się porozumieć. Ale jak znaleźliście mnie?
— Wiedziałem, że chcieliście iść do Amadijah. Poszedłem do Mossul. Konsul dal paszport, gubernator podpisał, przydał tłumacza i kawasa. Poszedłem do Dohuk.
— Do Dohuk? Czemu takie koło?
— Była wojna z ludźmi djabla, nie mogłem przejść. Z Dohuk do Duljah, a z Duljah do Mungayszi. Potem tutaj. Well! Was znaleźć. Bardzo dobrze, wspaniale!
— A teraz?
— Zostać razem, robić przygody, wykopywać, posyłać fowling-bulle, Traveller-Club, Londyn, yes!
— To pięknie, master Lindsay! Ale my mamy co innego do czynienia.
— Co?
— Znacie powód naszej podróży do Amadijah?
— Znam. Ładny powód, dzielny powód, przygoda! Zabrać master Amada el Ghandur. Zabiorę razem.
— Sądzę, że nie przynieślibyście nam wiele pożytku.
— Nie! Czemu?
— Umiecie tylko po angielsku.
— Mam tłumacza.
— Chcecie go wciągnąć do tajemnicy, czy może nawet mówiliście już z nim o tem?
— Ani słowa!
— To dobrze, sir, gdyż bylibyśmy narażeni na niebezpieczeństwo. Muszę wam wyznać, że życzyłem sobie zobaczyć was później dopiero.
— Wy? Mnie? Well, odchodzę! Sądziłem, że wy mój przyjaciel. To jednak nie, więc odchodzę! Jadę do... do...
— Gdzie pieprz rośnie, zresztą nigdzie indziej! Rozumie się samo przez się, że jesteście moim przyjacielem, a ja jestem waszym; musicie jednakowoż sami przyznać, że zaszkodzicie nam.
— Zaszkodzę? Czemu?
— Wpadacie bardzo w oczy!
— Well, więcej nie wpadać. Co mam zrobić?
— Hm, to w najwyższym stopniu niemiła afera! Odesłać was nie mogę, tu was zostawić nie mogę; muszę was zabrać; inaczej nie pójdzie!
— Pięknie, bardzo pięknie!
— Musicie jednak do nas się stosować.
— Stosować? Well, będę!
— Napędzicie swego tłumacza i kawasa.
— Muszą precz, do djabła, precz!
— I to ubranie musi pójść precz!
— Precz? Ah! Gdzie?
— Precz, całkiem precz. Musicie się ubierać, jak Turek albo jak Kurd.
Spojrzał na mnie wzrokiem nie do opisania, zupełnie lak, jak gdyby przypuszczał, że mogę zażądać odeń zjedzenia samego siebie. Układ ust jego w tej chwili nadawał się nawet do tego.
— Jak Turek? Jak Kurd? Przerażające, straszliwe.
— Nie można inaczej!
— Co wdziać?
— Szarawary tureckie albo czarno-czerwone spodnie kurdyjskie.
— Czarno-czerwone! Ah, pięknie, bardzo dobrze! Czarne i czerwone w kraty?
— Jak chcecie. Nie bronię. Czy ubierzecie się jak Turek, czy jak Kurd?
— Kurd.
— Musicie więc chodzić w czarnem i czerwonem. To są barwy kurdyjskie. Kamizelka, koszula noszona na spodniach.
— Czarno-czerwona?
— Tak.
— W kraty?
— Jak chcecie! Musi sięgać od szyji aż do kostek; potem bluza, albo płaszcz na to.
— Czarno-czerwony?
— Oczywiście!
— W kraty?
— Wszystko jedno! Następnie turban olbrzymich rozmiarów, jakie noszą dostojni Kurdowie.
— Czarno-czerwony?
— Także!
— W kraty?
— Obojętne. Potem pas, pończochy, obuwie i broń.
— Czarno-czerwone.
— Nie mam nic przeciw temu!
— Także w kraty?
— A dajcie sobie, jeśli chcecie, twarz jeszcze pokratkować czarno i czerwono.
— Gdzie kupić te rzeczy?
— Sam nie mam na to rady. Bazar znajdziemy dopiero w Amadijah. Może jednak i tu jest jaki handlarz, bo Spandareh, to wielka wieś. A... wszak macie pieniądze, dużo pieniędzy, nie?
— Dużo, bardzo dużo, well! Zapłacę wszystko!
— Zapytam się.
Zwróciłem się do naczelnika.
— Czy jest tu jaki urubaszi?[27]
— Niema.
— Czy jest tu, ktoby pojechał teraz do Amadijah i przywiózł odzież dla tego obcego?
— Jesteś moim gościem, a ja mam nowe panbukah[28]; pożyczę mu chętnie.
— I turban także?
— Tu niema nikogo, ktoby miał dwa turbany, ale możesz łatwo dostać czapkę.
— Jakiego rodzaju?
— Dam ci kulik[29], który się nada dla niego.
— Jakiego koloru?
— Czerwony z czarnemi wstęgami.
— Proszę cię zatem, żebyś się o to wszystko postarał na jutro rano. Przydasz nam człowieka, któremu zapłacimy. Oddamy mu w Amachjah ubranie dla ciebie. Życzę sobie jednak, żeby o tej sprawie nie mówić.
— Będziemy milczeć obydwaj, ja i mój posłaniec.
Teraz ukazała się wieczerza dla Anglika. Dostał trochę zostawionych przez nas resztek, którym nadano jednak pozory nowości. Miał widocznie nie tylko apetyt, lecz był poprostu głodny; między jego długiemi, szerokiemi, żółto połyskującemi zębami zniknęła większa część tego, co mu podano. Zauważyłem z zadowoleniem, że podano mu także jedną z tych małych pieczeni, którą wziąłem był za gołębie. Nie zostawił z niej ani kosteczki. Potem postawiono przed nim misternie wyrzeźbiony, drewniany talerz, a na nim dańko w formie befsztyka, wydającego tak miłą woń, że sam nabrałem apetytu, chociaż wbrew nawet zwyczajowi mojemu zjadłem już bardzo dużo. Musiałem się dowiedzieć, co to było.
— Sidna, co to za piękna potrawa? — spytałem panią, usługującą Anglikowi.
— To czekurdżek[30] — odpowiedziała.
— Jak się to przyrządza?
— Przyrumienia się szarańcze, tłucze się je drobno i wkłada w ziemię, gdzie leżą, dopóki nie zaczną cuchnąć. Potem ciasto piecze się na oliwie.
Także nie źle! Postanowiłem nie zataić przed poczciwym master Fowling-bullem tej wysoce wrażnej recepty. Podczas gdy jadł jeszcze, zszedłem na dół, aby zajrzeć do koni. Były dobrze zaopatrzone. Obok nich stali Halef, tłumacz, buluk emini i Arnauta w gwałtownym sporze, przerwanym za mojem wejściem.
— O co się kłócicie, Halefie? — zapytałem.
Wskazał na Arnautę.
— Ten człowiek hańbi cię, zihdi. Groził, że zamorduje ciebie i mnie za to, że obaliłem go na twój rozkaz.
— Pozwól jemu mówić! Zrobić, nic nie zrobi.
Wtem Arnauta położył rękę na pistolecie i zawołał:
— Milcz, człowiecze! Czy chcesz spotkać się z tymi parobkami swoimi w Dżehennie?
— Czit-i, ker, warujem, ti si slep — cicho bądź psie, sądzę, żeś całkiem oślepł! — odparłem mu po arnaucku. — Czyż nie widzisz niebezpieczeństwa, w jakie się wdajesz?
— W które? — zapytał stropiony zupełnie.
— Male ti puszkę ne gadżaju dobo — te pistolety nie trafią dobrze — odpowiedziałem wskazując na jego broń.
— Czemu?
— Buduczi umem ono bolje — ponieważ ja umiem to lepiej.
Równocześnie wyciągnąłem ku niemu rewolwer. Znałem dostatecznie gwałtowność tych żołnierzy arnaucckich, aby nie lekceważyć nawet tak prostego wypadku. Arnauta ma za nic ludzkie życie. Z całym spokojem zastrzeli drugiego o łyk wody, a potem z tym samym spokojem pochyli głowę swoją pod miecz katowski. Obraziliśmy tego kawasa i strzału można było się po nim spodziewać. Jednak zdjął rękę z pistoletów i zapytał tonem zdziwienia:
— Mówisz językiem Szkiperii?[31]
— Jak słyszysz!
— Jesteś Szkipetar?
— Nie.
— A co?
— Jestem Frank i powiadam ci, że ludzie z mego kraju umieją obchodzić się z takimi, jak ty.
— Nie jesteś Madżar, ani Rus ani Srbin[32] ani Tureszin? Obic-i dżawo wraga — idź do djabła!
Błyskawicznie podniósł w górę pistolet i wypalił. Gdybym nie miał oka utkwionego w wylot pistoletu, kula przeszłaby mi była przez głowę, tak jednak pochyliłem głowę szybko w bok, a kula przeleciała nademną. Zanim zdołał wypalić z drugiej lufy, podbiegłem ku niemu i przycisnąłem mu ramiona do ciała.
— Czy mam go zastrzelić, zihdi? — pytał Halef.
— Nie. Zwiążcie go!
Aby ramiona jego można było przełożyć w tył, musiałem go na chwilę uwolnić z moich objęć. Skorzystał z tego, wyrwał się i uciekł. W mgnieniu oka zniknął pomiędzy drzewami, dzielącemi domostwa. Wszyscy obecni pospieszyli za nim, lecz powrócili niebawem, nie dostrzegłszy go już.
Wystrzał zwabił wnet innych.
— Kto strzelił sir? — zapytał Lindsay.
— Wasz kawas.
— Do kogo?
— Do mnie.
— Ah! Okropne! Czemu?
— Z zemsty.
— Rzetelny Arnauta! Trafił?
— Nie.
— Jego zastrzelić, sir; natychmiast.
— Kiedy umknął.
— Well; niech ucieka! Niema szkody!
Miał istotnie słuszność pod tym względem. Arnauta nie trafił mnie, czemuż więc miałem być chciwym krwi? Powrócić nie powróci spewnością, a podstępnego napadu też się nie należało obawiać. Anglik znalazłszy mnie, nie potrzebował już ani jego, ani tłumacza; tego drugiego wynagrodzono i odprawiono z tem, że ma nazajutrz rano opuścić Spandareh i powrócić do Mossul.
Resztę wieczora przepędziliśmy z Kurdami na ożywionej rozmowie, potem nastąpiły urządzone na naszą cześć tańce. Poproszono nas, żebyśmy zeszli na dziedziniec. Tworzył on czworobok, otoczony niskim dachem, pod którym zajęli miejsca wszyscy obecni mężczyźni. Jedni z nich leżeli, drudzy siedzieli w kuczki, inni klęczeli w malowniczych pozach, a około trzydziestu kobiet zebrało się do tańca na środku dziedzińca; utworzyły podwójne koło, w którego środku stanął wodzirej, wywijając dzirytem. Orkiestra składała się z fletu, pewnego rodzaju skrzypiec i z dwóch tamburynów. Wodzirej wydał głośny okrzyk na znak rozpoczęcia. Sztuka jego tańca polegała na rozmaitych ruchach rąk i nóg, wykonywanych na jednem miejscu. Krąg kobiet naśladował te ruchy. Nie zauważyłem, żeby podstawą tego tańca była jakaś myśl, jakaś idea, mimo to jednak sprawiały te kobiety w swoich kraciastych turbanach, ze zwisającemi z nich długiemi welonami i w ruchłiwem oświetleniu pochodni widok wcale przyjemny.
Po ukończeniu tego prostego tańca, zaznaczyli mężczyźni swe zadowolenie głośnem mruczeniem, ja zaś wydobyłem naramiennik i zawołałem do siebie córkę naczelnika, która mi usługiwała przy kolacji. Naramiennik składał się z żółtych szkiełek i łudząco naśladował ów dymny, na pół przezroczysty bursztyn, tak ulubiony, poszukiwany i drogi na Wschodzie. W kramiku europejskim zapłaciłbym za to pięćdziesiąt do sześćdziesięciu groszy, radość jednak, jaką nim tu sprawiłem, ceniono daleko wyżej.
Dziewczyna przyszła. Wszyscy mężczyźni słyszeli, że wołałem ją do siebie i wiedzieli, że idzie o pochwałę. Musiałem się o to postarać, żeby przynieść zaszczyt moim wychowawcom.
— Chodź tu, najmilsza córo Kurdów Missuri! Na twojem licu płonie światło szefag[33], a twarz twoja miła jest jako kielich sumbulu[34]. Długie sploty twych włosów wonieją jak tchnienie gulilik[35], a twój głos dźwięczny jako śpiew bulbuli[36]. Jesteś dzieckiem gościnności i córą bohatera, a zostaniesz żoną mądrego Kurda i dzielnego wojownika. Twoje ręce i stopy rozradowały mię tak, jak kropla spragnionego orzeźwia. Weź ten bazihn[37] i wspomnij mnie, ilekroć tem się ozdobisz.
Pokraśniała z radości i zakłopotania, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
— Az khorbane ta, hodia — jestem twoją własnością[38], władco — szepnęła wkońcu.
Było to pozdrowienie, używane przez kobiety kurdyjskie względem dostojnego mężczyzny. Naczelnik także ucieszył się tak bardzo wyszczególnieniem, jakie córce jego przypadło w udziale, że zapomniał nawet całkiem o orjentalnej powściągliwości i kazał sobie podać dar, aby mu się przypatrzeć.
— O jaki przepyszny, jaki cenny! — zawołał i puścił naramiennik w obieg z rąk do rąk. — To bursztyn, taki dobry i wspaniały, że sułtan nie ma lepszego u fajki. Córko moja, twój ojciec nie może dać ci tak cennego podarka ślubnego, jaki ci dał ten emir. Z ust jego brzmi głos mądrości, a z włosów wąsa jego kapie dobroć. Spytaj go, czy pozwoli, żebyś mu tak podziękowała, jak córka dziękuje ojcu.
Pokraśniała jeszcze bardziej, ale zapytała:
— Pozwolisz, panie?
— Pozwalam.
Nachyliła się ku mnie, siedzącemu na ziemi i pocałowała mnie w usta, a potem w oba policzki i oddaliła się szybko.
Nie zadziwił mnie ten sposób okazywania wdzięczności, gdyż wiedziałem, że dziewczętom kurdyjskim wolno znajomych witać pocałunkiem. Względem osoby położonej wyżej byłoby to obrazą i dlatego, zezwalając na pocałunek, byłem dobrym podwójnie. Naczelnik dał temu wyraz natychmiast.
— Emirze, łaska twa opromienia mój dom, jak światło słoneczne ogrzewa ziemię. Obdarzyłeś łaskawie córkę moją, aby pamiętała o tobie, pozwól, że i ja ci dam coś na pamiątkę, abyś nie zapomniał o Spandareh.
Wychylił się poza krawędź dachu i zawołał słowo „dojan“[39]. W tej chwili zabrzmiało z podwórza radosne szczekanie. Otwarto drzwi, a przez nie zauważyłem, jak ludzie, stojący na dole, rozstąpili się przed psem, aby mógł po schodach dostać się do nas. W chwilę potem stał przed swym panem i łasił się do niego. Był to jeden z owych cennych, żółtoszarych, nadzwyczajnie dużych i silnych hartów, które w Indjach, Persji i Turkestanie aż w głąb Syberji nazywają się slogi. U Kurdów zwie się ta niezwykła rasa tazi. Dopędzają one najszybszą gazelę a nawet dzikiego osła i rącze jak wiatr cziggetaj, nie boją się zaś ani pantery ani niedźwiedzia. Przyznać muszę, że widok tego zwierzęcia napełnił mnie podziwem. Jako pies, był tak samo cennym jak mój karosz, jako koń.
— Emirze — rzekł naczelnik — psy Kurdów Missuri słyną daleko poza naszemi górami. Wychowałem niejednego tazi, z którego mogłem być dumnym, żaden jednak nie dorównał temu. Niech będzie twoim.
— Nezanumie — odrzekłem — ten dar jest tak cenny, że go przyjąć nie mogę.
— Czy chcesz mię obrazić? — zapytał bardzo poważnie.
— Nie, tego nie chcę — poprawiłem się — chciałem tylko powiedzieć, że dobroć twoja większa jest od mojej. Pozwól, że przyjmę tazi, ale ofiaruję ci tę flaszeczkę.
— Co to jest? Kadzidło z Persji?
— Nie. Kupiłem to w Beith Allah, w świętem mieście Mekce, a zawiera wodę ze źródła Cem-Cem.
Zdjąłem z szyi i podałem mu. Był tak zdumiony, że zapomniał sięgnąć po flaszeczkę. Położyłem mu na podołku.
— O, emirze, co czynisz! — zawołał wreszcie zachwycony. — Wnosisz w dom mój najwspanialszy dar, użyczony przez Allaha tej ziemi. Czy to prawda, że mi ją darujesz?
— Weź, dam ci ją bardzo chętnie.
— Niech będzie błogosławiona ręka twoja, niech szczęście stale przebywa, na drodze twojej! Pójdźcie, mężowie i dotknijcie się tej flaszeczki, aby was także uszczęśliwiła dobroć wielkiego emira.
Flaszka poszła z rąk do rąk. Sprawiłem tem radość tak wielką, jak tylko było można. Gdy zachwyt naczelnika w pewnej mierze przeminął, zwrócił się on do mnie i rzekł:
— Panie, ten pies należy do ciebie. Pluń mu trzy razy w pysk i weź go dziś pod swój płaszcz, gdy pójdziesz spać, a nie opuści cię już nigdy.
Anglik widział wszystko, co się działo, lecz nie rozumiał dobrze znaczenia. Zapytał mnie:
— Cem-Cem darował, master?
— Tak.
— Well! Zawsze z tem precz! Woda jest wodą!
— Wiecie, co za to otrzymałem?
— Co?
— Tego psa.
— Jak? Co? Nie może być!
— Czemu nie?
— Zbyt cenny. Znam psy! Ten wart pięćdziesiąt funtów.
— Nawet więcej, mimo to do mnie należy.
— Czemu? — Ponieważ Córce naczelnika darowałem naramiennik.
— Okropny człowiek! Kolosalne szczęście! Pierwej konia od Mohammed Emina i nic nie zapłacić, a teraz harta. Ja mam „pecha“ wobec tego. Nie znalazłem ani jednego fowling-bulla. To straszne!
Mohammed także podziwiał psa i sądzę, że był o mnie trochę zazdrosny. Muszę przyznać, że miałem szczęście. Na krótko przed udaniem się na spoczynek, poszedłem jeszcze raz do koni. Tam spotkał mnie naczelnik.
— Emirze — spytał półgłosem — mogę ci zadać pytanie?
— Mów!
— Udajesz się do Amadijah?
— Tak jest.
— A potem dalej?
— Nie wiem jeszcze.
— Czy w tem jest jaka tajemnica?
— Przypuszczasz to?
— Przypuszczam.
— Czemu?
— Masz z sobą Araba, który jest nieostrożny. Odwinął rękaw, a ja dostrzegłem, że ma ramię tatuowane. To nieprzyjaciel Kurdów i mutessaryfa; to Haddedihn. Czy dobrze widziałem?
— Jest wrogiem mutessaryfa, ale nie wrogiem Kurdów — odpowiedziałem.
To był człowiek uczciwy i nie mogłem go okłamywać. Lepiej było w każdym razie ufać mu, niż powiedzieć mu jakieś kłamstwo, któremuby i tak nie uwierzył. Mówił dalej:
— Arabowie są zawsze wrogami Kurdów, lecz on jest twoim druhem i moim gościem, więc go nie zdradzę. Wiem, czego chce w Amadijah.
— Powiedz to!
— Wiele dni temu prowadzili tędy wojownicy mutessaryfa pojmanego Araba. Zatrzymali się u mnie. Był to syn szejka Haddedihnów i miano go trzymać w niewoli w Amadijah. Był tak podobny do twego przyjaciela, jak syn do ojca.
— Takie podobieństwa trafiają się bardzo często.
— Wiem o tem i nie chcę wydzierać ci tajemnicy, ale jedno ci powiem: Wracając z Amadijah, zajedź do mnie, czy to we dnie, czy w nocy, potajemnie, czy otwarcie. Miło mi będzie, gdy także będzie z tobą młody Arab, o którym mówiłem.
— Dziękuję ci!
— Nie masz mi za co dziękować. Dałeś mi wodę z świętego Cem-Cem, a ja strzec cię będę w każdej potrzebie i niebezpieczeństwie. Jeżeli jednak droga twoja poprowadzi gdzieindziej, to spełń mą jedną prośbę.
— Jaką?
— W dolinie Berwari leży zamek Gumri. Tam mieszka syn sławnego Abd el Summit Beja. Jedna z moich córek jest jego żoną. Pozdrów ją i jego odemnie. Dam ci znak, po którym poznają, żeś moim przyjacielem.
— Zrobię to.
— Objaw im każdą prośbę, jaką masz na sercu, a oni spełnią ją chętnie, bo żaden dzielny Kurd nie lubi Turków, ani mutessaryfa z Mossul.
Wszedłem do domu. Wiedziałem, co zamierzał ten porządny człowiek. Odgadł, jakie mamy zadanie i chciał mi się na każdy wypadek przysłużyć. Poszedłem spać, zabierając psa z sobą. Kiedy zbudziliśmy się nazajutrz, dano nam znać, że tłumacz Anglika opuścił już Spandareh i pojechał drogą do Bebozi.
Spaliśmy z Mohammed Eminem w jednej komnacie, Anglikowi zaś wyznaczono inny pokój. Przyszedł do nas przywitany głośnym śmiechem. Niepodobna sobie wyobrazić widoku, jaki przedstawiał poczciwy master Lindsay. Od szyi aż do stóp był czerwony i czarny, a na wysokiej śpiczastej głowie miał podobną do odwróconego worka kawy czapkę kurdyjską, z której, jak macki polipa, zwieszały się długie wstążki.
— Good morning! Czemu się śmiać? — powitał nas bardzo poważnie.
— Spowodu waszego nadzwyczaj zabawnego wyglądu, sir.
— Well! Cieszy mię to.
— Co to macie pod pachą?
— Tu? Hm! Paczka, sądzę!
— Tak to i ja widzę, ale co zawiera?
— To mój Hat-box, moje pudło na kapelusz.
— Ah!
— Zawinąłem kapelusz, kamasze i buty.
— Mogliście to wszystko zostawić tutaj.
— Tu? Czemu?
— Chcecie się wlec z temi niepotrzebnemi drobiazgami?
— Niepotrzebne? Drobiazgi? To okropne! Będą mi przecież potrzebne.
— Ale chyba nie zaraz.
— Wrócimy tutaj?
— To wątpliwe.
— A więc Hat-box zabrane! To się rozumie!
Obszerne szaty powiewały dokoła jego chudego ciała, jak stara szmata, którą obwieszono stracha na ptaki. Nic sobie jednak z tego nie robił. Usiadł z godnością obok mnie i rzekł świadom zwycięstwa:
— Jestem więc Kurdem! Well!
— Prawdziwym!
— Famous, znakomicie! Wspaniała przygoda!
— Jednego wam jeszcze brakuje!
— Co?
— Języka.
— Nauczę się.
— To nie pójdzie tak prędko i jeżeli nam szkodzić nie chcecie, musicie wybrać jedno z dwojga.
— Z jakich dwojga?
— Albo będziecie udawać niemego...
— Niemego? Dumb? Ohydne! Nie idzie!
— Tak niemego, nawet głuchoniemego.
— Sir, zwarjowaliście!
— Dziękuję. Tak jednak być musi. Albo jesteście niemym, albo ślubujecie...
— Ślub? Well! Piękna myśl! Interesujące! Jaki ślub?
— Że nie będziecie nic mówić.
— Nie mówić? Ani słowa? Ah!
— Ani jednego.
— Ani głoski?
— Ani głoski; oczywiście wówczas, gdy nas będą widzieli. Skoro będziemy sami, możecie mówić, ile wam się podoba.
— Dobrze! Nieźle! Uczynię ślub! Kiedy to się zaczyna?
— Zaraz po opuszczeniu Spandareh.
— Well! Zgoda!
Po kawie otrzymaliśmy jeszcze żywność wszelkiego rodzaju na drogę i dosiedliśmy koni. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi członkami rodziny z wyjątkiem pana domu, a innym domownikom, zebranym na nasz odjazd, rzuciliśmy: „bądźcie zdrowi!“. Naczelnik kazał konia sobie osiodłać, aby nas odprowadzić kawał drogi.
Droga za Spandareh, bardzo uciążliwa, nie nadająca się prawie do jazdy konnej, wiodła w góry Tura Ghara. Trzeba było nóg kozicy, aby przezwyciężać trudności, jakie nastręczała ścieżka skalista, wkońcu jednak dostaliśmy się szczęśliwie na wyżynę. Tu naczelnik wstrzymał konia, dobył paczkę jakąś z torby u siodła i rzekł:
— Weź to i daj mężowi mojej córki, gdybyś przybył do Gumri. Przyrzekłem jej perską chustę, a jej mężowi dla mehin[40] dizgin[41], jakich używają Kurdowie z Pir Mani. Gdy im te rzeczy przyniesiesz, będą wiedzieli, żeś moim przyjacielem i bratem i przyjmą cię tak, jakbym to ja sam był. Życzę sobie jednak ze względu na ciebie, żebyś do mnie powrócił.
Wskazał na jeźdźca, który jechał za nami, i zatrzymał się przy Halefie i Baszybożuku.
— Oto człowiek, który mi odwiezie ubranie tego obcego. Jemu możesz także oddać tę paczkę, skoro zmiarkujesz, że się nie udasz do Gumri. A teraz się rozstaniemy. Aaleik sallam u rahmet Allah — Pokój i miłosierdzie niech będzie z tobą!
Uścisnęliśmy się i ucałowali, potem on podał innym rękę i zawrócił. Poznałem w nim człowieka, którego dziś jeszcze wspominam z szacunkiem i przyjemnością.


ROZDZIAŁ III.
W TWIERDZY

Jechaliśmy dalej. Droga schodziła w dół do doliny Amadijah. Tworzą ją zwały piaskowca, a przecinają bardzo liczne parowy, w których płyną z szumem potoki. Toczą swe wody do rzeki Cab. Parowy i zbocza porastają bujne lasy dębowe, dostarczające bogatych zbiorów galasówek, któremi mieszkańcy prowadzą wydatny handel. W dolinie leży wiele chaldejskich wsi, pustych jednak przeważnie i opuszczonych, albo liczących niewielu mieszkańców, ponieważ Chaldejczycy chętnie kryją się w górach przed uciskiem Turków i napadami zbójeckich plemion kurdyjskich.
Przez ten kraj z dębami, przypominającemi ojczyznę, jechaliśmy teraz ku naszemu celowi.
— Czy mogę mówić? — zapytał scicha Lindsay.
— Tak. Nikt nas przecież nie podsłuchuje.
— Ale ten Kurd za nami?
— Nie wchodzi w rachubę.
— Well! Wieś nazywała się Spandareh?
— Tak.
— Jak się wam podobało?
— Bardzo. A wam, sir?
— Przepysznie! Dobry gospodarz, dobra gospodyni, doskonałe jedzenie, piękny taniec, wspaniały pies!
Przy tem słowie spojrzał na charta, kłusującego obok mojego konia. Byłem na tyle ostrożny, że przywiązałem go smyczą do siodła. Zresztą pies zawarł już przyjaźń z moim koniem i zdawał się rozumieć całkiem dobrze, że jestem jego panem. Spoglądał ku mnie bardzo uważnie swojemi dużemi, rozumnemi oczyma.
— Tak jest — odrzekłem. — Wszystko było piękne, a szczególniej jedzenie.
— Wyborne! Nawet gołąb i befsztyki.
— Hm! Wierzycie istotnie w tego gołębia.
— Well! Czemu nie?
— Bo nim nie był.
— Nie? Nie gołąb? Był gołąb!
— Nie był!
— A cóż takiego?
— To było zwierzę, które u zoologów ma łacińską nazwę „vespertilio muriinus“ lub „myotis“.
— Nie jestem zoologiem. Nie umiem łaciny.
— Ten gołąb nazywa się zazwyczaj nietoperzem.
— Nieto...
Wstrzymał się. Jego nerwy węchowe i smakowe wprawił dźwięk tego słowa w napięcie, dzięki któremu usta jego zamieniły się w trapezowaty otwór jaskini tak wielkiej, że można w niej było przedsiębrać całe podróże. Nawet nos skłonił się widocznie do współczucia, koniec jego bowiem przybrał ów białawy kolor, o którym śpiewał podobno poeta: „Ja nie wiem, co to ma znaczyć, że mi tak smutno“.
— Tak, to był nietoperz, sir. Zjedliście nietoperza.
Zatrzymał konia i patrzył w błękit.
Wkońcu usłyszałem kłapnięcie; usta zwarły się znowu i domyśliłem się, że wróciła mu zdolność ujmowania uczuć w słowa.
— ...perz!!!
Tą małą zgłoską dokończył poprzednie „nieto...“ a potem z konia ujął mnie za ramię.
— Sir!
— Co?
— Nie zapominajcie o czci, należnej gentlemanowi!
— Czy zapomniałem o niej względem was?
— Sądzę, że nawet bardzo.
— O ileż?
— Jak możecie twierdzić, że sir David Lindsay jada nietoperze!
— Nietoperze? Mówiłem tylko o jednym.
— To jedno! Jedna czy więcej krzywd, to wszystko jedno. Dacie mi zadośćuczynienie! Satysfakcję! Well!
— To już macie!
— Mam? Miałbym? Ach! Jakto?
— Otrzymaliście satysfakcję, która wam zupełnie wystarczy.
— Jaką? Nie wiem o żadnej!
— Ja sam także zjadłem nietoperza i Mohammed Emin.
— Także? Wy i on? Ah!
— Tak jest. Ja także wziąłem to za gołębia, gdy jednak pytałem się, usłyszałem, że to nietoperz.
— Nietoperz ma skórę!
— Była ściągnięta.
— A więc naprawdę?
— Naprawdę.
— Nie żart ani dowcip?
— Na serjo.
— Przerażające! Oh! Dostaję kolek, cholery, tyfusu.
Zrobił istotnie minę choleryczną; musiałem mu okazać współczucie.
— Czujecie się niedobrze, sir?
— Bardzo! Yes!
— Czy pomóc wam?
— Prędko! Czem?
— Środkiem homeopatycznym.
— Macie go? Mnie naprawdę niedobrze! To okropne! Co to za środek?
— „Similia similibus“.
— Znowu zoolog? Łacina?
— Tak. To łacina: podobne podobnem. A zoologiczne to także, mianowicie szarańcze.
— Co? szarańcze?
— Tak, szarańcze.
— Przeciw nudnościom? Mam jeść?
— Nie macie ich jeść dopiero, lecz jużeście je zjedli.
— Już? ja?
— Tak jest.
— Dulness, głupstwo! Niemożliwe! Kiedy?
— Wczoraj wieczorem.
— Ah! Wyjaśnienia!
— Powiedzieliście przedtem, że befsztyki były bardzo dobre.
— Bardzo! Ogromnie dobre! Well!
— To nie były befsztyki.
— Nie befsztyki? Jestem Englishman! To były one.
— Nie były! Pytałem o to przecież.
— A cóż takiego?
— To były smażone w oliwie szarańcze. U nas nazywają te delikatne skoczki także konikami polnemi.
— Pol...
Znowu utknęło mu słowo, jak pierwej w połowie drogi; tym razem jednak nie pozwolił ustom zbyt się otworzyć, lecz ścisnął je z taką siłą charakteru, że powiększyły się nie wzdłuż, lecz wszerz tak dalece, że przy odrobinie dobrej woli można było każdym kącikiem ust dotknąć koniuszka jednego ucha. A nos tak zatroskał się nad stratą sympatycznego dlań otworu, że spuścił koniec daleko wdół, aby popatrzeć, jakby tę stratę powetować.
Wreszcie wróciły rozmiary do swojego poprzedniego stanu. Nastąpiła „restitutio in integrum“, a wargi rozsunęły się zwolna.
— ...ne koniki.
Tak wygłosił zakończenie przerwanego poprzednio „pol...“
— Tak, jedliście polne koniki.
— Ah! Okropne! Nie poczułem ich w smaku zupełnie.
— A czy wiecie tak dobrze, jaki mają smak?
Zrobił rękami i nogami ruch, jak gdyby się chciał na koniu okręcić dokoła swej osi.
— No, at no time, nigdy!
— Zapewniam was, że były to szarańcze. Przyrumienia się je i trze, potem wkłada do ziemi, gdzie leżą, dopóki się nie staną haut gout, a następnie smaży się w oleju lub na oliwie. Poprosiłem żonę starszego we wsi o ten przepis i wiem całkiem pewnie, co mówię.
— Ohydne! Dostaję kurczów żołądka!
— Czyście zadowoleni z mej satysfakcji?
— Jedliście także koniki polne?
— Nie.
— Nie? Czemu nie?
— Bo mi ich nie podano.
— Tylko mnie?
— Tylko wam! W każdym razie jest to dla was zaszczytne wyszczególnienie, sir.
— Czy wiedzieliście?
— Przedtem nie, ale spytałem, podczas gdy jedliście.
— Dlaczego nie powiedzieliście tego zaraz?
— Bo bylibyście mogli coś uczynić, co uraziłoby naszego gospodarza.
— Master, wypraszam to sobie! Yes! Chytrość! Podstęp! Radość z nieszczęścia! Będę się z wami bić, boksować, albo...
Wstrzymał się, gdyż w tejże chwili padł strzał, a kula urwała mi w przelocie skrawek turbanu.
— Na ziemię i za konie! — zawołałem.
Równocześnie rzuciłem się z konia w sam czas, gdyż druga kula świsnęła nademną. Szybkim ruchem wysunąłem smyczę z obroży psa.
— Sert — łapaj!
Pies wydał tylko krótki szczek, brzmiący tak, jakby mi chciał powiedzieć, że mnie zrozumiał i pognał w zarośla.
Znajdowaliśmy się w parowie, którego ściany porosłe były młodemi dębami. Byłoby zbyt niebezpiecznie wchodzić tam samemu, gdyż wystawilibyśmy się na działanie broni niewidzialnego strzelca. Zasłoniliśmy się ciałami naszych koni i nadsłuchiwaliśmy.
— Maszallah! Kto to może być? — spytał Mohammed Emin.
— Arnauta — odrzekłem.
Wtem usłyszeliśmy krzyk, a potem zaraz głośne szczekanie psa.
— Dojan ma złoczyńcę — rzekłem spokojnie. — Buluku emini, idź i sprowadź go.
— Allah illa Allah! Emirze, zostaję; mogłoby tam być dziesięciu albo stu, a wówczas byłbym zgubiony.
— A twój osioł zostałby sierotą, ty tchórzu! Uważaj na konie! Chodźcie! Puściliśmy się w gąszcz, ale nie potrzeba było długo iść. Nie myliłem się; to był Arnauta. Pies nie stał, lecz leżał na nim w postawie świadczącej o nadzwyczajnej roztropności zwierzęcia. Arnauta bowiem dobył był sztyletu, aby się bronić przed napastnikiem, pies miał zatem podwójne zadanie. Rzucił go o ziemię i tak położył się na prawej ręce Arnauty, że nie mógł nią ruszyć. Przytem trzymał go zębami za szyję; lekko wprawdzie ale zawsze tak, że leżący zginąłby przy najlżejszym ruchu.
Wziąłem skrytobójcy z rąk sztylet, a potem jeden z pistoletów z za pasa. Drugi leżał wystrzelony na ziemi; upadł mu podczas ataku psa.
— Geri — nazad!
Na ten rozkaz puścił Dojan Arnautę, który zerwał się i chwycił mimowolnie rękoma za szyję. Odezwałem się do niego:
— Człowiecze, toż ty mordujesz! Czy mam cię ubić?
— Pozwól, zihdi, a powieszę go! — prosił Halef.
— Eh! nie trafił nikogo z nas. Niech się wynosi.
— Emirze — zauważył Mohammed — to dzikie zwierzę i należy je uczynić nieszkodliwem.
— Strzelił do mnie i nie będzie miał już sposobności uczynić tego powtórnie. Ruszaj precz, szubrawcze!
W mgnieniu oka zniknął w zaroślach. Pies chciał w tej chwili rzucić się za nim, lecz wstrzymałem go.
— Zihdi, trzeba pójść za nim! To Arnauta i może być dla nas niebezpiecznym! — zawołał Halef.
— Gdzie ma być niebezpiecznym? Czy w Amadijah? Nie może się tam pokazywać, bo wytoczę mu proces.
Równie gwałtownie sprzeciwiali się Mohammed i Anglik, ale wróciłem mimo to do koni i dosiadłem swojego. Pies pobiegł za mną bez rozkazu; widać było, że nie potrzebowałem go już przywiązywać, a co się też potwierdziło w przyszłości.
Około południa dotarliśmy do małej wsi, Bebadi. Wyglądała bardzo ubogo, a, o ile mogłem zauważyć, zamieszkiwali ją Nestorjanie. Spoczęliśmy tu na krótko i wystaraliśmy się z trudem o haust sorbetu do naszego posiłku.
Przed sobą mieliśmy stożkowatą górę, na której leży Amadijah. Dostaliśmy się tam niebawem. Po obu stronach drogi, wiodącej w górę, widać było sady, dość dobrze uprawione, sama jednak miejscowość nie sprawiała zbyt imponującego wrażenia. Wjechaliśmy przez bramę, rozpadłą kiedyś i naprawioną tylko od biedy. Kilku obdartych Arnautów stało na straży, aby nieprzyjaciel nie mógł miasta zaskoczyć. Jeden z nich chwycił za cugle mojego, a drugi haddedihnowego konia.
— Stać! Kto wy? — zawołał na mnie.
Wskazałem na buluka emini.
— Czyż nie widzisz, że mamy z sobą żołnierza wielkorządcy? On ci odpowie.
— Ciebie pytałem, a nie jego!
— Precz, na bok!
Z temi słowami na ustach zmusiłem konia do poderwania się w górę; skoczył, a Arnauta upadł na ziemię. Mohammed poszedł za moim przykładem i pojechaliśmy dalej. Za sobą usłyszeliśmy przekleństwa Arnautów i kłótnię Baszybożuka z nimi. Spotkał nas jakiś człowiek w długim kaftanie i z głową, owiniętą w starą chustę.
— Ktoś ty, człowieku? — spytałem go.
— Panie, jestem Jehudi[42]. Co rozkażesz?
— Czy wiesz, gdzie mieszka mutesselim?[43]
— Tak, panie!
— Zaprowadź nas do jego seraju!
Im pewniej występuje się na Wschodzie, tem przyjaźniejszego doznaje się traktowania. W dodatku był Żydem, a zatem człowiekiem, cierpianym tylko z łaski w Amadijah; nie odważył się sprzeciwić. Poprowadził nas szeregiem ulic i bazarów, a wszystkie one robiły wrażenie chylenia się do upadku.
Ta ważna twierdza graniczna była widocznie w zaniedbaniu. Nie było życia na ulicach, ani po sklepach. Spotkaliśmy niewielu tylko ludzi, a i ci wyglądali chorobliwie i przygnębieni, jak żywe dokumenty znanej niezdrowotności miasta.
Seraj zzewnątrz nie zasługiwał bynajmniej na nazwę pałacu. Wyglądał jak naprawiona ruina, a przed wejściem nie było widać warty. Zsiedliśmy z koni i oddaliśmy je Halefowi, Kurdowi i bulukowi emini, który nas tymczasem dopędził. Żyd, otrzymawszy nagrodę, za którą podziękował entuzjastycznie, oddalił się, a my weszliśmy do środka.
Dopiero po przejściu kilku korytarzy, spotkaliśmy człowieka, który na nasz widok, przeszedł z powolnego chodu na szybiki bieg.
— Kto wy? Czego tu chcecie? — zapytał gniewnym głosem.
— Człowiecze, przemawiaj inaczej, bo ci pokażę, co to jest uprzejmość! Ktoś ty?
— Jestem nadzorcą tego pałacu.
— Czy można się widzieć z mutesselimem?
— Nie.
— Gdzie on?
— Wyjechał konno.
— To znaczy, że jest w domu i odbywa swój kef.
— Czy chcesz mu nakazywać, co ma czynić, lub nie?
— Nie, ale nakazuję ci mówić prawdę!
— Ktoś ty, że tak do mnie mówisz? Czyżeś niewierny, że śmiesz wchodzić z psem do pałacu komendanta?
Miał słuszność; obok mnie stał chart i patrzył na nas oczyma, mówiącemi wyraźnie, że czeka tylko na skinienie, aby się rzucić na Turka.
— Postaw warty pod bramą — odrzekłem mu — a wtedy nikt nie wejdzie, komu nie wolno. O jakim czasie będę mógł mówić z mutesselimem?
— O zmroku.
— Dobrze. Powiedz mu więc, że przyjdę.
— A gdy mię zapyta, ktoś ty?
— To powiesz, że jestem przyjacielem mutessaryfa z Mossul.
Zakłopotał się, my zaś zawróciliśmy i dosiedliśmy znowu koni, aby szukać mieszkania. Było właściwie łatwo je wynaleźć, ponieważ wiele domów stało pustką, nie mogłem jednak zająć któregoś z nich potajemnie.
Jadąc tak i przyglądając się budynkom, natknęliśmy się na olbrzymią marsową postać. Mąż ten stąpał szeroko, jak wóz w dwanaście koni zaprzężony. Bluzę jego i spodnie pokrywał złoty haft, broń miał niemałej wartości, a u cybucha, z którego palił z wielkiem poczuciem godności, wisiało, jak potem naliczyłem, aż czternaście jedwabnych kutasów. Stanął z boku, aby przypatrzeć się memu karoszowi z powagą znawcy w obliczu. Wstrzymałem konia i powitałem go.
— Sallam.
— Aaleikum! — odrzekł z dumnem skinieniem głowy.
— Jestem tu obcy, a nie chcę mówić z birkadżim[44]. Pozwolisz, że się dowiem od ciebie — rzekłem, conajmniej tak dumnie, jak on.
— Mowa twoja powiada mi, że jesteś effendim. Odpowiem na twe pytanie.
— Kto ty jesteś? — Jestem Selim Aga, dowódca Albańczyków, strzegących tej sławnej twierdzy.
— A ja jestem Kara Ben Nemzi, w opiece padyszacha i wysłannik mutessaryfa z Mossul. Szukam domu w Arnadijah, gdziebym mógł przez kilka dni mieszkać; możesz mi jaki wskazać?
Zniżył się aż do okazania szacunku w sposób wojskowy i rzekł:
— Allah niech błogosławi waszą wysokość, effendi. Tyś wielki pan, który musi być przyjętym w pałacu mutesselima.
— Nadzorca pałacu wyprosił mnie, a ja...
— Niech Allah zgubi tę kreaturę — przerwał mi. — Pójdę i poszarpię go na sztuki!
Toczył białkami i wywijał rękoma. Ten człowiek, to jednak był tylko „matamorem“ pospolitego gatunku.
— Daj pokój temu człekowi! Nie będzie miał zaszczytu oglądania u siebie gości, przynoszących mu wielki bakszysz.
— Bakszysz? — spytał waleczny. — Dajesz wielki bakszysz?
— Nie zwykłem go skąpić.
— O, w takim razie znam dom, w którym będziesz mógł mieszkać i palić tytoń, jak szach-in-szach perski. Czy mam cię tam zaprowadzić?
— Pokaż mi go!
Obrócił się i poszedł przodem, a my za nim. Prowadził nas pustemi ulicami bazarów, aż zatrzymaliśmy się na małym wolnym placyku.
— To jest mejdan jidżelikin, „plac wielkości“ — objaśnił nam.
Plac ten mógł posiadać wszelkie cechy, tylko wielkim nie był i dlatego prawdopodobnie nazwano go tak górnolotnie. Widać było odrazu, że znajdujemy się, w mieście tureckiem, gdyż po mejdan jidżelikin włóczyło się ze dwadzieścia bezdomnych psów, z których wiele miało skórę okrytą liszajami. Na widok mojego psa podniosły wściekłe wycie, lecz Dojan nie zwrócił na to uwagi, jak basza na gromadę żebraków.
— A tu jest ten dom, który miałem na myśli — dodał aga.
Przytem wskazał na budynek, zajmujący całą jedną stronę placu i wyglądający wcale nie najgorzej. Miał on do frontu kilka pengdżeri[45], zaopatrzonych w drewnianą kratę, a dokoła płaskiego dachu ciągnęła się poręcz ochronna, luksus w kraju tym zaiste wielki.
— Kto mieszka w tym domu? — spytałem.
— Ja sam, effendi — odpowiedział.
— A do kogo należy?
— Do mnie.
— Kupiłeś go, czy wynająłeś?
— Ani jedno ani drugie. Był własnością sławnego Ismaila Baszy i pozostał potem bez właściciela, dopóki ja go nie zająłem. Chodź, pokażę ci wszystko!
Temu dzielnemu dowódcy Arnautów spodobał się widocznie mój bakszysz. Mimo to była mi jego propozycja na rękę, ponieważ jego stanowisko umożliwiało mu udzielanie potrzebnych mi wiadomości. Zsiedliśmy przed domem z koni i weszliśmy do środka. W sieni siedziała w kuczki jakaś stara kobieta i obierała cebulę, przyczem z załzawionemi oczyma żuła odpadłe łupy. Z wieku wyglądała na prababkę wiecznego Żyda, albo na całkiem przez śmierć zapomnianą ciotkę Metuzalema.
— Słuchaj, moja słodka Merzinah, oto sprowadzam ci mężów — przemówił Selim w tonie nader miłym.
Nie mogła nas zobaczyć przez łzy i otarła sobie oczy cebulą, którą w ręku właśnie trzymała, dzięki czemu zalały się łzami w dwójnasób.
— Mężów? — spytała głosem, wydobywającym się, jak mowa ducha, z ust bezzębnych.
— Tak, mężów którzy będą mieszkać w tym domu.
Odrzuciła cebulę i zerwała się z ziemi z młodzieńczą sprężystością.
— Mieszkać? Tu, w tym domu? Czy oszalałeś, Selimie Ago?
— Tak moja luba Merzinah, zostaniesz mejchanedżą[46] tych mężów i będziesz im posługiwać.
— Gospodynią? Posługiwać? Allah kerim! Tyś naprawdę zwarjował. Czy nie mam dość do roboty dzień i noc, aby tylko obsłużyć ciebie. Wypędź ich z miejsca; nakazuję ci.
Zakłopotał się nieco, widocznie „słodka“ i „luba“ Merzinah władała tu potężnie.
— Praca twoja nie zwiększy się, moja gołąbko. Będę dla nieb trzymał kyzlę[47], ona ich obsłuży.
— Kyzlę? — spytała, przyczem głos jej z przytłumionego i głuchego stał się skrzeczącym i zachłystliwym, jak gdyby różowe usteczka lubej gołąbki zmieniły się w dziób zepsutego klarnetu. — Kyzlę, i pewnie młodą, ładną kyzlę, he?
— To zależy od tych mężów, Merzinah.
Wsparła ręce na biodrach — ruch właściwy zarówno Wschodowi, jak i Zachodowi — i odetchnęła głęboko. Był to znak, że potrzeba jej znacznego zapasu powietrza, aby dziedzicznej władzy swojej bronić z odpowiednim naciskiem.
— Od tych mężów zależy? Odemnie! Ja tu jestem panią! Ja mam tu prawo rozkazu! Ja mam stanowić, co się ma stać i rozkazuję ci wypędzić tych ludzi precz. Słyszysz, Selimie Ago? Precz natychmiast!
— Ależ to wcale nie są ludzie, moja jedyna Merzinah!
Merzinah, co w naszym języku znaczy mirt, otarła sobie oczka ponownie i jęła nam się przypatrywać bardzo dokładnie. Ja sam byłem nieco zdumiony tem twierdzeniem agi. Czemże mieliśmy być, skoro nie byliśmy ludźmi.
— Nie — rzekł — to nie ludzie, lecz effendi, wielcy effendi, którzy są pod opieką wielkorządcy.
— Co mnie obchodzi wielkorządca! Tu ja jestem wielkorządczynią, sułtanką Valide i co ja powiem, to...
— Ależ posłuchaj! Oni zapłacą bardzo dobry bakszysz.
Bakszysz wywiera na Wschodzie czarodziejski skutek, więc i tu był prawdopodobnie tym zbawczym wyrazem. „Mircik“ opuściła ramiona i spróbowała się uśmiechnąć zgodliwiej, co jednak przerodziło się w grymas szyderczy. Zwróciła się do Lindsaya.
— Wielki bakszysz? Czy to prawda?
Zapytany skinął głową, wskazując na mnie.
— Co z tym? — zapytała mnie. — Czy on zgłupiał?
— Nie — odrzekłem. — Pozwól sobie powiedzieć, duszo tego domu, kim my jesteśmy. Ten mąż, którego teraz pytałaś, jest bardzo pobożnym pielgrzymem z Londonistanu. Kopie on motyką, którą tu widzisz, w ziemi, aby podsłuchać mowę umarłych i ślubował nie mówić słowa bez pozwolenia.
— Pobożny, święty, czarownik? — spytała przestraszona.
— Talk. Przestrzegam cię, byś go nie obraziła. Ten drugi jest dowódcą wielkiego ludu, daleko stąd na zachód; a ja jestem emirem tych wojowników, którzy czczą kobiety i dają bakszysz. Jesteś sułtanką tego domu. Pozwól nam go obejrzeć, czy będziemy mogli mieszkać tu przez kilka dni.
— Effendi, mowa twoja pachnie różami i goździkami; twoje usta mędrsze są od pyska tego Selima Agi, który ustawicznie zapomina powiedzieć to, co właściwe, a dłoń twoja jest jako dłoń Allaha, co sieje błogosławieństwo. Czy masz z sobą wielu służących?
— Nie, bo ramię mamy dość silne, aby się obronić. Mamy tylko trzech towarzyszy: służącego, kawasa mutessaryfa z Mossul i Kurda, który dziś jeszcze opuści Amadijah.
— Więc miło mi was powitać! Przypatrzcie się memu domowi i ogrodowi, a jeżeli wam spodoba się u mnie, to oko moje będzie nad wami czuwać i świecić.
Otarła sobie znowu czujne i świecące oczy i pozbierała cebulę z ziemi, aby nam utorować drogę. Dzielny aga był tym zwrotem widocznie bardzo uszczęśliwiony. Zaprowadził nas najprzód do izby, służącej mu za mieszkanie. Była bardzo obszerna, a całe umeblowanie stanowił stary dywan, służący za sofę, łóżko, krzesło i stół. Na ścianach wisiało kilka sztuk broni i fajek, na ziemi zaś stała flaszka, a obok niej kilka próżnych skorupek z jaj.
— Miło mi was powitać, panowie — rzekł — wychylmy kielich przyjaźni.
Podniósł z ziemi flaszkę i skorupki, i dał każdemu z nas po jednej w rękę. Nalał do nich. Było to raki. Wypiliśmy z tych kurognostycznych puharów, on zaś przyłożył flaszkę samą do ust i nie odjął jej dopóty, dopóki nie przekonał się, że ostry, siarkowodorowy napój nie może flaszce już nic zaszkodzić. Następnie wziął nam z rąk skorupki, wysączył wszystko, co jeszcze w nich zostało po nas i położył je ostrożnie na ziemi.
— Kendim idżid eter — mój własny wynalazek — stwierdził dumnie. — Dziwicie się, że nie mam szklanek?
— Przenosisz prawdopodobnie ten piękny wynalazek nad szklanki — odpowiedziałem.
— Przenoszę je dlatego, że nie mam szklanek. Jestem agą Albańczyków i mam jako żołd i taim miesięcznie trzysta trzydzieści pjastrów[48], ale czekam już jedenaście miesięcy. Allah kerim — Bóg łaskaw, a sułtan sam tego potrzebuje!
Wobec tego nie mogłem się zaiste dziwić, że słowo bakszysz wywierało nań silne wrażenie.
Oprowadził nas po domu. Był zbudowany obszernie, ale zamieniał się już w ruinę. Wzięliśmy sobie cztery pokoje, po jednym dla każdego z nas, a jeden dla Halefa i Baszybożuka. Cena była niska, po pięć pjastrów, a więc około złotówki za pokój na tydzień.
— Chcecie także ogród zobaczyć? — zapytał następnie.
— Oczywiście! Czy piękny?
— Bardzo piękny; taki, jak ogrody raju! Zobaczysz tam wszelkiego rodzaju drzewa, zioła i trawy, jakich nie znasz zupełnie. We dnie świeci nad nim słońce, a w nocy oczy gwiazd. Bardzo piękny!
— Czy pada nań i deszcz także? — spytałem rozbawiony.
— Gdy deszcz pada, otrzymuje ogród z tego także część swoją; czasem nawet śnieg tam napada. Chodź i popatrz!
Na dziedzińcu stała szopa, którą wynajęliśmy dla koni; kosztowała także złotówkę. Ogród miał czterdzieści kroków w kwadrat, był zatem bardzo mały. Dostrzegłem tylko skarłowaciały cyprys i dziką jabłoń. „Wszelakiego rodzaju zioła i trawy“ składały się poprostu z dzikich kendir[49], wybujałej madanos[50] i z kilku ubożuchnych złocieni. Największym dziwem ogrodu była grządka, na której ginęły obok siebie z głodu sogani[51], sarmizak[52], krzak agrestu i kilka przekwitłych fiołków.
— Bir gizel bagcze — piękny ogród, nieprawdaż? — spytał aga, wydmuchując potężny obłok dymu.
— Gizel zorli — mocno piękny! — odrzekłem.
— Pek bereketli — bardzo urodzajny!
— Ghajet bereketli — nadzwyczaj urodzajny!
— Ile czok gizel dikekler — i dużo pięknych roślin! Nieprawdaż?
— Syz sajiji — niezliczone!
— Wiesz, kto tu się przechadzał?
— Kto?
— Najpiękniejsza róża Kurdystanu. Czy nie słyszałeś nigdy o Esmie Chan, której żadna nie przywyższyła w piękności?
— Była żoną Ismaila Baszy, ostatniego dziedzicznego syna abbasydzkich kalifów?
— Tak, wiesz o tem. Nosiła miano Chan, jak wszystkie kobiety tej książęcej rodziny. Ismaila Baszę oblegał Indżeh Bairakdar Mohammed Basza. Rozsadził mury zamku, który wzięto następnie szturmem. Potem poszedł Ismail z Esmą Chan, jako jeniec do Bagdadu. Tu żyła i rozsiewała woń swej piękności. Emirze, pragnąłbym, żeby jeszcze tu była.
— Czy sadziła także tę pietruszkę i ten czosnek?
— Nie — odparł poważnie — to zrobiła Merzinah, moja gospodyni.
— Podziękuj zatem Allahowi, że w zamian ze Esmę Chan, masz przy sobie tę słodką Merzinah.
— Effendi, ona bywa czasem bardzo gorzka!
— Nie śmiesz szemrać przeciwko temu, Allah bowiem dzieli swe dary bardzo rozmaicie, a że musisz oddychać wonią tego „mirtu“, to było spewnością w księdze zapisane.
— Tak ci jest, lecz powiedz mi, emirze, czy chcesz wynająć ten ogród?
— Ile żądasz za to?
— Zapłacisz mi dziesięć pjastrów na tydzień. Wszyscy wówczas będziecie mogli chodzić do ogrodu i myśleć o Esmie Chan, ilekroć wam się podoba.
Wahałem się z odpowiedzią. Ogród przytykał do tylnej ściany jakiegoś budynku, w której zauważyłem dwa rzędy małych otworów. Wyglądało mi trochę na więzienie. Musiałem się dowiedzieć.
— Sądzę, że nie wynajmę tego ogrodu.
— Czemu nie?
— Bo zawadza mi ten mur.
— Ten mutr, czemu?
— Nie lubię pozostawać w pobliżu więzienia.
— Oh, ludzie, którzy tam tkwią, nie przeszkadzaliby tobie. Ich nory są tak głęboko, że nie mogą wcale dosięgnąć tych małych okien.
— Czy to jest jedyne więzienie w Amadijah?
— Tak jest. Drugie się zapadło. Mój czausz[53] ma nadzór nad więźniami.
— A sądzisz, że oni nie będą mi przeszkadzać?
— Nie zobaczysz nikogo, ani nie usłyszysz ich głosu.
— To dam ci tych dziesięć pjastrów. Masz więc razem dostawać od nas na tydzień po trzydzieści pięć pjastrów. Pozwolisz, że zapłacę ci zaraz za pierwszy tydzień.
Rozradował się spowodu tej propozycji całem obliczem. Anglik zauważył, że sięgnąłem do kieszeni, aby zaraz zapłacić. Potrząsnął głową, dobył własną sakiewkę i podał mi ją. Mógł doskonale znieść pewne jej ulżenie, wziąłem więc trzy cekiny mahbub[54] i dałem je adze.
— Weź to! Reszta to bakszysz dla ciebie.
Było więcej niż dwa razy tyle, jak miał otrzymać, zrobił więc minę bardzo uradowaną i rzekł z szacunkiem:
— Emirze, koran powiada: „Kto daje podwójnie, temu pobłogosławi Allah tysiąckrotnie“. Allah jest twym dłużnikiem i wynagrodzi to ci sowicie!
— Potrzeba nam teraz dywanów i fajek do naszych pokoi; gdzie możnaby je wypożyczyć.
— Panie, jeżeli dasz jeszcze dwie takie sztuki złota, otrzymasz wszystko, czego zapragnie twoje serce.
— Masz je tu!
— Śpieszę, aby wam przynieść, czego potrzeba.
Opuściliśmy ogród. Na dziedzińcu stała Merzinah, dusza pałacu. Ręce jej uczernione były teraz sadzą. Mieszała palcem w naczyniu, pełnem rozpuszczonego masła.
— Emirze, czy weźmiesz pokoje? — zapytała.
Przy tem zapytaniu przyszło jej może na myśl, że palec nie jest integralną częścią ryneczki; wyciągnęła go i przesunęła bardzo ostrożnie po wystawionym języku.
— Zatrzymam je, zarówno jak szopę i ogród.
— Zapłacił już wszystko — zaznaczył aga z naciskiem.
— Ile? — zapytała.
— Trzydzieści pięć pjastrów za pierwszy tydzień.
O bakszyszu nic nie powiedział ten hultaj. Czyżby i pod tym względem był pod papuczem[55] swojego „mirtu“. Wyjąłem jeszcze jednego cekina mahbub z sakiewki i dałem go jej.
— Oto masz, perło gościnności! To pierwszy bakszysz dla ciebie. Jeżeli będziemy z ciebie zadowoleni, dostaniesz więcej.
Sięgnęła skwapliwie po pieniądz i schowała go za pas.
— Dziękuję ci, o panie! Będę czuwać nad tem, żeby ci dobrze było w moim domu, jako na łonie praojca Ibrahima. Widzę, że jesteś emirem walecznych wojowników, którzy czczą kobiety i dają bakszysz. Idźcie na górę do swoich pokoi! Przyrządzę wam twardy pirindż, polany grubo rozpuszczonem masłem.
Przytem włożyła znowu w roztargnieniu wedle wzniosłego obyczaju palec do rynki. Propozycja jej była bardzo jowialna, ale brrr...
— Dobroć twoja jest wielka — odparłem — lecz nie mamy czasu z niej korzystać, bo musimy wyjść zaraz.
— Ale życzysz sobie, emirze, żebym ci przyrządzała potrawy?
— Powiedziałaś przecież, że masz dzień i noc dość do roboty, aby tylko agę obsłużyć, nie śmiemy więc naprzykrzać się tobie. Zresztą należy się spodziewać, że nas będą często zapraszać na uczty. O ile zaś to się nie stanie, poślemy sobie zawsze po jedzenie do jemegidżiego[56].
— Ale ucztą, którą chcę wydać na waszą cześć, zapewne nie wzgardzisz?
— Więc dobrze, ugotuj nam kilka jaj, nie możemy dziś jeść nic innego.
To było jeszcze jedyne, co moglibyśmy zjeść z rąk subtelnego „mirtu“.
— Jaja? Możesz je mieć, effendi — odpowiedziała skrzętnie — ale jedząc, oszczędzajcie skorupek, gdyż aga używa ich jako czarek, a sam jest tak nieostrożny, że rozbija je zawsze.
Cofnęliśmy się do naszych pokoi, gdzie wnet zjawił się aga z dywanami, kocami, fajkami, wypożyczonemi u handlarzy, Były nowe i dlatego czyste, tak, że mogliśmy być zadowoleni. Potem pojawiła się Merzinah z pokrywą starego drewnianego pudełka w ręku, jako półmiskiem. Na niem znajdowały się jaja, które miały stanowić ucztę honorową. Obok leżało kilka płatów ciasta i słynna rynka z masłem, oraz kilka skorupek z jaj, w których znajdowała się brudna sól, grubo tłuczony pieprz i kminek, bardzo wątpliwej wartości. Noża ani łyżek do jaj oczywiście nie było.
Tę lukullową ucztę, do której zaprosiliśmy uprzejmie także Merzinah, przemogliśmy wreszcie szczęśliwie. Podziękowała jak najuprzejmiej za wyświadczony jej, nigdy nieoczekiwany zaszczyt i oddaliła się ze swym „statkiem Alfenidy“ do kuchni. Aga podniósł się także.
— Wiesz, panie, dokąd teraz pójdę? — zapytał.
— Dowiem się zapewne.
— Do mutesselima. Niechaj się dowie, jak dostojnym jesteś emirem i jak przyjął cię nadzorca jego pałacu.
Dokończył swoich urzędowych czynności w ten sposób, że otarł sobie z wąsów resztki roztopionego masła, które jadł wyłącznie z Merzinah i ruszył w drogę. Byliśmy sami.
— Czy mogę mówić, sir?
— Tak, master.
— Ubranie kupić!
— Teraz?
— Tak jest.
— Czerwone w kraty?
— Naturalnie.
— Więc pójdziemy do bazaru!
— Ale ja nic nie mówić! Wy musicie kupić, sir, tu pieniądze!
— Kupimy sobie tylko ubranie?
— Cóż jeszcze?
— Trochę naczynia, którego nam teraz potrzeba, a potem ofiarujemy je roztropnie adze, lub naszej gospodyni. Następnie tytoniu, kawy i innych rzeczy, bez których nie można się obejść.
— Well! Płacę wszystko!
— Będziemy używać najprzód waszej sakiewki, a potem się obliczymy.
— Pshaw! Płacę wszystko! Załatwione!
— Czy pójdę razem? — zapytał Mohammed.
— Jak chcesz. Sądzę jednak, że lepiej zrobisz, pokazując się jak najmniej. W Spandareh poznano w tobie także Haddedihna, pomijając nawet to, że jesteś bardzo podobny do swego syna; powiedział mi to tamtejszy naczelnik wsi.
— Zostanę zatem.
Zapaliliśmy cybuchy i wyszliśmy. Sień domu była pełna dymu, a w kuchni kaszlał „mirt“. Zauważywszy nas, wychyliła się na chwilę.
— Gdzie nasi ludzie? — zapytałem ją.
— Przy koniach. Wychodzisz?
— Idziemy do bazaru na zakupy. Nie przerywaj sobie, opiekunko kuchni. O, tam ci woda wybiega.
— Niech wybiega, panie. Jedzenie będzie jednak gotowe!
— Jedzenie? Gotujesz je w tym dużym kotle?
— Tak.
— Więc to nie dla ciebie i Selima Agi?
— Nie, mam gotować dla więźniów.
— Ah! Dla tych, którzy znajdują się obok?
— Tak jest.
— Czy wielu nieszczęśliwych znajduje się w tym domu?
— Niema jeszcze dwudziestu.
— Wszyscy pochodzą z Amadijah?
— O nie. Jest kilku żołnierzy arnauckich, którzy popełnili przestępstwa, kilku Chaldejczyków, jeden Kurd, kilku mieszkańców Amadijah i jeden Arab.
— Arab? Przecież tu niema Arabów.
— Sprowadzono go z Mossul.
— Co oni dostają do jedzenia?
— Kawałki chleba, który piekę, a prócz tego, jak mi na rękę, w południe lub po południu, tę ciepłą strawę.
— Z czego ona się składa?
— Mąka rozgotowana w wodzie.
— Kto im to zanosi?
— Ja sama. Sierżant otwiera nory. Czy widziałeś już kiedy więzienie?
— Nie.
— Jeżeli chcesz zobaczyć, to tylko powiedz mnie!
— Sierżant nie pozwoliłby na to.
— Pozwoli ci, gdyż ja jestem jego panią.
— Ty?
— Ja. Czyż nie jestem panią jego agi?
— To prawda! Rozważę sobie, czy zgadza się to z godnością emira odwiedzić więzienie i dać tym, którzy na to zezwolą, duży bakszysz.
— Wypada, panie; bardzo wypada. Może łaska twoja zaświeci także więźniom, że będą mogli kupić odemnie kilka potraw i tytoniu, czego zresztą nie mają.
Nie nie mogło ucieszyć mnie więcej od tej wiadomości; byłem jednak na tyle ostrożny, że nie stawiałem już bardziej szczegółowych pytań, aby nie wzbudzić niemi podejrzenia. Zawołałem Halefa, buluka emini i Kurda ze Spandareh, aby nam towarzyszyli i wyszliśmy.
Bazary były jak wymarłe. Z trudem znaleźliśmy kawiarenkę, gdzie podano nam napój, przypominający bardzo smak palonego jęczmienia. Tam też dowiedzieliśmy się, co było powodem obecnego braku życia w Amadijah. Mimo wysokich gór otaczających jest to miasto nadzwyczaj niezdrowe, a z nastaniem cieplejszej pory roku panuje w Amadijah febra. W tym też czasie opuszczają tę miejscowość jej mieszkańcy i udają się w pobliskie lasy, aby tam żyć w letnich mieszkaniach, zwanych jilakami.
Wreszcie daliśmy radę tajemniczemu płynowi, napełniliśmy fajki na nowo i poszliśmy na kupno odzieży. Kawiarz oznaczył nam miejsce, gdzie mogliśmy otrzymać to, czego nam było potrzeba. Kupno odbyło się w obecności milczącego Anglika i ku widocznemu jego zadowoleniu. Otrzymał kompletne czerwono-czarne ubranie w kratki za stosunkowo niską cenę. Potem porobiliśmy jeszcze kilka innych zakupów i odesłaliśmy z tem służących do domu. Kurd otrzymał w podarunku haftowany perełkami i napełniony tytoniem kapciuch, który sobie natychmiast uwiesił u pasa, aby ten dokument jego męskości wpadał każdemu w oczy.
Rozpoczęliśmy z Anglikiem włóczęgę po mieście, aby mu się przyjrzeć cokolwiek. Nabrałem przytem przekonania, że tę, tak ważną niegdyś graniczną warownię, do której Turcy dziś jeszcze wielką przywiązywali wartość, mogło napaść i splądrować z łatwością kilkuset przedsiębiorczych Kurdów. Ci nieliczni żołnierze, których spotkaliśmy, wyglądali głodno i chorowicie, a fortyfikacje znajdowały się w stanie, zaprzeczającym im prawa do tej nazwy.
Gdyśmy wrócili, aga czekał już na mnie.
— Emirze, czekam już długo na ciebie.
— Dlaczego?
— Mam cię sprowadzić do mutesselima.
— Sprowadzić? — zapytałem, akcentując z uśmiechem to słowo.
— Nie, tylko ci towarzyszyć. Opowiedziałem mu już wszystko, a temu nadzorcy podsunąłem pięść pod nos. Allah go strzegł, że nie zabiłem go, lub nie udusiłem.
Zatoczył przy tem białkami i zgiął wszystkie dziesięć palców jak obcęgi.
— Co powiedział komendant?
— Emirze, czy mam prawdę powiedzieć?
— Spodziewam się.
— Nie ucieszył się twojem przybyciem.
— Ah! Czemu nie?
— Nie lubi obcych i bardzo rzadko przyjmuje wizyty.
— Czy to pustelnik?
— Nie. Jako komendant dostaje oprócz wolnego mieszkania sześć tysięcy siedemset osiemdziesiąt pjastrów miesięcznie, ale powodzi mu się tak, jak nam wszystkim. Od jedenastu miesięcy nie otrzymał nic i nie ma ani co jeść, ani co pić. Czyż wobec tego może się radować spowodu ważnych odwiedzin.
— Chcę go zobaczyć i pomówić z nim, a nie jeść u niego.
— To nie może być. Musi cię przyjąć odpowiednio do swego stanowiska i godnie, i dlatego kazał do siebie...
Zawahał się kłopotliwie.
— Co? do siebie... no!
— Do siebie zawołać tutejszych Żydów, aby od nich pożyczyć pięćset pjastrów. Tyle potrzeba mu na przyjęcie ciebie.
— A oni mu to dali?
— Allah illa Allah; sami już nic nie mieli, ponieważ dawniej oddali mu wszystko. Pożyczył więc sobie jagnię i wiele innych rzeczy, a to bardzo złe szczególnie dla mnie, emirze!
— Czemu dla ciebie?
— Bo będę musiał pożyczyć mu tych pięćset pjastrów, albo... albo...
— Albo co?
— Albo zapytać cię, czy ty... ty...
— Mówże dalej, ago!
— Czy jesteś bogaty? O, emirze, ja sam nie miałbym ani jednego para, gdybyś był mi dzisiaj nic nie dał, a z tego musiałem Merzinah dać trzydzieści pięć pjastrów.
Pożyczyć mutesselimowi pięćset pjastrów na moje przyjęcie, znaczyło tyle, co darować! Było to mniej więcej sto dwadzieścia złotych. Hm, dzięki pieniądzom, znalezionym przy zwierzęciu Abu-Zeifa, nie byłem pozbawiony środków, a dobre usposobienie mutesselima mogło się bardzo przydać dla naszych celów. Mogłem w każdym razie dać pięćset pjastrów, a drugie tyle powinien był dać master Lindsay, który na przygodę chętnie spewnością wydałby tę tak mało znaczną dlań sumę. Udałem się więc do izby Anglika, podczas gdy aga na mnie czekał na dole.
Sir Dawid przebierał się właśnie. Długa twarz jego promieniała od zadowolenia.
— Master, jak ja wyglądam? — zapytał.
— Kompletny Kurd.
— Well; dobrze, bardzo dobrze! Wyśmienicie, ale jak zawinąć turban?
— Dajcie tu!
Nigdy jeszcze w życiu nie miał w ręku chusty turbanowej. Włożyłem mu czapkę na rozpromienioną głowę, a potem jąłem dokoła niej owijać kunsztownie czarno-czerwoną materję. W ten sposób zrobiłem mu olbrzymi turban, jakie tu w kraju noszą dygnitarze i ludzie bardzo dostojni. Takie nakrycie głowy ma często do czterech stóp średnicy.
— No i gotów jest wielki chan Kurdów!
— Przepysznie! Wspaniale! Piękna przygoda, uwolnić Amada al Ghandur i zapłacić, wszystko zapłacić.
— Czy to naprawdę, sir?
— Czemu nie?
— Wiem wprawdzie, żeście bogaci i, że użyć tego umiecie w czasie odpowiednim...
Spojrzał na mnie szybko i badawczo, i zapytał:
— Chcecie pieniędzy?
— Tak jest — odrzekłem wprost.
— Well, dostaniecie! Dla was?
— Nie. Spodziewam się, że nie poznaliście mnie z tej strony.
— Słusznie, sir! Dla kogóż więc?
— Dla mutesselima.
— Ah! Po co? Na co?
— To człowiek bardzo ubogi. Sułtan dłużen mu gażę za jedenaście miesięcy. Z tego powodu chwycił się środka, praktykowanego przez wszystkich urzędników tureckich i wyssał ludność tutejszą wcale dokładnie. Niema więc nic i nikt mu nie może pożyczyć. To też wizyta nasza sprawia mu wielki kłopot. Musi nas przyjąć gościnnie, a nie ma środków na to. Wziął sobie na kredyt jagnię i inne rzeczy, a tymczasem każe mię zapytać, czy jestem dość bogaty, aby mu pożyczyć pięćset pjastrów. To jest prawdziwie po turecku, a na zwrot wcale liczyć nie można. Ponieważ jednak potrzeba nam jego przychylności, postanowiłem....
Przerwał mi szybkim ruchem ręki.
— Dobrze! Dostaniecie banknot stufuntowy!
— To za wiele, sir! To wyniosłoby wedle kursu w Konstantynopolu jedenaście tysiący pjastrów! Ja dam mu pięćset pjastrów i proszę was o drugie tyle. Niech się już tem zadowolni.
— Tysiąc pjastrów! To mało! Darowałem szejkom arabskim jedwabne szaty! Chciałbym go także zobaczyć. Jeżeli mogę pójść razem, to zapłacić wszystko! Wy nic!
— Zgoda.
— Powiedzcie zatem adze, że my to już załatwimy.
— A co my mamy zrobić?
— Kupić po drodze podarunek; włożyć do środka pieniądze.
— Lecz nie za dużo, sir!
— He? Pięć tysięcy pjastrów?
— Dwa tysiące, to już więcej, niż dosyć.
— Well; a zatem dwa tysiące! Gotowe!
Wróciłem do Selima Agi.
— Powiedz komendantowi, że przybędę z jednym z moich towarzyszy.
— Kiedy?
— Niebawem.
— Zna już twe imię; jakie jeszcze mam mu oznajmić?
— Hadżi Lindsay Bej.
— Hadżi Lindsay Bej. Dobrze! A pjastry, emirze?
— Prosimy, żeby nam wolno było przynieść podarunek dla niego.
— W takim razie i on wam go dać musi.
— Nie jesteśmy ubodzy; mamy wszystko, czego nam potrzeba i ucieszymy się najbardziej, jeżeli nic nam nie ofiaruje, prócz swej przyjaźni. Powiedz mu to.
Odszedł pocieszony i zadowolony.
W pięć minut potem siedzieliśmy już z Anglikiem na koniach; zapowiedziałem mu surowo, że nie ma nic mówić. Halef i buluk pojechali z nami. Kurda odesłaliśmy z pożyczonem ubraniem i pozdrowieniami do Spandareh. Jadąc obok bazarów, kupiliśmy jedwabną tkaninę na szaty uroczyste i ładną sakiewkę, do której Anglik włożył zaraz dwadzieścia złotych medżidji po sto pjastrów. W takich sprawach poczciwy mój master Lindsay nie był nigdy sknerą.
Pojechaliśmy do pałacu komendanta. Przed nim stało około dwustu Albańczyków w pełnej gali pod wodzą dwu milazimów i naszego dzielnego agi. Na nasz widok dobył sarrasa i zakomenderował:
— Ajagda duryn dykatli — stójcie równo!
Zadawali sobie trudu, aby wykonać to polecenie, mimo to utworzyli linję wężowatą, zakończoną bardzo zgiętym ogonem.
— Czalghy! Islik czaryn! — Muzyka! gwizdać!
Zaczęły jęczeć trzy flety, a bęben turecki zawarczał jak młynek do kawy.
— Daha giore! Kuwetlirek! — głośniej, mocniej!
Poczciwy aga przewracał przy tem oczyma w najszybszem tempie metronomu Melcla, a muzykanci powtarzali to za nim. Podczas tego artystycznego i wysoce pochlebnego dla nas przyjęcia zajechaliśmy przed wejście, aby zsiąść z koni. Obaj porucznicy podjechali ku nam i podtrzymali nam strzemiona; sięgnąłem do kieszeni i dałem każdemu z nich po srebrnej dziesięciopjastrówce. Schowali je z zadowoleniem, nie czując się bynajmniej dotkniętymi w swym oficerskim honorze. Turecki oficer kilku niższych rang, zwłaszcza w daleko położonych załogach, jest właściwie dziś jeszcze sługą swojego najbliższego przełożonego i przywykł za takiego się uważać.
Dałem adze materję i sakiewkę.
— Oznajmij nas i wręcz komendantowi ten podarunek.
Poszedł z godnością przodem, a my za nim. Pod bramą stał nazardżi pałacu. Przyjął nas teraz zupełnie inaczej, niż za pierwszym razem.
— Bendenic el epir; agamin zice żelami wer — Wasz sługa całuję rękę; mój pan poleca się wam!
Przeszedłem obok niego bez odpowiedzi, a Lindsay udał także, że go wcale nie zauważył. Muszę przyznać, że mój master Fowling-bull robił mimo krzyczących kolorów wrażenie, zmuszające do respektu. Ubranie leżało na nim, jakby robione dla niego, a świadomość tego, że jest Anglikiem i to bogatym, nadawała postawie jego pewności siebie, bardzo tutaj pożytecznej.
Nadzorca mimo okazanej mu wzgardy objął przewodnictwo i poprowadził nas schodami wgórę do komnaty, wyglądającej na przedpokój. Na nędznych dywanach siedzieli tam urzędnicy komendanta. Za naszem wejściem podnieśli się i powitali nas z szacunkiem. Byli to przeważnie Turcy i kilku Kurdów. Ci drudzy, przynajmniej pod względem zewnętrznym, robili o wiele lepsze wrażenie od pierwszych, którzy nie byli prawdopodobnie w tak korzystnych gospodarczych warunkach. W jednem z okien stał Kurd, po którym poznać było odrazu, że jest wolnym mieszkańcem gór. Z miną ponurego zniecierpliwienia patrzył na pole. Jeden z Turków przystąpił do mnie.
— Czy ty jesteś Emir Hadżi Kara Ben Nemzi, którego oczekuje mutesselim?
— Ja nim jestem.
— A ten effendi to Hadżi Lindsay Bej, który ślubował nic nie mówić?
— Tak jest.
— Jestem basz-kiatib[57] komendanta. Każe cię prosić, żebyś zaczekał kilka chwil.
— Dlaczego? Nie przywykłem czekać, a on wiedział o mojem przybyciu.
— Ma ważne zajęcie, które nie potrwa długo.
Zobaczyłem niebawem, jakie to było zajęcie. Oto z pokoju mutesselima wypadł gwałtownie służący i wrócił po jakimś czasie z dwoma puszkami bez nakrywek. W większej znajdował się tytoń, a w mniejszej palona kawa. Komendant mógł po te rzeczy posłać dopiero po otrzymaniu naszych pieniędzy. Przed powrotem służącego wyszedł aga z pokoju mutesselima.
— Effendi, wybacz jeszcze chwilę! Będziesz mógł wejść natychmiast.
Na to zwrócił się do niego Kurd, stojący pod oknem:
— A kiedyż wreszcie ja będę mógł wejść?
— Będziesz jeszcze dziś dopuszczony.
— Jeszcze dziś! Ja prędzej tu byłem od tego effendi i od wszystkich tutaj. Moja sprawa jest ważna i muszę dzisiaj stąd wyruszać.
Selim Aga zatoczył białkami.
— Ci effendi, to jeden emir, a drugi bej, ty zaś jesteś tylko Kurdem. Wejdziesz dopiero po nich!
— Mam takie same prawo jak oni, ponieważ jestem wysłannikiem walecznego męża, który także jest bejem.
To otwarte i nieustraszone wystąpienie Kurda podobało mi się bardzo, pomimo że pośrednio zwracało się przeciwko mnie. Agę zgniewało jednak widocznie, bo jął znowu przewracać oczyma i odparł:
— Na ciebie przyjdzie kolej później, a może i wcale nie. Jeżeli ci się to nie podoba, możesz odejść. Ty nie wiesz nawet, co jest najpotrzebniejsze, aby zjawić się przed wpływowym człowiekiem.
— Wiesz ty, co najpotrzebniejsze dla Kurda Berwari? Ta szabla! — Uderzył przy tem po rękojeści wymienionej broni. — Chcesz może zobaczyć próbę? Mnie wysyła bej z Gumri, a to, że mnie coraz na nowo usuwają i muszę czekać, to obraza dla niego. Już to on będzie wiedział, co na to odpowiedzieć. Odchodzę!
— Stój! — zawołałem.
Był już pod drzwiami. Bej z Gumri, którego wskazał mi naczelnik ze Spandareh? Oto miałem doskonałą sposobność dobrze się zapisać u niego.
— Czego chcesz? — spytał szorstko.
Przystąpiłem doń i wyciągnąłem rękę.
— Chcę cię pozdrowić, gdyż to tak samo, jakby twój bej słyszał moje pozdrowienie.
— Znasz go?
— Nie widziałem go dotąd, lecz opowiadano mi o nim. To bardzo dzielny wojownik, któremu należy się me poważanie. Czy możesz spełnić posłanie do niego?
— Tak, o ile potrafię.
— Potrafisz, ale przedtem dowiodę ci, że umiem poważać twojego beja: wejdziesz przedemną do mutesselima.
— Czy to prawda?
— Z walecznym Kurdem nie robi się nigdy żartów.
— Słyszycie? — zwrócił się do innych. — Ten obcy emir uczył się uprzejmości i uszanowania. Ale Berwari zna także obyczaj — a do mnie zwrócony dodał: — Panie, dziękuję ci; rozradowałeś mi serce, lecz teraz chętnie zaczekam, dopóki nie pomówisz z mutesselimem.
Teraz on wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją.
— Przyjmuję to, gdyż wiem, że niedługo poczekasz. Powiedz mi jednak, czy po rozmowie z komendantem będziesz miał tyle czasu, żeby przyjść do mnie.
— Przyjdę, a potem pojadę trochę prędzej. Gdzie mieszkasz?
— Mieszkam tu u Selima Agi, pułkownika Arnautów.
Cofnął się z potakującem skinieniem głowy, gdyż służący otworzył drzwi, aby wpuścić mnie i Lindsaya.
Pokój, do którego nas wpuszczono, był wybity staremi wypłowiałemi tapetami z papieru, a pod tylną ścianą znajdowało się na stopę ledwie wysokie, pokryte dywanem, podwyższenie. Tam siedział komendant. Był to człowiek długi, chudy o ostrem, przedwcześnie postarzałem, obliczu. Jego przyćmiony wzrok nie budził zaufania. Podniósł się przy naszem wejściu i ruchem rąk dal nam do zrozumienia, żebyśmy sobie po obu jego bokach usiedli. Mnie nie przyszło to z trudnością, lecz m aster Lindsay dobrze się zmęczył, zanim znalazł się w pozycji z podgiętemi nogami, którą Turcy nazywają „spoczynkiem członków“. Kto do tego nie nawykł, temu wnet cierpną nogi tak, że musi się z ziemi podnosić. Musiałem zatem ze względu na Anglika starać się, żeby rozmowa nie trwała zbyt długo.
— Chosz geldin demek; emriniz czok ola — bądźcie mi pozdrowieni; niech życie wasze trwa długo! — przyjął nas komendant.
— Zarówno jak twoje — odpowiedziałem. — Przybyliśmy z daleka, aby ci powiedzieć, że cieszymy się widokiem twego oblicza. Oby błogosławieństwo mieszkało w twym domu, a każde twoje przedsięwzięcie cieszyło się powodzeniem.
— I ja wam życzę zbawienia i powodzenia we wszystkiem, co czynicie! Jak się nazywa kraj, który dzień twój oglądał, emirze?
— Frankistan.
— Czy ma wielkiego sułtana?
— Ma wielu padyszachów.
— A wielu wojowników?
— Gdy padyszachowie jego zgromadzą swoich wojowników, widzą kilka miljonów oczu zwróconych na siebie.
— Nie widziałem jeszcze tego kraju, lecz musi być wielki i sławny, skoro znajdujesz się pod opieką wielkorządcy.
To była oczywiście przymówka, żebym się wylegitymował. Uczyniłem to natychmiast:
— Słowo twoje jest słuszne. Oto masz bu-djeruldi padyszacha.
Wziął je, przycisnął do czoła, ust i piersi i przeczytał.
— Tu nazwisko twe brzmi inaczej, nie Kara Ben Nemzi.
Ah! to było fatalne! Okoliczność, że zachowałem tu imię, dane mi przez Halefa, mogła nam zaszkodzić. Opanowałem się szybko i rzekłem:
— Czy przeczytasz mi imię, napisane tu na pergaminie?
Usiłował to uczynić, ale mu nie poszło, a na nazwie miejsca przynależności całkowicie utknął.
— Widzisz! — objaśniłem. — Żaden Turek nie przeczyta nazwy z Frankistanu, nie dokaże tego żaden mufti ani mułła, bo język nasz jest bardzo trudny i pisze się innem pismem niż wasz. Jestem hadżi Kara Ben Nemzi, co udowodni ci także ten oto list, dany mi przez metessaryfa z Mossul dla ciebie.
Podałem mu pismo. Po przeczytaniu był zadowolony i oddał mi bu-djeruldi wedle przyjętego zwyczaju.
— A ten effendi to hadżi Lindsay Bej? — zapytał następnie.
— To jego imię.
— Z jakiego jest kraju?
— Z Londonistanu — odrzekłem, aby uniknąć więcej znanej nazwy Anglji.
— Ślubował nic nie mówić?
— Nie mówi.
— I umie czarować?
— Słuchaj, mutesselimie, nie mówi się o magji, zwłaszcza do kogoś, kogo się jeszcze nie zna.
— Poznamy się, gdyż jestem wielkim zwolennikiem magji. Sądzisz, że można robić pieniądze?
— Tak, pieniądze można robić.
— A czy istnieje kamień mądrości?
— Istnieje, ale nie leży w ziemi, lecz w ludzkiem sercu i dlatego nie można wytworzyć go chemicznie.
— Mówisz bardzo ciemno, lecz widzę, że jesteś znawcą magji. Istnieje biała i czarna; czy znasz obydwie?
Nie mogłem inaczej odpowiedzieć, jak tylko żartobliwie:
— O znam także inne rodzaje.
— A czy są jeszcze inne? Jakie?
— Niebieska, zielona, żółta, a także czerwona i szara. Ten hadżi Lindsay Bej był przedtem zwolennikiem kratkowanej na szaro, a teraz wziął się jeszcze do czarnoczerwonej.
— To widać po jego szatach. Selim Aga powiedział mi, że ma siekierę, którą uderza w ziemię, aby zbadać mowę umarłych.
— Tak jest, lecz przestańmy mówić o tem. Jestem wojownikiem i effendim, a nie bakałarzem, który uczy drugich.
Poczciwy komendant wyczerpał już wszelkie źródła dochodów swojej prowincji i szukał ratunku w magji. Ani przez myśl mi nie przeszło utwierdzić go w zabobonie, nie miałem jednak w obecnych warunkach żadnego powodu oduczać go tego. Może zresztą tylko siekiera master Fowling-bulla naprowadziła go na myśl dysputy o magji. To było także możliwe. Wreszcie wywarły ostatnie moje słowa ten skutek, że klasnął w ręce i kazał przynieść fajki i kawę.
— Słyszałem, że mutessaryf walczył z Dżezidami — zaczął z innej beczki.
Temat ten nie był dla mnie zbyt bezpiecznym, ale nie wiedziałem, jak go wyminąć. Rozpoczął zupełnie jak na śledztwie „słyszałem“. A jednak musiał jako najbliższy podwładny i komendant Amadijah wiedzieć o tem nietylko ze słuchu. Wstąpiłem przy tem w jego ślady.
— I ja o tem słyszałem. — I aby zapobiec pytaniu z jego strony, dodałem: — Musiał ich poskromić, a teraz przychodzi kolej na niesfornych Arabów.
Nadsłuchiwał i patrzył na mnie badawczo.
— Z czego to wnosisz, emirze?
— Bo sam mówił ze mną o tem.
— On sam? Mutessaryf?
— Tak.
— Kiedy?
— Kiedy byłem u niego, oczywiście.
— Jak przyszło do tego? — dopytywał się, nie umiejąc ukryć wyrazu niewiary w twarzy.
— Co najmniej dlatego, że miał do mnie zaufanie i miał mi w tej wyprawie powierzyć pewne zadanie.
— Jakie?
— Mutesselimie, czy słyszałeś co kiedy o polityce i dyplomacji?
Uśmiechnął się z wyrazem dumy.
— Czyż byłbym komendantem Amadijah, gdybym nie był dyplomatą?
— Bardzo słusznie, ale czemu nie dajesz dowodu te raz, że nim jesteś?
— Czyż byłem niedyplomatyczny?
— Bardzo.
— O ile?
— Bo pytasz mię tak wprost o moje zadanie, że się zdumiewam. Nie wolno mi o niem mówić, a ty mogłeś się dowiedzieć tylko przez delikatne wybadanie sprawy.
— Czemuż nie miałbyś mi tego powiedzieć? Mutessaryf nie ma tajemnic przedemną.
— Musiałeś mię pytać, aby się czegoś o tem dowiedzieć, a to jest najlepszym dowodem, że mutessaryf był wobec mnie szczerszym niż względem ciebie. Cóżby było, gdybym tak przybył tu właśnie w sprawie, mającej związek z najściem na terytorja Arabów?
— To nie może być!
— To bardzo może być! Zwierzę ci się tylko z tego, że gubernator wyśle mię po powrocie z Amadijah do pastwisk arabskich. Mam tam potajemnie zbadać teren, aby mu potem przedłożyć moje projekty.
— Czy to prawda?
— Mówię ci to w zaufaniu, więc prawda.
— W takim razie jesteś jego wielkim powiernikiem!
— Przypuszczam!
— I masz wpływ u niego?
— Gdyby nawet tak było, nie mógłbym tego twierdzić. Inaczej bardzo łatwo mógłbym wpływ ten utracić.
— Emirze, zasmucasz mnie.
— Czemu? — Wiem, że łaska mutessaryfa nie świeci nademną. Powiedz mi, czy istotnie jesteś jego przyjacielem i powiernikiem?
— Powierzył mi rzeczy, których może nie powiedziałby komuś innemu, a wspomniał mi nawet o wyprawie przeciw Dżezidom, czy jednak jestem jego druhem, tego pytania chciej mi oszczędzić.
— Wystawię cię na próbę, czy istotnie więcej wiesz od innych!
— Zrób to! — rzekłem dumnie, choć w duchu zaniepokoiłem się nieco.
— Na który szczep zamierzył się przedewszystkiem?
— Na Szammarów.
— Na którą ich część?
— Na Haddedihnów.
Teraz ostra twarz jego przybrała wyraz jak u człowieka, czatującego na odpowiedź:
— Jak się nazywa ich szejk?
— Mohammed Emin. Znasz go?
— Nie, słyszałem jednak, że go wziął do niewoli. Musiał przecież mówić o tem, skoro cię darzy zaufaniem i wysłać chce do Arabów.
To poczciwe człeczysko zadawał sobie istotnie trudu, aby być dyplomatycznym. Roześmiałem mu się w twarz.
— O mutesselimie, wystawiasz mnie zaiste na ciężką próbę. Czy Amad el Ghandur jest taki stary, że bierzesz go za jego ojca Mohammed Emina?
— Jakże się mogę tak mylić, skoro nie znam żadnego z nich?
Powstałem.
— Zakończmy tę rozmowę! Nie jestem chłopakiem, z którego można głupca robić. Ale jeżeli chcesz tego więźnia zobaczyć, to zejdź do więzienia; sierżant ci go pokaże. Powiadam ci tylko: trzymaj to w tajemnicy i nie pozwól mu umknąć! Dopóki przyszły szejk Haddedihnów znajduje się w ręku mutessaryfa, dopóty może on Arabom dyktować warunki. A teraz pozwól, że odejdę.
— Emirze, nie chciałem ciebie obrazić. Zostań!
— Mam jeszcze co innego do roboty.
— Musisz zostać, gdyż kazałem przygotować jedzenie.
— Mogę zjeść w mojem mieszkaniu i dziękuję ci. Zresztą stoi tam Kurd, który musi mówić z tobą koniecznie. On był tutaj pierwej odemnie i dlatego chciałem mu zostawić piewszeństwo, lecz był tak uprzejmy, że tego nie przyjął.
— To posłaniec beja z Gumri. Może zaczekać.
— Mutesselimie, pozwól, że cię przestrzegę przed błędem.
— Jakim?
— Traktujesz tego beja, jak nieprzyjaciela, a co najmniej jak człowieka, którego nie potrzeba szanować ani się bać.
Widziałem po nim, że z trudem hamował wybuch gniewu.
— Czy chcesz mi dawać nauki, emirze, ty którego wcale nie znam?
— Nie. Jak śmiałbym ciebie pouczać, zwłaszcza, że starszy jesteś odemnie. Już wówczas, kiedyśmy mówili o magji, dowiodłem ci, że cię za zbyt mądrego uważam, iżbym ci miał dawać nauki. Ale rady może starszemu i młodszy udzielić.
— Ja sam wiem, jak należy traktować tych Kurdów. Jego ojciec był Abd el Summit Bej, który moim poprzednikom, a szczególnie biednemu Selimowi Zillahi sprawił tyle kłopotu.
— Czyż i syn jego ma wam narobić tyle kłopotu? Muitessaryfowi potrzeba wojsk przeciw Arabom, a część ich musi ciągle trzymać w pogotowiu przeciwko Diżezidom, którym ufać nie może. Co on powie, gdy mu doniosą, że postępujesz z Kurdami z Berwari tak, że tu także należy się obawiać powstania, a oni zauważą, że gubernator nie ma chwilowo siły, aby je stłumić? Czyń, co chcesz, mutesselimie! Nie udzielę ci już rady ani nauki.
Widziałem po nim, że go ten argument mocno zdziwił.
— Sądzisz, że należy przyjąć Kurda?
— Tylko pod tym warunkiem mogę tu zostać. Odchodzę głównie dlatego, że nie chcę, by jeszcze dłużej czekał przezemnie.
Mutesselim klasnął w ręce, a z bocznych drzwi wysunął się służący, który otrzymał rozkaz wprowadzenia Kurda. Ten wszedł do pokoju w dumnej postawie i pozdrowił, nie pochylając się:
— Sallam!
— Jesteś posłańcem beja z Gumri? — zapytał komendant.
— Tak jest.
— Co mi twój pan chce powiedzieć?
— Mój pan? Wolny Kurd nie ma nigdy pana. On jest mym bejem, dowódcą w walce, a nigdy władcą. To słowo znają tylko Turcy i Persowie.
— Nie zawołałem cię, aby się z tobą sprzeczać. Co masz mi oznajmić?
Kurd domyślił się prawdopodobnie, że ja jestem przyczyną, iż nie musiał dłużej czekać. Rzucił mi spojrzenie pełne zrozumienia i odrzekł bardzo poważnie i wolno:
— Mutesselimie, miałem ci coś oznajmić, ponieważ jednak musiałem czekać tak długo, zapomniałem, co to było. Bej musi ci teraz przysłać innego posła, który nie zapomni, jeżeli nie będzie musiał czekać zbyt długo.
Ostatnie słowo wymówił już koło drzwi, poczem zniknął. Komendant miał w twarzy wyraz zupełnego osłupienia. Tego się nie spodziewał, podczas gdy ja powiedziałem sobie w duszy, że żaden europejski ambasador nie mógłby postąpić poprawniej od tego młodego, prostego Kurda. Zadrżały mi formalnie nogi, aby pospieszyć za nim i wyrazić mu moją cześć i uznanie. I mutesselim chciał za nim także poskoczyć, ale z nieco innym zamiarem.
— Łotrze! — zawołał zrywając się. — Ja ci...
Zastanowił się jednak i wstrzymał się, ja zaś nałożyłem sobie spokojnie fajkę i zapaliłem.
— Co ty na to, emirze? — zapytał.
— Wiedziałem, że przyjdzie do tego. Kurd nie jest ani podstępnym Grekiem, ani brudnym Żydem, co to ani się skrzywi, gdy się go depce. Co zrobi bej z Gumri, co powie mutessaryf!
— Powiesz mu o tem?
— Będę milczeć, lecz on skutki zobaczy.
— Każę tego Kurda przywołać z powrotem.
— Nie przyjdzie.
— Nie będę się gniewał na niego.
— Nie uwierzy. Jest tylko jeden człowiek, zdolny nakłonić go do powrotu.
— Kto taki?
— Ja.
— Ty?
— Tak. Jestem jego przyjacielem; może głosu mego posłucha.
— Ty jego przyjacielem? Znasz go?
— Widziałem go pierwszy raz w twym przedpokoju, ale mówiłem doń, jak do męża, będącego wysłańcem beja, a to napewno zrobiło go mym przyjacielem.
— Nie wiesz jednak, gdzie on teraz.
— Wiem.
— Gdzie? Odjechał już z Amadijah. Koń jego stał tam na dole.
— Jest teraz w mojem mieszkaniu, dokąd go zaprosiłem.
— Ty zaprosiłeś go? Ma jeść u ciebie?
— Przyjmę go, jak gościa, ale główna rzecz to, że mam mu powierzyć pewną misję dla beja.
Mutesselim zdumiewał się coraz bardziej.
— Jaką misję?
— Sądzę, że jesteś dyplomatą. Zapytaj o to mutęssaryfa.
— Emirze, mówisz samemi zagadkami.
— Mądrość twoja wnet je potrafi rozwiązać. Powiem ci otwarcie, że popełniłeś błąd, a że nie chcesz przyjąć odemmie ani rady, ani nauki, pozwól mi przynajmniej błąd ten naprawić. Wyślę do beja wiadomość bardzo pokojową.
— Czy znać jej nie mogę?
— Powiem ci to w zaufaniu, pomimo, że to tajemnica dyplomatyczna: Mam mu przesłać podarunek.
— Podarunek? Od kogo?
— Tego zaiste powiedzieć nie mogę, lecz zgadniesz łatwo, skoro tylko zwierzę się tobie, że ów urzędnik i władca, od którego pochodzi, mieszka na zachód od Amadijah i życzy sobie bardzo, aby bej z Gumri nie był wrogo dlań usposobiony.
— Panie, teraz widzę dopiero, żeś naprawdę powiernikiem mutessaryfa z Mossul; od niego pochodzi ów podarunek. Możesz to potwierdzić lub nie!
Człowiek ten miał słabą głowę i nie był zupełnie zdolny do sprawowania swojego urzędu. Dowiedziałem się później, że była to kreatura poprzednika, który także z Nefusa emini z Cilli w Małej Azji skoczył na stanowisko mutesselima z Amadijah. Wizyta moja u tego komendanta przybrała zwrot zupełnie niespodziewany i zadziwiający. Mogłem się domyślać, za co mię miał, ale nie mogłem tego twierdzić napewno. A jednak w naszej rozmowie z jej szczególnym przebiegiem powiedziałem i pozwoliłem mu przeczuć rzeczy, z których mógłby wnosić o celach naszego pobytu. Nie miał prawie kwalifikacyj na starszego we wsi, a tem mniej na mutesselima, a jednak żal mi go było skrycie na myśl, w jaki kłopot wprawi go powodzenie naszego zamiaru. Miłoby mi było, gdybym go był mógł przy tem salwować, ale takiej możliwości nie było.
Odroczyliśmy dalszy ciąg naszej rozmowy, gdyż przyniesiono jedzenie. Składało się z kilku kawałków pożyczonego jagnięcia i chudego pilawu. Komendant pilnie sobie nabierał i zapomniał przytem o rozmowie. Dopiero nasyciwszy się, spytał:
— Czy istotnie Kurda zastaniesz u siebie?
— Tak jest, przypuszczam bowiem, że słowa dotrzyma.
— I przyślesz go do mnie znowu?
— Jeśli chcesz tego, dobrze.
— A będzie czekać na ciebie? To był delikatny znak, który jednak nie miał swego źródła w braku gościnności, lecz w obawie, żeby posłaniec u mnie także nie stracił cierpliwości. Dlatego odrzekłem:
— Chce wnet wyruszyć, to też dobrze będzie, jeżeli go nie znużę. Pozwolisz, że odejdziemy?
— Pod warunkiem, że przyrzekniesz mi być moim gościem jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Przyrzekam. A kiedy mam przyjść wedle twego życzenia?
— Zawiadomię cię przez Selima Agę. Wogóle miło mi będzie kiedykolwiek i ilekroć przyjdziesz.
Nasza uczta nie zabrała więc czasu zbyt wiele. Wyszliśmy, odprowadzeni przezeń bardzo uprzejmie aż do bramy. Tam oczekiwali mnie dwaj towarzysze z końmi.
— Masz z sobą Baszybożuka? — zapytał komendant.
— Tak, jako kawasa. Mutessaryf chciał mi dać duży orszak, lecz ja przywykłem bronić sam siebie.
Wtem zobaczył mego karosza.
— Co za koń! Kupiłeś go, czy wychowałeś?
— To dar.
— Dar? Pan, który ci go ofiarował, był księciem! Kto to taki?
— To także tajemnica, ale może wnet go zobaczysz.
Dosiedliśmy koni i w tej chwili ryknął Selim Aga do straży honorowej, która na nas czekała.
— Zolahlarille nieranlaryn — mierzyć ze strzelb!
Złożyli się, lecz nie było tam ani dwóch strzelb w jednej linji.
— Czalgy szamataji kylyn — muzyka robić zgiełk.
Zaczęło się znów poprzednie skomlenie i mielenie kawy.
— Hepsi herbiri halem atyn — wystrzelcie wszyscy naraz!
Oj joj! Zaledwie połowa strzelb miała odwagę wydać z siebie głos jakiś. Aga przewracał oczyma, a ci, którzy nosili te pomylone instrumenty, przewracali także oczyma i obrabiali zamki swoich przodówek. Byliśmy też już za rogiem najbliższym, kiedy kilka klapnięć dało nam znać, że znowu jakiś korek wyskoczył z lufy.
Przybywszy do domu, zastaliśmy Kurda w moim pokoju, siedzącego na moim dywanie i palącego z mojej fajki. Ucieszyłem się tem, jako dowodem, że mamy te same wyobrażenia o gościnności.
— Keir ati, hemszer — miło mi powitać cię, przyjacielu — rzekłem.
— Co, ty mówisz po kurdyjsku? — zapytał uradowany.
— Niewiele, ale spróbujmy!
Kazałem Halefowi wydostać gdzieś od jakiegoś restauratora coś do jedzenia dla mnie i dla mego gościa i mogłem się oddać w całości posłańcowi beja z Gumri. Zapaliłem także fajkę i usiadłem obok niego.
— Kazałem ci dłużej czekać na siebie, niż chciałem — zacząłem. — Musiałem jeść u mutesselima.
— Panie, czekałem chętnie. Piękna dziewica, twa gospodyni, musiała mi podać twoją fajkę, poczem nałożyłem ją twoim tytoniem. Widziałem twoje oblicze i wiedziałem, że nie będziesz gniewać się za to.
— Jesteś wojownikiem beja z Gumri; co moje, to twoje. Muszę ci też podziękować za przyjemność, jaką sprawiłeś mi u komendanta.
— Co takiego?
— Jesteś młodzieńcem, lecz postąpiłeś, jak mąż, dając mu twoją odpowiedź.
Uśmiechnął się i rzekł:
— Mówiłbym z nim inaczej, gdybym sam był u niego.
— Ostrzej?
— Nie, lecz łagodniej. Ponieważ zaś był przy tem świadek, musiałem stać na straży czci tego, który mnie posłał.
— Cel osiągnąłeś. Mutesselim życzy sobie, ażebys wrócił i spełnił swoje poselstwo.
— Nie zrobię mu tej przyjemności.
— A mnie także nie?
Spojrzał na mnie.
— Czyż sobie tego życzysz?
— Proszę cię o to. Obiecałem mu, że cię o to poproszę.
— Znasz go? Czyż to twój przyjaciel?
— Nie widziałem go nigdy przedtem i byłem dziś u niego pierwszy raz.
— Więc powiem ci, co to za człowiek. Właściwie najlepiej określę ci jego, jeżeli nic nie powiem ponadto, że saliahn[58] wynosi w Amadijah zaledwie dwadzieścia tysięcy pjastrów, oraz że nie on ma dzierżawę podatków. Odebrano mu ją. Sułtan rzadko kiedy słucha zażaleń, tu jednak wysłuchać ich musiał; były zbyt wołające o pomstę do nieba. Obdzierał on mieszkańców tak strasznie, że pozostawali w górach także przez zimę, nie śmiejąc wrócić do miasta. Dzięki temu zubożał cały ten powiat, a głód jest stałym gościem tych ludzi. Mutesselim potrzebuje pieniędzy i pożycza, a kto mu w tem nie idzie na rękę, tego czeka jego zemsta. Poza tem jest to człowiek tchórzliwy, odważny tylko wobec słabszego. Żołnierze jego cierpią od głodu i zimna, gdyż nie otrzymują odzieży ani jedzenia. Dobre strzelby, jakie mieli, zamienił na liche, aby zysk z tego zabrać dla siebie, a ilekroć nadejdzie proch do dział, mających bronić warowni, mutesselim sprzedaje go nam, aby mieć pieniądze.
Oto była prawdziwie turecka gospodarka! Nie mogłem się wobec tego dziwić strzelaniu, które słyszałem na własne uszy i widziałem na własne oczy.
— Jakże on z twoim bejem? — zapytałem.
— Nie dobrze. Do miasta przychodzi wielu Kurdów, bądźto, aby tu coś zakupić, bądźto, aby sprzedać środki żywności. Dla nich to zaprowadził mutesselim wysoki podatek, czego bej znieść nie może. Przytem pozwala sobie względem nas w wielu wypadkach na akty władzy, jaka mu wcale nie przysługuje. Niedawno temu kupili dwaj Kurdowie w Amadijah trochę prochu i ołowiu, a w bramie zażądano od nich za to podatku. Tego nigdy przedtem nie było; nie mieli z sobą tyle pieniędzy, ile wynosił ten podatek, wyższy od ceny i tak już drogich towarów — więc uwięził ich. Bej zażądał uwolnienia i zgodził się na konfiskatę prochu i ołowiu, ale mutesselim na to nie przystał. Zażądał skonfiskowanego towaru, cła, grzywny, oraz zapłacenia kosztów śledztwa i więzienia tak, że z dwudziestu pjastrów zrobiło się sto czterdzieści. Dopóki nie zapłaci się tego, nie wyda tych ludzi, a liczy sobie po dziesięć pjastrów dziennie tytułem kosztów utrzymania.
— Czy w tej sprawie chciałeś z nim mówić?
— Tak jest.
— Miałeś mu zapłacić tę kwotę?
— Nie.
— Tylko rokować z nim? To nie doprowadziłoby do niczego.
— Mam mu powiedzieć, że schwytamy każdego człowieka z Amadijah, który znajdzie się na naszem terytorjum i zatrzymamy go, dopóki nie wyda nam tych ludzi.
— A więc represalje! To nie odniosłoby wielkiego skutku. Jemu spewnością obojętne, czy jakiś mieszkaniec Amadijah jest u was w niewoli, czy nie. Musicie przy tem wziąć pod rozwagę, że z takiego postępowania mogą łatwo wyniknąć duże konflikty. Byłoby najlepiej, gdyby tym ludziom udało się umknąć.
— To bej także mówi, ale ucieczka niemożliwa.
— Czemu nie? Czy straż taka ostra?
— Ah, o straż nie troszczymy się wcale. To tylko sierżant z trzema ludźmi, których pokonalibyśmy prędko, ale powstałby hałas, bardzo niebezpieczny.
— Niebezpieczny? Hm!
— Główne to, że niepodobna dostać się do więzienia.
— Czemu?
— Mury za silne, a wejście zamknięte dwojgiem drzwi obitych żelazem. Więzienie przytyka do domu, w którym mieszka aga Arnautów. Każdy niezwykły szmer może zwrócić jego uwagę i zgubić nas. Musimy się wyrzec myśli o ucieczce.
— Nawet, gdyby znalazł się człowiek, gotów wam dopomóc?
— Któżby to był?
— Ja.
— Ty, emirze? O to byłoby dobre! A jak ja byłbym wdzięczny! Ci dwaj ludzie, to mój ojciec i brat.
— Jak się nazywasz?
— Dohub. Matka moja pochodzi z Kurdów Dohubi.
— Muszę ci powiedzieć, że sam jestem tu obcy i nie wiem, jak wykonać ucieczkę, ale polecano mi twojego beja, a ciebie sam polubiłem. Jutro już zacznę badać, co w tej sprawie począć należy.
Poza tem zapewnieniem tkwiło oczywiście trochę egoizmu. Bardzo łatwo mogliśmy potrzebować pomocy beja z Gumri, a moglibyśmy sobie ją najlepiej zapewnić tem, że zajęliśmy się jego ludźmi.
— Sądzisz więc, żebym poszedł do mutes3elima?
— Tak, idź do niego i szukaj jeszcze ocalenia w układach. Ja postarałem się już obrobić go na tyle, żeby może dobrowolnie wypuścił twoich krewnych.
— Panie, czy uczyniłeś to istotnie?
— Tak.
— Jak się wziąłeś do tego?
— Zaprowadziłoby nas to zbyt daleko, gdybym ci to chciał opowiedzieć. Napiszę ci kilka słów, które ci się może przydadzą, jeżeli pójdziesz za moją radą.
— Jaką radę mi dajesz?
— Nie mów mu o represaljach. Powiedz, że jeżeli dziś jeszcze nie wypuści więźniów, to ty natychmiast udasz się do mutessaryfa z Mossul, aby mu donieść, że Kurdowie Berwari się buntują. Wspomnij przytem mimochodem, że pojedziesz przez kraj Dżezidów i pomówisz z ich wodzem Ali Bejem.
— Powiedziałbym za dużo i ważyłbym się na zbyt wiele.
— Zrób tak mimo to. Radzę ci to i mam ku temu powody. Trzyma więźniów dlatego, że chce od was wymusić pieniądze, których bardzo mu było potrzeba. Ten powód teraz odpada, gdyż daliśmy mu duży prezent w pjastrach.
— Pójdę zatem do niego!
— I to zaraz. Potem powrócisz do mnie, abym ci powiedział, o czem zawiadomić masz twego beja.
Napisałem na kartce następujące słowa w tureckim języku: „Pozwolisz, że polecę sercu twemu prośbę tego Kurda; unikaj gniewu mutessaryfa“. Dołączywszy podpis, oddałem kartkę Dohubowi, który się z nią szybko oddalił.
Było to zuchwalstwem czuć się wpływową osobą; postępowałem awanturniczo, to prawda, ale skoro przypadek postawił mnie raz pod tyką do wspinania się i wypchał mię w górę już ponad połowę, czemuż miałbym zsuwać się znowu na dół i wyrzekać się nagrody, zwłaszcza, że jednego jeszcze wysiłku było potrzeba, aby się wydostać na górę.
Wtem wrócił Halef i przyniósł taki ładunek zimnych potraw i owoców, jakby nas chciał zaopatrzyć na tydzień.
— Czemu tak dużo, hadżi Halefie Omarze?
— Allah akbar; Allah jest wielki, zihdi, ale mój głód jeszcze większy. Czy wiesz, że ja i Ifra nie jedliśmy nic od rana prócz tego co w Spandareh.
— To jedzcie! Ale zastaw przedewszystkiem tutaj, aby gość mój nie odszedł głodny odemnie. Masz wino?
— Nie. Panie, jesteś już rzetelnym wiernym, a chcesz używać napoju giaurów! Allah kerim, jestem muzułmaninem i mam w Amadijah żądać wina?
— To sam go sobie przyniosę. Rozumiesz!
— Nie, zihdi, tego nie rób. Tu wielu mówi po kurdyjsku, czego wcale nie rozumiem, i po tureoku, a tego umiem niewiele. Mogę więc kupować tylko to, o czem wiem, jak się nazywa.
— Wino po turecku szarab, a po kurdyjsku szerab. To łatwo spamiętać. Master Lindsay chciałby się napić; idź, przynieś.
Poszedł. Gdy się przytem drzwi otwarły, doleciały mię z dołu łajania Menzimah, z którem i mieszał się głos proszącego o coś mężczyzny. Zaraz potem powrócił Halef.
— Zihdi, na dole jest człowiek, którego gospodyni nie chciała wpuścić.
— Kto to taki?
— Mieszkaniec Amadijah; ma chorą córkę.
— Co to ma wspólnego z nami.
— Przebacz, zihdi! Kiedy kupowałem poprzednio chleb, wpadł jakiś człowiek, który mnie omal nie przewrócił. Spytałem go, co mu tak pilno, a on odrzekł, że szuka hekima[59], bo mu córka nagle zachorowała i może umrzeć. Powiedziałem mu, żeby się udał do ciebie, jeżeli nie znajdzie żadnego lekarza i oto jest.
— Zrobiłeś głupstwo, Halefie. Wiesz przecież, że nie posiadam już tej małej apteczki, z której leczyłem nad Nilem.
— O, zihdi, jesteś wielkim uczonym i możesz uzdrawiać ludzi nawet bez tych ziarenek, które dawałeś wówczas.
— Ależ ja właściwie nie jestem lekarzem.
— Ty umiesz wszystko.
Co było robić? Halef, pomnąc na ówczesny bakszysz, nagadał o mnie widocznie znowu wiele rzeczy, a ja musiałem teraz wypić piwo, którego on nawarzył.
— Gospodyni mądrzejsza od ciebie, Halefie! Ale idź i sprowadź tu tego człowieka.
Wyszedł, a po chwili wrócił, popychając przed sobą do pokoju człowieka, któremu pot ociekał z czoła i brody. Był to Kurd, co poznałem po toliku[60] wymykającym mu się z pod uniesionego nieco turbanu i spadającego na czoło; suknie miał na sobie tureckie.
— Sallam! — pozdrowił śpiesznie. — O, panie, chodź prędko, bo córka mi umrze; mówi już o niebie!
— Co jej jest?
— Opętał ją zły duch, który ją zabije.
— Kto to powiedział?
— Stary turecki hekim, którego sprowadziłem. Zawiesił jej amulet, lecz twierdzi, że to nic nie pomoże.
— Ile lat ma twoja córka?
— Szesnaście.
— Czy cierpi na kurcze albo padaczkę?
— Nie; nie chorowała aż do dziś dnia.
— Co robi z nią ten zły duch.
— Wlazł jej do ust, bo powiada, że rozdrapuje jej gardło. Potem powiększył jej oczy, aby mógł z niej wyzierać. Usta jej są czerwone i twarz, i leży tak, i opowiada o pięknościach nieba, w które może patrzeć.
Szybka pomoc była konieczna; to było w każdym razie otrucie.
— Zobaczę, może zdołam co pomóc. Czy daleko mieszkasz?
— Nie.
— Czy oprócz starego hekima jest jeszcze jaki lekarz?
— Nie.
— To chodź prędko! Pośpieszyliśmy. Poprowadził nas przez trzy ulice do domu, wyglądającego zzewnątrz dość okazale. Przeszliśmy przez dwa pokoje do trzeciego, gdzie na niskiej kanapie leżała nawznak dziewczyna. Po obu stronach klęczało kilka plączących kobiet, a wpobliżu siedział w kuczki stary człowiek, który zdjął turban i zwrócony do chorej, mruczał głośne modlitwy.
— Ty jesteś hekim? — spytałem go.
— Tak.
— Co chorej jest?
— Djabeł w nią wlazł, panie!
— Głupstwo! Gdyby siedział w niej djabeł, to nie mówiłaby o niebie.
— Panie, ty tego nie rozumiesz! Zabronił jej jedzenia i picia, i zawrócił jej głowę.
— Pokażcie mi ją!
Odsunąłem na bok kobiety i ukląkłem obok niej. Była tu dziewczyna bardzo piękna.
— Panie, ocal moją córkę od śmierci! — jęczała jedna z niewiast — a my damy ci wszystko, co tylko posiadamy.
— Tak — potwierdził człowiek, który mię sprowadził. — Dostaniesz wszystko, wszystko, bo to jedyne nasze dziecko, życie nasze!
— Ocal ją — zabrzmiał głos z głębi pokoju — a posiędziesz skarby i staniesz się ulubieńcem boskim.
Spojrzałem w tym kierunku i ujrzałem szczególnie piękną kobietę w wieku tak podeszłym, że, jak dowiedziałem się potem, niepodobna go już było oznaczyć. Mimo to trzymała prosto swą postać imponującą, a na jej obliczu, o wysoce szlachetnych formach, nie było widać ani zmarszczki. Z głowy jej zwisały prawie do ziemi dwa ciężkie, pełne, srebrno-białe warkocze.
— Tak, ocal ją, ocal moją prawnuczkę — powtórzyła, podnosząc złożone błagalnie ręce, z których zwisał różaniec. — Ja uklęknę i pomodlę się do Boleściwej Matki Boskiej, żeby ci się powiodło.
Katoliczka! Tu, pomiędzy Turkami i Kurdami!
— Módl się — odrzekłem wzruszony — spróbuję, może człowiek zdoła tu coś jeszcze poradzić.
Chora leżała z otwartemi pogodnemi oczyma, a źrenice miała bardzo rozszerzone. Twarz była mocno zarumieniona, oddech przyśpieszony, a szyja wykręcała się w kurczowem dławieniu. Nie pytałem wcale, kiedy choroba wybuchła; byłem laikiem, ale miałem to przekonanie, że chora zażyła belladomy albo stramonium.
— Czy córka twoja miała wymioty? — zapytałem ojca.
— Nie.
— Czy masz lusterko?
— To małe tu.
— Podaj je.
Stary hekim zaśmiał się chrapliwie:
— Zły duch ma się przejrzeć w tem szkiełku.
Nie odpowiedziałem mu na to wcale i potrzymałem tak lusterko, żeby wpadające przez okno światło zachodzącego słońca, odbite od lusterka, padło na twarz chorej. Oślepiający promyk nie wywarł na jej tęczówkę żadnego wrażenia.
— Kiedy twoja córka jadła ostatni raz? — zapytałem.
— Nie wiem — odrzekł ojciec — była sama.
— Gdzie?
— Tu.
— Nie wlazł w nią żaden djabeł, tylko zjadła albo wypiła truciznę.
— Allah il Allah! Czy to prawda, panie?
— Tak jest.
— Nie wierzcie temu! — ostrzegał hekim. — Djabeł w niej jest.
— Milcz, stary błaźnie! Czy macie tu cytryny?
— Nie.
— A kawę?
— Mamy.
— Możecie dostać galasówek?
— Rośnie ich dużo w naszych lasach. Mamy je w domu.
— Zróbcie zaraz bardzo mocną, gorącą kawę i zgotujcie galasówki w wodzie i poślijcie po cytryny.
— Ha, chce djabła karmić galasówkami, cytrynami i kawą — dziwił się hekim, łamiąc ręce z przerażenia.
W braku czegoś innego włożyłem chorej palec do ust, aby ją pobudzić do wymiotów, przyczem zabezpieczyłem palec przed ukąszeniem za pomocą wsuniętej w usta rękojeści noża. Z pewnym trudem udał się eksperyment, oczywiście z bolesnym wysiłkiem chorej. Powtórzyłem to, ale wypróżnienie nie było dostatecznem.
— Jest tu gdzie w pobliżu eczzaga?[61] — spytałem, bo potrzeba było emetyku.
— Przy tej samej ulicy.
— Chodź prędko; prowadź! Poszliśmy. Mój przewodnik stanął przed małym sklepem.
— Tu mieszka attar[62] — rzekł.
Wszedłem do sklepiku i ujrzałem się wśród chaosu różnych potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy. Popsute pomady, cybuchy, zeschłe plastry, świece łojowe, rumbarbarum, brunatny cukier w skrzynce, ziarnka kawy obok kwiatu lipowego, pieprz i kreda skrobana, liście senesu w puszce z napisem: „miód“, gwoździe, imbier, sinek miedzi, mydło, tytoń i sól, okulary, ocet, szarpie, antymon, atrament, nasienie konopne, nici, guma, walerjana, guziki i sprzączki, smoła, smażone orzechy włoskie i figi. Wszystko to leżało spokojnie obok siebie, pod i nad sobą, a przy tem wszystkiem siedział brudny człowieczek, wyglądający, jak gdyby dopiero co wypróbował na sobie wewnętrznie i zewnętrznie te ingredjencje. Ileż to nieszczęść spowodował już ten attar.
Dla moich celów mogłem tu dostać tylko siniku miedzi i flaszeczkę salmjaku. Pierwszy dobrze podziałał na chorą. Potem dałem jej kawy z sokiem cytrynowym, a w końcu odwaru galasówek. Następnie nakazałem surowo krewnym, żeby wstrząsaniem jej, pryskaniem zimną wodą i wąchaniem salmjaku nie dopuszczali, dla zapobieżenia uduszeniu się, do zaśnięcia i przyrzekłem zaraz powrócić.
Nie był to właściwy zabieg, ale nie znałem lepszych i ostatecznie miał skutek. Mogłem też po pierwszem niebezpieczeństwie pomyśleć i o czem innem. Oglądnąłem się po pokoju dokładnie i spostrzegłem w kącie mały koszyczek, napełniony morwami. Wśród nich dostrzegłem sporo wilczych jagód.
— Czy chcesz widzieć złego ducha, który wlazł w chorą? — spytałem hekima.
— Ducha nie można widzieć, a gdyby to nawet było możliwem, to nie mógłbyś mi go pokazać, bo weń nie wierzysz. Jeżeli dziewczyna nie umrze, to pomógł jej mój amulet.
— Czyż nie widziałeś, że zdjąłem go jej zaraz z szyi? Leży tutaj, zaraz go otworzę.
— Tego ci nie wolno! — zawołał, usiłując go szybko uchwycić.
— Przestań stary! Moja ręka silniejsza od twojej. Czemu mi nie wolno otworzyć?
— Bo w tem są czary. Opętałby cię zaraz ten sam duch, który tkwi w dziewczynie.
— Zobaczymy.
Chciał przeszkodzić, ale otworzyłem mimo to w czworobok zeszytą skórę cielęcą i znalazłem tam nieżywą muchę.
— Nie daj się wyśmiać razem z tym niewinnym owadem! — zaśmiałem się, rzucając muchę na ziemię i depcąc ją. — No i gdzież ten twój duch, który mię miał opętać?
— Zaczekaj tylko, on przyjdzie!
— Ja ci pokażę djabła, który spowodował tę chorobę. Popatrz tu! Co to? Jesteś hekimem i musisz znać tę jagodę.
Wyciągnąłem jagodę ku niemu; zląkł się.
— Niech nam Allah będzie łaskaw! To jest oelim kires[63]. Kto ją zje, musi umierać, przepadł, niema dlań ocalenia.
— Otóż widzisz, chora najadła się tych jagód; widzę to po jej oczach. Kto ich zażyje, temu powiększają się oczy; zapamiętaj to sobie! A teraz włóż turban na głowę i wynoś się, bo zmuszę cię zjeść trochę jagód, abyś się przekonał, czy twój sin-ek[64] uratuje ci życie.
Wziąłem jagody w rękę i podszedłem ku niemu. Na to porwał om turban, wsadził go w śmiertelnem przerażeniu na swą łysą głowę i drapnął bez pożegnania.
Obecni poznali, że miałem słuszność. I bez moich słów powiedziała im to korzystna zmiana w stanie chorej. Dziękowali mi w najuniżeńszych objawach wdzięczności, które zakończyłem dopiero odejściem. Zostawiłem zlecenie, żeby zawezwano mnie w razie pogorszenia. Wróciwszy do domu, spotkałem Merzinah, wypadającą z kuchni z wściekłym gestem i chochlą w ręku. Za nią leciała duża mokra ścierka, wymierzona doskonale, bo dosięgła jej małych, pomierzwionych, kiełbaskowatych warkoczy i owinęła się miłośnie dokoła czcigodnej głowy. Zarazem zabrzmiał z głębi tak sprofanowanej świątyni głos Halefa:
— Poczekaj, stary smoku! — wołał — dobierzesz ty mi się jeszcze raz do mojej kawy.
Uwolniła się z wilgotnych objęć ścierki i zwinęła ją w kłębek, widocznie, aby jej nadać kierunek odwrotny, gdy wtem spostrzegła mnie.
— Emirze, jak to dobrze, że przychodzisz! Obroń mnie przed tym szalonym człowiekiem.
— Cóż takiego, o różo z Amadijah?
— On powiedział, że znalazł w twojej puszce moją kawę, a w mojej torebce twoją.
— A czy to prawda?
— Prawda? Przysięgam ci na Ayenę, matkę wszystkich świętych, że nie tknęłam twej puszki.
— Tak, ty babko wszystkich kłamczyń i łotrów! — zabrzmiało z kuchni. — Nie dobrałaś się do naszej kawy, której drehm[65] kosztuje mnie z okładem dwadzieścia pięć pjastrów? Udowodnię to przecież, zihdi!
Wyszedł z kuchni ze świeżo kupioną puszką na kawę w jednej, a otwartą torebką papierową w drugiej ręce.
— Zihdi, wszak znasz kawę z Harimah?
— Wiesz, że ją znam.
— Poszukaj, gdzie jest? Zbadałem własnemi oczyma dokładnie i sumiennie zawartość puszki i torebki.
— Jest tu i tu, ale pomieszana z gorszą i z palonemi łupinami.
— A więc widzisz, effendi! Kupiłem dobrą harimah, a ta matka i prababka zbója i opryszka gotuje tylko lichą kawę miesezaną z łupinami. Widzisz zatem, że dobrała się do mojej puszki.
— Zihdi, jesteś potężnym wojownikiem, wielkim uczonym i najmędrszym z sędziów — odrzekł „mircik“, powiewając bardzo przedsiębiorczo ścierką Halefowi przed nosem. — Ukarzesz surowo tego ojca złoczyńcy i syna oszczercy.
— Ukarać? — zawołał Halef. — Jeszcze co!
— Tak — zawyrokowała bardzo kategorycznie — bo to on dobrał się do mojej torebki i oszukał mnie. On sam pomieszał kawę, aby mnie i dom mój zhańbić w twoich oczach.
— A ty wyrzutku wszystkich trzydziestu dziewięciu grzechów śmiertelnych! — gniewał się Halef; — ty śmiesz mnie, mnie robić złodziejem? Gdybyś nie była babą, tobym cię... cię..
— Stój, Halefie, nie kłóć się, bo ja tu jestem i wydam wyrok sprawiedliwy! Merzinah, twierdzisz, że ten Halef Omar zmieszał oba gatunki kawy?
— Tak, emirze!
— W ten sposób zrobił on w tym trudnym wypadku prawnym to, co do niego należało. Zrób teraz ty swoje i wydziel oba gatunki, każdy osobno! Przekonam się, czy się to stało i wydam wyrok.
Otworzyła już usta, aby wygłosić sprzeciw, lub zażalenie nieważności, ale Halef ją ubiegł.
— To musi nastąpić bardzo prędko, bo potrzeba nam kawy koniecznie.
— Na co? — zapytałem.
— Wszak masz gości na górze.
— Kogo?
— Trzech Kurdów czeka na ciebie. Jest z nimi ten, który cię już odwiedzał.
— Przynieś więc tymczasem inną kawę.
Wszedłem pośpiesznie na schody, gdyż ci dwaj Kurdowie to mogli być tylko jeńcy. Przypuszczenie to sprawdziło się. Za mojem wejściem powstali, a Dohub rzekł:
— Oto emir, który was ocalił! O, effendi, mutesselim przeczytał twoje słowa i oddał mi ojca i brata.
— Powiedziałeś mu, że niebawem pójść masz do Mossul?
— Tak. Rada twoja była dobra, bo komendant zrobił się odrazu bardzo uprzejmym, a gdy oddałem twój list, zawołał Selima Agę i kazał mu przyprowadzić więźniów.
— A jak jest z cłem i grzywną?
— Wszystko nam opuścił, a nie odzyskaliśmy tylko ołowiu i prochu. Emirze, powiedz nam, jak ci mamy dziękować?
— Znasz nezanuma ze Spandareh?
— O, bardzo dobrze! Jego córka jest żoną naszego beja; on często przyjeżdża do nich, do Gumri, w odwiedziny.
— To także i mój przyjaciel. Byłem dziś rano u niego i prosił mnie, żebym beja odwiedził, skoro będę w Gumri.
— Chodź, panie, chodź do nas; przyjęcie czeka cię lepsze, niż u mntesselima lub mutessaryfa.
— Może przyjadę, ale do tego czasu upłynie zapewne kilka dni. Nezanum dał mi paczkę dla beja. Nie może tu zostać dłużej i dla tego proszę was, żebyście ją zabrali do Gumri. Pozdrówcie beja odemnie i powiedzcie mu, żem jego przyjaciel i, że życzę mu szczęścia i wszystkiego dobrego.
— Czy to jest poselstwo, które miałeś nam zlecić?
— Tak jest.
— To za mało, panie!
— Może później kiedyś wyświadczycie mi przysługę
— Uczynimy to. Przyjdź i rozkaż, czego sobie życzysz!
— Czy użyczylibyście ochrony memu przyjacielowi, gdyby, prześladowany przez mutesselima, uciekł do was?
— Komendant nie ujrzałby go nigdy.
Zwróciłem się do starszego z tamtych dwu, po których poznać było, że cierpieli w więzieniu wielki niedostatek.
— Czy wiecie, kto z wami był uwięziony?
— Nie — odrzekł. — Siedziałem w ciemnej norze, prawie bez światła i nie mogłem słyszeć nic, ani widzieć.
Z synem jego było to samo.
— Czy sierżant, który was strzegł, jest człowiekiem złym?
— Nigdy z nami nie mówił. Jedyny głos ludzki, jaki słyszeliśmy, należał do starej, brudnej kobiety, która przynosiła nam jedzenie.
— Któremi drogami idzie się stąd do Gumri?
— Musisz udać się najpierw w dolinę Berwari i to po ścieżce tak stromej i wąskiej, że jechać po niej nie można i trzeba ikonie prowadzić za cugle. Dolinę zarastają obficie lasy dębowe; leżą w niej wsie zamieszkałe częścią przez Kurdów, a częścią przez nestorjańskich Chaldejczyków. Będziesz musiał także przebyć suchą równinę, zwaną u nas Newdaszt, w której leży wieś kurdyjska Maglone, a potem dotrzesz do kurdyjskiej osady Hajis, zamieszkałej tylko przez kilka ubogich rodzin. Musisz przebyć wiele wód wpływających do Cabu i ujrzysz Gumri zdaleka, gdyż leży wysoko na skale, stojącej samotnie na równinie.
Po zasiągnięciu tych i kilku innych potrzebnych mi wiadomości, zaprosiłem ich na wieczerzę. Obaj uwolnieni więźniowie jedli z tak wilczym głodem, że mogłem poznać dobrze, jak bardzo troszczyła się poczciwa Merzinah o fizyczne dobro ludzi, poruczonych jej pieczy. Halef wniósł kawę, napój, którego obu Kurdom brakowało najbardziej, zarówno jak i tytoniu, który potem palili.
W końcu wyruszyli w drogę w chwili, gdy wszedł Selim Aga, aby mi oznajmić, że komendant gotów jest na moje przyjęcie. Pożegnali się ze mną serdecznie i zalecili mi jeszcze raz surowo, żebym przybył do Gumri. Dohub wziął paczkę dla beja.
Byłem przekonany, że zdobyłem sobie przyjaciół, na których liczyć mogłem w razie potrzeby.
Odwiedziłem jeszcze moją pacjentkę, przyjęty przez jej rodziców z wielką radością w jednym z pierwszych pokoi.
— Jak się ma wasza córka? — spytałem.
— O, wiele, wiele już lepiej, panie — odrzekł ojciec. — Twoja mądrość jest niemal większą, niż nasza wdzięczność, gdyż dziewczyna może już mówić rozsądnie i powiedziała nam także, że jadła jagody śmierci. Nie zasługujemy i nie spodziewaliśmy się talk wielkiej dobroci, jaką jest twoja. Dowiedziałem się, że nie jesteś lekarzem, który przychodzi do chorego za wynagrodzeniem, lecz wielkim emirem, ulubieńcem wielkorządcy i mutessaryfa.
— Kto to powiedział?
— Wie o tem już całe miasto. Selim Aga jest pełen pochwał dla ciebie, a mutesselim przyjął cię z paradą i musiał na twój rozkaz nawet więźniów wypuścić. Jeden mówi o tem drugiemu; a tak i my dowiedzieliśmy się o tem.
— Czy jesteś dzieckiem tego miasta? Widzę, że jesteś właściwie Kurdem.
— Odgadłeś, panie. Jestem Kurdem z Lican i sprowadziłem się tylko na krótko do Amadijah, bo nie czułem się tam dość bezpiecznym.
— Nie dość bezpiecznym? Czemu?
— Lican należy do kraju Tijari; zamieszkują je przeważnie nestorjańscy chrześcijanie. Musieli przez długi czas znosić srogi ucisk i teraz wre między nimi, jakgdyby mieli zerwać się do zemsty. Ponieważ nie jestem chrześcijaninem, lecz mahometaninem, usunąłem się tu w bezpieczne zacisze i mogę załatwiać moje interesy, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.
— Czem się trudnisz?
— Zakupuję zbiory galasówek i wysyłam je nad Tygrys, skąd idą dalej.
— Jesteś muzułmaninem, chociaż sędziwa matrona, którą widziałem u ciebie, jest chrześcijanką. Skąd to pochodzi?
— Emirze, to historja smutna dla mnie i mojej żony. Przodek nasz był melekiem[66] Tijarisów i przyjął naukę Chrystusa ukrzyżowanego. Żona jego, którą tu widziałeś, uczyniła to samo. Syn jego jednak był wiernym wyznawcą proroka i rozstał się z ojcem. Umarł ojciec i syn, który potem utracił godność meleka. Zubożał dla proroka, pomimo że ojciec jego był jednym z najbogatszych książąt w kraju. Dzieci jego pozostały biednemi, a kiedy ożeniłem się z żoną moją, a jego wnuczką, miała zaledwie jedną suknię na okrycie swojej nagości. Ale kochaliśmy się i Allah nam pobłogosławił; wzbogaciliśmy się.
— A matka rodu?
— Nie widzieliśmy jej nigdy, aż raz odwiedziła nas w Lican. Miała więcej niż sto lat i chciała raz zobaczyć wnuki swoje. Odtąd odwiedzała nas dwa razy do roku, ale nie wiemy nigdy tego, skąd przybywa, ani dokąd się udaje.
— Nie pytaliście jej o to?
— Raz tylko, ale nam wówczas nie odpowiedziała i zniknęła na długo. Odtąd nie wymówiliśmy już nigdy tego pytania. Jest teraz przy chorej; chcesz ją zobaczyć?
— Dobrze, chodźcie!
Zastałem pacjentkę w stanie znacznie już lepszym. Rumieniec zniknął, puls bił słabo, lecz spokojniej, a dziewczyna mogła już, choć z pewnym wysiłkiem, mówić znacznie płynniej, niż za pierwszem widzeniem, kiedy to bajała w oszołomieniu. Źrenica zwęziła się, została jeszcze tylko trudność w połykaniu. Spojrzała na mnie ciekawie i podniosła rękę, aby mi podziękować.
Poradziłem, żeby w dalszym ciągu dawano jej kawę i sok cytrynowy, i zaleciłem gorącą kąpiel na nogi. Chciałem odejść, ale w tej chwili podniosła się postać staruszki, klęczącej u dolnej krawędzi łoża.
— Panie — rzekła — miałam cię za hekima. Wybacz, że obiecałam ci wynagrodzenie.
— Moją nagrodą jest radość z tego, że mogłem ci wnuczkę ocalić — odrzekłem.
— Bóg pobłogosławił twą rękę, emirze. On potężny w słabym, a miłosierny w silnym. Jak długo chora będzie jeszcze cierpiała?
— Wystarczy kilka dni na dźwignięcie się z obecnego osłabienia.
— Emirze, żyję, ale nie w sobie, jeno w tem dziecku. Umarłam od wielu, wielu lat, ale zmartwychwstałam w tej, dla której pragnęłabym ochrony od wszelkiej plamy na ciele i duszy. Ocaliłeś życie nietylko jej, lecz i mnie i nie wiesz, jak to jest dobrem dla wielu, których ani nie znasz, ani nigdy nie widziałeś. Powrócisz jeszcze?
— Tak, jutro.
— Nie potrzebuję ci zatem mówić dzisiaj nic więcej.
Odwróciła się i usiadła znowu na miejscu poprzedniem. Mówiła tak ciemno i była zagadką nawet dla swoich krewnych. Życzyłem sobie mieć dość czasu na rozwiązanie tej zagadki. Chcieli mi jeszcze dać jeść i pić przed odejściem, ale odmówiłem, ponieważ wracałem właśnie z wieczerzy, a czekała na mnie jeszcze taka sama u mutesselima.

ROZDZIAŁ IV.
Z WAROWNI

Przybywszy do komendanta, zastałem tam już zebranych wszystkich jego urzędników i oficerów załogi. Dano więc wielkie przyjęcie. Usiadłem na honorowem miejscu u jego boku. Znajdowaliśmy się w większym pokoju, w którym dość było przestrzeni do swobodnego poruszania się, każdy jednak siedział na swojem miejscu, palił fajkę, pił kawę i szeptał scicha ze swoim sąsiadem. Kiedy zaś mutesselim powiedział głośniej jakieś słowo, pochylały się głowy nadsłuchujących, jak gdyby przed jakimś władcą potężnym.
Rozmowę z nim prowadziłem także po cichu. Po kilku obojętnych zdaniach rzekł:
— Słyszałem już, że uleczyłeś dzisiaj dziewczynę, opętaną przez djabła. Mój hekim widział, jak w nią wstępował; żądał, żebym cię stąd oddalił, ponieważ jesteś czarownikiem.
— Twój hekim jest głupcem, mutesselimie! Dziewczę zjadło owoc jadowity, a ja dałem jej środek, dzięki któremu trucizna stała się nieszkodliwą. O djable, ani o duchu mowy nie było.
— Więc jesteś hekimem?
— Nie. Wiesz przecież, kim i czem jestem! Ale na Zachodzie, daleko poza Stambułem, tam, gdzie ja się urodziłem, tam każdy ma więcej wiadomości o chorobach od twego hekima, który chciał djabła wypędzać zdechłą muchą.
To było powiedziane bezwzględnie i trochę zbyt odważnie, ale ludziom tym nie zaszkodziło spewnością, że znalazł się ktoś, co miał odwagę zaczepić ich samochwalstwo.
Mutesselim udał, że nie słyszy mojej ostrej odpowiedzi i wypytywał dalej:
— Czy znasz wszystkie choroby?
— Wszystkie! — odparłem bardzo stanowczo.
— I możesz zrobić wszystkie napoje?
— Wszystkie.
— A czy są posiłki, których nie wolno spożywać dobremu muzułmaninowi?
— Są.
— Jakież to?
— Paksic[67], które wyrabia się z rzeczy zakazanych przez proroka; naprzykład z wieprzowiny i z wina.
— Wino jest jednak lekarstwem?
— Tak i to bardzo ważnem.
— Kiedyż się je pije?
— W niektórych chorobach obiegu krwi i systemu nerwowego, jakoteż trawienia, jako środek wzmacniający i podniecający.
Rozmowa znów się urwała. Obecni poczęli szeptać ze sobą, a po chwili zwrócił się do mnie mutesselim także tak cicho:
— Effendi, jestem chory, bardzo chory!
— Ah, czy możliwe! Niech Allah wróci ci zdrowie.
— Uczyni to może, bo jestem dobrym muzułmaninem i wiernym wyznawcą proroka.
— Na jaką cierpisz chorobę?
— Pytałem już wielu lekarzy; stwierdzili wszyscy, że mam chorobę obiegu krwi, systemu nerwowego i trawienia.
Z trudnością zapanowałem nad sobą, aby mu się w twarz nie roześmiać. Na to więc był ten osobliwy wstęp, obracający się w kółko, „jak kot koło szperki“. W każdym razie rzecz wyglądała na małą żebraninę.
— Czy lekarze twoi dali ci jakie środki?
— Tak, ale środki te nic nie pomogły. Oni nie byli tacy mądrzy i uczeni, jak ty. Nie zdaje ci się, że potrzeba mi wzmocnienia i podniecenia?
— Jestem o tem przekonany.
— A czy dałbyś mi taki środek?
— Nie wolno mi.
— Czemu nie?
— Prorok mi zabrania.
— Prorok nie chciał, żeby wierni ginęli spowodu obiegu krwi i systemu nerwowego. Czytałeś koran uważnie?
— Bardzo uważnie.
— Powiedz mi zatem, czy znalazłeś jakie lekarstwo, któreby tam było zakazane?
— Żadnego.
— A widzisz! Dasz mi więc coś na podniecenie?
— Nie mam z sobą rzeczy, potrzebnych do ich sporządzenia.
— Żartujesz, spewnością je masz.
— A skądże ty o tem wiesz?
— Twój służący kupował dziś takie rzeczy u Żyda.
A więc mutesselim kazał nas śledzić! Wiedział już, że mały hadżi kupował wino dla Anglika. Należało nam więc mieć się na baczności, jeżeli przedsięwzięcie nasze nie miało być zdradzonem.
— Do tego więcej potrzeba, niż kupował mój służący — odrzekłem.
— Lepiej mało, niż całkiem nic. Właśnie dlatego, że jestem bardzo słaby, nie śmiem mieszać razem wielu rzeczy. Przyślesz mi zwyczajny napój na wzmocnienie?
— Dobrze, będziesz go miał.
— Ile?
— Pełna flaszka od lekarstwa.
— Emirze, to za mało. Jestem komendantem i człowiekiem bardzo długim. Zanim napój przejdzie przez całe ciało, nie będzie z niego nic. Czy tego nie uznajesz?
— Uznaję i dlatego przyślę ci wielką flaszkę.
— Jedną? Czy chory zażywa lekarstwo tylko raz jeden?
— Dobrze, dostaniesz dwie.
— Pozwól mi codzień zażywać przez tydzień.
— Mutesselimie, sądzę, że zrobisz się potem zbyt tęgim.
— O emirze, tego się nie obawiaj!
— Spróbujemy więc przez tydzień.
— Lecz spełnisz przy tem jedną mą prośbę.
— Jaką?
— Mutesselim nie może na to pozwolić, żeby jego podwładni wiedzieli, iż ma chory system nerwowy i trawienia.
— To słuszne!
— Opakujesz zatem lekarstwo tak, żeby nikt nie widział, że jest we flaszce.
— Spełnię ci to życzenie.
— Czy ty jesteś także chory na nerwy?
— Nie. Dlaczegóż miałbym być chory?
— Bo kazałeś sobie kupić ten środek.
— To nie było dla mnie.
— A dla kogóż? Czy dla niemego hadżi Lindsay Beja?
— Powiedziałeś przedtem, że mutesselim nie może pozwolić na to, iżby wiedziano, że ma chore nerwy. Są inni, którzy także nie mogą na to samo pozwolić.
— A może było dla tego trzeciego człowieka, który się wcale nie pokazuje? Musi być bardzo chory, bo nie wychodzi wcale z izby.
To brzmiało, jak przesłuchanie. Chciał się dowiedzieć o Mohammed Eminie.
— Tak; on jest bardzo chory.
— Jaką ma chorobę?
— Chorobę serca.
— Możesz go wyleczyć?
— Spodziewam się.
— Żałuję, że nie mogłeś go przyprowadzić z powodu choroby. Czy to twój przyjaciel?
— Bardzo dobry.
— Jak brzmi jego imię?
— Prosił mię, żebym ci go dziś jeszcze nie mówił. Znasz go bardzo dobrze, a on chce ci zrobić niespodziankę.
— Ah! — zawołał zaciekawiony. — Niespodziankę? Kiedy?
— Skoro się tylko wyleczy.
— A jak długo potrwa to jeszcze?
— Tylko kilka dni.
— Nie byłoby lepiej, żebym go odwiedził, skoro nie może przyjść do mnie?
— Ta wizyta rozdrażniłaby go zanadto. Choroby serca zagrażają życiu; wiesz o tem prawdopodobnie.
— Więc muszę czekać.
Pogrążył się nanowo w milczeniu, a potem rozpoczął
— Wiesz, że jesteś dla mnie zagadką?
— Ty dla mnie także.
— Czemu?
— Bo znajdujesz mnie zagadkowym. Powiedz mi czy już kto odważył się kiedy mówić z tobą tak jasno i otwarcie, tak szczerze i bez obawy, jak ja?
— To prawda, effemdi! Nie radziłbym tego nawet nikomu innemu! Ty jesteś emirem, stoisz w cieniu wielkorządcy i poleca mi cię bardzo dobrze mutessaryf, więc znoszę to.
— I przy całej nieustraszoności jestem dla ciebie zagadką?
— Tak.
— Pomogę ci w jej rozwiązaniu. Pytaj mnie!
— Chciałbym wiedzieć przedewszystkiem, jak dostałeś się pod opiekę wielkorządcy, co myśli wielkorządca o mnie i o tobie i jakie plany ma co do mnie i ciebie. Ale dziś już czasu na to niema. Pomówimy o tem jutro, kiedy będziemy sami.
To mi było na rękę. Zarazem przerwało rozmowę wejście medaha[68], którego komendant zaprosił dla zabawienia gości. Nałożono fajki nanowo i zapalono je, nalano znów kawy w filiżanki i słuchano z nabożeństwem słów opowiadacza.
Stanął on na środku komnaty i jął lamentująco śpiewnym głosem opowiadać po tysiąc razy słyszane historje o Abu-Scaberze, krzywopyskim nauczycielu, o niewolniku miłości Ganemie, o Nureddinie Alim i Bedreddinie Hassanie. Otrzymał za to dwa pjastry i poszedł.
Potem powstał mutesselim na znak, że to zabawne przyjęcie skończone. Powiedziano sobie kilka błyskotliwych grzeczności, kłaniano się sobie i wszystko było zadowolone, że umknęło od tytoniu, kawy i medaha. Ja miałem potem jeszcze tę przyjemność, że Selim Aga wziął mię pod ramię i odprowadził do domu.
— Emirze, pozwól, że wezmę cię za ramię! — prosił.
— Masz je!
— Wiem, że nie powinienbym tego czynić, bo jesteś wielkim emirem, mądrym effendim i ulubieńcem padyszacha, rozważ jednak, że ja także nie jestem zwykłym Arnautą, lecz bardzo walecznym agą, który broniłby tej twierdzy przeciwko pięćdziesięciu tysiącom nieprzyjaciół.
— Wiem o tem. Ja także ciebie miłuję. Chodźmy już.
— Kto to jest?
Wskazał przytem na postać, która poza rogiem ulicy stała oparta o mur, a teraz przemknęła się koło nas i zniknęła w ciemności między domami. Poznałem go. To był Arnauta, który na nas napadał, wołałem jednak nie wspominać teraz o nim.
— To był jeden z twoich Arnautów.
— Tak, lecz nie widziałem jeszcze tej twarzy.
— Myli światło księżyca.
— Czy wiesz, emirze, co chciałem ci teraz powiedzieć?
— Co?
— Hm! Jestem chory.
— Co ci jest?
— Słaby mam system nerwowy i obieg krwi.
— Selimie Ago, zdaje mi się, że podsłuchiwałeś.
— O nie, effendi! Musiałem słyszeć waszą rozmowę, bo siedziałem najbliżej mutesselima.
— Ale zawsze tak daleko, że musiałeś podsłuchiwać.
— Czyż nie musi się nadsłuchiwać, jeżeli potrzeba wzmocnienia?
— Nie zażądasz go chyba odemnie?
— A może od starego hekima? On dałby mi muchy!
— Czy chcesz we flaszce od lekarstwa, czy też w dużej?
— Chciałeś powiedzieć, że w kilku dużych flaszkach.
— Kiedy?
— Teraz, jeśliś tak łaskaw.
— Śpieszmy zatem, żebyśmy przyszli do domu.
— O nie, emirze, bo tam jest Merzinah na drodze. Ona nie śmie wiedzieć, że mam chory system trawienia.
— Powinna jednak wiedzieć, bo przyrządza ci potrawy.
— Ona wypiłaby lekarstwo za mnie. Znam miejsce, gdzie napoju tego można zażyć w spokoju i bezpiecznie.
— Gdzie?
— Effendi, miejsce takie znajduje się zawsze albo u Żyda albo u Greka. Czy tego dotąd nie zauważyłeś?
— Bardzo często, lecz zobaczą cię, a potem dowie się całe miasto, że nie ze wszystkiem dopisuje ci twój system.
— Będziemy się widzieć tylko my dwaj. Ten Żyd ma izdebkę, do której nawet księżyc nie może zaglądnąć.
— Więc chodź! Ale bądźmy ostrożni, żeby nas nie widziano.
A więc znowu atak na moją kieszeń! Poza tem byłem z tego nawet wcale zadowolony, że poznałem władze muzułmanina, któremu wzbronione jest wino, ale nie lekarstwo, dobyte z krwi winnej jagody. Niewielki zawrót głowy mógł nam nawet przynieść pożytek.
Przeszedłszy kilka uliczek wąskich i pełnych zakamarków, zatrzymaliśmy się przed małym ubogim domkiem, którego brama była tylko przyparta. Weszliśmy do ciemnej sieni, gdzie Selim klasnął w ręce. W tej chwili wychyliła się z izby postać krzywa, wyposażona prawdziwie żydowską twarzą, i poświeciła adze w samą twarz.
— To wasza wysokość? Boże Abrahama, jak ja się przeląkłem, jak ja widzę stać dwie postacie zamiast waszej, do której ja przywykł, wszystkie dni mieć honor przyjmować w moim domu z przyjemnością i bardzo niskiem uniżeniem.
— Otwieraj, stary!
— Otwieraj? Co? Izbę, które jest małe, czy te wielkie?
— Małą!
— Czy ja jest pewny, że ten człowiek, co ma honor przyjść z wami do mój dom, nie będzie taki człowiek, co jego usta mówią o rzeczach, które stały się odemnie z miłosierdzia i nie mają być mówione, bo mnieby potem ukarał potężny mutesselim?
— Bądź pewnym. Otwórz, albo sam sobie otworzę.
Stary usunął na bok kilka desek, a poza niemi ukazały się drzwi, wiodące do bardzo małej komnatki z podłogą, wyłożoną podartą rogożą. Kilka poduszek z mchu tworzyło sofy.
— Czy mam lampę zapalić?
— Oczywiście!
— Co panowie będą życzyć sobie napić?
— Jak zawsze.
Teraz paliły się dwa światła i Żyd mógł mi się lepiej przypatrzeć.
— Katera Muza[69], to wysoki effendi i wielki bohater wojny! Jaki on obwieszony silahami[70], nosi złoty kuran na szyi i ma simbehl[71] jak Jehosznach, zdobywca kraju Kanaan. To ja nie mogę przynieść zwykły, ale ja muszę iść do kąta w piwnicy, gdzie tam jest zakopany trunek, co jego nie każdy pije.
— Co to za napój? — zapytałem.
— To jest wino z Tirbedi Hajdari, z takiego kraju, co go nikt nie zna i gdzie rosną winogrona, od których jagody są jak jabłka, a ich sok może przewrócić mury całego miasta.
— Przynieś flaszkę! — rozkazał aga.
— Nie, przynieś dwa dzbany! Musisz zapewne wiedzieć, że wino z Tirbedi Hajdari przechowuje się tylko w wielkich dzbanach glinianych, a pije się z małych dzbanków — rzekłem.
— Ty go znasz? — zapytał Żyd.
— Pijałem go często.
— Gdzie? Gdzie leży ten kraj?
— Nazwa, którą wymieniłeś, jest mianem miasta, leżącego w Terbidżanie w Persji. Wino jest dobre i spodziewam się, że umiesz się z niem obchodzić. Co kosztuje?
— Ty jesteś bardzo dostojny pan, to ty masz jego mieć za pół darmo. Zapłacisz po trzydzieści pjastrów.
— To jest pół darmo? Przynieś dwa dzbany, abym skosztował. Potem powiem ci, ile dostaniesz.
Wyszedł. W kącie stało opartych kilka fajek obok skrzynki z tytoniem. Usiedliśmy; przykręciłem do cybucha mój własny munsztuk i spróbowałem tytoniu; był to dobry perski tytoń.
— Co jest tam po drugiej stronie domu, Selimie Ago? — zapytałem.
— Sklep korzenny i kawiarnia. W tyle jest buda dla palaczy opium i wyszynk wina dla ludu; tu zaś mogą wchodzić tylko dostojni panowie — objaśniał z obliczem, pełnem zadowolenia ze siebie.
Mogę powiedzieć, że cieszyłem się tem winem. Jest to czerwony, gęsty i bardzo silny naturalny napój; wystarcza kilka łyków, aby człowieka, który nigdy nie pił wina, wprawić w łagodny stan upojenia. Selim lubił napój Noego, ale byłem przekonany, że dzbanek co najmniej go oszołomi.
Niebawem wszedł gospodarz z dwoma dzbankami litrowymi. Hm, biedny Selim Aga. Skosztowałem i przekonałem się, że wino ucierpiało podczas przewozu, ale dało się pić.
— Nu, wasza wysokość, jakie ono? — zapytał Żyd.
— Takie, że dam ci po dwadzieścia pjastrów za dzbanek.
— Panie, to za mało, wiele za mało! Za dwadzieścia pjastrów, to ja wezmę nazad moje wino, a tobie przyniosę inne.
Powstałem.
— Jakie mam przynieść?
— Żadnego! Piję tylko to za dwadzieścia pjastrów, a dałbyś mi je i za piętnaście. Jeżeli go nie dostanę, odchodzę, a ty sam możesz je wypić.
— To wypije go wysokość Selima Agi.
— Odejdzie ze mną.
— Daj dwadzieścia dziewięć!
— Nie.
— Dwadzieścia ośm!
— Dobranoc, stary!
Otworzyłem drzwi.
— Chodź tu, effendi! Potrzebujesz jego mieć za dwadzieścia pjastrów, bo to mnie jest honor widzieć ciebie w moim domu.
Handel był skończony, oczywiście ku zadowoleniu Żyda, który po otrzymaniu pieniędzy oddalił się z tajoną radością. Aga skosztował trochę, a następnie pociągnął mocniej.
— Alla ilia Allah! Wallah Billah Tallah! Takiego nie dostałem jeszcze nigdy. Sądzisz, emirze, że będzie dobre na chory system?
— Bardzo dobre!
— O gdyby to moja żonka wiedziała?
— Czy ona ma także system?
— Bardzo spragniony, effendi!
Pociągnął raz, drugi i trzeci.
— To nic dziwnego — rzekłem — musi się wiele troszczyć i pracować.
— Allah to wie, że nie dla mnie!
— Ale dla twoich więźniów.
— Zanosi im jedzenie raz na dzień, chleb i mączną polewkę.
— Ile ci płaci mutesselim za każdego więźnia?
— Trzydzieści para dziennie.
Zatem mniej więcej dwadzieścia groszy. Z tego połowa spewnością lgnęła do rąk Selima.
— A ile otrzymujesz za dozór?
— Dwa pjastry dziennie, których jednak nigdy jeszcze nie dostałem. Czyż to dziwne, że nie znam jeszcze tego pięknego lekarstwa?
Pociągnął znowu.
— Dwa pjastry? To bardzo mało, zwłaszcza, że więźniowie sprawiają ci wiele trudu.
— Trudu? Żadnego! Co miałbym sobie trudu zadawać z tymi drabami? Chodzę raz na dzień do więzienia, aby zajrzeć, czy który z nich nie umarł.
— O jakim czasie to czynisz?
— Kiedy mi wygodnie.
— Nocą także?
— Tak, jeżeli zapomnę za dnia i wychodzę. Wallahi, właśnie przychodzi mi na myśl, że tam dziś jeszcze nie byłem.
— Przeszkodziło ci moje przybycie?
— To prawda, effendi.
— Musisz więc zajrzeć?
— Nie uczynię tego.
— Czemu nie?
— Oni nie warci, żebym się trudził.
— Słusznie, lecz czy nie stracisz przez to respektu?
— Jakiego respektu?
— Jesteś przecież agą i wysokim oficerem; twoi Arnauci i podoficerowie muszą się ciebie bać! Czy nie tak?
— Tak jest, muszą, muszą na Allaha!
— I sierżant, który jest w więzieniu?
— I on, naturalnie! Ten nazir to wogóle krnąbrny pies. Musi się bać!
— Musisz go więc pilnie nadzorować, tu i ówdzie zaskoczyć, aby zobaczyć, czy jest punktualny w służbie. Inaczej nigdy nie będzie się bał ciebie.
— Uczynię to, na Allaha, uczynię!
— Skoro jest pewny, że ty nie przyjdziesz, siedzi pewnie u kawedżiego[72] albo u tancerek i śmieje się z ciebie.
— Niechby się ważył! Zaskoczę go jutro, albo dziś jeszcze. Emirze, czy chcesz go zaskoczyć razem ze mną? Uważałem, żeby nie okazać wątpliwości, co do prawa wejścia do więzienia, przeciwnie, zachowałem się tak, jakgdybym mem towarzystwem robił mu zaszczyt.
— Czy taki hultaj godzien jest oglądać oblicze emira?
— Towarzyszysz mi przecież nie dla niego, lecz ze względu na mnie.
— W takim razie musi mi być okazana taka cześć, jaka należy się emirowi i effendiemu, który zna ustawy.
— To się rozumie. Zachowam się tak, jakgdyby mi towarzyszył sam mutesselim. Przeprowadzisz rewizję więzienia.
— Idę więc razem, gdyż jestem przekonany, że mię ci Arnauci nie wezmą za kawasa.
Miał jeszcze tylko małą resztę w dzbanku, a ja dotrzymywałem mu kroku. Oczy jego zmalały, a końce wąsa najeżyły mu się niebezpiecznie.
— Czy każemy sobie podać jeszcze jeden dzbanek?
— Nie, effendi, jeżeli pozwolisz. Pragnę zaskoczyć tego nazira. Jutro znów tu przyjdziemy.
Sierżant był tylko pretekstem, a w rzeczywistości musiał poczciwy aga poczuć działalność wina z Tirbedi Hajdari. Odłożył fajkę i podniósł się cokolwiek niepewnie.
— Jaki był tytoń, effendi? — dopytywał się.
Domyślałem się przyczyny zapytania, odpowiedziałem przeto:
— Zły, sprowadza ból i zawrót głowy.
— Na Allaha, masz słuszność! Tytoń ten osłabia obieg krwi i system nerwowy, a my przyszliśmy przecież, aby go wzmocnić. Chodźmy już!
— Czy musimy Żydowi dać znać o naszem odejściu?
— Tak jest.
Zaklaskał w ręce. To był znowu znak, po którym wyszliśmy z domu. To krótkie studjum nad winem wyszło mi na korzyść.
— Chodź, emirze, podaj mi ramię! Wiesz, że cię miłuję.
Była to nie tyle miłość, ile osłabienie „systemu“, które skłoniło go do tej prośby. Gdy go owionęło świeże powietrze wieczoru, począł z widoczną gorliwością popadać w ową akrobatyczną fatalność, polegającą na zamianie nadiru na zenit.
— Prawda, że Mahomet mądra szelma, emirze? — spytał tak głośno, że ktoś, co właśnie przechodził, przystanął, aby nam się lepiej przypatrzyć.
— Czemu?
— Bo nie zakazał lekarstw zażywać. W przeciwnym razie trzebaby z winogron robić atrament. Czy wiesz, gdzie leży więzienie?
— Za twoim domem.
— Tak, emirze, ty zawsze masz słuszność, ale gdzie leży nasz dom?
Było to jedno z owych łatwych pytań, na które jednak odpowiedzieć bardzo trudno, jeżeli odpowiedź niema być tak samo głupią, jak pytanie.
— Prosto przed więzieniem, ago!
Stanął, a raczej próbował stanąć i patrzył na mnie zdziwiony.
— Emirze, jesteś tak samo mądry, jak Mahomet, co? Ależ ten tytoń talk mi zajechał do mózgu, że i tu na prawo widzę więzienie, i tam na lewo. Które jest prawdziwe?
— Żadne z dwojga. Na prawo stoi dąb, a tam w górze na lewo, to chmura.
— Chmura? Allah illa Allah! Pozwól, że będę ciebie mocniej trzymał!
Dzielny aga prowadził mnie, a zataczał się przy tem to w tę, to w ową stronę. W ten sposób jednak szliśmy prędzej, aż w końcu udało mi się przyprowadzić go przed budynek, który mi wyglądał na więzienie, chociaż frontowej jego strony dotąd nie widziałem.
— Czy to zindan?[73] — zapytałem go.
Zesunął turban aż na kark i jął rozglądać się na wszystkie strony.
— Hm! Wygląda podobnie. Emirze, czy nie widzisz kogo wpobliżu, kogoby można zapytać? Musiałem cię trzymać tak mocno, że mi się w oczach kręci, a to niedobrze; te domy przeleciały koło mnie, jak galopująca karawana.
— Nie widzę nikogo, ale to zapewne więzienie.
— Spróbujmy.
Sięgnął ręką za pas i szukał czegoś, czego nie mógł znaleźć.
— Czego szukasz?
— Klucza od drzwi więziennych.
— Masz go?
— Zawsze! Sięgnij ty, może znajdziesz.
Poszukałem i znalazłem natychmiast. Poczułem go od razu, bo był tak wielki, że można go było nabić kulą na niedźwiedzia kalibru zero.
— Oto on. Otworzyć?
— Tak, chodź! Sądzę jednak, że nie znajdziesz dziurki, bo twój system bardzo ucierpiał.
Klucz przystawał dobrze i wnet drzwi zaskrzypiały w zawiasach.
— Znaleźliśmy! — zauważył. — Znam dokładnie te tony. Wejdźmy!
— Czy zamknąć drzwi na nowo?
— Oczywiście! W więzieniu należy być ostrożnym.
— Zawołaj klucznika!
— Sierżanta? Po co?
— Żeby nam poświecił.
— Chcemy przecież tego łajdaka zaskoczyć.
— W takim razie musisz mówić ciszej.
Chciał postąpić naprzód, ale potknął się tak, że byłby upadł, gdybym go był nie zatrzymał oboma rękami.
— Co to było, emirze? Dostaliśmy się przecięż do domu obcego.
— Gdzie to miejsce, w którem się sierżant znajduje? Czy to w parterze?
— Nie, na pierwszem piętrze.
— A gdzie schody; z tyłu czy z przodu?
— Hm, gdzież to było? Zdaje mi się, że z przodu. Od bramy trzeba iść pięć do sześciu kroków.
— Na prawo, czy lewo?
— A jak ja stoję właściwie? Z tej czy z tamtej strony? O, emirze, dusza twoja nie znosi lekarstwa; postawiłeś mię tak skośnie, że ta sień nie idzie prosto, lecz z dołu do góry.
— Więc chodź! Za tobą są drzwi. Tu jest prawa strona, a tu lewa. Po której stronie są schody?
— Na lewo, tutaj.
Poszliśmy ostrożnie dalej, a niebawem, próbując nogą, dotknąłem się najniższego schodu.
— Oto schody, ago!
— Tak, to one. Nie upadnij, emirze! Nie byłeś nigdy jeszcze w tym domu; poprowadzę cię bardzo uważnie.
Uwiesił się na mnie ciężko, tak, że musiałem go prawie wnieść na nieznane mi schody.
— Teraz jesteśmy na górze. Gdzie jest izba sierżanta?
— Mów ciszej! Pierwsze drzwi na prawo.
Pociągnął mnie, ale prosto, zamiast na prawo. Przekręciłem go i poczułem drzwi po kilku krokach.
— Czuję dwa rygle, ale niema zamka.
— Niema żadnego.
— Rygle zasunięte.
— A więc zaszliśmy przecież do obcego domu.
— Otworzę.
— Zrób to, żebym się dowiedział, gdzie właściwie z tobą jestem.
Odsunąłem ciężkie zasuwy; drzwi otwierały się na zewnątrz. Weszliśmy.
— Czy jest czem zaświecić w izbie sierżanta?
— Tak jest. Lampa i zapałki na lewo w dziurze w ścianie.
Oparłem go o ścianę i szukałem. Odkryłem dziurę wraz ze wszystkiem, co było potrzebne i lampa świeciła się niebawem.
Pokój był mały i wąski. Rogóżka trzcinowa leżała na podłodze, mając jako mebel służyć do wszystkiego. Rozbity garnek, kilka podartych par butów, jeden pantofel, próżny dzban na wodę i bat leżały lub stały na ziemi.
— Niema go. Gdzie ten człowiek? — zapytał aga.
— Będzie u Arnautów, którzy także czuwać tu mają.
Wziął lampę i pokiwał się naprzód, ale uderzył sobą o futrynę drzwi.
— Nie popychaj mnie, emirze! Chodź, potrzymaj lampę. Wolę ja ciebie poprowadzić, bo mógłbyś mię zrzucić ze schodów. Miłuję cię i jestem twym przyjacielem, twym najlepszym przyjacielem i radzę ci nie pić nigdy więcej tego perskiego lekarstwa. Ono cię robi gwałtownie napastliwym.
Musiałem istotnie użyć siły, aby go na dół sprowadzić bez szwanku. Doszedłszy do wskazanych drzwi, zastaliśmy je także zamknięte, a po ich otworzeniu pusty pokój. Był podobniejszy do stajni niż do mieszkania ludzkiego i kazał się smutnych rzeczy domyślać o przybytku więźniów.
— Także poszli! Emirze, miałeś słuszność. Te łajdaki pouciekały zamiast czuwać. Nauczą się oni bać mnie. Każę im dać bastonadę; każę ich nawet powiesić.
Spróbował zawrócić oczyma, ale nie zdołał. Im dłużej wino działało, tem silniejszy był skutek; oczy zamknęły mu się.
— Cóż teraz?
— Jak sądzisz, emirze?
— Na twojem miejscu czekałbym, aby Arnautów tak przyjąć, jak na to zasłużyli.
— Oczywiście, że to uczynię, ale gdzie zaczekamy?
— Tu lub na górze.
— Tutaj. Nie wdrapię się znowu na górę; jesteś dla mnie za ciężki, emirze. Popatrz, jak się kiwasz; usiądź!
— Sądzę, że zrobimy rewizję więzienia.
— Tak, mieliśmy to zrobić, ale ci ludzie tego nie warci. To same łotry, złodzieje, rozbójniki, Kurdowie i Arab, najgorszy ze wszystkich.
— Gdzie on siedzi?
— Tu obok, bo go trzeba najostrzej pilnować. Usiądź więc!
Usiadłem obok niego, chociaż podłoga była tylko z gliny twardo ubita i bardzo zanieczyszczona. Aga ziewnął.
— Jesteś znużony? — zapytał mnie.
— Trochę.
— Dlatego tak ziewasz. Śpij, dopóki nie przyjdą, a ja cię zbudzę. Allah illa Allah! Osłabłeś całkiem i nie możesz się utrzymać. Ja się umieszczę, jak będę mógł, najwygodniej.
Rozciągnął się, podparł łokciami i położył głowę na ręku. Nastała bezwzględna cisza, a po chwili opadła całkiem głowa na ziemię — pan więzień spał.
Ileż razy czytałem, że uwalniano więźnia przez upojenie dozorców i gniewałem się na ten wybieg pisarski! A teraz dzięki upojeniu miałem rzeczywiście niejako w ręku wszystkich więźniów. Czy miałem Haddedihnowi drzwi otworzyć na ścieżaj? To nie byłoby mądre. Nie byliśmy przygotowani na opuszczenie miasta natychmiast. W bramie stały straże, które zaraz nabrałyby podejrzenia. Cała wina spadłaby na biednego agę, a ja musiałbym figurować jako jedyny sprawca, co połączone byłoby dla mnie z niebezpieczeństwem, a przynajmniej z wielkiemi przykrościami. Lepiej było w każdym razie dać tak uciec więźniowi, żeby zniknięcie jego było niezrozumiałe. To zależało teraz odemnie i umożliwiało mi usunięcie od siebie wszelkiego podejrzenia. Postanowiłem zatem dzisiaj tylko pomówić z Haddedihnem i dopiero wtenczas urządzić ucieczkę, gdy będzie dostatecznie przygotowana.
Aga leżał na ziemi i chrapał głośno otwartemi ustami. Potrząsnąłem go za ramię najprzód lekko, a potem silniej. Nie obudził się. Wziąłem lampę i wyszedłem z izby, którą cicho zamknąłem. Zasunąłem też po cichu rygiel, aby w żadnym razie nie dać się zaskoczyć. Zauważyłem już przedtem, że wszystkie drzwi były bez zamków i miały tylko po dwa rygle. Nie potrzebowałem więc szukać klucza.
Zrobiło mi się przecież nieswojo, kiedy stanąłem sam jeden w kurytarzu, którego ciemności nie mogło przeniknąć światło małej lampy. Przygotowany byłem jednak na wszystko. W razie konieczności odważyłbym się na wszystko, byle nie wyjść bez więźnia. Odsunąłem rygle, otworzyłem drzwi i zostawiłem je szeroko otworem, aby słyszeć wszystko po wejściu.
Tak, to co ujrzałem było istotnie norą. Całkiem bez połączenia zapomocą schodów opadała ściana o kilka łokci wdół, zaraz za drzwiami. Cela miała cztery kroki wzdłuż, a dwa wszerz i nie było w niej ani tynku ani podłogi z drzewa lub gliny. W górze tuż pod powałą znajdował się jeden z owych otworów, które za dnia widziałem z zewnątrz. Poza miską na wodę, jakie stawia się psom, nie widziałem w tej jaskini nic, oprócz samego więźnia.
Leżał na wilgotnej, zatęchłej ziemi, ale powstał za mojem wejściem. Z zapadłemi oczyma i wychudły wyglądał na półżywego, mimoto postawę miał dumną, a oczy błyskały mu gniewnie, kiedy mię pytał:
— Czego chcesz? Czy spać nawet nie wolno?
— Mów ciszej! Nie jestem twoim strażnikiem. Jak ci na imię?
— Czemu o to pytasz?
— Mów jeszcze ciszej, aby nas nie usłyszano. Jak się nazywasz?
— Musisz to wiedzieć — odrzekł przytłumionym już głosem.
— Domyślam się, lecz z twoich ust chcę wiedzieć, kto ty jesteś.
— Zowią mnie Amad el Ghandur.
— Jesteś więc tym, którego szukam. Przyrzeknij mi, że zachowasz się zupełnie cicho, cokolwiekbym ci powiedział.
— Przyrzekam.
— Mohammed Emin, twój ojciec, jest tu wpobliżu.
— Allah il Al...
— Milcz! Okrzyk twój może nas zdradzić.
— Ktoś ty?
— Przyjaciel twojego ojca. Przybyłem do Haddedihnów jako gość i walczyłem u boku ojca twego z waszymi nieprzyjaciółmi. Słyszałem, że jesteś w więzieniu i dlatego wybraliśmy się, aby ciebie uwolnić.
— Niech będzie Allah uwielbiony, ale nie mogę w to uwierzyć!
— Wierz temu! Patrz, to okno wychodzi na dziedziniec, który przytyka do ogrodu, należącego do domu przez nas zamieszkanego.
— Ilu was jest?
— Tylko czterech, twój ojciec, ja, mój przyjaciel i mój służący.
— Ktoś ty i kim jest twój przyjaciel?
— Zostaw to na później, teraz musimy się śpieszyć.
— Ruszajmy!
— Nie! Nie jesteśmy jeszcze przygotowani: przyszedłem tu tylko przypadkiem, nie przeczuwając przed tem niczego. Umiesz czytać?
— Umiem.
— Ale brak ci światła do tego.
— W południe jest dość jasno.
— Słuchaj więc. Mógłbym cię zaraz zabrać, lecz to byłoby zbyt niebezpiecznem, zapewniam cię jednak, że potrwa tylko krótki czas, a będziesz wolny. Nie wiemy jeszcze, co postanowimy, ale skoro usłyszysz, że kamień spada przez okno, podnieś go; będzie doń przywiązany papier, a z niego wyczytasz, co masz robić.
— Panie, wracasz mi życie, bo już prawie zwątpiłem! Jak dowiedzieliście się, że zawlekli mnie do Amadijah?
— Powiedział mi to Dżezid, którego spotkałeś nad wodą.
— To się zgadza — odpowiedział szybko. — O, teraz widzę, że mówisz prawdę! Zaczekam, ale pozdrów ojca odemnie.
— Uczynię to dziś jeszcze. Czyś głodny?
— Bardzo! — Czy potrafiłbyś ukryć chleb, świecę i zapałki?
— Tak. Zakopię rękoma w ziemi.
— Masz tu na to mój sztylet. Na każdy wypadek dobrze będzie, gdy będziesz miał broń przy sobie. Ale uważaj, żeby sztyletu nie znaleziono u ciebie, bo to dla mnie rzecz wartościowa.
Pochwycił skwapliwie sztylet i przycisnął do ust.
— Panie, oby Allah pamiętał ci to w godzinę śmierci. A więc mam broń, a więc będę wolny, choćbyście przyjść nie mogli.
— Przyjdziemy; nie rób nic przedwcześnie; mogłoby to ciebie i ojca twego narazić na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.
— Zaczekam jeszcze cały tydzień, jeżeli was do tego czasu nie będzie, rozpocznę sam.
— Dobrze! Jeżeli to się da zrobić, przyniosę ci dziś w nocy jedzenie, świecę i zapałki. Może będziemy mogli rozmówić się z sobą. O ile to będzie możliwe bez narażania się, usłyszysz głos twego ojca. A teraz bądź zdrów! Muszę odejść.
— Panie, podaj mi rękę!
Podałem mu dłoń, a on uścisnął mię oboma rękami, aż mię zabolało.
— Niech Allah błogosławi tę rękę, dopóki się będzie poruszać, a kiedy złoży się do snu śmiertelnego, niechaj duch twój cieszy się tą godziną, w której stałeś się dla mnie aniołem. Odejdź, żeby ci się nic nie stało.
Zamknąłem więzienie i udałem się pocichu do agi. Spał i chrapał wciąż jeszcze. Usiadłem obok niego i siedziałem może z godzinę, aż usłyszałem odgłos kroków, które zatrzymały się pod schodami. Szybko zasunąłem otwarte dotychczas drzwi i żywo potrząsnąłem agą, aby go zbudzić. Nie było to łatwem, zwłaszcza, że musiało się stać w krótkim czasie.
— Ty, emirze, gdzie my jesteśmy?
— W więzieniu. Wstawaj!
Oglądał się dokoła oszołomiony.
— Przypomnij sobie Żyda i lekarstwo; pomyśl o sierżancie, którego chcemy zaskoczyć.
— Sierż... Teraz już wiem. Spałem. Gdzie on? Jeszcze go niema?
— Mów ciszej! Słyszysz? Stoją jeszcze pod drzwiami i rozmawiają ze sobą. Spędź sen z twego oblicza!
Poczciwy Selim wyglądał bardzo opłakanie, odzyskał jednak przynajmniej przytomność i zdołał bez chwiania się stać prosto. Teraz, gdy drzwi były zamknięte, wziął lampę i wyszedł na korytarz. Poszedłem za nim. Złoczyńcy stanęli przerażeni, a on przystąpił do nich.
— Skąd przychodzicie, psy? — rzucił się na nich.
Głos jego grzmiał jak grzmot w długim, wąskim korytarzu.
— Od kawedżiego — odrzekł sierżant po krótkim wahaniu.
— Od kawedżiego, w czasie, gdy macie tu czuwać! Kto wam pozwolił oddalić się?
— Nikt!
Drżeli ze strachu i żal mi ich było. Przecież ich niedbalstwo przyniosło mi taki pożytek. Mimo małego płomyka widziałem, jak strasznie aga przewracał oczyma. Końce jego brody drżały, a pięść ściskała się z wściekłości. Poznał jednak widocznie, że nie ze wszystkiem pewnie stoi na nogach i rozmyślił się.
— Jutro będziecie ukarani!
Postawił lampę na schodach i zwrócił się do mnie:
— A może sądzisz, emirze, że powinienem zaraz wydać wyrok? Czy chcesz, żebym kazał im się oćwiczyć wzajemnie?
— Odrocz karę do jutra, Selimie Ago. Przecież nie może ich minąć.
— Spełnię twą wolę. Chodź!
Otworzył drzwi i zamknął je zzewnątrz napowrót. Poszliśmy do domu, gdzie oczekiwał nas „mircik“.
— Czy tak długo byłeś u mutesselima? — spytała podejrzliwie.
— Merzinah — odrzekł — powiadani ci, że proszono nas, abyśmy zostali aż do rana, ale wiedziałem, żeś sama w domu i nie skorzystałem z gościnności komendanta. Nie chcę, aby ci Rosjanie obcięli głowę. Będzie wojna.
Załamała ręce w przestrachu.
— Wojna? Z kim?
— Między Turkami, Rosjanami, Persami, Arabami i Kurdami. Rosjanie stoją już w sto tysięcy ludzi i trzy tysiące armat o cztery godziny stąd w Serahru.
— Allah! Umieram — już nie żyję! Czy musisz walczyć także?
— Tak. Dziś w nocy jeszcze wysmarujesz mi buty tłuszczem, ale niech nikt o tem nie wie. Wojna jest jeszcze tajemnicą państwową, a mieszkańcy Amadijah dowiedzą się o tem aż jutro, kiedy Rosjanie otoczą miasto.
Zachwiała się i osłabiona usiadła na najbliższym garnku.
— Już jutro! Jutro już tu będą?
— Tak.
— I będą strzelać?
— Bardzo!
— Selimie Ago, nie wysmaruję ci butów.
— Czemu nie?
— Ty nie powinieneś iść na wojnę; ciebie nie wolno zastrzelić.
— Dobrze, bardzo mi to przyjemnie, bo mogę pójść spać. Dobranoc, effendi! Dobranoc, słodka moja Merzinah!
Oddalił się. Kwiat domu patrzył za nim nieco zdziwiony, a następnie zapytał:
— Emirze, czy to prawda, że przyjdą Rosjanie?
— To jeszcze trochę niepewne. Sądzę, że aga wziął rzecz zbyt poważnie.
— O, wlewasz balsam w moje serce zranione. Czy możnaby nie dopuścić ich do Amadijah?
— Namyślimy się nad tem. Czy oddzieliłaś oba gatunki kawy?
— Tak, panie. To była ciężka robota, ale ten niedobry hadżi Halef Omar nie dał mi spokoju, dopóki nie skończyłam. Chcesz zobaczyć?
— Pokaż!
Przyniosła puszkę i torebkę; przekonałem się, że zadała sobie dość pracy.
— A jaki będzie twój wyrok, emirze?
— Brzmi dla ciebie korzystnie. Jakoże ręce twoje tylekroć musiały dotknąć tych ziarnek, niechaj kawa pozostanie twoją własnością. Także naczynie, które kupiłem dzisiaj, należy do ciebie, szklanki zaś darowuję dzielnemu Selimowi Adze.
— O effendi, jesteś sędzią mądrym i sprawiedliwym, masz więcej dobroci, niż ja garnków posiadam, a ta wonna kawa jest dowodem twej wspaniałości. Oby Allah kierował sercem Rosjan, aby nie przyszli i ciebie nie zastrzelili. Czy sądzisz, że mogę dziś jeszcze spać spokojnie?
— Możesz, zapewniam cię.
— Dziękuję ci, gdyż spokój jest jeszcze jedyną rzeczą, jaką cieszyć się może zmaltretowana kobieta.
— Czy śpisz tu na dole, Merzinah?
— Tak.
— Ale nie w kuchni, lecz tam na przodzie?
— Panie, kobieta należy do kuchni i śpi w kuchni.
Hm! To było źle. Przytem głupi dowcip agi był mi bardzo nie na rękę. „Mircik“ nie zaśnie dzisiaj spewnością tak prędko. Wyszedłem na górę, ale nie do mego pokoju, lecz do Haddedihna. Położył się już spać, ale zbudził się natychmiast. Opowiedziałem mu przygodę w więzieniu, a on zdumiał się wielce.
Zapakowaliśmy żywność, świecę i zapałki i zakradliśmy się do próżnej izby, położonej od podwórza. Miała tylko jedno okno, to znaczy czworoboczny otwór zamknięty okiennicą. Była tylko przymknięta, a kiedy wyjrzałem nazewnątrz, zobaczyłem gładki dach, ocieniający tę część dziedzińca. Zeszliśmy na dach, a stamtąd na podwórze. Drzwi do niego były zamknięte, byliśmy więc sami i udaliśmy się do ogrodu, w którym zapachy roztaczała niegdyś Esma Chan. Od więzienia dzielił nas już tylko mur, którego szczytu ręką można było dosięgnąć.
— Zaczekaj — prosiłem szejka. — Chcę dla pewności zobaczyć wprzód, czy rzeczywiście nikt nas nie obserwuje.
Dostałem się pocichu na górę, a potem na dół po drugiej stronie. Z pierwszej małej dziury okiennej wychodziło blade światło. Tam była izba, w której spał aga, a teraz siedzieli tam Arnauci i nie mogli spać ze strachu. Najbliższe, a więc drugie okno należało do celi, w której czekał nas Amad el Ghandur.
Przeszukałem wąski dziedziniec, nie spotka wszy nic podejrzanego, i zastałem zamknięte także drzwi, prowadzące z więzienia na dziedziniec. Wróciłem więc do tego miejsca przy murze, gdzie stał Haddedihn.
— Mohammedzie!
— Jak tam?
— Wszystko bezpieczne! Czy przedostaniesz się?
— Tak.
— Ale cicho.
Przeszedł.
Przemknęliśmy się przez podwórko i stanęliśmy pod okienkiem, którego można było niemal ręką dosięgnąć.
— Pochyl się, szejku, przytul się do ściany i podeprzyj rękoma na kolanach! Zrobił tak, a ja wlazłem mu na plecy, które przybrały teraz położenie prawie poziome. Znajdowałem się twarzą wprost przed otworem więziennym.
— Amadzie el Ghandur! — przemówiłem do wnętrza i przyłożyłem zaraz ucho do otworu.
— Panie, czy to ty? — zabrzmiało głucho z głębi nory.
— Tak.
— Czy mój ojciec jest także?
— Jest tutaj. Spuści ci na sznurku żywność i światło, a potem pomówi z tobą.
Zsunąłem się z grzbietu Araba.
— Czy byłem ciężki?
— Długo nie można wytrzymać, bo pozycja bardzo niewygodna.
— To zrobimy inaczej, skoro chcesz chwilę mówić ze synem. Staniesz na moich ramionach, a ja stojąc prosto, wytrzymam, jak długo zechcesz.
— Słyszał cię?
— Tak. Pytał o ciebie. Mam w kieszeni sznurek, na którym spuścić możesz paczkę.
Umocowaliśmy sznurek, poczem złożyłem ręce tak, że tworzyły niejako stopień, po którym mógł wejść. W chwilę potem klęczał na mych ramionach tak pewnie, jakby na ziemi, a ja trzymałem go rękoma za kolana, by się nie zsunął. Spuścił paczkę i rozpoczęła się cicha, ale tem gorliwiej prowadzona rozmowa, z której słyszałem tylko część, mówioną przez Mohammeda. Wśród tego zapytywał mię szejk co chwila, czy mi nie cięży. Był to człowiek ciężki i wysoki, toteż byłem zadowolony, gdy w pięć minut mniejwięcej skoczył na ziemię.
— Emirze, on musi wyjść, nie mogę na to czekać — rzekł.
— Chodźmy przedewszystkiem. Idź na razie przodem; postaram się, żeby za dnia nie znaleziono naszych śladów.
— Przecież ziemia twarda jak kamień.
— Lepsza ostrożność niż niedbalstwo.
Poszedł naprzód, a ja zaraz za nim. W krótkim czasie powróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy i znaleźliśmy się w pokoju szejka.
Chciał natychmiast omawiać ze mną plan ucieczki, ale powiedziałem mu, żeby się przespał i udałem się do mego pokoju.
Nazajutrz odwiedziłem moją pacjentkę; nie było już żadnej obawy. Była przy niej tylko matka, a przynajmniej nie widziałem więcej nikogo. Następnie przeszedłem miasto i obszedłem je dokoła, aby wyszukać miejsce, przez które możnaby się wydostać za mury, bez przechodzenia przez bramę. Przejście było tylko jedno, a i to tylko dla pieszych, konie nie mogłyby przejść tamtędy.
Gdy wróciłem do domu, Selim Aga podniósł się dopiero z łóżka.
— Emirze, teraz dzień — rzekł.
— Już dawno — odpowiedziałem.
— Ja sądzę, że możemy o naszej sprawie pomówić lepiej niż wczoraj.
— Naszej sprawie?
— Tak naszej. Byłeś także przy tem. Czy mam zrobić doniesienie, czy nie? Jak ty sądzisz, effendi?
— Na twojem miejscu zaniechałbym tego.
— Czemu?
— Bo będzie lepiej, jeżeli więcej mowy o tem nie będzie, że byłeś nocą w więzieniu. Ludzie twoi musieli w każdym razie zauważyć, że chód twój nie był zupełnie pewny i gotowi wspomnieć o tem podczas przesłuchania.
— To prawda! Gdy się zbudziłem przed chwilą, ubranie moje wyglądało bardzo nieładnie i musiałem je długo wycierać z brudu. To dziwne, że nie zauważyła tego Merzinah! Sądzisz więc, żeby zaniechać doniesienia?
— Tak. Możesz dać tym ludziom naganę, a łaska twoja oślepi ich jak promień słońca.
— Tak, effendi, wygłoszę do nich naprzód straszliwą mowę.
Oczy jego przewracały się jak wiatraczek u wentylatora pokojowego. Naraz zatrzymały się i nabrały wyrazu łagodnego.
— A potem ułaskawię ich jak padyszach, który może darowywać życie i mienie miljonom ludzi.
Chciał odejść, zatrzymał się jednak pod drzwiami, gdyż pod domem zatrzymał się jakiś jeździec i jakiś głos znajomy zapytał:
— Sallam, panie! Czy jesteś może Selimem Agą, dowódcą Albańczyków?
— Tak, ja nim jestem. Czego chcesz?
— Czy mieszka u ciehie effendi, który nazywa się Hadżi Emir Kara Ben Nemzi z dwoma innymi effendimi, służącym i Baszybożukiem?
— Talk. Czego chcesz od niego?
— Pozwól, żebym z nim pomówił.
— Oto on.
Selim usunął się tak, że przybyły mógł mnie zobaczyć. Był to Selek, Dżezid z Baadri.
— Effendi — zawołał wysoce uradowany — pozwól, że cię pozdrowię!
Podaliśmy sobie ręce, przyczem zauważyłem, że przyjechał na koniu Ali Beja. Musiał jechać bardzo forsownie, ponieważ z konia buchała para. Należało przypuszczać, że miał mi oddać bardzo ważne wiadomości.
— Zaprowadź konia na dziedziniec, a potem przyjdź do mnie na górę! Gdy znaleźliśmy się w mojej izbie, sięgnął za pas i wydobył list.
— Od kogo?
— Od Ali Beja.
— Kto go pisał?
— Mir Szejk Chan, najwyższy kapłan.
— Jak znalazłeś moje mieszkanie?
— Pytałem o ciebie zaraz w bramie.
— A skąd wiesz, że są ze mną dwaj effendi? Kiedy byłem u was miałem tylko jednego.
— Dowiedziałem się o tem w Spandareh.
Otworzyłem list; zawierał on rzeczy bardzo zajmujące, kilka korzystnych wiadomości o Dżezidach i jedną bardzo niekorzystną dla mnie.
— Co? taki skutek miało poselstwo Ali Beja? — zapytałem. — Anadoli Kazi Askeri[74] przybył z niem do Mossul?
— Tak, panie! On miłuje naszego Mir Szejk Chana i przedsięwziął surowe śledztwo. Mutessaryfa zabierają, a na jego miejsce przyjdzie inny.
— A makredż z Mossul zemknął?
— Tak jest. On był sprawcą wszystkich błędów, popełnionych przez mutessaryfa. Pokazały się rzeczy bardzo brzydkie. Od jedenastu miesięcy nie otrzymał żaden wicegubernator potrzebnych mu pieniędzy, a dowódcy i żołnierze nie dostali żołdu. Zaniechano upokorzenia Arabów, nakazanego przez Wysoką Portę, ponieważ chował dla siebie wszystkie kwoty na to potrzebne. I tak wiele jeszcze innych rzeczy. Kawasi, którzy mieli aresztować makredża, przybyli za późno; już go nie było. Dlatego wszyscy okoliczni bejowie i kiajowie otrzymali rozkaz pojmania go, skoro tylko się gdzieś pokaże. Anadoli Kazi Askeri przypuszcza, że umknął do Bagdadu, gdyż był przyjacielem tamtejszego waliego[75].
— To będzie przypuszczenie fałszywe! Zbieg uciekł spewnością w góry, gdzie go trudniej pochwycić, a stamtąd uda się raczej do Persji niż do Bagdadu. Koszta podróży może łatwo zdobyć sobie w drodze. Jest starszym sędzią wszystkich mniejszych sądów i ich funduszami będzie mógł rozporządzać.
— Masz słuszność, effendi! Wczoraj właśnie dowiedzieliśmy się, że rankiem dnia poprzedniego był w Alkosz, a wieczorem już w Mungayszi. Zdaje się, że dąży do Amadijach, ale kołuje, gdyż obawia się krain Dżezidów, na których napadał.
— Ali Bej słusznie przypuszcza, że przybycie jego tutaj może mi sprawić znaczne trudności. Będzie mi bardzo na przeszkodzie, a ja nie będę niestety mógł udowodnić, że jest zbiegiem.
— O emirze, Ali Bej jest rozumny. Skoro tylko usłyszał o makredżu, kazał mi natychmiast osiodłać najlepszego konia i jechać przez całą noc, abym mógł przybyć tu przed makredżem na wypadek, gdyby miał zamiar udać się do Amadijah. Kiedy zaś opuszczałem Baadri, dał mi dwa pisma, otrzymane z Mossul. Oto one; zobacz, czy ci się przydadzą na co.
Otworzyłem i przeczytałem. Jedno był to list Anadoli Kazi Askeriego do Mir Szejk Chana, w którym mu donosi o usunięciu mutessaryfa i makredża. Drugie zawierało urzędowe zlecenie dla Ali Beja aresztowania makredża i sprowadzenia go do Mossul, skoro go tylko na swojem terytorjum zobaczy. Oba pisma zaopatrzone były podpisem i pieczęcią Kazi Askeriego.
— Papiery te mają dla mnie rzeczywiście wielką wartość. Jak długo mogę je zatrzymać przy sobie?
— Są zupełnie twoją własnością.
— Makredż był zatem w Mungayszi wczoraj wieczorem?
— Tak.
— Mógłby więc dziś tu przybyć, a mnie potrzeba tych papierów tylko na jeden dzień. Możesz czekać tak długo?
— Zaczekam, dokąd każesz.
— Idź więc o dwoje drzwi dalej, a zastaniesz tam znajomych: hadżi Halefa i buluka emini.
Wiadomość, że makredż może przybyć do Amadijah, napełniła mnie początkowo troską, gdy jednak ujrzałem się w posiadaniu obydwu pism, zniknęła troska i teraz mogłem przybycia jego wyczekiwać spokojnie. Co więcej, sądziłem nawet, że wskutek usunięcia mutessaryfa nastąpi uwolnienie Haddedihna, odstąpiłem jednak od tej myśli przeczytawszy, że kroki nieprzyjacielskie przeciwko Arabom nie są sprawą prywatną mutessaryfa, lecz skutkiem rozkazu Porty.
Po południu wszedł „Mircik“ do mojej izby.
— Effendi, czy chcesz pójść razem do więzienia?
Było mi to na rękę, musiałem jednak wpierw pomówić z Mohammed Eminem. Rzekłem więc:
— Teraz nie mam czasu.
— Wszakże obiecałeś mi i powiedziałeś, że pozwolisz więźniom kupić sobie u mnie niektórych rzeczy.
Róży z Amadijah zależało widocznie wiele na zysku, jaki mógł jej przynieść ten niewielki handel.
— Dotrzymałbym słowa, lecz dopiero za kwadrans będę miał na to czas.
— Więc zaczekam, emirze! Nie możemy jednak iść razem.
— Czy Selim Aga będzie przy tem?
— Nie, on ma teraz służbę u mutesselima.
— Każ więc sierżantowi, by mi otworzył. W ten sposób możesz iść już teraz, a ja później nadejdę.
Zniknęła z wypogodzonem obliczem. Nie uważała widocznie za stosowne, pomyśleć nawet nad tem, czy sierżant wpuści mnie do środka wobec tego, że przecież nie mam ani prawa do tego, ani nie mogłem wykazać się odpowiedniem pozwoleniem jego zwierzchnika. Oczywiście udałem się natychmiast do Mohammed Emina i zawiadomiłem go o wizycie w więzieniu. Poleciłem mu, żeby był gotów do ucieczki i aby przedewszystkiem nabył przez Halefa dla syna tureckie ubranie. Następnie zapaliłem sobie fajkę i uroczystym krokiem udałem się przez ulice. W więzieniu zastałem drzwi już otwarte, a w nich stał sierżant.
— Sallam! — powitałem go spokojnie z godnością.
— Sallam aaleikum; — odpowiedział. — Niechaj Allah pobłogosławi wejście twe w dom ten, emirze! Winienem ci wielką wdzięczność.
Wszedłem i zamknąłem drzwi za sobą.
— Wdzięczność? — spytałem leniwie.— Za co? — Był tu Selim Aga bardzo rozgniewany. Chciał nas kazać wybatożyć, wkońcu jednak rzekł, że możemy być ułaskawieni, bo ty za nami się wstawiłeś. Bądź tak dobry pójść za mną.
Weszliśmy na schody, których wyszukaniem sprawił mi wczoraj aga tyle trudności. W korytarzu stała Merzinah z blaszanym kotłem, zawierającym mączną polewkę, podobną do wody, którą wyszorowano kuchnię i sypialnię. Na ziemi leżał chleb upieczony jej delikatnemi rękoma. Był on niegdyś także mączną polewką, która dzięki sile ognia i przyczepionym do niej resztkom węgla nabrała postaci stałej. Obok niej stali Arnauci z naczyniami, wyglądającemi tak, jak gdyby pozbierano je na kupie czerepów. Pochylili się aż do ziemi i milczeli w głębokiem uszanowaniu.
— Emirze, każesz zacząć? — zapytała Merzinah.
— Tak.
Otworzono natychmiast pierwsze drzwi. Cela ta była także norą, ale dno jej leżało na wysokości korytarza. Leżał tam Turek. Nie powstał, nie uznał nas za godnych spojrzenia.
— Daj mu dwie porcje, bo to muzułmanin — rozkazał sierżant.
Więzień otrzymał dwie chochle polewki do miski i kawał chleba do tego. W następnej celi leżał znowu Turek, który otrzymał to samo. Mieszkańcem trzeciej nory był Kurd.
— Ten pies otrzyma tylko jedną porcję, bo to człowiek z Balahn[76].
To było wcale ładne urządzenie! Chciałem wypoliczkować tego bultaja. Zasadę swoją przeprowadzał podczas całego rozdziału pożywienia. Po zaopatrzeniu więźniów górnych, udaliśmy się na dolny korytarz.
— Kto tu się znajduje?
— Najgorsi. Jeden Arab, jeden Żyd i dwaj Kurdowie z plemienia Bulamuh. Czy mówisz po kurdyjsku, emirze?
— Tak.
— Nie zechcesz mówić z więźniami?
— Nie, bo tego nie warci.
— To prawda, ale my nie umiemy po arabsku, ani po kurdyjsku, a te psy zawsze mają coś do powiedzenia.
— Więc pomówię z nimi.
Tego właśnie sobie życzyłem; nie wiedziałem tylko, że dozorcom także tem wyrządzę przysługę.
Otworzono celę Kurda. Stanął biedak na froncie, widocznie bardzo głodny, bo otrzymawszy chochlę polewki, prosił o większy kawałek chleba niż zwykle.
— Czego on chce? — zapytał sierżant.
— Trochę więcej chleba. Daj mu go!
— Otrzyma, bo prosisz za nim.
Przyszliśmy do Żyda. Milczałem, bo mówił po turecku. Miał całe mnóstwo zażaleń zupełnie słusznych z mego stanowiska, nie słuchano go jednak.
Drugi Kurd był starcem. Prosił tylko, żeby go zaprowadzono przed sędziego. Sierżant przyrzekł mu i zaśmiał się przytem.
Wreszcie otworzono celę ostatnią. Amad el Ghandur siedział w kącie skulony i nie chciał się widocznie ruszyć z miejsca, ale podniósł się, skoro mnie spostrzegł.
— Czy to ten Arab? — spytałem.
— Tak.
— Czy nie mówi po turecku?
— Wcale nie mówi.
— Nigdy?
— Ani słowa. Dlatego też nie dostaje ciepłej strawy.
— Czy mam z nim pomówić?
— Spróbuj! Przystąpiłem bliżej i rzekłem:
— Nie mów ze mną!
Zachował więc milczenie.
— Widzisz, że nie odpowiada! — zauważył sierżant gniewnie. — Powiedz mu, że jesteś wielkim emirem, a wówczas przemówi.
Teraz już wiedziałem, że dozorcy istotnie nie rozumieli po arabsku. Gdyby nawet tak nie było, to djalekt Haddedihnów musiał brzmieć dla nich obco.
— Bądź dziś przygotowany — rzekłem do Amada. — Może zdołam dziś tu przyjść jeszcze.
Stał dumnie wyprostowany, nie drgnąwszy nawet na twarzy.
— Jeszcze teraz nie mówi! — zawołał podoficer. — Nie dostanie dziś chleba, skoro nie odpowiada nawet effendiemu.
Rewizja nor była skończona, ale oprowadzano mnie jeszcze dalej po budynku. Zgodziłem się, pomimo, że to było bez celu. W końcu byliśmy gotowi, a Merzinah spojrzała mi w twarz pytająco.
— Możesz więźniom zgotować kawy? — zapytałem ją.
— Mogę.
— I dać im większą porcję chleba?
— Tak.
— A ile to kosztuje?
— Trzydzieści pjastrów, effendi.
A zatem mniej więcej siedem złotych. Więźniowie otrzymali z tego najwyżej za dwa złote. Dobyłem pieniędzy i dałem jej.
— Masz tu, lecz życzę sobie, żeby wszyscy dostali swoje.
— Dostaną wszyscy, effendi.
Dałem starej i sierżantowi po piętnaście, Amantom zaś po dziesięć pjastrów napiwku. Tego oczywiście nigdy się nie spodziewali, więc przesadzali w objawach wdzięczności, a ukłony wykonywali wówczas jeszcze, kiedy, opuściwszy dom, znalazłem się już na ulicy i mogli tylko plecy moje oglądać.
Wróciwszy do domu, odszukałem Mohammed Emina. Zastałem u niego Halefa, który przyniósł ubranie. Stało się to niepostrzeżenie, ponieważ ani agi, ani Merzinah w domu nie było.
Opisałem Haddedihnowi moje odwiedziny.
— A więc dzisiaj wieczorem! — rzekł uradowany.
— O ile to będzie możliwe — dodałem.
— Ale czy chcesz to uczynić? — Postaram się, o ile przypadek nie przyniesie czegoś lepszego, o klucz u agi i...
— Nie da ci go.
— Wezmę sam! Potem zaczekam, dopóki dozorcy nie zasną, i otworzę Amadowi celę.
— To zbyt niebezpieczne, emirze! Usłyszą cię.
— Sądzę, że nie. Nie spali poprzedniej nocy i będą dzięki temu znużeni. Następnie, dałem im bakszysz, który z pewnością ulokują w raki, a on wzmoże jeszcze ich senność. Zresztą uważałem dobrze i przekonałem się, że można zamek u bramy otworzyć zupełnie cicho. Jeżeli tylko do pewnego stopnia będę ostrożny, to mi się powiedzie.
— Ale, jeśli cię złapią?
— To nie bój się i tak. Wobec dozorców znajdzie się wymówka, a gdyby mnie ujrzano z więźniem... no wówczas trzebaby działać i to szybko.
— Gdzie sprowadzisz Amada?
— Opuści miasto natychmiast.
— Z kim?
— Z Halefem. Wyjeżdżam z nim teraz, aby w okolicy miasta wyszukać jakąś kryjówkę. Halef drogę sobie spamięta i zaprowadzi tam twego syna.
— Ależ straże w bramie!
— Nie zobaczą żadnego. Znam miejsce, w którem można się przez mur przedostać.
— Powinnibyśmy zaraz pójść razem.
— Zostaniemy przynajmniej dzień jeszcze, aby na nas nie padło podejrzenie.
— Lecz Amad będzie tymczasem w wielkiem niebezpieczeństwie, gdyż szukać go będą w całej okolicy.
— Pomyślałem i o tem. Niedaleko bramy tworzy skała Amadijah przepaść, do której tylko niewielu ludzi zejść się odważy. Tam zaniesiemy kilka szmat jego ubrania, które podrzemy. Znajdą to i będą sądzili, że podczas nocnej ucieczki runął w przepaść.
— Gdzie się przebierze?
— Tu, a brodę należy mu ogolić natychmiast.
— Więc go zobaczę! O emirze, co za radość!
— Kładę jednak za warunek, że zachowacie się cicho.
— O, zrobimy to spewnością. Ależ nasza gospodyni go zobaczy; siedzi zawsze w kuchni otwartej.
— Temu przeszkodzisz ty. Halef da ci znać, kiedy nadejdzie Amad. Zejdziesz na dół i nie dopuścisz, żeby go gospodyni spostrzegła. To nie tak trudno, a tymczasem wprowadzisz go do twojej izby i zamkniesz ją aż do mego powrotu.
Usłyszałem, że Halef wyprowadził konie i poszedł. Drzwi Anglika zastałem otwarte; skinął na mnie, abym wszedł i zapytał:
— Czy mogę mówić, sir?
— I owszem.
— Słyszę konie. Wyjeżdżać? Dokąd?
— Za miasto.
— Well; pojadę razem.
— Zamierzam pojechać w las. Musielibyście przeciskać się trochę przez krzaki.
— Będę się przeciskać!
Ubrał się prędko. Osiodłano i jego konia i niebawem wyjechaliśmy przez bramę, wiodącą do Azi i Mii. Było tak, jak mi to powiedział Kurd Dohub. Ścieżka była tak stroma, że musieliśmy konie prowadzić. W bramie nie zatrzymano nas, ponieważ stali tam na straży Arnauci, którzy znali mnie już z wczorajszej parady.
Zszedłszy w dolinę, dostaliśmy się wprawo do jilaków mieszkańców Amadijah, którzy cofnęli się w góry. To też zwróciliśmy się nalewo prosto w las. Był on tu tak rzadki, że nie przeszkadzał nam w jeździe na koniach i w pół godziny dostaliśmy się na polanę, gdzie zsiedliśmy z koni, aby się rozciągnąć na ziemi.
— Poco tu prowadzić? — zapytał Lindsay.
— Szukam kryjówki dla Amada.
— Ah! Wnet wolny?
Przedłożyłem mu mój plan.
— Przepysznie! — rzekł. — Piękne niebezpieczeństwo przy tem! Schwytać, boksować, strzelać! Well; będę także uwalniać!
— O master, na nicbyście się nie przydali!
— Nie? Czemu? Zabiję każdego, kto nam zabroni! Wolny Englishman! Yes!
— No, zobaczymy jeszcze. Tu nalewo w górze leży miejsce, gdzie się przez mur przechodzi. Tu gdzieś zatem musimy wyszukać kryjówkę. Chcecie także szukać z nami?
— Bardzo!
— Więc podzielmy się. Kto znajdzie dobre miejsce, ten wystrzeli z pistoletu i zaczeka, dopóki drugi nie nadejdzie. Wy idźcie prosto, a ja pójdę więcej wbok.
Halef został przy koniach, a my poszliśmy naprzód. Las gęstniał, ale długo szukałem, nie mogąc znaleźć miejsca, któreby dawało bezpieczne schronienie. Wtem usłyszałem wystrzał nalewo. Zwróciłem się w kierunku strzału i usłyszałem drugi już z bardzo bliska. Anglik stał przy gęstwinie, z której sterczały cztery olbrzymie dęby. Był bosy i bez wierzchniego ubrania. Nawet olbrzymi, czerwono kraciasty turban leżał na ziemi.
— Wystrzeliłem dwa razy. Mogliście mnie ominąć. Głos myli w lesie. Kryjówkę znaleźliście?
— Nie.
— Mam.
— Gdzie?
— Zgadnijcie! Nie zgadniecie!
— Zobaczymy.
Był bosy i napół rozebrany, musiał się więc gdzieś wspinać i kryjówki należało szukać na jednym z dębów. Były one takie grube, że nie podobna było wejść po nich. Obok jednak sterczał w górę wysmukły pień pinii, a korona jej splatała się z szeroko rozrastającemi się gałęziami dębu. Dość wysoko opierał się pień o silny konar dębowy tak, że łatwo było dostać się nań, a powyżej miejsca, na którem wyrastał z pnia, ujrzałem dziurę w dębie.
— Mam już, sir! — rzekłem.
— Gdzie?
— Tam w górze. Pień jest wypróchniały.
— Well; znaleziono! Byłem już na górze.
— Wspinacie się dobrze?
— Jak wiewiórka! Yes!
— Ale dąb cały jest pusty!
— Bardzo!
— I kto tam przez górę wlezie, spadnie i nie wydostanie się.
— Bardzo! Wcale się nie wydostanie.
— W takim razie kryjówka na nic.
— Kryjówka dobra, bardzo dobra. Postarać się tylko, żeby nie spadł.
— W jaki sposób?
— Ah, nie wiecie? Hm, master Lindsay mądry człowiek! Piękna przygoda! Przepyszna! Zapłaciłbym, dobrze zapłacił. Prętów naciąć i powbijać w wydrążeniu na poprzek. Tu dużo mchu. To położyć na to. Potem nie może upaść. Kryjówka gotowa! Piękne letnie mieszkanie, przepyszna willa!
— Możecie mieć słuszność. Jak wielka średnica?
— Cztery stopy mniej więcej. Ku dołowi więcej. Umiecie się piąć?
— Tak. Obejrzę to sobie.
— Nie sam na górę! Zaraz wziąć patyki!
— To istotnie praktyczniej. Tu stoi dość tyczek dębowych.
— Ale jak wynieść? Piąć się i nieść? Nie da się!
— Mam tu moje lasso. Towarzyszyło mi we wszystkich podróżach, bo taki rzemień, to jedna z rzeczy najpożyteczniejszych.
— Well; tnijmy więc!
Zawsze ostrożnie, master! Najpierw przekonajmy się, czyśmy sami. Naszej angielskiej rozmowy nikt tu nie rozumie, nie zdradziłaby więc naszego przedsięwzięcia, musimy się jednak upewnić, zanim poczniemy działać.
— Szukajcie zatem. Będę tymczasem robić tyczki.
Obszedłem miejsce dokoła i przekonałem się, że nas nie obserwowano, a następnie pomagałem Anglikowi, który uwziął się zbudować willę. Wycięliśmy z tuzin pieńków ponad cztery stopy długości tak, żeby zatrzeć wszelkie ślady roboty, a następnie odwinąłem z bioder pas, pod którym nosiłem lasso. Dosięgało pierwszej gałęzi pinii. Podczas gdy Anglik składał tyczki i obwiązywał je splecionym w ośmioro, nierozerwalnym rzemieniem, wdrapałem się na górę. Zawadzające części ubrania zdjąłem oczywiście poprzednio. Dostawszy się do pierwszej gałęzi, podciągnąłem wiązkę. Lindsay wylazł za mną i tak zanieśliśmy patyki aż do otworu, gdzieśmy je przywiązali. Zbadałem wydrążenie. Miało wielkość podaną, a rozszerzało się ku dołowi i sięgało do ziemi.
Rozpoczęliśmy wbijać pieńki, aby z nich zrobić podłogę. Należało to zrobić troskliwie, aby się nie załamała. Przy pomocy noży dokonaliśmy tego po jakimś czasie. Podłoga była silna i pewna.
— A teraz lassem mech, siano i liście.
Zleźliśmy i nazbierali niebawem tyle, ile nam było potrzeba. Zawinęliśmy to w mój haik i wierzchnią suknię Lindsaya i po dwukrotnem wywindowaniu się i spuszczeniu, zamieniliśmy wydrążenie na kryjówkę, w której można było leżeć miękko i bezpiecznie.
— Dzielnie pracowali — rzekł Anglik. — Amad będzie dobrze mieszkał. Jeszcze tylko jeść i pić, fajka i tytoń, a wszystko będzie gotowe.
Wróciliśmy do Halefa, który już kłopotał się o nas, że nas tak długo nie było.
— Master Lindsay, teraz wy zostaniecie przy koniach, bo ja muszę wpierw naszemu hadżi Halefowi Omarowi pokazać kryjówkę — rzekłem.
— Well! ale wnet wrócić! Yes!
— Umiesz się wspinać? — spytałem Halefa, doszedłszy do dębów.
— Umiem, zihdi. Z niejednej palmy zdejmowałem daktyle. Czemu?
— To całkiem inne wspinanie się. Tu masz całkiem gładki pień, nie dający żadnej podpory. Nie ma też płótna do włażenia, jakiego używają przy zbiorach daktyli. Widzisz dziurę na pniu tego dębu, tam prosto ponad gałęzią?
— Tak, zihdi.
— Wleź na górę i przypatrz się temu! Najprzód tu po tej pinii, a potem wzdłuż tej gałęzi dębu.
Ruszył w górę i poszło wcale znośnie.
— Effendi, toż to kiosk — rzekł, powróciwszy na dół. — To wybudowaliście teraz?
— Tak. Czy wiesz, gdzie znajduje się fort Amadijah?
— Tu w górze nalewo.
— Słuchaj więc, co ci powiem. Sądzę, że dziś wieczorem zabiorę Amada el Ghandur z więzienia. Musi jeszcze podczas nocy opuścić miasto i ty mu w tem musisz dopomóc.
— Panie, warty nas dostrzegą.
— Nie. Jest mur w jednem miejscu tak uszkodzony, że bardzo łatwo możecie dostać się nazewnątrz niepostrzeżenie. Pokażę ci to miejsce, kiedy będziemy wracali. Chodzi narazie o to, żebyście mimo nocnej pory nie zmylili drogi do tego miejsca, gdyż dziura tam na górze ma Haddedihnowi służyć za kryjówkę, dopóki go stąd nie zabierzemy. Dla tego pójdziesz stąd w górę nalewo, aby dobrze poznać drogę, którą pójdziecie, a potem powrócisz do nas. Zapamiętaj sobie teren dokładnie. Skoro znajdzie się w miejscu bezpiecznem, postarasz się, aby wrócić do naszego mieszkania niepostrzeżenie, gdyż nikt nie śmie wiedzieć, że ktoś z nas miasto opuszczał.
— Zihdi, dziękuję ci!
— Za co?
— Za to, że znowu mi pozwalasz samemu coś działać; od długiego czasu mogłem się tylko przyglądać.
Poszedł, a ja wróciłem do Lindsaya, leżącego na ziemi i patrzącego w niebo.
— Wspaniale w Kurdystanie! — rzekł. — Brak tylko ruin.
— Ruin tu poddostatkiem, chociaż niema tak starych, jak nad Tygrem. Może będziemy musieli udać się w okolice, gdzie przekonacie się o istnieniu ruin. Z dolin Kurdystanu uderzał w niebo dym; siół płonących i zapach rzek krwi przelanej. Znajdujemy się w kraju, gdzie życie, wolność i mienie w większem znajdują się niebezpieczeństwie, niż gdziekolwiek indziej. Życzmy sobie, żebyśmy sami nie musieli tego doświadczyć.
— Chcę sam doświadczyć, sir! Chcę mieć przygody! Chciałbym walczyć, boksować, strzelać! Zapłacę za to.
— Będzie może sposobność do tego i bez płacenia, sir. Zaraz za Amadijah kończą się posiadłości tureckie i zaczynają się krainy zamieszkałe przez Kurdów, podległe Porcie lub płacące jej haracz tylko nominalnie. Tam paszporty nasze nie dadzą nam najmniejszej pewności, a nawet zajść może wypadek, że obejdą się z nami źle dla tego właśnie, że mamy polecenia Turków i konsulów.
— W takim razie nie pokazywać.
— Oczywiście. Te półdzikie, rozbójnicze hordy ujmuje się dla siebie najwięcej tem, że się zdaje na ich gościnność. Arab może mieć coś jeszcze na myśli poza tem, że przyjmuje obcego w swoim namiocie, ale Kurd nigdy. Gdyby kiedy zaszedł wypadek i nie byłoby innego ocalenia, udamy się pod opiekę kobiet; wówczas jest się pewnym bezpieczeństwa.
— Well, dam się kobietom mną opiekować! Wspaniale! Bardzo dobra myśl, master!
W pół godziny może powrócił Halef. Zapewnił, że kryjówkę znajdzie teraz już bez zabłądzenia nawet w nocy, skoro tylko uda mu się wyjść z miasta. Cel naszej wycieczki konnej był zatem spełniony, wróciliśmy tedy do Amadijah. Postarałem się, żebyśmy przejeżdżali koło miejsca, gdzie mur był popsuty.
— Oto miejsce, o którem myślę, Halefie. Gdy wyjdziesz potem, zbadaj dokładnie ten wyłom, ale tak, żeby to nie wpadało w oczy.
— Muszę to wnet uczynić, zihdi — odrzekł — bo już wieczór niedługo.
Istotnie dzień daleko już był postąpił, kiedy dotarliśmy do naszego mieszkania. Nie miałem czasu wypocząć po przejażdżce, gdyż Selim Aga przywitał mnie już we drzwiach:
— Hamdullillah, dzięki Allahowi, że wreszcie nadchodzisz! Z bólem czekałem na ciebie.
— Czemu?
— Mutesselim posyła mnie, abym cię sprowadził.
— Po co mnie tam?
— Ja nie wiem.
— Nie domyślasz się tego?
— Masz pomówić z effendim, który przybył niedawno.
— Kto to taki?
— Mutesselim zakazał mi to powiedzieć.
— Pah! Mutesselim nic nie ukryje przedemną. Wiedziałem dawno, że ten effendi przybędzie.
— Wiedziałeś? Ależ to tajemnica!
— Dowiodę ci, że znam tę wielką tajemnicę. Ten, który przybył, to makredż z Mossul.
— Zaprawdę, wiesz to! — zawołał zdumiony. — Ale on nie jest sam u mutesselima.
— Któż tam jeszcze?
— Arnauta.
Domyślałem się, który to, więc rzekłem:
— I to wiem. Znasz tego człowieka?
— Nie.
— Nie ma broni przy sobie.
— Allah akbar; to prawda! Effendi, ty wiesz o wszystkiem.
— Widzisz przynajmniej, że mutesselim nie należy do tych, którzy potrafiliby coś ukryć przedemną.
— Ale, panie, oni musieli coś o tobie źle mówić.
— Czemu?
— Muszę o tem milczeć.
— Dobrze, Selimie Ago, widzę, żeś moim przyjacielem i że mię miłujesz.
— Tak, miłuję cię, emirze, ale służba wymaga, żebym był posłuszny.
— Powiadam ci więc, że dziś jeszcze wydam ci rozkazy, których posłuchasz tak samo, jakbyś je otrzymał od komendanta! Od kiedy makredż jest tutaj?
— Blisko od dwu godzin.
— I tak długo czekasz już na mnie?
— Nie. Makredż przybył zupełnie sam i całkiem potajemnie. Byłem właśnie u komendanta, gdy wszedł. Powiedział, że przybywa potajemnie, ponieważ jedzie w bardzo ważnej sprawie, o której nikt nie śmie dowiedzieć się czegokolwiek. Rozmawiali z sobą, a komendant wspominał także o tobie i o twoich towarzyszach. Makredż musi cię znać, bo stał się naraz bardzo uważnym, a mutesselim musiał mu cię opisać. „To on“, zawołał makredż i prosił komendanta, aby kazał mi się oddalić. Po tem zawołano mnie i otrzymałem rozkaz sprowadzić ciebie i....
— No i....
— I.... Emirze, ja cię naprawdę miłuję i dlatego chcę ci to powiedzieć. Ale nie zdradzisz mnie?
— Nie, przyrzekam ci.
— Musiałem wziąć z sobą kilku Arnautów i obsadzić plac, aby twoi towarzysze nie mogli się oddalić. I dla ciebie stoi w pałacu w pogotowiu kilku Arnautów. Mam cię uwięzić.
— Ah, to bardzo zajmujące, Selimie Ago! Jedna z twoich nor jest więc już dla mnie przygotowana.
— Tak. Będziesz leżał obok Araba. Musiałem dać tam kilka rogoży, bo mutesselim powiedział, że jesteś emirem i należy się z tobą lepiej obchodzić, niż z innymi hultajami.
— Za ten wzgląd winien mu jestem wdzięczność rzeczywiście. Czy moi towarzysze mieli także pójść do aresztu?
— Tak, ale co do nich nie mam jeszcze żadnych dalszych rozkazów.
— Co „mircik“ na to?
— Powiedziałem jej. Siedzi w kuchni i wypłakuje sobie oczy.
— Poczciwa! Ale mówiłeś o Arnaucie?
— Tak. Był tu jeszcze przed przybyciem makredża i rozmawiał długo z mutesselimem. Po tem zawołano mnie i wypytywano.
— O co?
— O to, czy czarno-czerwony effendi i w domu także nic nie mówi.
— Co odpowiedziałeś?
— Powiedziałem prawdę. Nie słyszałem effendiego, żeby wymawiał chociażby zgłoskę.
— Więc chodźmy.
— Panie, mam cię sprowadzić; to prawda, ale miłuję cię. Czy nie wolisz umknąć?
Ten poczciwy Arnauta był mi druhem istotnie.
— Nie, nie umykam, ago, bo nie mam powodu obawiać się mutesselima, albo makredża. Proszę cię jednak, żebyś ze mną zabrał jeszcze kogoś.
— Kogo?
— Posłańca, który do mnie przybył.
— Zawołam go; jest na dziedzińcu.
Wstąpiłem tymczasem do kuchni. Siedziała tam Merzinah z twarzą tak zasmuconą, że istotnie doznałem wzruszenia.
— O, jesteś, effendi! — zawołała, zrywając się. — Spiesz, spiesz! Kazałam adze, żeby ci umknąć pozwolił.
— Przyjm moje podziękowanie za to, Merzinah! Zostanę jednak.
— Ależ oni cię zamkną, panie!
— Poczekajmy.
— Jeżeli to uczynią, effendi, zapłaczę się na śmierć, a tobie gotować będę najlepsze zupy, jakie istnieją. Nie będziesz cierpiał głodu.
— Nic mi nie będziesz gotować, bo mnie nie wsadzą; zapewniam cię.
— Emirze, wracasz mi życie! Ależ oni mogliby to przecież uczynić, a wówczas odbiorą ci wszystko. Czy nie zostawiłbyś mi pieniędzy i innych drogich ci rzeczy? Przechowam ci wszystko i nie powiem nikomu.
— Wierzę ci, aniele opiekuńczy tego domu, ale ta ostrożność niepotrzebna.
— Czyń więc, co ci się podoba! Idź i Allah niech będzie z tobą wraz ze swym prorokiem, który niechaj cię chroni!
Poszliśmy. Przechodząc przez plac, widziałem za drzwiami kilku domów Arnautów, o których wspominał mi aga. Sprawa była więc istotnie poważna. I przed pałacem, w sieni, na schodach, a nawet w przedpokoju stali żołnierze. Zaniepokoiłem się niemal.
Komendant nie był sam w swojej komnacie. U wejścia siedzieli dwaj porucznicy, a Selim Aga nie oddalił się także, lecz usiadł obok.
— Sallam aaleikum — pozdrowiłem, jak mogłem najswobodniej, pomimo, iż znajdowałem się w pułapce.
— Aaleikum! — odpowiedział komendant z rezerwą, wskazując na dywan, leżący w jego pobliżu.
Udałem, że tego nie zauważyłem i usiadłem przy nim tak, jak siadywałem przedtem.
— Posłałem po ciebie — zaczął — ale nie przybywałeś. Gdzie byłeś, effendi?
— Na wycieczce.
— Gdzie?
— Za miastem.
— Czego tam chciałeś?
— Konia ujeździć. Wiesz, że szlachetny koń potrzebuje pielęgnacji.
— Kto był przy tem?
— Hadżi Lindsay bej.
— Który ślubował nie mówić?
— Ten sam.
— Słyszałem, że ślubu tego nie dotrzymuje zbyt surowo.
— Tak!
— Rozmawia!
— Tak!
— I z tobą także.
— Tak!
— Wiem to napewno.
— Tak!
To „tak“ wprawiło poczciwca w kłopot.
— Musisz także wiedzieć o tem — rzekł.
— Kto ci powiedział, że on rozmawia?
— Ktoś, co go słyszał.
— Kto to taki?
— Arnauta, który przybył dziś, aby was zaskarżyć.
— Co uczyniłeś?
— Posłałem po ciebie.
— Dlaczego?
— Aby cię przesłuchać.
— Allah illa Allah! A więc na zażalenie łotrowskiego Arnauty posyłasz do mnie, aby mnie, emira i effendiego traktować tak samo, jak tego draba! Mutesselimie, niech Allah błogosławi twej mądrości, abyś jej nie utracił.
— Effendi, proś Boga o twoją własną mądrość, bo możesz jej potrzebować!
— To brzmi prawie jak groźba!
— A twoje słowo brzmiało jak obraza.
— Ponieważ mnie obraziłeś, więc pozwól sobie coś powiedzieć, mutesselimie. Tu w tym obracającym się pistolecie jest sześć strzałów, a w tym drugim tak samo. Powiedz, co mi masz powiedzieć, lecz weź pod rozwagę, że emir nie jest Arnautą i nie pozwoli się z nim porównywać! Jeżeli towarzysz mój nie dotrzymuje swojego ślubu, to co to obchodzi Arnautę? Gdzie ten człowiek?
— Jest w mojej służbie.
— Od kiedy?
— Od dawna.
— Mutesselimie, mówisz nieprawdę. Tego Arnauty wczoraj jeszcze w służbie twojej nie było. To człowiek, o którym opowiem ci coś więcej jeszcze. Jeżeli hadżi Lindsay bej rozmawia, to ma to załatwić ze swojem sumieniem, lecz nie obchodzi to więcej nikogo.
— Miałbyś słuszność, gdybym wiedział o nim to tylko.
— A cóż takiego jeszcze?
— Jest przyjacielem człowieka bardzo mi podejrzanego.
— Któż to taki?
— Ty właśnie.
Udałem bardzo zdziwionego.
— Ja! Allah kerim, Bóg łaskaw! Będzie także miłościw i tobie!
— Mówiłeś mi o mutessaryfie i powiedziałeś, że jest twoim przyjacielem.
— Powiedziałem prawdę.
— To nie prawda.
— Co! Zarzucasz mi kłamstwo! Nie mogę tu więc pozostać dłużej. Dam ci sposobność do uzasadnienia tej obelgi.
Powstałem, udając, że chcę opuścić selamlik.
— Stój! — zawołał komendant. — Zostaniesz!
Odwróciłem się do niego.
— Ty mi rozkazujesz?
— Tak.
— A czy masz prawo do rozkazu?
— Stoisz tu pod moją władzą i skoro ci rozkazuję zostać, masz słuchać.
— A jeżeli nie zostanę?
— To cię zmuszę! Jesteś moim więźniem.
Obaj porucznicy powstali, a wraz z nimi i Selim Aga, [77] ale bardzo powoli i, jak zauważyłem, niechętnie.
— Twoim jeńcem? Co ty sobie myślisz? Sallam!
Zwróciłem się znowu ku drzwiom.
— Trzymajcie go! — zawołał.
Obaj porucznicy pochwycili mnie, jeden z jednej, drugi z drugiej strony. Zatrzymałem się, i roześmiałem w twarz jednemu i drugiemu; nagle polecieli jeden za drugim przez całą komnatę, aż runęli przed mutesselimem na ziemię.
— Masz ich, mutesselimie. Podnieś ich! Powiadam ci, że odejdę, skoro mi się spodoba i nie zatrzyma mnie żaden z twoich Arnautów! Zostanę jednak, bo mam jeszcze z tobą pomówić. Czynię to zaś tylko dlatego, żeby ci pokazać, iż żaden Frank nie boi się Turka. Pytaj więc dalej, o co masz pytać.
Poczciwcowi temu nie zdarzył się jeszcze podobny opór; przyzwyczajony do tego, że każdy musiał przed nim się zginać głęboko, nie wiedział teraz dobrze, co począć.
— Powiedziałem — rozpoczął wreszcie na nowo — że nie jesteś przyjacielem mutessaryfa.
— Czytałeś przecież list jego.
— A walczyłeś przeciwko niemu.
— Gdzie?
— W Szejk Adi!
— Udowodnij to!
— Mam świadka.
— Każ mu wejść!
— Spełnię ci to życzenie.
Na znak mutesselima wyszedł aga z pokoju.
W kilka chwil powrócił z makredżem z Mossul. Urzędnik mutessaryfa nie zaszczycił mnie ani spojrzeniem: przeszedł koło mnie i usiadł obok komendanta tam, gdzie ja przedtem siedziałem i chwycił węża gumowego stojącej tam fajki z wodą.
— Czy to jest człowiek, o którym opowiadałeś, effendi? — zapytał go komendant.
Rzucił mi pogardliwe pół-spojrzenie i odrzekł:
— To on.
— Widzisz? — zwrócił się do mnie komendant. — Makredż z Mossul, którego chyba powinieneś znać, jest świadkiem, że walczyłeś przeciwko mutessaryfowi.
— On jest kłamcą!
Teraz sędzia spojrzał na mnie pełnym wzrokiem.
— Robaku! — syknął.
— Poznasz ty wnet tego robaka — odrzekłem spokojnie. — Powtarzam to: jesteś kłamcą, gdyż nie widziałeś, żebym dobył broni przeciwko wojskom mutessaryfa.
— Więc widzieli to inni!
— Ale nie ty! Komendant powiedział, że ty to sam miałeś widzieć. Wymień twych świadków.
— Opowiadali to topdżi[78].
— A więc zełgali. Nie walczyłem z nimi, nie popłynęła ani kropla krwi. Poddali się razem z działami bez wszelkiego oporu. A potem, kiedy osaczono was w Szejk Adi, nakłaniałem beja do dobroci i wyrozumiałości. To też tylko mnie macie do zawdzięczenia, że was nie wystrzelano do nogi. Chcesz z tego wysnuć dowód, że jestem wrogiem mutessaryfa?
— Ty napadłeś na działa i zabrałeś je!
— Chętnie przyznaję się do tego.
— Ale odpowiesz za to w Mossul.
— Oh!
— Tak. Mutesselim cię uwięzi i odeśle do Mossul ciebie i wszystkich, którzy są z tobą. Jest tylko jeden środek dla ocalenia ciebie i twoich.
— Jakiż to?
Dał znak i trzej oficerowie oddalili się.
— Jesteś emirem z Frankistanu, bo Nemzi są Frankami — zaczął maikredż. — Wiem, że jesteś pod ochroną konsulów i że dla tego nie możemy cię zabić. Ale popełniłeś zbrodnię, na którą wyznaczona jest kara śmierci. Musimy cię przez Mossul wysłać do Stambułu, gdzie swoją karę odcierpisz.
Zrobił pauzę. Widocznie trudno mu było znaleźć odpowiedni zwrot.
— Dalej! — rzekłem.
— Zarazem byłeś pod ochroną mutessaryfa i mutesselim przyjął cię przyjaźnie. Obaj więc nie chcą, żeby cię spotkał taki smutny los.
— Niech Allah pamięta o nich za to w ostatnią ich godzinę!
— Tak! Dla tego może być, że zaniechamy dalszego prowadzenia sprawy, jeżeli...
— No, jeżeli...
— Jeżeli nam powiesz, ile warte jest życie emira z Frankistanu?
— Nic nie warte.
— Nic? Ty żartujesz.
— Mówię na serjo. Nic nie warte.
— O ile?
— Bo Allah i emira każdej chwili może powołać do siebie.
— Masz słuszność, życie jest w ręku Allaha, ale jest dobrem, którego należy strzec i które należy zachować.
— Zdaje się, żeś niezbyt dobrym muzułmaninem, gdyż inaczej wiedziałbyś, że drogi człowieka zapisane są w księdze.
— A jednak może człowiek życie swoje postradać, jeśli nie słucha tej księgi. Czy i ty chcesz to uczynić?
— No, już dobrze, makredżu. Jak wysoko oceniłbyś ty swoje życie?
— Co najmniej na dziesięć tysięcy pjastrów.
— A zatem życie Franka warte równo dziesięć razy więcej, czyli sto tysięcy pjastrów. Skąd to pochodzi, że Turek tak nisko stoi w cenie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Jesteś takim bogatym emirem?
— Tak, ponieważ posiadam życie tak drogie.
— Sądzę więc, że tu w Amadijah ocenisz swoje życie na dwadzieścia tysięcy pjastrów.
— Naturalnie!
— A twojego hadżi Lindsay beja także tak wysoko?
— Zgadzam się.
— A dziesięć tysięcy za trzeciego.
— To nie zbyt wiele.
— A twój służący?
— To wprawdzie Arab, ale dzielny i wierny człowiek; wart tyle, co i tamten.
— Sądzisz więc, że kosztuje także dziesięć tysięcy?
— Tak.
— Czy obliczyłeś całą sumę?
— Sześćdziesiąt tysięcy piastrów. Tak?
— Tak, macie tyle pieniędzy ze sobą?
— Jesteśmy bardzo bogaci, effendi.
— A kiedy chcecie zapłacić?
— Wcale nie chcemy!
Było istotnie zabawne, z jakim wyrazem w twarzach spojrzeli ci ludzie najpierw na mnie, a potem na siebie. Makredż zapytał:
— Jak to pojmujesz, effendi?
— Sądzę, że pochodzę z kraju, w którym panuje sprawiedliwość. We Frankistanie żebrak przed sędzią wart tyle, co król. A jeżeli padyszach Franków zgrzeszy, bywa karany przez prawo. Nikt tam nie może kupić swojego życia, gdyż niema sędziego, któryby był szubrawcem. Muzułmanie jednak nie mają innego prawa, prócz worka pieniędzy i dlatego szachrują sprawiedliwością. Nie mogę życia mego opłacić, skoro zasłużyłem, aby mi je zabrano.
— Więc je utracisz.
— Nie sądzę. Frank nie handluje swojem życiem, ale potrafi go bronić.
— Effendi, obrona niemożliwa!
— Czemu?
— Wina twoja dowiedziona, a i ty się już do niej przyznałeś.
— To nieprawda. Nie przyznałem się do żadnej winy; przyznałem tylko, że zabrałem wam działa, a to jest czyn, który nie ściągnie na mą głowę kary.
— Tak ci się tylko zdaje. Wzbraniasz się zatem zgodzić na naszą propozycję dobroci i miłosierdzia?
— Nie potrzebuję litości.
— Więc musimy cię uwięzić.
— Spróbujcie! Teraz zwrócił się do mnie komendant z przychylną uwagą, ale widząc, że go nie słucham, klasnął w ręce i trzej oficerowie pojawili się znowu.
— Odprowadźcie go! — rozkazał im, a do mnie zwrócony dodał: — Spodziewam się, effendi, że nie będziesz się wzbraniał pójść z nimi. Za drzwiami jest dość ludzi do przełamania wszelkiego oporu. Podczas odsiadywania kary będzie ci tu dobrze i...
— Milcz, mutesselimie! — przerwałem mu. — Chciałbym widzieć człowieka, któryby zdołał mnie przemóc. Z wami pięciu załatwiam się w trzy sekundy, a twoi febryczni Arnauci uciekają przed mem spojrzeniem; tego możesz być pewien. Wiem, że byłoby mi tu dobrze jako więźniowi; nakazuje wam to wasz własny interes. Do Mossul wysłany nie będę, bo to nie przydałoby się na nic makredżowi. On chce tylko, ażebym się wykupił, bo mu potrzeba pieniędzy, aby mógł dostać się zagranicę.
— Zagranicę? — spytał mutesselim. — Jak mam rozumieć twoje słowa?
— Zapytaj jego samego!
Spojrzał na makredża, który zbladł nagle.
— Co on myśli? — zapytał go mutesselim.
— Nie rozumiem go! — odrzekł urzędnik.
— Rozumie aż nadto dobrze — odparłem. — Mutesselimie, obraziłeś mię, chcesz mnie uwięzić, zrobiłeś mi propozycję, która byłaby dla ciebie w skutkach bardzo ciężką, gdybym chciał mówić o tem. Zagroziliście mi obydwaj, ale teraz wezmę i ja broń do ręki, skoro widzę, jak daleko ośmielacie się zabrnąć. Czy wiesz, kim jest ten człowiek?
— To makredż z Mossul.
— Mylisz się. Już nim nie jest; usunięto go.
— Usunięto! — zawołał.
— Człowiecze! — krzyknął makredż — ja cię uduszę.
— Usunięto! — zawołał komendant jeszcze raz, na pół w strachu, a na pół pytając.
— Tak. Selimie Ago, powiedziałem ci przedtem, że wydam ci dzisiaj rozkaz, którego posłuchasz. Usłyszysz go teraz. Uwięź tego człowieka i wsadź go do nory, w której ja miałem siedzieć. Zabierze go się potem do Mossul.
Poczciwy aga patrzył ze zdumieniem to na mnie, to na tam tych dwu, ale nie ruszył oczywiście nogą, aby pójść za mojemi słowami.
— On obłąkany — rzekł makredż, powstając.
Ty sam musisz być taki, że śmiałeś przybyć do Amadijah. Czemu nie pojechałeś prostą drogą, lecz na Mungayszi? Widzisz, że wiem o wszystkiem. Masz tu dowód, mutesselimie, że mam słuszność, żądając jego uwięzienia.
Podałem mu najpierw pismo, zwrócone do Ali Beja. Spojrzał na podpis.
— Od Anadoli Kazi Askeriego?
— Tak. Jest on teraz w Mossul i żąda wydania tego człowieka. Czytaj!
— To prawda! — zdumiewał się. — Lecz co robi mutessaryf?
— Złożony także z urzędu. Przeczytaj to drugie pismo!
Podałem mu, a on czytał.
— Allah kerim, oby Bóg nam był łaskaw! Wielkie rzeczy nadchodzą.
— Nadchodzą istotnie. Mutessaryf usunięty, makredż tak samo; czy chcesz, żeby usunięto i ciebie?
— Panie, ty jesteś tajnym posłem Anadoli Kazi Askeriego, a może nawet padyszacha!
— Kto ja jestem, to tu nie należy do rzeczy, ale widzisz, że wiem o wszystkiem i oczekuję, że spełnisz swoją powinność.
— Effendi, spełnię ją. Makredżu, nie mogę inaczej; tu napisano; muszę cię uwięzić.
— Zrób to! — odparł makredż.
Sztylet błysnął mu w ręku. Piorunem przemknął koło mnie przez pokój i wypadł za drzwi. Pośpieszyliśmy za nim i nadbiegliśmy właśnie w chwili, kiedy go obalono na ziemię. Selek, który mi towarzyszył, klęczał teraz na nim i usiłował wyrwać mu z ręki nóż. Ucieczka była już w każdym razie niemożliwa. Rozbrojonego sprowadzono napowrót do selamliku.
— Kto jest ten człowiek? — spytał komendant, wskazując na Seleka.
— To posłaniec przysłany mi z Baadri przez Ali Beja. On tam powraca, więc pozwól mu towarzyszyć przewiezieniu jeńca. W ten sposób będziemy mieli pewność, że makredż nie ujdzie. Ale ja mam ci oddać jeszcze jednego więźnia.
— Kogo, panie?
— Każ przyjść temu Arnaucie, który mię zaskarżył!
— Sprowadzić go! — rozkazał.
Jeden z poruczników wyszedł i sprowadził Arnautę, nie przypuszczającego zwrotu rzeczy na swoją niekorzyść.
— Zapytaj go tylko — rzekłem — gdzie podział swoją broń.
— Gdzie ją masz?
— Zabrano mi ją.
— Gdzie?
— We śnie.
— Kłamie, mutesselimie! Tego człowieka dał hadżiemu Lindsay bejowi mutessaryf. Strzelił do mnie i uciekł, a potem na drodze czatował na mnie i wystrzelił do mnie z gąszczu leśnego dwa razy, ale chybił. Mój pies go przytrzymał, lecz dałem upust mej łasce, przebaczyłem mu i pozwoliłem mu umknąć. Przy tej sposobności odebraliśmy mu broń, którą mój kawas posiada dotychczas. Czy mam kazać przyjść świadkom, by potwierdzili, że mówię prawdę?
— Panie, wierzę ci! Zabierzcie tego psa i wsadźcie go do najpewniejszej nory, jaka tylko jest w więzieniu.
— Panie, czy każesz mi zabrać zaraz makredża? — zapytał Selim Aga komendanta.
— Tak.
— Mutesselimie, każ go wprzód związać — przypomniałem. — Próbował już raz uciekać i próbę ponowi.
— Zwiążcie go!
Wyprowadzono obydwu, a ja zostałem z komendantem sam na sam. Był tak zaatakowany zdarzeniami, że opadł znużony na poduszki.
— Ktoby to był pomyślał! — rzekł, wzdychając.
— Ty zapewne nie, mutesselimie!
— Panie, przebacz mi. Nie wiedziałem przecież nic o tem wszystkiem.
— Arnauta spotkał się napewno już przedtem i porozumiał z makredżem. Inaczej nie poważyłby się wystąpić przeciw nam, bo mieliśmy powód do ukarania go.
— Nie strzeli już do nikogo! Pozwól, że podam ci fajkę.
Kazał przynieść jeszcze jedną nargilę i zapalił ją własnemi rękoma, a potem rzekł w tonie prawie uniżonym:
— Emirze, czy myślisz, że pojmowałem to na serjo?
— Co?
— Żebym miał brać od ciebie pieniądze?
— Tak.
— Panie, mylisz się! Poddałem się woli makredża i oddałbym ci był część moją.
— Ale uciec byłoby mi wolno?
— Tak. Widzisz, że życzyłem ci jak najlepiej.
— Tego tobie nie było wolno, jeśli skarga przeciw mnie była uzasadniona.
— Czy będziesz dalej o tem myślał?
— Nie, jeżeli postarasz się, żebym mógł o tem zapomnieć.
— Nie pomyślisz już o tem, emirze. Zapomnisz, jak zapomniałeś już o innych rzeczach.
— O czemże?
— A o lekarstwie.
— Tak, mutesselimie, o tem zapomniałem istotnie, ale dostaniesz je dziś jeszcze; przyrzekam ci to.
Wtem wszedł jeden ze służących.
— Panie, na dworze czeka basz czausz[79] — oznajmił.
— Czego chce?
— Przybywa z Mossul i powiada, że ma ważne poselstwo.
— Przyślij go tu!
Podoficer wszedł i oddał komendantowi pismo, opatrzone wielką pieczęcią. Poznałem odrazu, że była to pieczęć Anadoli Kazi Askeriego. Złamał pieczęć i czytał, a następnie polecił posłowi zgłosić się nazajutrz po odpowiedź.
— Panie, czy wiesz, co to jest? — zapytał mnie po odejściu żołnierza.
— Pismo starszego sędziego Anatolji.
— Pisze mi o usunięciu mutessaryfa i makredża. Tego drugiego mam natychmiast wysłać do Mossul, skoroby się tu tylko pojawił. Oddam go jutro temu basz czauszowi. Czy wspomnieć co o tobie?
— Nie, sam napiszę. Wyślij go tylko pod dostateczną eskortą.
— Tak musi być, zwłaszcza że ma odejść jeszcze jeden ważny jeniec.
Zląkłem się.
— Który?
— Arab. Anadoli Kazi Askeri nakazuje mi to i powiada, że syn szejka ma być wysłanym do Stambułu ja ko zakładnik.
— Kiedy odchodzi transport?
— Przed południem. Zaraz zacznę pisać.
— Nie będę ci więc dłużej przeszkadzać.
— O effendi, obecność twoja milsza mi nadewszystko!
— A oko twoje przyświeca mi, jak oko najlepszego przyjaciela, lecz czas twój jest drogi; nie mogę ci go zabierać.
— Ale przyjdziesz jutro rano?
— Może.
— Masz być obecnym przy odejściu transportu, aby zobaczyć, że troska moja myśli o wszystkiem.
— Więc przyjdę. Sallam!
— Sallam. Niech cię Allah prowadzi!
Gdy wchodziłem do domu, zabrzmiał ku mnie głośny okrzyk:
— Hamdullillah, effendi, żyjesz i jesteś wolny!
Była to „mircik“. Ujęła mnie za obie ręce i odetchnęła głęboko.
— Jesteś wielkim bohaterem. Powiedzieli to twoi służący i ten obcy posłaniec. Gdyby cię byli uwięzili, byłbyś zabił cały pałac, a może także i Selima Agę.
— Jego nie, ale wszystkich innych — odrzekłem rozbawiony.
— Jesteś jako Kelad mocny. Wąs twój sterczy na prawo i lewo, jak wąs pantery, a ramiona twoje są jako nogi słonia.
Oczywiście należało to pojmować tylko obrazowo. O „mircie“, co za zamach na ciemnoblond ozdobę mojej twarzy i na miłą symetrję moich najniezbędniejszych kończyn! Musiałem oczywiście być uprzejmym.
— Usta twoje przemawiają, jak wiersz poety, a poza wargi twoje wybiega, jak poza brzeg garnka, miód słodki. Mowa twoja sprawia ulgę, jak plaster na bolączce, a dźwięku głosu twego nie zapomni nigdy ten, co go raz jeden słyszał. Masz tu pięć pjastrów na khol i henneh do powiek twoich i różowych paznokci twej ręki. Serce moje chce radować się tobą, a iżby dusza moja odmłodniała, a oko moje napawało się urokiem twojego chodu.
— Panie! — zawołała — jesteś waleczniejszy od Alego, mędrszy od Abu Bekra, silniejszy od Simsaha[80] i piękniejszy od Hosseina Armadańczyka! Rozkaż, co mam ci usmażyć, czy też wolisz coś gotowanego lub pieczonego? Uczynię dla ciebie wszystko, czego zażądasz, gdyż z tobą przyszła radość w dom mój, a błogosławieństwo na próg drzwi moich.
— Dobroć twoja wzrusza mnie, Merzinah, nie mogę jej odpłacić, nie czuję jednak ani głodu, ani pragnienia, skoro widzę blask twoich oczu, barwę lic twoich i luby obraz twych rączek. Czy był tutaj Selim Aga?
— Tak. On opowiedział mi wszystko. Twoi wrogowie są zgubieni. Idź na górę i pociesz twoich, którzy są w wielkim niepokoju o ciebie.
Poszedłem na górę.
— Nareszcie spowrotem — rzekł Anglik. — Wielki niepokój! Chcieliśmy pójść i zabrać was! Szczęście, że jesteście!
— Byłeś w niebezpieczeństwie? — zapytał Mohammed.
— Nie bardzo. Minęło. Czy wiesz, że mutessaryf złożony z urzędu?
— Z Mossul?
— Tak i makredż także.
— A więc dla tego Selek jest tutaj?
— Tak. Czy nie opowiadał ci nic, kiedy wyjeżdżaliśmy po południu?
— Nie. On lubi milczeć. Ale Amad może przecież wyjść już na wolność, ponieważ tylko mutessaryf trzymał go w niewoli.
— Spodziewałem się tego i ja, ale rzecz stoi gorzej. Wielkorządca uznaje za dobre postępowanie Turków przeciwko wam, a najwyższy sędzia Anatolji każe syna twego wysłać do Stambułu jako zakładnika.
— Allah kerim! Kiedy ma odejść?
— Jutro przed południem.
— Napadniemy po drodze na jego eskortę!
— Dopóki jest nadzieja oswobodzenia go podstępem, nie należy narażać życia ludzkiego.
— Ależ mamy czas tylko przez jedną noc.
— Czas to dość długi.
Zwróciłem się do Anglika:
— Sir, trzeba mi wina dla mutesselima.
— Byłby wart wina ten hultaj! Niech pije wodę, kawę, kwiat lipowy, walerjanę, maślankę!
— Prosił mnie o wino!
— Gałgan! Nie wolno mu przecież! Jest mahometaninem!
— Muzułmanie piją je tak samo chętnie, jak my. Chciałbym dopóty zachować sobie jego przychylność, dopóki jej nam potrzeba.
— Pięknie! Niech ma wino! Ile?
— Tuzin. Ja dam połowę, a wy drugą.
— Pshaw! Nie kupuję pół wina. Tu są pieniądze!
Podał mi sakiewkę, przyczem ani przez myśl mu nie przeszło zauważyć, ile wziąłem. To był gentleman, a ja biedak.
— Jakżeż? — zapytał. — Ocalimy Amada?
— Tak.
— Dzisiaj?
— Tak.
— Jak?
— Idę z Selimem Agą pić wino i postaram...
— Pije także wino? — przerwał mi.
— Namiętnie.
— Ładny muzułmanin! Zasługuje na baty.
— Kiedyż właśnie ta właściwość jego gustu jest dla nas korzystna. Oszołomi się i tak zabiorę mu niepostrzeżenie klucz od więzienia. Wypuszczę Araba do ojca, gdzie się przebierze, a potem odprowadzi go Halef do willi, zbudowanej dlań przez was.
— Well! Bardzo pięknie! A co ja przy tem?
— Najpierw uważać. Skoro go przyprowadzę, dam tam na rogu znak. Będę krakać jak kruk ze snu wyrwany. Potem zbiegnie Halef, aby otworzyć drzwi i przytrzymać w kuchni gospodynię. Wy pójdziecie z Mohammedem na schody, przyjmiecie Amada i wprowadzicie go na górę. On się przebierze i zaczekacie, dopóki nie wrócę do domu.
— Odejdziecie znowu?
— Tak. Będę musiał wyjść do Selima Agi, aby nie wzbudzić podejrzenia i wetknąć mu klucz na powrót.
— Ciężka rzecz dla was! A jeżeli was przyłapią?
— Mam pięść, a gdyby tego było za mało, to i broń także. Teraz jednak zjedzmy razem wieczerzę.
Podczas jedzenia dałem także Mohammedowi dokładne instrukcje. Halef przyniósł wino i musiał je dobrze opakować.
— Zaniesiesz to do mutesselima — rzekłem.
— Chce to pić, zihdi? — zapytał zdumiony.
— Niech go użyje, do czego mu trzeba. Nie oddasz paczki nikomu, tylko jemu i powiesz, że to ja przysyłam lekarstwo. A słuchaj! Gdy potem odejdę z Selimem Agą, pójdziesz potajemnie za nami i zapamiętasz sobie dom, do którego wstąpimy; ale dokładnie! Gdyby mię było do czego potrzeba, to przyjdziesz po mnie.
— Gdzie znajdę cię w tym domu?
— Pójdziesz sienią od bramy prosto, mniej więcej osiem kroków, aż do drzwi, za któremi będę się znajdował. Gdyby cię zobaczył gospodarz, Żyd, powiesz, że szukasz obcego emira, pijącego ze dzbana. Rozumiesz?
Odszedł z paczką.
Mohammed Emin był w rozdrażnieniu nie do opisania. Nawet wówczas w Dolinie Stopni, gdzie szło o ujęcie nieprzyjaciół, nie widziałem go takim. Wziął na siebie wszystką broń swoją i nabił strzelbę na nowo. Nie mogłem się z tego śmiać; serce ojcowskie, to święta rzecz. Miałem także ojca w domu, który wycierpiał dla mnie sporo troski i niewygód, mogłem to więc pojąć i zrozumieć.
Wreszcie wrócił Selim Aga od mutesselima. Zjadł w kuchni wieczerzę i poszliśmy chyłkiem do Żyda. Selim Aga poznał dostatecznie działanie wina i uważał bardzo na siebie. Pił tylko małemi łykami i bardzo powoli.
Siedzieliśmy już może ze trzy kwadranse przy winie i jeszcze nie było widać skutków jego na adze; stał się tylko cichszym, więcej rozmarzonym i wcisnął się w kąt w zamyśleniu. Miałem już zamiar zniewolić go do wypicia reszty i kazać podać dwa nowe dzbanki, gdy ktoś do drzwi zapukał.
— Kto to? — zapytał aga.
— To musi być Halef.
— Czyż wie, gdzie jesteśmy?
— Tak.
— Effendi, co uczyniłeś?
— Ależ nie wie, co tu robimy.
— Nie wpuszczaj go!
Jak to dobrze, że zwróciłem uwagę Halefa! To, że przyszedł, było dowodem, iż zaszło coś szczególnego. Otworzyłem od wnętrza i wyszedłem do sieni.
— Halefie!
— Zihdi, to ty?
— Tak. Co się stało?
— Mutesselim przyszedł.
— O to źle; to może nam popsuć całe dzieło. Idź! Zaraz tam przyjdziemy. Pozostań jednak u drzwi mego pokoju, żebym cię miał w razie potrzeby.
Wszedłem napowrót do małej izby.
— Selimie Ago, to szczęście, że powiedziałem hadżiemu, gdzie jesteśmy. Mutesselim jest u ciebie i czeka na ciebie.
— Allah illa Allah! Chodź prędko, effendi! Czego on chce?
— Halef nie wiedział tego.
— Musi być coś ważnego. Śpiesz się!
Zostawiliśmy wino i poszliśmy szybkim krokiem do mieszkania.
Przyszedłszy do domu, zastałem komendanta siedzącego na honorowem miejscu w mojej izbie. Kazał się magicznie oświetlić czerwonym lampionem i ssał moją nargilę. Ujrzawszy mnie, był tak uprzejmy, że powstał.
— Ah, mutesselimie, ty tu w mojem mieszkaniu! Niech Allah błogosławi wejście twoje i niechaj miło ci będzie u mego boku!
Pocichu miałem jednak inne życzenie, nie całkiem zgodne z tym uprzejmym frazesem.
— Emirze, wybacz, że przyszedłem tu do ciebie. Wskazała mi tu drogę gospodyni tego domu, której Allah dał twarz, jak żadnej innej. Chciałem pomówić z Selimem Agą!
— Więc pozwolisz, że się znowu oddalę!
Teraz musiał już wezwać mnie do zostania, jeżeli nie chciał wykroczyć przeciw najważniejszym zasadom tureckiego wychowania.
— Zostań, emirze i usiądź! Selim Aga może także pozostać, bo to, czego żądam od niego, wolno ci wiedzieć.
Teraz przyszła kolej na fajki rezerwowe. Podczas zapalania przyglądałem się pilnie komendantowi. Czerwone światło lampionu nie pozwoliło mi dokładnie widzieć jego twarzy, ale brzmienie głosu wydało mi się takiem, jakie się słyszy, gdy język zaczyna tracić swą zwyczajną obrotność.
— Co myślisz, effendi? Czy makredż jest ważnym więźniem? — zaczął.
— Tak sądzę.
— Ja także i dlatego niepokoi mnie bardzo myśl, że może mu się udać zemknąć.
— Przecież zamknięty jest bezpiecznie.
— Tak, lecz to nie dość dla mnie. Selimie Ago, nie będę dzisiaj spać i kilkakrotnie przyjdę w nocy do więzienia, by się przekonać, czy jest istotnie w swojej norze.
— Panie, ja to uczynię za ciebie!
— To zobaczysz go ty, a nie ja i nie będę mógł zasnąć. Pójdę sam; daj mi klucz.
— Czy wiesz panie, że sprawiasz mi przykrość?
— Nie chcę ci sprawiać przykrości, tylko siebie uspokoić. Anadoli Kazi Askeri, to człowiek bardzo surowy. Dostałbym jedwabny sznurek, gdybym mu umknąć pozwolił.
W ten sposób wykonanie naszego planu stało się niemożliwem zupełnie! Czyż nie było rady? Zdecydowałem się prędko. Albo wino, albo przemoc! Podczas, gdy aga tłumaczył jeszcze swemu przełożonemu, wyszedłem na korytarz, gdzie stał Halef.
— Przynieś co najlepszego tytoniu, a tu masz pieniądze; idź do domu, z którego mnie wywołałeś, i zażądaj od Żyda tego samego wina Tirbedi Hajdari, które piłem przedtem.
— Ile przynieść?
— Naczynie o dziesięciu dzbanach z tego gatunku, jaki Żyd posiada. On da ci takie naczynie.
— Czy napój djabła wnieść do pokoju?
— Nie. Zabiorę go z twojej izby. Ale Baszybożuk nie śmie nic wiedzieć. Daj mu ten bakszysz; niech wyjdzie i zostanie, gdzie i dopóki zechce. Może pójść do straży i pokazać się basz czauszowi, z którym pojedzie jutro. Pozbędziemy go się w ten sposób.
W chwili, gdy wchodziłem spowrotem, oddawał aga właśnie klucz komendantowi. Schował go za pas i rzekł do mnie:
— Czy wiesz, że makredż próbował oporu?
— Tak. Chciał najpierw agę przekupić, a potem usiłował go zabić.
— Odpokutuje to!
— I — dodał Selim — gdy zażądałem, żeby wypróżnił kieszenie, nie chciał tego uczynić.
— Co tam miał?
— Dużo pieniędzy!
— Emirze, do kogo należą te pieniądze? — spytał chytrze komendant.
— Ty powinieneś je wziąć do przechowania.
— To słuszne, chodźmy!
— Mutesselimie, chcesz mnie porzucić? — zapytałem. — Czy chcesz mię obrazić?
— Odwiedziłem cię, lecz nie jestem twym gościem.
— Nie wiedziałem, że przyjdziesz. Pozwól nałożyć sobie fajkę, jaką rzadko tu palą.
Właśnie wszedł Halef i przyniósł tytoń; był to gatunek master Lindsaya; musiał komendantowi smakować. Zresztą byłem zdecydowany nie wypuścić go z izby bez mojej woli. Szczęściem nie przyszło do ostateczności, bo przyjął fajkę, a w ciągu rozmowy zauważyłem, że wzrok jego pełen oczekiwania spoczywał na drzwiach. Chciał kawy. Zapytałem go więc:
— Czy otrzymałeś lekarstwo, panie?
— Tak; dziękuję ci, effendi!
— Było dość?
— Nie przeliczyłem jeszcze.
— I nie kosztowałeś?
— Trochę.
— Jakie było?
— Bardzo dobre, ale słyszałem, że są i całkiem słodkie.
Poczciwy aga wiedział dobrze, o czem była mowa. Kręcił łakomie ustami i patrzył na mnie, mrugając zalotnie oczyma.
— Są całkiem słodkie — odparłem.
— Ale takie bardzo rzadkie?
— Nie.
— A skuteczne?
— Bardzo. Jest jak mleko, płynące z drzew rajskich.
— Ale w Amadijah jej niema?
— Mogę przyrządzić wszędzie, i w Amadijah.
— A jak długo to potrwa?
— Dziesięć minut. Jeżeli zaczekasz, to skosztujesz napoju, jaki w raju otrzymuje Mahomet od hurys.
— Zaczekam.
Oczy jego błyszczały radośnie, ale radośniej oczy Selima Agi. Wyszedłem z pokoju i skorzystałem z tej przerwy, aby pójść do Mohammed Emina.
— Emirze, zatem już po wszystkiem.
— Nie, rozpoczyna się właśnie!
— Ależ nie dostaniesz klucza!
— Może mi go wcale nie będzie potrzeba. Wytrwaj jeno cierpliwie.
Wsunął się Lindsay.
— Zabrano z mego tytoniu. Kto go pali?
— Komendant.
— Bardzo dobrze! Pije moje wino, pali mój tytoń! Wyśmienicie!
— Czemużby nie?
— Niech w domu zostanie! Nie przeszkadza ucieczce!
— Może się do niej przyczyni. Posłałem po wino
— Znowu?
— Tak. Po perskie; słonia powali. Słodkie jak miód, a mocne jak lew.
— Well! Napiję się także perskiego.
— Postarałem się, żeby było i dla was. Podochocę tych ludzi, a potem zobaczymy, co będzie trzeba zrobić.
Poszedłem do kuchni i kazałem ogień rozniecić. Zanim rozpaliło się dobrze, powrócił Halef i przyniósł wielkie naczynie niebezpiecznego napoju. Postawiłem duży garnek wina nad ogniem i poruczyłem go opiece Merzinah. Następnie wróciłem do Anglika.
— Oto Pers! Ale podajcie szklanki; są u was.
Gdy wchodziłem do mojej izby, patrzyli obaj Turcy na mnie z oczekiwaniem.
— Oto przynoszę lekarstwo, mutesselimie. Skosztuj najpierw zimnego, a potem zobaczysz, jak to podnosi serce, gdy się pije na gorąco.
— Powiedz mi dokładnie, effendi: czy to wino, czy lekarstwo?
— Ten napój to najlepsze lekarstwo, jakie dzisiaj znam. Pij i powiedz mi, czy nie rozwesela ono twej duszy?
Skosztował raz i drugi. Na ostrych i zmęczonych jego rysach położył się odblask zachwycenia.
— Czy sam wynalazłeś ten napój?
— Nie, to Allah daje go tym których najbardziej lubi.
— Sądzisz więc, że nas lubi?
— Spewnością.
— O tobie wiem, że jesteś ulubieńcem proroka. Czy masz więcej tego lekarstwa?
— Mam. Wypij to!
Nalałem znowu. Oczy jego iskrzyły się jeszcze radośniej, jak przedtem.
— Effendi, czem Sakadja, Djebeli i tytoń z Szirasu wobec tego lekarstwa? One lepsze od najdelikatniejszej woni kawy. Czy dasz mi przepis, jak się przyrządza?
— Przypomnij mi, to ci napiszę jeszcze przed opuszczeniem Amadijah. Oto dzbanek. Pijcie! Muszę zejść do kuchni, aby przyrządzić tamto drugie lekarstwo.
Zeszedłem po schodach umyślnie bardzo cicho i odchyliłem drzwi bardzo po cichu. Istotnie! Przed moim garnkiem stał „mircik“ i czerpał małą turecką filiżanką ód kawy dość już gorące wino, wlewając je ustawicznie między szeroko rozwarte wargi, zamykające się za każdym razem z serdecznem mlaskaniem.
— Merzinah, nie poparz sobie zębów.
Obróciła się przestraszona i upuściła filiżankę na ziemię.
— O, zihdi, to oerumdżek[81] wpadł do garnka i chciałam go wyłowić!
— A teraz wlałaś sobie do ust tego pająka.
— Nie, effendi, tylko tę odrobinę, która przyczepiła się do pająka.
— Podaj mi ten garnuszek, tam z dołu.
— Oto, emirze!
— Napełnij go sobie tym napojem!
— Dla kogo?
— Dla ciebie.
— Co to, emirze?
— To lekarstwo, wynalezione przez perskiego hekima na odmładzanie starości. Kto dość tego pije, ten wiecznie szczęśliwy, a kto pije bez przerwy, ten żyje wiecznie.
Podziękowała mi w kwiecistych słowach, a ja poniosłem resztę na górę. Obaj pijący zbliżyli się do siebie zupełnie mimo różnicy rangi i musieli bawić się bardzo przyjemnie.
— Wiesz, effendi, o co się sprzeczamy? — zapytał mię komendant.
— Wszak tego nie słyszałem.
— Sprzeczaliśmy się, czyj system musi być bardziej chory, jego, czy mój. Kto ma słuszność?
— Powiem wam to: Komu lekarstwo przynosi ulgę największą, ten cierpiał najwięcej.
— Mądrość twoja jest zbyt wielką, iżbyśmy mogli ją pojąć. Co masz w tym garnku?
— To iczki iczkilerin[82], gdyż nie dorówna mu żaden inny.
— I chcesz, żebyśmy go skosztowali?
— Jeżeli sobie życzysz, to ci naleję.
— Daj mi!
— I mnie, effendi! — prosił aga.
Było to tylko grzane wino bez żadnych korzeni, a jednak doprowadziło ono ich do stanu, który dałby się określić słowami: „O pójdźcie w moje objęcia, miljony!“. Pili już tylko z jednej szklanki, a raz nawet obtarł mutesselim brodę adze, gdy kilka kropel wspaniałego lekarstwa spadło na nią i ugrzęzło w jej gęstwinie. Rozmowa ich, jako dwóch laików w „szlachetnej walce pełnych czar“, była błazeńska i niezrozumiała. Wciągnięto nawet mnie, udającego tylko, że piję; mutesselim obejmował mnie razporaz, aga zaś otoczył poufale szyję moją ramieniem.
Wtem powstał ten ostatni, aby przynieść nową lampkę do czerwonego lampionu. Podniósł się szczęśliwie; zaraz jednak wyciągnął chwiejnie przed siebie ręce, nogi zaczęły mu drgać w kolanach, jak komuś, kto pierwszy raz próbuje się ślizgać.
— Co ci jest, ago? — spytał komendant.
— O panie, dostaję baldyr czekmisz[83]. Sądzę, że muszę usiąść napowrót.
— Usiądź! Poradzę ci.
— Znasz jaki środek?
— I bardzo dobry. Siadaj!
Aga usiadł znowu. Komendant podniósł się nieco i dopytywał się z pełną miłości łaskawością:
— W której łydce masz ten kurcz?
— W prawej.
— Podaj mi nogę!
Aga wyciągnął nogę do niego, a przełożony począł ją z całych sił szarpać i ciągnąć.
— O jazik — o joj, panie! Sądzę, że jednak w lewej.
— Więc podaj lewą!
Selim podał mu drugi pedał, a okolicznościowy pomocnik naciągał go ze wszystkich sił. Był to widok komicznie wzruszający, gdy ten wysoko postawiony urzędnik, przyzwyczajony do tego, żeby mu usługiwano w najmniejszych drobnostkach, szarpał i opukiwał łydkę z braterską gotowością.
— Dobrze! Sądzę, że już ustał — rzekł aga.
— Wstań więc i spróbuj!
Selim powstał, zadawszy sobie trudu tym razem. Stał prosto, jak świeca, ale nie mógł zrobić ani kroku. Widziałem, że było mu tak, jak ptakowi, który mogąc już latać, pierwszy raz chce się powierzyć niepewnemu powietrzu.
— Pobiegnij no! — rozkazał mutesselim. — Chodź, ją cię podeprę.
Chciał się zerwać ze zwykłą sobie szybkością, lecz stracił równowagę i jeszcze szybciej wrócił do pierwotnej pozycji. Umiał sobie jednak poradzić. Wsparł rękę na mojem ramieniu i powstał. Potem rozstawił nogi szeroko, aby zdobyć pewniejsze stanowisko i utkwił zdziwiony wzrok w czerwony lampion.
— Emirze, lampa leci!
— Zdaje mi się, że wisi mocno.
— Spadała, a papier się zapala; widzę już wyskakujące płomyki.
— Ja nic nie widzę.
— Maszaliah! Widzę, jak zlatuje, a jednak zostaje w górze! Nie kiwaj się tak, Selimie Ago, bo się przewrócisz.
— Ja się nie kiwam, effendi.
— Widzę całkiem dokładnie!
— To ty sam kiwasz się, panie!
— Ja? Ago, zaczynam się bardzo bać o twój system. Nerwy posuwają tobą tam i sam, a trawienie opadło ci w nogi. Potrząsasz rękoma i wywijasz głową, jakbyś chciał pływać. O Selimie Ago, to lekarstwo zbyt wspaniałe i za mocne dla ciebie. Ono cię rzuci o ziemię.
— Panie, mylisz się! To, co mi mówisz, dzieje się z tobą. Widzę, jak tańczą twoje nogi i podskakują ramiona, a głowa kręci się w kółko. Effendi, tyś bardzo chory. Niechaj Allah ześle ci pomoc swoją, aby twój obieg krwi nie przepadł zupełnie.
Tego było mutesselimowi już przecież za wiele. Złożył pięść i pogroził nią.
— Selimie Ago, uważaj! Kto śmie mówić, że mój system nie jest w porządku, tego każę oćwiczyć, albo wsadzić do kozy! Czy schowałem klucz?
Sięgnął za pas i znalazł.
— Ago, rusz się i chodź ze mną! Zrewiduję teraz więzienie. Emirze, lekarstwo twe jest istotnie, jak mleko rajskie, ale obróciło twój żołądek; chcesz ciągle iść głową na dół. Pozwolisz, że pójdziemy?
— Jeżeli to istotnie twoja wola, żeby odwiedzić więźnia, nie mogę ci przeszkodzić w spełnieniu obowiązku.
— Chodźmy zatem! Dziękujemy ci za to dobre, co dałeś nam posmakować. Czy wnet przyrządzisz nowe lekarstwo?
— Skoro tylko zechcesz.
— To gorące jeszcze lepsze od zimnego, ale idzie w szpik i kości i zasuwa je między siebie. Niech cię Allah ochrania i udzieli ci dobrej nocy.
Podszedł ku adze i wziął go za ramię. Odeszli, a ja za nimi. Nad schodami zatrzymali się.
— Selimie, schodź pierwszy!
— Panie, ten zaszczyt należy się tobie.
— Wiesz przecież, że dumny nie jestem.
Aga, trzymając się, stawiał ostrożnie nogi ze stopnia na stopień, a mutesselim szedł za nim. Nie bardzo mu się to udawało, zwłaszcza, że nie znał schodów.
— Effendi, czyś jeszcze tu?
— Tak.
— Wiesz przecie o zwyczaju odprowadzania gości aż do bramy?
— Wiem.
— A nie odprowadzasz mnie!
— Pozwól więc, że to uczynię.
Wziąłem go pod ramię, podparłem i tak poszło lepiej. Na dole, przed bramą, stanął i odetchnął głęboko.
— Emirze — zauważył — ten makredż to właściwie i twój więzień.
— Jeżeli się dobrze nad tem zastanowić, to tak.
— Więc i ty się musisz przekonać, czy jeszcze jest.
— Będę wam towarzyszyć.
— To chodź i podaj mi ramię!
— Masz dwie ręce, effendi — zauważył aga — podaj mi drugą!
Obaj ciężko oparli się o mnie, ale oszołomienie ich utrzymało się dotąd w tem stadjum, w którem jest się jeszcze panem siebie. Szli niepewnie, ale posuwaliśmy się mimo to szybko naprzód. Ulice były ciemne i puste. Nie spotkaliśmy nikogo.
— Twoi Amanci przestraszą się, gdy wejdę — rzekł mutesselim do agi.
— A ja z tobą! — chełpił się zagadniony.
— I ja z wami! — uzupełniłem.
— Czy Arab jest tu jeszcze?
— Panie, czy sądzisz, że pozwalam umykać takim ludziom? — spytał aga obrażony.
— Zajrzę i do niego. Czy miał także pieniądze?
— Nie.
— Jak sądzisz, ile może mieć makredż przy sobie?
— Nie wiem tego.
— Musi to oddać. Ale, Selimie, twoi Amanci nie powinni być przy tem.
— Każę im odejść.
— A jak podsłuchają?
— Zarygluję ich.
— Dobrze. Ale skoro wyjdziemy, będą rozmawiać z więźniem.
— Pozostaną zaryglowani.
— To będzie dobre. Te pieniądze należą do kasy mutesselima, który adze Amantów da bardzo dobry bakszysz.
— Ile, panie?
— Tego wiedzieć teraz nie mogę. Zobaczę, ile ma przy sobie.
Doszliśmy do więzienia.
— Otwórz, Selimie Ago!
— Panie, przecie sam klucz zabrałeś.
— Tak, słusznie!
Sięgnął za pas i dobył klucza, aby otworzyć. Próbował i próbował, ale dziurki od klucza nie znalazł.
Właśnie na to liczyłem, poprosiłem więc:
— Pozwól, effendi, że ci otworzę!
Wziąłem mu klucz z ręki, otworzyłem, wyjąłem go z zamku i wszedłem do sieni, poczem wetknąłem go w zamek od wnętrza.
— Wejdźcie, ja zamknę napowrót.
Weszli, a ja udawałem, że chcę zamknąć. Obróciłem klucz, ale odwróciłem go szybko napowrót i spróbowałem pozornie, czy drzwi rzeczywiście dobrze zamknięte.
— Zamknięte. Masz tu klucz, mutesselimie!
Wziął go. Wtem z tylnej celi i z góry nadeszli Arnauci z lampami w ręku.
Czy wszystko w porządku? — zapytał mutesselim z godnością.
— Tak, panie.
— Nie umknął żaden?
— Nie.
— Ani Arab?
— Nie.
— Ale makredż?
— Także nie — odpowiadał sierżant przy tem inteligentnem przesłuchaniu.
— To wasze szczęście, psy! Kazałbym was na śmierć obić. Wynoście się na górę do swojej izby! Selimie Ago, zamknij ich!
— Emirze, możebyś to zrobił? — prosił mię aga.
— Chętnie!
To było mi na rękę. Aga wziął jedną z lamp, a ja poprowadziłem jego ludzi na górę.
— Dlaczego zamykają nas, panie?
— Będą przesłuchiwać więźniów.
Kazałem im wejść do celi, zasunąłem rygiel i zszedłem ze schodów. Ponieważ komendant i aga poszli już wtył, drzwi wchodowe leżały w cieniu. Skoczyłem tam i otworzyłem je tak, że były tylko przymknięte. Potem szybko poszedłem za nimi dwoma.
— Gdzie on leży? — usłyszałem, jak pytał mutesselim.
— Tutaj.
— A gdzie leży Haddedihn? — spytałem, aby uprzedzić otwarcie drugich drzwi, bo musiałem uważać, żeby u Araba pierwej otwarto.
— Za drugiemi drzwiami.
— To otwórz!
Komendant godził się widocznie na moją propozycję. Skinął głową, a Selim otworzył.
Więzień posłyszał nasze głośne wejście i stał wyprostowany w swej norze. Mutesselim przystąpił bliżej.
— Ty jesteś Amad, syn Mohammed Ernina?
Nie usłyszał odpowiedzi.
— Nie umiesz mówić?
Nastąpiło takie samo milczenie.
— Psie, już ci usta otworzyć potrafię. Jutro cię odprowadzą!
Amad nie odrzekł ani głoski, a wzrok miał zwrócony na mnie, aby nie stracić z oczu żadnej mojej miny. Szybkiem wzniesieniem i spuszczeniem brwi dałem mu do zrozumienia, że ma uważać, a następnie Selim znowu rygiel zasunął.
Teraz otworzono drugie drzwi. Makredż stał oparty o ścianę. Oko jego, pełne oczekiwania, spoczęło na nas.
— Makredżu, jak ci się tu podoba? — zapytał mutesselim nieco ironicznie, prawdopodobnie skutkiem wina.
— Oby Allah zechciał, żebyś się dostał na moje miejsce.
— Tego prorok nie dopuści! Los twój bardzo niedobry.
— Nie boję się!
— Chciałeś zamordować tego agę.
— Wart tego!
— Chciałeś go przekupić.
— On jest uosobieniem głupoty!
— Chciałeś mu zaraz płacić.
— Ten hultaj zasługuje, by go powiesić!
— Możeby się dały spełnić twe życzenia — rzekł z chytrą miną komendant. Dzięki winu i nadziei na łup promieniało jego oblicze.
— Jak? — drgnął makredż — mówisz na serjo?
— Tak.
— Chcesz ze mną się układać?
— Tak.
— Ile chcecie?
— Ile masz przy sobie?
— Mutesselimie, potrzeba mi na drogę!
— Będziemy tacy względni, że ci zostawimy.
— Dobrze, umawiajmy się, ale nie w tej norze!
— A gdzież indziej?
— W jakiemś miejscu dla ludzi, nie dla szczurów.
— To chodź na górę!
— Podajcie mi rękę!
— Zrób to, Selimie Ago! — rzekł komendant, nie dowierzając snać swej równowadze.
Ale aga miał te same wątpliwości, gdyż szturchnął mnie w bok i rzekł:
— Effendi, zrób ty to!
Wyciągnąłem rękę, aby sprawy nie przedłużać, chwyciłem makredża za ramię i wydobyłem go.
— Dokąd ma pójść? — spytałem.
— Do izby dozorców — odrzekł komendant.
— Czy drzwi otwarte zostawić, czy...?
— Przymknij je tylko!
Szamotałem się umyślnie z drzwiami, aby tym trzem pozwolić wejść wpierw do celi, ale nie udało się; komendant czekał na mnie. Musiałem pomyśleć o czem innem.
Pierwszy wszedł makredż, za nim komendant z lampą, potem aga, a wkońcu ja. W chwili, gdy się ten porządek rozwiązywał, wystarczyło pchnięcie w łokieć komendanta poza agę, aby mu lampę z rąk wytrącić.
— Ago, co czynisz! — zawołał.
— To nie ja, panie!
— Trąciłeś mnie! Teraz ciemno. Przynieś inną lampę.
— Przyniosę od Amautów — rzekłem i opuściłem izbę. Zamknąłem ją, przystąpiłem do celi sąsiedniej i odsunąłem cicho zasuwę.
— Amadzie el Ghandur!
— Panie, to ty?
— Tak. Chodź prędko na górę!
Wydostał się z moją pomocą, a ja zasunąłem rygiel na nowo.
— Nie mów nic, lecz śpiesz jak najprędzej!
Pochwyciłem go i poprowadziłem szybko do drzwi wchodowych więzienia, wyszedłem i drzwi na nowo przymknąłem.
Świeże powietrze odurzyło go niemal; był bardzo osłabiony. Wziąłem go znów za rękę. Przelecieliśmy prawie poza dwa rogi ulic i zatrzymaliśmy się przy trzecim. Płuca jego oddychały głośno.
— Opanuj się! Tam moje mieszkanie i tam jest twój ojciec.
Zakrakałem, jak było umówione i w tej chwili dostrzegłem światło, po którem poznałem, że drzwi od domu otwarto.
Przebiegliśmy przez plac; w bramie stał Halef.
— Prędko do środka!
Pośpieszyłem spowrotem. Dostałem się do więzienia w niespełna dwie minuty po wyjściu, zamknąłem drzwi i skoczyłem na ciemne, ale znane mi już schody, aby wziąć lampę od Arnautów. W kilka sekund byłem na dole i wszedłem do izby.
— Długo bawiłeś effendi, — zauważył mutesselim.
— Dozorcy chcieli wiedzieć, za co są zamknięci.
— Powinieneś był dać im w twarz zamiast odpowiedzi! Czemu nas zamknąłeś?
— Panie, z wami był więzień!
— Jesteś przezorny, emirze, i dobrze zrobiłeś. Postaw tu lampę i zaczynajmy.
Rozumiało się samo przez się, że komendant nie zamierzał uwolnić go za jego pieniądze. Chciał tylko chytrością przyjść do posiadania pieniędzy, bo obawiał się oporu makredża. Ale ta chytrość była podłym podstępem i nieostrożnością zarazem. Byli obaj w stanie nietrzeźwym, a makredż mógł ich zwyciężyć, wyrwać im klucz i umknąć, a zamknięci Arnauci nie mogliby im nawet przyjść z pomocą.
— No, więc powiedz, ile masz przy sobie pieniędzy? — zaczął komendant.
— Powiedz mi lepiej, ile żądacie odemnie!
— Mogę dopiero wtenczas powiedzieć kwotę, gdy będę wiedział, że ją możesz zapłacić.
— Spróbuj tylko!
— Czy dasz trzy tysiące pjastrów?
— To mi za wiele — rzekł, wstrzymując się, makredż.
— Więc dasz cztery tysiące?
— Panie! Ty idziesz wgórę!
— Makredżu, ty schodzisz wdół! Z mutesselimem nie należy się targować. Jeżeli nie powiesz: tak, pójdę jeszcze wyżej.
— Nie mam tyle, mógłbym dać dwa tysiące.
— Ręka twoja zamknięta, lecz otworzysz ją jeszcze chętnie. Teraz żądam pięciu tysięcy!
— Panie, dam ci te trzy tysiące.
— Pięć, powiedziałem.
Oczy makredża wwiercały się wściekle w komendanta, a lęk o pieniądze wyglądał wyraźnie z czoła, ale obawa o wolność była większa.
— Przyrzekasz wypuścić mnie, skoro ci zapłacę?
— Przyrzekam ci to.
— Przysięgnij mi na proroka!
— Przysięgam.
Słowa te wymówił mutesselim nieopatrznie.
— Policz więc — rzekł makredż.
Sięgnął do kieszeni swoich szerokich szarawarów i wyciągnął paczkę, owiniętą w jedwabną chustkę. Otworzył ją, aby kwotę wyliczyć na podłodze, przyczem aga mu świecił.
— Czy dobrze? — zapytał, skończywszy.
Mutesselim przeliczył i rzekł:
— To są kaimy[84] opiewające na pięc tysięcy pjastrów. Wiesz jednak, że te pieniądze nie mają pełnej wartości. Funt szterlingów kosztuje teraz w kaimach sto czterdzieści zamiast stu dziesięciu pjastrów, masz więc dołożyć dwa tysiące pjastrów.
— Panie, pomyśl nad tem, że kaimy przynoszą sześć procent.
— Dawniej tak było, ale także tylko z częścią tych pieniędzy. Wielkorządca i za nią nie płacił tego procentu. Dołóż dwa tysiące!
— Panie, jesteś niesprawiedliwy!
— Dobrze! Idź do swej nory!
Makredżowi pot wystąpił na czoło.
— Ależ to nie czyni dwuch tysięcy!
— A ileż?
— Tysiąc trzysta sześćdziesiąt trzy.
— To wszystko jedno! Rzekłem, co rzekłem. Dasz jeszcze dwa tysiące!
— Panie, jesteś okrutny, jak tygrys!
— A ciebie skąpstwo jeszcze zabije!
Ze złością w twarzy począł makredż liczyć na nowo.
— Masz tu — rzekł wreszcie, wzdychając ciężko.
Mutesselim przeliczył znowu, złożył banknoty i schował.
— Zgadza się — rzekł. — Podziękuj Allahowi, że serce twe nawrócił do poznania, gdyż inaczej zażądałbym jeszcze więcej.
— Pozwól mi teraz odejść! — zażądał makredż, owijając chustką resztę banknotów.
Komendant spojrzał nań z dobrze odegranem zdziwieniem.
— Pozwolić odejść? Tak, ale dopiero wtedy, gdy zapłacisz!
— Uczyniłem to przecież!
— Tak, mnie zapłaciłeś, ale temu adze Arnautów jeszcze nie.
— Allah ilia Allah! — zawołał więzień gniewnie. — Żądałeś przecież pięciu tysięcy pjastrów!
— Allah zaćmił ci rozum. Czemu nie zapytałeś, dla kogo jest tych pięć tysięcy pjastrów? Były dla mnie, a aga ma jeszcze otrzymać swoją część.
— Ile?
— Tyle, co ja!
— Panie, szatan z ciebie przemawia.
— Zapłać, to zamilknie.
— Nie zapłacę!
— To wrócisz do swej nory!
— O Mahomecie, o Kalifowie, słyszeliście jego przysięgę! Szejtan jest już w nim i zabije go.
— Oliwa kończy się w lampie. Zapłacisz, czy nie?
— Dam mu tysiąc.
— Pięć tysięcy! Nie targuj się, bo pójdę wyżej!
— Nie mam tyle!
— Masz. Widziałem, że wystarczy.
— Dam więc...
— Czy mam może zażądać sześciu tysięcy?
— Jesteś tyranem, djabłem wcielonym.
— Makredżu, skończyliśmy z sobą!
Podniósł się powoli i ostrożnie.
— Stój! — zawołał więzień. — Zapłacę.
Wolność była dlań przecież ważniejsza od pieniędzy. Zaczął liczyć na nowo, podczas gdy komendant usiadł napowrót. Paczka wystarczyła istotnie, chociaż pozostało z niej tylko kilka banknotów.
— Oto leżą rzekł — a Allah niechaj potępi tego, co je weźmie.
— Masz słuszność, makredżu — rzekł spokojnie jego poprzedni sojusznik, a wróg obecny. — Ten aga Arnautów nie weźmie pieniędzy.
— Czemu?
— To tylko pięć, a zapomniałeś dodać jeszcze dwa.
Makredż zrobił ruch, jakby się miał rzucić na komendanta, lecz się namyślił.
— Nie mam nic prócz tych trzech papierów.
— To cię zamknę. Może sobie przypomnisz, że masz więcej pieniędzy. Chodźno!
Makredż wyglądał, jak gdyby się miał udusić. Sięgnął jeszcze raz do kieszeni i wydobył sakiewkę, którą tak trzymał, że tylko on mógł widzieć jej zawartość.
— Spróbuję, czy zbiorę jeszcze tyle! Serce twe jest z kamienia, a dusza twoja zamieniła się w skałę. Mam tu tylko małe srebrniki i kilka złotych medżidij. Otrzymasz je, jeśli wystarczą.
Położył trzy banknoty, a potem zwolna dokładał złotówki jedną po drugiej.
— Masz tu! Teraz jestem ubogi, bo mam przy sobie zaledwie czterdzieści pjastrów, a te muszę zachować dla siebie, jeżeli nie mam zginąć z głodu.
Muszę przyznać, że mi żal było tego człowieka, wiedziałem jednak zgóry, że będzie musiał oddać wszystko do ostatniego grosza. Wyglądało tak, jak gdyby widok pieniędzy otrzeźwił całkiem mutesselima. Ani po adze nie było widać żadnego oszołomienia. Sięgnął skwapliwie po pieniądze, aby je schować.
— Stać! — przeszkodził mu komendant. — Ja przechowam tymczasowo te pieniądze.
Zebrał je razem i schował.
— Nareszcie jestem wolny! — rzekł makredż.
Komendant potrząsnął głową w najwyższym zdziwieniu.
— Wolny? Czyż zapłaciłeś?
— Czyś ty zmysły postradał? Schowałeś przecież pieniądze!
— Moje i Selima Agi, ale ten emir nie otrzymał nic jeszcze!
— Przecież on nie ma nic dostać!
— Kto ci powiedział? Jest tutaj, trzeba mu także zapłacić.
— Ależ on nie ma co do mnie najmniejszego prawa rozkazu.
— Czyż nie on cię kazał uwięzić? Masz gorączkę, makredżu; gdyby nie to, musiałbyś pojąć, że on właściwie więcej ma dostać, niż my obaj razem.
— On nic nie ma otrzymać! — zawołał już teraz z wściekłością męczennik. — Nie dostanie nic, bo już nic nie mam, zresztą nie dałbym mu ani jednego pjastra ani para, nawet gdybym miał przy sobie miljony!
— Masz jeszcze pieniądze!
— Jak ci już powiedziałem, czterdzieści pjastrów.
— O, makredżu, jakżeż mi ciebie żal! Czy sądzisz, że nie umiem odróżnić dźwięku złota od srebra? Worek twój pełen jeszcze złotych medżidij po sto i pięćdziesiąt pjastrów, a jego brzuch jest tak obszerny, że więcej zbierzesz, niż ci potrzeba, aby zapłacić emira. Zaopatrzyłeś się dobrze na drogę.
— Mylisz się!
— Pokaż sakiewkę!
— Ona do mnie należy!
— Więc zachowaj ją, ale zapłać!
Makredż wił się jak płaz pod nieubłaganemi żądaniami chciwego człowieka. Była to scena wstrętna, ale rzucała wyraźnie światło na stosunki tureckiej administracji zwłaszcza w prowincjach, oddalonych od padyszacha.
— Nie mogę! — oświadczył makredż stanowczo.
— To chodź za nami do nory!
— Nie pójdę; zapłaciłem ci!
— Potrafimy cię zmusić.
— Zwróć mi więc moje pieniądze!
— Należą do mnie. Rozważ, że jesteś więźniem i że jestem obowiązany zabrać ci wszystko, co masz przy sobie.
— Zapłaciłbym i tę sumę, gdybym posiadał!
— Masz ją. Jeżeli zaś sakiewka twoja zawiera za mało, to masz przecież piękny zegarek, a na twoich palcach połyskują pierścienie, warte daleko więcej, niż to, czego żądałem.
— A jednak nie mogę! Pięćset pjastrów dam temu największemu memu wrogowi.
Błysnął ku mnie oczyma, w których można było wyczytać najstraszliwszą nienawiść. W jego wrogie usposobienie wątpić nie mogłem ani na chwilę.
— A więc powiedziałeś ostatnie słowo? — zapytał komendant.
— Tak.
— Zatem naprzód! Chodź za nami!
Powstał energicznie, a za nim aga.
Stałem przy drzwiach i ustąpiłem na bok, aby puścić naprzód mutesselima. Z za pasa wyzierał mu klucz Zajaśniały oczy więźnia; skoczył, wyrwał klucz, rzucił komendanta na agę tak, że obaj na mnie się zatoczyli, a ja omal że nie upadłem. Potem wypadł za drzwi i popędził ciemnym kurytarzem. Lampa upadła i otoczyła nas ciemność.
— Za nim! — krzyknął komendant.
Makredż byłby ocalony, gdyby był na tyle przytomny, żeby drzwi za sobą zatrzasnąć i zaryglować. Czasu miał na to dość, bo mutesselim i aga tak się między sobą powikłali, że, aby wyrwać się szybko, musiałem ich obu od drzwi odrzucić.
Już usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. Okoliczność, ze drzwi przezemnie już były otwarte, stała się zgubną dla makredża. Wytężał całą siłę rozpaczy, aby klucz w zamku obrócić, a nie spróbował drzwi otworzyć bez tego. Ale zamek nie mógł się poddać. W tej chwili pochwyciłem go. Odwrócił się do mnie i sięgnął na każdy wypadek do mego pasa. Poczułem to i chwyciłem niżej, jemu jednak udało się wyrwać mój nóż. Ostrze jego przesunęło się, kalecząc mnie, po powierzchni mojej ręki. Było tak ciemno? że nie mogłem widzieć jego ruchów. Trzymając go więc prawą ręką za kark, chwyciłem lewą jego prawe ramię i sunąłem ją wzdłuż ręki, aby go ująć w przegubie. Był właśnie najwyższy czas, bo już podniósł był rękę, by pchnąć przed siebie.
Tymczasem nadbiegli ku nam z krzykiem tamci dwaj. Komendant pochwycił mnie.
— Puść, mutesselimie, to ja!
— Trzymasz go dobrze?
— Tak. Zamknij prędko drzwi i zapal światło; nie może nam umknąć.
— Czy utrzymasz go sam, emirze? — spytał aga.
— Tak.
— To przyniosę światło.
Komendant zamknął drzwi, ale nie miał odwagi zbliżyć się do nas. Doprowadziłem więźnia do przeciwległej ściany, nie mogłem go jednak przygiąć do ziemi, bo nie zdołałem uwolnić ręki chroniącej mnie przed nożem. Trzymałem go jednak mocno, dopóki po bardzo długim czasie nie nadszedł aga ze światłem. Musiał pójść wpierw na górę do sierżanta po olej. Postawił lampę na jednym ze stopni i zbliżył się.
— Odbierz mu nóż! — prosiłem.
Wyrwał mu go; miałem więc rękę wolną. Chwyciłem makredża za pierś, a on chciał mnie to samo zrobić, lecz nagle pochyliłem się i podczas gdy ręce jego poszły w próżnię, chwyciłem go za nogę i poderwałem ją tak, że stracił równowagę i runął na ziemię.
— Zwiążcie go — rzekłem.
— Czem?
— Jego pasem.
Zrobili tak. Leżał spokojnie i nie bronił się. Po wielkiem natężeniu przyszło nań uczucie omdlenia.
— Przytrzymaj mu nogi! — rozkazał adze mutesselim.
Wypróżnił mu przedewszystkiem kieszenie, pozdejmował pierścienie z palców i schował to wszystko. Potem wziął aga więźnia za nogę, zawlókł do celi i zesunął go na dół. Zamknięto celę, a aga poszedł do dozorców, aby ich wypuścić i nakazać im czujność największą.
— Weź im klucz od bramy! — zawołał komendant do agi. — Wtedy nikt nie otworzy, nawet oni.
Selim zrobił tak i wyszliśmy z więzienia.
Na dworze przystanął mutesselim. Był już całkiem trzeźwy, mówiąc:
— Ago, ułożę przedewszystkiem spis wszystkiego, co makredż miał ze sobą, ponieważ wszystko odesłać muszę do Mossul. Ty to podpiszesz na dowód, że napisałem prawdę, na wypadek, gdyby mu wpadło na myśl twierdzić, że miał więcej.
— Kiedy mam przyjść? — zapytał Selim.
— O zwykłym czasie.
— A klucz ty zatrzymasz?
— Tak, może przyjdę tu jeszcze raz w nocy. Dobranoc, emirze! Byłeś mi dzisiaj bardzo pożyteczny i powiesz mi, jak ci mam wdzięczność moją okazać.
Poszedł, a my zwróciliśmy się ku domowi.
— Effendi! rzekł aga z miną pełną poważnych wątpliwości.
— Co? Miałem, tu na ziemi leżało siedem tysięcy piastrów!
— I już się tem cieszyłeś?
— Bardzo!
— Każ je sobie oddać!
— Ja? Oddać? Wiesz, jak to będzie jutro?
— No?
— Ułoży spis, wedle którego miał makredż przy sobie tysiąc pjastrów, a ja to podpiszę. Resztę, oraz zegarek i pierścienie schowa dla siebie, a ja otrzymam za to wielką sumę stu pjastrów.
— A czy i tem się ucieszysz?
— Zagryzę się na śmierć!
— Spis otrzyma basz czausz?
— Tak.
— W takim razie otrzymasz więcej.
— Ktoby mi to mógł dać?
— Mutesselim, albo ja.
— Wiem, że serce masz litościwe. O effendi, gdybyś chociaż miał jeszcze trochę tego lekarstwa!
— Mam jeszcze. Chcesz go?
— Tak.
— Przyślę ci je do kuchni.
Drzwi zastaliśmy niezamknięte. W kuchni leżała Merzinah na kilku starych strzępach, służących jej we dnie za ścierki, a w nocy za posłanie, i spała snem sprawiedliwych.
— Merzinah! — zawołał aga.
Nie słyszała.
— Niech śpi — prosiłem. — Przyniosę ci lekarstwo, a potem sam udasz się na spoczynek, którego ci tak potrzeba.
— Allah świadkiem, że zasłużyłem na to.
Na górze zastałem wszystkich w izbie Haddedihna. Opadli mnie powodzią słów tak, że musiałem nakazać milczenie. Uspokoiłem najpierw agę, a przekonawszy się, że poszedł spać, wróciłem do nich.
Amad el Ghandur wdział nowe ubranie, a ojciec ogolił go i oczyścił. Przedstawiał teraz całkiem inny widok, niż w celi. Podobieństwo do ojca było nie do przeoczenia. Powstał i postąpił ku mnie.
— Panie, jestem Beni Arab, a nie gadatliwy Grek. Słyszałem, co uczyniłeś dla mego szczepu i dla mnie. Do ciebie należy życie moje i wszystko, co tylko mam!
Było to powiedziane po prostu, ale płynęło z pełnego serca.
— Jeszcze nie jesteś pewny. Mój służący zaprowadzi cię do kryjówki.
— Jestem gotów. Czekaliśmy tylko na ciebie.
— Umiesz wspinać się po drzewach?
— Tak. Dostanę się do kryjówki, pomimo że osła
— Masz tu moje lasso. Gdyby ci sił zabrakło, niechaj wdrapie się naprzód hadżi Halef Omar i wyciągnie cię na górę. Czy masz broń?
— Tam leży; ojciec mi kupił. Masz tu twój sztylet, dziękuję ci!
— A żywność?
— Wszystko zapakowane.
— Idźcie więc! Zabierzemy was niebawem.
Syn szejka opuścił ostrożnie dom razem z Halefem, a niebawem wymknąłem się i ja ze starem ubraniem jego na ramieniu. Dostawszy się niepostrzeżenie w pobliże rozpadliny, podarłem haik na strzępy i porozwieszałem je na krawędziach skalnych i gałęziach krzów.
Po powrocie do domu zaprowadził mnie Anglik do swojej izby. Miał twarz bardzo gniewną.
— Wejść i siadać, sir! — rzekł. — Licha gospodarka tu! Nędznie tu!
— Czemu?
— Siedzę u tych Arabów i nie rozumiem ani słowa. Moje wino wyszło, mój tytoń wyszedł i wnet będzie po mnie! Yes!
— Służę wam; chcecie, żebym wszystko opowiedział?
Musiałem spełnić jego wolę, chociaż tęskniłem do snu. Zresztą należało zaczekać na powrót Halefa. Kazał długo czekać na siebie, a kiedy powrócił, dzień zaczynał już szarzeć.
— Jakżeż? — zapytał master Lindsay. — Dostali się szczęśliwie na willę?
— Z pewnym trudem!
— Well! Halef podarł ubranie. Halef bakszysz!
Hadżi nie rozumiał angielskich wyrazów, ale zrozumiał słowo ostatnie. Wyciągnął rękę i otrzymał stupjastrówkę.
— Kupić nowy płaszcz; powiedzcie mu to, sir!
Tak więc minął ten przykry wieczór i mogłem na kilka godzin przynajmniej udać się na spoczynek; użyłem sobie też na twardym śnie bez żadnych marzeń. Nie przebudziłem się też sam; wyrwał mię ze snu głos donośny i niecierpliwy.
— Effendi, emirze, przebudź się prędko!
Spojrzałem z posłania i ujrzałem przed sobą agę bez wierzchniej sukni i turbanu. Kosmyk włosów zwisał mu w strachu ze szczytu głowy aż na oblicze, a wąsy najeżyły się w górę z przerażenia. Oczy, mętne jeszcze od nadmiaru wina, próbowały się przewracać, wypadło to jednak bardzo niefortunnie.
— Co się stało? — zapytałem całkiem spokojnie.
— Powstań! Stało się coś strasznego!
Powoli wydobyłem z niego, że mutesselim spostrzegł ucieczkę młodego Araba i że teraz jest straszliwie wściekły. Zalękniony aga prosił mnie na wszystko, żebym poszedł z nim teraz do więzienia uśmierzyć gniew mutesselima.
Niebawem byliśmy w drodze. Pod drzwiami więzienia czekał mutesselim na agę. Ani pomyślał o tem, żeby mnie powitać, lecz chwycił Selima za ramię i wciągnął go na korytarz, gdzie stali drżący dozorcy.
— Nieszczęsny, co uczyniłeś? — zaryczał.
— Ja, panie? Nic, całkiem nic!
— To właśnie twoja zbrodnia, że nic, całkiem nic nie uczyniłeś! Nie uważałeś!
— Gdzie miałem uważać, effendi?
— Tu oczywiście, w więzieniu!
— Przecież wejść tu nie mogłem.
Mutesselim spojrzał na niego; nie wpadł jeszcze na tę myśl.
— Przecież klucza nie miałem! — dodał aga.
— Klucza!... Tak, ago, to prawda i to szczęście twoje, inaczej byłoby cię spotkało coś złego. Pójdź i zajrzyj do nory.
— Niema! — rzekł aga.
— Niema! — mruknął gniewnie mutesselim.
— Kto mu otworzył?
— Tak, kto? Powiedz, ago!
— Ja nie, panie!
— Ja także nie! Byli tu tylko dozorcy.
Aga obrócił się ku nim.
— Chodźcie no tu, psy!
Przystąpili, wahając się, bliżej.
— To wy otworzyliście tutaj?
Sierżant poważył się odpowiedzieć:
— Ago, żaden z nas nie dotknął rygla. Mamy otwierać drzwi dopiero po południu, kiedy podają jedzenie, a tak nie otwieraliśmy żadnych.
— Więc ja byłem pierwszym, który te drzwi otworzył? — spytał komendant.
— Tak, effendi!
— A kiedy otworzyłem, nora była pusta. Umknął, ale jak mógł się wydostać? Wczoraj wieczorem był tu jeszcze, a teraz go niema. W tym czasie tylko wyście tu byli. Jeden z was go wypuścił.
— Przysięgam ci na Allaha, że nie otwieraliśmy tych drzwi! — drżąc, zapewniał sierżant.
— Mutesselimie! — zabrałem teraz głos — ci ludzie nie mieli klucza od bramy. Jeśli który z nich więźnia wypuścił, to musiałby on znajdować się jeszcze w budynku.
— Masz słuszność; mam przecież obydwa klucze zauważył. — Przeszukamy wszystko.
— Poślij także do straży, aby zbadano mury i zbocza. Jeżeli miasto opuścił, to spewnością nie przez bramę, lecz przez mury, a w takim razie jestem pewny, że znajdzie się jakiś ślad po nim. Jego odzież była taka przegniła i zapleśniała, że nie wytrzymała pewnie drogi po skałach.
— Tak — kazał jednemu z Arnautów — pobiegnij szybko do warty i zanieś mój rozkaz, żeby przeszukano całe miasto.
Zaczęło się dokładne przeszukiwanie całego więzienia, które trwało dobrą godzinę. Naturalnie, nie znaleziono ani śladu zbiega. Właśnie mieliśmy już więzienie opuścić, gdy weszło dwu Arnautów, niosących kilka strzępów odzieży.
— Znaleźliśmy te kawałki za murem nad przepaścią — oznajmił jeden z nich.
Aga wziął szmaty do rąk i badał je.
— Effendi, to z odzienia więźnia — rzekł do mutesselima. — Znam je dokładnie.
— Czy jesteś tego pewny?
— Tak pewny, jak mojej brody.
— A więc uszedł przecież z tego budynku.
— Ale runął w przepaść — dodałem.
— Pójdźmy i zobaczymy! — rozkazał.
Opuściliśmy więzienie i przyszliśmy na miejsce, gdzie podarłem i porozwieszałem odzienie. Dziwiłem się teraz za dnia, że podczas ciemności nocnych nie spadłem na dół. Mutesselim przypatrzył się terenowi.
— On runął w dół i nie żyje spewnością. Stąd zdołu powstać nie można! Kiedy jednakże uciekł?
To pytanie pozostało oczywiście bez odpowiedzi, mimo że komendant przez kilka godzin zadawał sobie dużo trudu, aby odnaleźć ślad tajemnicy. Wściekał się, rzucał na każdego, kto się zbliżył do niego; nic więc dziwnego, że trzymałem się zdala od niego. Mimo to czas mi się nie dłużył, bo miałem dużo do czynienia. Kupiono przedewszystkiem konia dla Amada el Ghandur, a potem udałem się do mej pacjentki, zaniedbanej na razie przezemnie.
Przed bramą domu, w którym mieszkała, stał osiodłany muł, przeznaczony dla kobiety. W przedpokoju stał ojciec, który mię z radością przywitał.
Zastałem chorą, siedzącą prosto; policzki jej były już lekko zaróżowione, a oczy wolne od wszelkich śladów wypadku. Nad jej łóżkiem stała matka i prababka; ta druga w ubraniu podróżnem. Na białej szacie miała czarne okrycie w rodzaju płaszcza, a na głowie czarny szal, spadający na plecy. Dziewczyna podała mi rękę natychmiast.
— O, dziękuję ci, effendi; teraz już pewne, że nie umrę.
— Tak, będzie żyć — rzekła stara. — Byłeś narzędziem Boga i Przenajświętszej Dziewicy, które mi ocaliło życie, droższe od wszystkiego na ziemi. Bogactw ofiarować ci nie mogę, bo jesteś wielkim emirem, który ma wszystko, czego mu trzeba, ale powiedz mi jak ci mam podziękować, effendi?
— Podziękuj Bogu, zamiast mnie, a wówczas dzięki twe pójdą tam, gdzie ich miejsce właściwe, gdyż on to ocalił wnuczkę twoją.
— Uczynię to i modlić się będę za ciebie, panie, a Bóg wysłucha modłów kobiety, nie należącej już do świata. Dokąd zostaniesz w Amadijah?
— Już nie długo.
— A gdzie się udajesz?
— Tego nikt wiedzieć nie może, gdyż bardzo łatwo zajść mogą przyczyny, by o tem zamilczeć. Wam jednak mogę powiedzieć, że pojadę ku wschodowi słońca.
— Udajesz się więc w te same okolice, w które i ja wyjeżdżam. Zwierzę moje czeka już na mnie przed domem. Może już nigdy się nie zobaczymy; przyjm więc błogosławieństwo starej kobiety, która nie może ci dać nic więcej, ale też i nic lepszego! Chcę ci jednak zdradzić jedną tajemnicę; to może przynieść ci korzyść. Na wschodzie przychodzą straszne dni i może być, że któregoś z tych dni dożyjesz. Skoro się znajdziesz w potrzebie i niebezpieczeństwie gdzieś pomiędzy Aszietah a Gunduktą, lub tem miejscem a Tkomą i nikt ci nie zdoła już dopomóc, wówczas powiedz pierwszemu, którego spotkasz, że strzec cię będzie „Ruh ’i kulyan“[85]. Jeżeli cię nie wysłucha, to mów to dalej, dopóki nie znajdziesz kogoś, co cię objaśni.
— Ruh ’i kulyan? Duch jaskini? Któż nosi to miano szczególne? — zapytałem stuletnią.
— Tego nikt ci nie potrafi powiedzieć.
— Ale ty mówisz o nim, możesz mi więc objaśnić.
— Ruh ’i kulyan, to istota, której nikt nie zna. Jest on raz tu, raz tam, wszędzie, gdzie znajduje się jakiś proszący, a zasługujący na to, żeby prośba jego została spełniona. Tam udają się wszyscy, którym pomoc potrzebna, o północy, i mówią mu, czego żądają. Wówczas daje radę i pociechę, lecz umie także grozić i karać, i niejeden potężny wykona to, czego duch odeń zażąda. Przy obcym nigdy o nim nie mówią, albowiem dobrzy tylko i przyjaciele mogą wiedzieć, gdzie go znaleźć.
— Tajemnica więc twoja na nic mi się nie przyda.
— Czemu?
— Nie powiedzą mi, gdzie można go znaleźć, chociaż wymienię jego imię.
— Więc powiedz tylko, że ja opowiadałam ci o nim, a wówczas pokażą ci miejsce, gdzie można go znaleźć. Imię moje znane jest w całym kraju Tijari, a ludzie dobrzy wiedzą, że mogą ufać moim przyjaciołom.
— Jak brzmi twe imię?
— Nazywam się: Marah Durimeh.
Oto była ta tajemnicza wiadomość, brzmiąca jednak tak dziwacznie, że nie przywiązywałem do niej żadnego znaczenia. Pożegnałem się i poszedłem do domu. Tam zauważyłem, że w kuchni było coś niezwykle głośno. Musiało się coś stać szlachetnej Merzinah, co wywołało jej niezadowolenie. W okolicznościach obecnych mogło nawet najdrobniejsze zdarzenie mieć wartość nadzwyczajną, wszedłem więc do środka. Merzinah prawiła dzielnemu adze kazanie; spostrzegłem to na pierwszy rzut oka. Stała przed nim z groźnie podniesionemi rękoma, a on miał oczy spuszczone, jak chłopiec, któremu udziela nagany wychowawca. Ujrzawszy mię wchodzącego, wzięła mię natychmiast w obroty:
— Przypatrzno się temu Selimowi Adze!
Wskazała przytem z rozkazującą miną na biedaka, a ja zrobiłem głową ćwierć obrotu, aby mu się posłusznie przypatrzeć.
— Czy ten człowiek, to aga Amantów? — zapytała teraz.
— Tak.
Dałem tę odpowiedź w tonie silnego przekonania, ale ten ton właśnie sprowadził na nią widocznie nawrót furji.
— Co, więc i ty także uważasz go za dowódcę walecznych wojowników? Ja ci powiem, kto on; to aga tchórzów!
Aga wzniósł oczy, usiłował zdobyć się na karcące spojrzenie i udało mu się to do pewnego stopnia.
— Nie gniewaj mnie, Menzinah, bo wiesz, że wówczas jestem straszliwy — rzekł przytem.
— Co was tak rozzłościło? — spytałem.
— Tych pięćdziesiąt pjastrów! — rzekła, wskazując na ziemię z tak pogardliwą miną, na jaką ją tylko było stać.
Spojrzałem na ziemię i ujrzałem dwie srebrne dwudziesto-pjastrówki i jedną dziesięcio-pjastrówkę.
— Co znaczą te pieniądze?
— To od mutesselima.
Zacząłem domyślać się reszty.
— Za co?
— Za uwięzienie makredża. Effendi, ty wiesz, ile on miał przy sobie mniej więcej?
— Oceniam to na blisko dwadzieścia cztery tysiące pjastrów.
— A zatem Selim powiedział mi przecież prawdę. Taką ogromną sumę pieniędzy zabrał komendant makredżowi, a dał z tego temu walecznemu adze pięćdziesiąt pjastrów.
Przy tych słowach utworzyła twarz jej jeden wielki wykrzyknik oburzenia. Odsunęła nogą srebrniki i zapytała mnie:
— A wiesz, co uczynił ten aga Arnautów?
— Co?
— Wziął pieniądze i odszedł, nie rzekłszy ani słowa! Zapytaj go, czy cię okłamuję?
— I cóż miałem uczynić? — usprawiedliwiał się aga.
— Rzucić mu pieniędzmi w brodę! Ja uczyniłabym to napewno. Wierzysz, effendi?
— Wierzę.
W tem zapewnieniu brzmiała prawda. Zaszczyciła mię wdzięcznem spojrzeniem i spytała:
— Czy mam mu je oddać?
— Nie.
— Nie?
Zwróciłem się do agi.
— Czy podpisałeś spis, który komendant wysłać musi do Mossul?
— Tak.
— Ile podał?
— Czterysta pjastrów w złocie i osiemdziesiąt jeden w srebrze.
— I nic więcej?
— Nic.
— A zegarek i pierścienie?
— Także nie.
— To twój przełożony i nie możesz robić sobie zeń nieprzyjaciela. Dobrze, że pieniądze zabrałeś spokojnie. Czy pamiętasz jeszcze, co ci obiecałem?
— Wiem.
— Dotrzymam słowa i pomówię z komendantem. Otrzymasz conajmniej tysiąc pjastrów.
— Czy to prawda, effendi? — spytała Merzinah.
— Tak. Pieniądze nie należą ani do mutesselima, ani do agi, lecz dostaną się w każdym razie do rąk, nie mających prawa do tego; niechaj więc zostaną, gdzie są. Ale aga nie może być tak haniebnie oszukanym.
— Miał przecież dostać siedem tysięcy?
— Tego nie dostanie. Użyto go tylko jako pretekstu. Selimie, czy basz czausz już odjechał?
— Nie, effendi.
— Miał przecież przed południem odjechać.
— Mutesselim musi napisać nowe sprawozdanie, gdyż w poprzedniem powiedział, że wysyła także Araba. Może basz czausz ma zaczekać, dopóki nie schwytamy zbiega.
— Na to niema nadziei.
— Czemu?
— Bo się roztrzaskał o skały.
— A gdybyśmy się pomylili?
— Jakto?
— Mutesselim sądzi teraz, jak się zdaje, że on żyje.
— Czy powiedział ci o tem coś bliższego?
— Nie, lecz domyśliłem się tego ze wszystkich słów, przezeń wypowiedzianych.
— Życzę mu więc, żeby się mylił.
Udałem się do mego pokoju. Czyżby jakaś przezemnie, lub przez nas nieobliczona okoliczność wzbudziła podejrzenie komendanta? Mogło to być. Ale w takim razie należało się przygotować na wszystko. Zanim jednak doniosłem o tem mym towarzyszom, przeszedłem jeszcze raz w myśli wszystko, co się stało. Nie znalazłem nic, co by mię uderzało i nie wyjaśniłem sobie jeszcze wszystkiego, kiedy aga wyszedł na schody i wszedł do mnie.
— Effendi, jest posłaniec od mutesselima. Każe nam powiedzieć, żebyśmy jeszcze raz przyszli do więzienia.
— Czy on jest już tam?
— Tak.
— Zaczekaj na mnie na dole, zaraz przyjdę.
Czy wzywał mnie w celach pokojowych, czy też nieprzyjaznych. Postanowiłem przygotować się na to drugie. Oba rewolwery były nabite. Wziąłem jeszcze pistolety i poszedłem do Halefa. Był sam w izbie.
— Gdzie buluk emini?
— Zabrał go basz czausz.
Nie było w tem nic szczególnego, a jednak uderzyło mię to, bo już raz powziąłem podejrzenie.
— Jak dawno?
— Zaraz, jak odszedłeś, aby kupić konia.
— Chodź ze mną do Haddedihna!
Mohammed leżał na ziemi i palił fajkę.
— Emirze — przyjął mię — Allah nie dał mi cierpliwości czekać długo na to, za czem tęsknię. Co tu robimy jeszcze w tem mieście?
— Opuścimy je może niebawem. Wygląda niemal, jak gdybyśmy byli zdradzeni.
Podniósł się na to powoli, jak człowiek, którego wprawdzie coś zaskoczyło, który jednak czuje się dość silnym, aby ukryć wrażenie i odeprzeć skutki niespodzianki.
— Z czego to wnosisz, effendi?
— Narazie przeczuwam to jedynie. Komendant przysłał po mnie, abym przyszedł do więzienia, gdzie mnie oczekuje. Pójdę, ale o przezorności nie zapomnę. Jeżeli za godzinę nie wrócę, w takim razie stało mi się coś złego.
— Wówczas poszukam cię! — zawołał Halef.
— Nie dostaniesz się do mnie, gdyż będę może w więzieniu i to jako więzień. Możecie potem wybierać: albo uciekać, albo starać się minie wyswobodzić.
— Nie opuścimy cię! — zapewnił spokojnie Haddedihn.
Tak, jak teraz stał przedemną, z długą, białą aż do pasa sięgającą brodą, przedstawiał obraz człowieka odważnego, lecz rozważnego zarazem.
— Dziękuję ci! Gdyby mnie uwięziono, to stanie się to dopiero po twardej i gorącej walce. Związać się nie dam w każdym razie, a tak potrafię może oznaczyć wam moją celę.
— Jak to uczynisz, zihdi? — zapytał Halef.
— Będę się starał wspiąć aż do otworu i dać wam znak jedną z części mojego ubrania, którą wysunę z okna tak dalęko, żebyście ją mogli zobaczyć. Wówczas zdołacie może przesłać mi przez agę, albo Merzinah, jakąś wiadomość. Długo w każdym razie więzić mnie nie będą. Rozważcie sobie resztę sami, bo mutesselim czeka, a ja muszę jeszcze pójść do Anglika.
Ten siedział także na dywanie i palił fajkę.
— Pięknie, że przychodzicie, sir! — powitał mnie. — Odjeżdżamy!
— Czemu?
— Nieswojo tu.
— Mówcie wyraźniej! Przystąpił do okna i wskazał na dach przeciwległego domu.
— Patrzcie tam! Spojrzałem bystrzej i rozpoznałem postać Amauty, leżącego na brzuchu i obserwującego nasze mieszkanie.
— Wyjdę na nasz dach i poślę temu tam kulę — rzekł spokojnie Lindsay.
— Idę teraz do więzienia, gdzie na mnie czeka mutesselim. Jeżeli za godzinę nie wrócę, to znak, że mi się coś przydarzyło i że siedzę pod kluczem. W tym wypadku wystawię jakąś część mego ubrania przez okno. Możecie to dostrzec jednem z tylnych okien lub z dachu.
— Bardzo pięknie; będzie wielka przyjemność. Niech poznają master Lindsaya.
— Porozumiejcie się z Halefem. Mówi coś niecoś po angielsku.
— Będziemy robić pantomimów. Yes!
Poszedłem. Nademną czuwali trzej ludzie, którym mogłem zaufać. Zresztą było Amadijah na poły puste, połowa garnizonu chorowała na febrę, a mutesselima miałem w ręku.
Selim Aga stał już pod drzwiami. Obie rozmowy trwały zdaniem jego zbyt długo i starał się stracony czas odrobić szybkim chodem. Jak rano, tak i teraz stał komendant pod otwartą bramą. Dostrzegłszy nas, cofnął się. Od wyjścia z mieszkania aż dotąd śledziłem pilnie, ale nie mogłem zauważyć nikogo, ktoby miał polecenie pilnowania mnie. Obie ulice, przez które szliśmy, były puste, a wpobliżu więzienia nie było również nikogo. Komendant powitał mnie bardzo uprzejmie, lecz w swej nieufności odgadłem wnet, że poza ta uprzejmością kryje się chytrość.
— Effendi — rzekł, zamknąwszy drzwi za sobą i za nami — nie znaleźliśmy ciała zbiega.
— Kazałeś przepaść przeszukać?
— Tak. Spuszczono ludzi na sznurach. Zbieg tam nie upadł.
— Ale leżały tam jego szaty!
— Może zdjął je tam tylko!
— W takim razie musiałby mieć inne.
— Może i miał. Kupiono tu wczoraj całe ubranie.
Spojrzał na mnie badawczo. Sądził, że zdradzę się jaką miną, a tymczasem przeciwnie: on sam odsłonił się tą uwagą; wiedziałem już, czego się mam po nim spodziewać.
— Dla niego? — zapytałem, uśmiechając się z niedowierzaniem.
— Sądzę. Kupiono nawet wierzchowca!
— Także dla niego?
— Tak myślę. Ten koń znajduje się dotąd w mieście.
— Chce więc otwarcie i w dzień wyjechać przez bramę? O mntesselimie, sądzę, że system twój nie jest jeszcze w porządku. Muszę ci jeszcze przyrządzić trochę tego lekarstwa.
— Ja nigdy już nie będę pił takiego lekarstwa — odrzekł nieco zakłopotany. — Mam przekonanie, że zbieg umknął z więzienia, ale dotąd jeszcze znajduje się w mieście.
— A gdzie się może ukrywać?
— To już odkryję i musisz mi w tem być pomocnym, effendi.
— Ja? Chętnie, o ile tylko potrafię.
Wchodząc, rzuciłem szybkie spojrzenie na schody i dostrzegłem na górze więcej Arnautów, niż zazwyczaj. Miano widocznie zamiar zatrzymać mnie tutaj. Utwierdziła mię w tem mniemaniu nieostrożna gadanina komendanta. Jedno spojrzenie w otwartą twarz agi wystarczało, aby się przekonać, że on nic nie wiedział o zamiarze mutesselima. A więc podejrzewano i jego, z czego wniosek, że spodziewano się, iż zbieg kryje się w mojem i jego mieszkaniu.
— Słyszałem — rzekł komendant — że jesteś wielkim i zręcznym znawcą wszelkich śladów.
— Kto ci to powiedział?
— Twój Baszybożuk, a jemu opowiadał o tem twój służący Halef.
A zatem przesłuchiwał Baszybożuka. Dlatego to zabrał go basz czausz! Komendant ciągnął dalej:
— I dlatego proszę cię, żebyś przypatrzył się więzieniu.
— Już to przecież uczyniłem.
— Ale nie tak dokładnie, jak potrzeba, aby odkryć ślady. Wówczas drobiazg nieraz, na który nie zważało się pierwej, nabiera wielkiego znaczenia.
— To prawda. Mam więc przeszukać cały dom?
— Tak, ale musisz zacząć od nory, w której siedział, gdyż tam zaczęła się jego ucieczka.
A, chytry Turku! Usłyszałem za sobą na schodach jakieś skrzypienie. To Arnauci schodzili po cichu.
— To bardzo słuszne! — rzekłem, udając, że nic nie przeczuwam. — Każ otworzyć drzwi do celi.
— Otwórz mu, Selimie Ago! — rozkazał.
Aga otworzył drzwi i odwrócił je aż do ściany.
Przystąpiłem bliżej, lecz uważnie, żeby nie mogło strącić mnie żadne szturchnięcie, i spojrzałem na dół.
— Nie widzę nic, coby mnie uderzało.
— Stąd też widzieć nic nie możesz. Musisz zejść do środka, effendi! — Uczynię tak, skoro uważasz to za stosowne — odrzekłem swobodnie.
Postąpiłem na bok, wyważyłem drzwi z zawiasów i położyłem je na ziemi na poprzek wchodowego otworu tak, żebym mógł ich wciąż mieć na oku. Tego nie spodziewał się poczciwy komendant, krzyżowało mu to jego rachuby.
— Co ty robisz? — zapytał gniewnie, rozczarowany.
— Drzwi wyjąłem, jak widzisz — odrzekłem.
— Na co?
— O, kiedy się chce odkryć ślady, musi się postępować ostrożnie i mieć wszystko na oku!
— Ależ zdejmować drzwi nie potrzeba. Przez to nie będziesz miał w norze dostatecznej ilości światła.
— Słusznie, ale czy wiesz, jakie ślady są najpewniejsze?
— Jakie?
— Te, które znajduje się w twarzy człowieka, a te — poklepałem go przyjaźnie po ramieniu — umie effendi z Frankistanu całkiem pewnie znaleźć i przeczytać.
— Jak to pojmujesz? — zapytał stropiony.
— Widzę, że muszę cię znowu uważać za wielkiego dyplomatę. Umiesz doskonale ukrywać swe tajemnice i zamiary. I dlatego spełnię twoją wolę i zeskoczę teraz.
— O jakich myślisz zamiarach?
— Mądrość twoja naprowadziła cię istotnie na trafną myśl, że więzień najlepiej odgadnie, jak zdołał umknąć inny więzień. Dzięki Allahowi, że stworzył ludzi mądrych.
Skoczyłem na dół i pochyliłem się, udając, że szukam po ziemi. Patrzyłem jednak pod ramię i dostrzegłem znak, dany adze przez mutesselima. Pochylili się obaj, aby podnieść ciężkie drzwi i włożyć je na zawiasy. Odwróciłem się.
— Mutesselimie, pozostaw drzwi, niech leżą.
— Mają tam być, gdzie należy.
— Więc i ja pójdę tam, gdzie należy.
Zabrałem się do wyskoczenia, co jednak nie było łatwem, gdyż nora była dość głęboka.
— Stój, zostaniesz tam! — rozkazał i dal znak, na który zbliżyło się kilku uzbrojonych Arnautów. — Jesteś moim więźniem.
Poczciwy Selim przeląkł się i wypatrzył najpierw na mutesselima, a potem na mnie.
— Twoim więźniem? — spytałem. — Żartujesz!
— Mówię to całkiem poważnie!
— A zatem przez noc zwarjowałeś. Jak możesz przypuszczać, że jesteś człowiekiem, zdolnym mnie uwięzić?
— Jesteś już uwięziony i nie wyjdziesz na wolność, dopóki nie odkryjemy zbiega.
— Mutesselimie, wątpię bardzo, czy go odnajdziesz.
— Czemu?
— Na to potrzeba człowieka, posiadającego rozum i rozwagę, a tych dwu własności oszczędził ci Allah w swojej mądrości.
— Chcesz mnie wyszydzać! Uważaj, jak daleko sam zajdziesz z twoją mądrością! Załóżcie drzwi i zaryglujcie!
Teraz dobyłem pistoletu.
— Zostawcie drzwi; radzę wam!
Poczciwi Arnauci stanęli bardzo zakłopotani.
— Bierzcie, psy! — rozkazał groźnie.
— Nie pozwólcie się wystrzelać! — rzekłem, odwodząc kurki.
— Odważ się strzelić! — zawołał mutesselim.
— Odważyć się? O mutesselimie, to nie jest żadna odwaga. Z tymi ludźmi dam sobie radę doskonale, a ty będziesz pierwszym, którego kula moja dosięgnie.
Wrażenie było osobliwe, gdyż odważny bohater z Amadijah zniknął natychmiast poza otworem drzwi. Zabrzmiał tylko głos jego: — Zamknijcie go, draby!
— Ludzie, nie czyńcie tego, gdyż każdego, któryby ważył się drzwi zamknąć, wyślę do Dżehenny na pewno!
— Więc będziecie także strzelali! — zabrzmiało z boku.
— Mutesselimie, nie zapominaj, kim jestem! Za uszkodzenie mojej osoby zapłaciłbyś własną głową.
— Czy posłuchacie, łajdaki, czy też ja mam być tym, który was wystrzela? Bierz, Selimie Ago!
Nieszczęśliwy Selim Aga poszedł za przykładem swego przełożonego i przytulił się w oddaleniu do muru. Był teraz w wielkim kłopocie, z którego musiałem go wybawić.
— Cofnijcie się trochę, ludzie, bo zaczynam.
Skierowałem ku nim lufy pistoletów i tem usunąłem ich od otworu. Po szybkiem natężeniu sił stanąłem przed komendantem, trzymając mu pistolet pod nosem.
— Mutesselimie, tam na dole nie znalazłem żadnych śladów.
— Allah illa Allah! Emirze, weź tę broń precz!
Że sam miał za pasem coś takiego do strzelania, to, jak widać, nie przyszło mu wcale na myśl.
— Wróci ona na swoje miejsce dopiero wówczas, gdy ci dozorcy pójdą na górę. Selimie Ago, odpraw ich!
Rozkazu tego posłuchał Aga natychmiast.
— Wynoście się i nie pokazujcie się więcej.
Zrejterowali czemprędzej na schody.
— Tak, teraz schowam broń. O mutesselimie, do jakiej to hańby doprowadziłeś sam siebie! Twój podstęp nic ci nie pomógł i teraz stoisz tu, jak fakara ginakiar[86] zmuszony prosić o łaskę. Dlaczego chciałeś mnie zamknąć?
— Bo muszę zrobić rewizję u ciebie.
— A ja nie mogę być przytem?
— Broniłbyś się.
— Ah! więc masz respekt przedemną? Przyjemnie mi to usłyszeć! I czyż sądzisz, że tamci by się nie bronili?
— Tyś najgorszy, ich zaś nie balibyśmy się.
— Mylisz się, mutesselimie. Jestem najłagodniejszy z nich wszystkich. Mój hadżi Halef Omar to bohater, hadżi Lindsay Bej, to okrutnik, a ten trzeci, którego jeszcze nie znasz, przewyższa nawet obydwu. Wyszedłbyś od nich chyba nieżywy! Jak długo, zdaniem twojem, siedziałbym w tej norze?
— Dopóki by się mnie podobało!
— Tak sądzisz? Popatrz na tę broń i ten worek z kulami i patronami! Powystrzelałbym z drzwi rygle i zawiasy i stałbym tu we dwie minuty, jak stoję teraz. A już za pierwszym strzałem wiedzieliby moi ludzie, że jestem w niebezpieczeństwie. Pośpieszyliby mi na pomoc.
— Nie dostaliby się tutaj.
— Jedna kula z krócicy otworzy z łatwością ten stary zamek. Chodź, coś ci pokażę!
Odwróciłem go ku celi i wskazałem na otwór okienny, przez który można było dojrzeć kawałek nieba. Teraz widać było w jego ramie postać ubraną w strój czarno-czerwony w kratki, która, trzymając w ręku strzelbę, patrzyła tutaj uważnie.
— Czy znasz tego człowieka?
— Hadżi Lindsay Bej!
— Tak, to on. Stoi na dachu mojego mieszkania i czeka na umówiony znak. Mutesselimie, życie twe wisi na włosku. Co masz przeciwko mnie?
— Ty uwolniłeś zbiega.
— Kto to powiedział?
— Mam świadków.
— Musisz mnie tutaj więzić, mnie emira, stojącego o wiele wyżej od ciebie, posiadającego budjeruldi wielkorządcy? Czy nie dałem ci tylu dowodów, że się nie boję nikogo?
— Tak, nie boisz się nikogo i dla tego chciałem tu być ciebie pewnym, dopóki nie przeszukam twojego mieszkania.
— Możesz je przeszukać w mej obecności.
— Panie, teraz tego nie zrobię, poślę moich ludzi.
Ah! Bał się teraz „bohatera“, „okrutnika“ i tego, który przewyższał obydwu.
— I na to pozwolę, jeśli stanie się to bez zwracania czyjej uwagi. Mogą przetrząsnąć każdy kąt; nie mam nic przeciwko temu. Widzisz, że nie miałeś potrzeby mnie zamykać.
— O tem nie wiedziałem.
— Ale największym twoim błędem było przypuszczenie, że jestem ślepy i pozwolę się zamknąć spokojnie. Nie rób tego więcej, gdyż powiadam ci, że życie twoje wisiało na włosku.
— Ależ, emirze, jeżeli znajdziemy u ciebie więźnia, to przecież będę cię musiał uwięzić.
— Wówczas nie będę się opierał.
— I nie mogę ci teraz pozwolić pójść do domu.
— Czemu?
— Muszę być pewnym, że nie wydasz rozkazu ukrycia więźnia.
— Dobrze. Ale powiadam ci, że towarzysze moi nie pozwolą przeszukać mieszkania. Przeciwnie, zastrzelą każdego, kto ośmieli się próg jego przekroczyć.
— Napisz do nich, żeby pozwolili wejść moim ludziom.
— Dobrze, Selim Aga może zaraz list zanieść.
— Nie, on nie!
— Czemu?
— O, aga jest wierny tobie i nie ma o więźniu ani nic do powiedzenia, ani do zamilczenia! Nieprawdaż, Selimie Ago?
— Panie — rzekł aga do swego zwierzchnika — przysięgam ci, że nie wiem ani odrobiny i że ten effendi jest zupełnie niewinny.
— Na to przysięgać nie możesz, a w to, że o niczem nie wiesz, chcę wierzyć ze względu na ciebie. Emirze, pójdziesz ze mną do mnie, gdzie dalej pomówimy o tej sprawie. Chcę cię skonfrontować z twymi oskarżycielami.
— I ja tego żądam!
— Jednego z nich możesz teraz zaraz usłyszeć.
— Kto to taki?
— Amanta, który przez ciebie siedzi tam teraz w norze.
— Ah! Ten?
— Tak. Przeszukałem dziś wszystkie cele i pytałem więźniów, czy który z nich zauważył cokolwiek dziś w nocy. Przyszedłem także do niego i usłyszałem odeń coś, co ciebie bardzo obciąża.
— On się chce zemścić! Ale czy nie wolałbyś posłać jednego z dozorców do mego mieszkania? Jeżeli napiszę list, mogłaby nastąpić jaka pomyłka, albo moi towarzysze mogliby pomyśleć, że pisał kto inny.
— Dozorcy tem mniej uwierzą.
— Tak nie myślę. Ten człowiek sprowadzi mojego służącego, który się przekona, że sam daję zezwolenie na przeszukanie mieszkania.
— Pomówisz z nim tylko w mej obecności.
— Tak.
— Więc każę go sprowadzić.
Zawołał Arnautę i dał mu odpowiedni rozkaz. Następnie musiał Selim Aga otworzyć więzienie, w którem siedział były kawas Anglika.
— Powstań — rozkazał mu mutesselim — i daj mi odpowiedź! Czy i teraz jeszcze twierdzisz to, co mi dziś powiedziałeś?
— Tak.
— Powtórz to!
— Człowiek, którego nazwałeś hadżi Lindsay Bej jest Inglis. Wziął mnie i tłumacza z Mossul i opowiadał mu, że szuka człowieka, który wyruszył, aby więźnia uwolnić.
A więc m aster Fowling-bull przecież się wygadał!
— Czy wymienił imię tego człowieka? — zapytałem Arnautę.
— Nie.
— Czy wymienił tłumaczowi imię więźnia?
— Nie.
— Ani miejsca, gdzie się więzień znajduje?
— Nie.
— Mutesselimie, czy ten Arnauta ma jeszcze coś do powiedzenia?
— To wszystko.
— Nie; to nic a nic! Selimie Ago, zamknij napowrót! O mutesselimie, tyś w istocie wielki dyplomata, tak, iż usługi twe w Stambule bardzo będę wychwalać! Pośpieszą z nadaniem ci jeszcze wyższego stanowiska, niż posiadasz. Może padyszach zrobi cię wicekrólem Bagdadu. Hadżi Lindsay Bej chce wyszukać człowieka. Czy powiedział, że to ja nim jestem? Ten człowiek chce uwolnić więźnia. Czy powiedział, że to twój więzień? Czyżby Inglis, którego ojczyzna oddalona jest prawie o sto dni drogi wielbłądem, opuszczał ją, aby Araba oswobadzać z niewoli? Opuszczając ją, nie widział nigdy Araba.
— Ale ty, czy jesteś przyjacielem Amada el Ghamdur?
— Powiadam ci, że nie widziałem go, aż dopiero w tej norze! Hadżi Lindsay Bej nie rozumie ani po turecku ani po arabsku, a tłumacz jego nie umiał dobrze mówić po angielsku. Kto wie, co ten człowiek usłyszał i zrozumiał. Może hadżi opowiadał mu tylko bajeczkę.
— Przecież on nie mówi!
— Wtenczas mówił jeszcze. Ślubował później dopiero.
— Chodź więc, usłyszysz drugiego świadka! Ktoś puka; to będzie twój służący.
Otworzył wejście. Amanta sprowadził Halefa, któremu powiedziałem, że się zgadzam na przeszukanie mieszkania i dodałem:
— Chcę dowieść mutesselimowi, że jestem jego przyjacielem. Macie ludzi jego wszędzie dopuścić. A teraz idź!
— Dokąd teraz idziesz?
— Do mutesselima.
— Kiedy powrócisz?
— Nie wiem jeszcze.
— W ciągu godziny można dużo powiedzieć i zrobić. Jeżeli do tego czasu nie wrócisz, przyjdziemy po ciebie.
Odszedł. Komendant zrobił minę pełną wątpliwości. Zaimponowało mu męskie zachowanie się mego małego Halefa.
W przedpokoju jego selamliku znajdowało się kilku urzędników i służących. Skinął na jednego z nich, aby szedł z nami. Usiedliśmy, ale fajki nie dostałem.
— Oto ten człowiek! — rzekł mutesselim, wskazując na urzędnika.
— Co za człowiek?
— Który cię widział.
— Gdzie?
— Na drodze, wiodącej do więzienia. Ibrahimie, opowiedz to.
Urzędnik widział, że jestem na wolnej stopie. Spojrzał na mnie niepewnie i opowiedział:
— Szedłem z pałacu, panie! Było już bardzo późno, kiedy moje drzwi otworzyłem. Właśnie miałem je zamknąć, gdy usłyszałem odgłos kroków, które przeszły bardzo szybko. Było dwu mężczyzn, idących bardzo szybko; jeden ciągnął drugiego za sobą, a temu drugiemu brak było oddechu. Zniknęli za rogiem ulicy, a zaraz potem usłyszałem krakanie kruka.
— Czy poznałeś obu tych ludzi?
— Tylko tego effendiego. Było całkiem ciemno, ale poznałem go po jego postawie.
— Jak wyglądał drugi?
— Był mniejszy.
— Czy ciebie widzieli?
— Nie, gdyż stałem za drzwiami.
Urzędnik odszedł.
— No, emirze, cóż ty na to?
— Byłem z tobą cały wieczór.
— Ale nie było cię kilka minut, kiedy to poszedłeś po lampę. Wówczas to wyprowadziłeś więźnia, jak sądzę, i śpieszyłeś się, bo wiedziałeś, że czekaliśmy na ciebie.
Roześmiałem się.
— Kiedyż nareszcie będziesz dobrym dyplomatą! Widzę, że system twój istotnie potrzebuje wzmocnienia. Pozwól mi na kilka pytań.
— Mów!
— Kto miał klucz od drzwi zewnętrznych więzienia?
— Ja.
— Czy mogłem więc wydostać się, nawet gdybym chciał to uczynić?
— Nie — odrzekł z wahaniem.
— Z kim szedłem do domu?
— Z Selimem Agą.
— Czy ten aga Arnautów dłuższy odemnie, czy krótszy?
— Krótszy.
— A teraz, ago, pytam ciebie: czy szliśmy powoli, jak ślimaki, czy szybkim krokiem?
— Szybko — odrzekł zapytany.
— Czy prowadziliśmy się, czy nie?
— Prowadziliśmy się.
— Mutesselimie, czy kruk, który kracze zbudzony ze snu, może mieć jaki związek ze zbiegiem?
— Emirze, to się składa cudownie — odrzekł.
— Nie, to się wcale cudownie nie składa, jeno jest tak naturalne, że przeraża mnie małostkowość twych myśli! Lękam się o ciebie! Miałeś klucz i wyjść nie mógł nikt, to musiałeś przecież wiedzieć. Szedłem z agą do domu ulicą, przy której mieszka ów człowiek; o tem wiedziałeś także. I na proste opowiadanie, zdolne mnie raczej obronić, chcesz mnie zasądzić. Byłem twoim przyjacielem, dałem ci podarunki, przyprowadziłem ci w ręce makredża, którego ujęcie przynosi ci widoki zaszczytów i awansu, dałem ci lekarstwo, aby duszę twą rozradować i za to wszystko dziękujesz mi w ten sposób, że mię wsadzić chcesz do więzienia. Idź! zawodzę się na tobie. Co zaś jest równie niedobre, to to, że rzucasz swoją nieufność nawet na agę Amantów, którego wierność poznałeś i który walczyłby za ciebie, gdyby nawet utracić miał życie.
Selim Aga podniósł się o kilka cali.
— Tak, to prawda! — zapewniał, uderzając się po szabli i przewracając oczyma. — Moje życie należy do ciebie, panie. Oddam je za ciebie!
To było już zbyt wiele dowodów. Komendant podał mi rękę i prosił:
— Przebacz, emirze, jesteś wytłumaczony i nie każę przeszukiwać twego mieszkania.
— Każesz przeszukać. Sam żądam teraz.
— Stało się zbytecznem.
— Obstaję przy mem żądaniu.
Mutesselim podniósł się i wyszedł.
— Effendi, dziękuję ci, że oczyściłeś mnie z podejrzenia — rzekł aga.
— Usłyszysz zaraz, że uczynię więcej dla ciebie.
Wróciwszy, komendant zrobił minę bardzo strapioną i zaczął:
— Na dworze stoi teraz basz czausz, który ma odejść do Mossul...
— Który zabrał mego Baszybożuka — przerwałem mu — abyś go mógł przesłuchać! Czy usłyszałeś od niego choć słowo, które budziłoby względem mnie podejrzenie?
— Nie, on był pełen pochwał dla ciebie. Ale powiedz mi, co mam napisać do Anadoli Kazi Askeriego o zbiegłym więźniu?
— Napisz prawdę!
— To mi bardzo zaszkodzi, effendi. Jak sądzisz, czy mogę napisać, że umarł?
— To twoja rzecz!
— Czy nie zdradziłbyś mnie?
— Nie mam do tego powodu, dopóki jesteś moim przyjacielem.
— Zrobię tak.
— A jeśli uda ci się schwytać go na nowo, albo jeśli dostanie się szczęśliwie do swej ojczyzny?
— W takim razie pomylił się usunięty mutessaryf i przysłał mi człowieka, którego uważał wprawdzie za Amada el Ghandur, który jednak nim nie był. A jeśli ja go schwytam... Effendi, najlepiej będzie, jeżeli wcale nie każę go szukać.
To był czysto turecki sposób wydobycia się z trudności, mnie jednak był on bardzo na rękę.
— Ależ basz czausz wie o tem, że Arab umknął.
— To był inny Arab, nie Haddedihn, lecz Abu Salman, który mi odmówił opłaty cła.
— Śpiesz więc, abyś się pozbył troski o makredża. Gdyby i temu udało się uciec, byłbyś zgubiony.
— Więzień ma odejść za godzinę.
— Czy wygotowałeś już spis rzeczy, które miał makredż przy sobie?
— Jest gotów i podpisany przezemnie i przez Selima Agę.
— Zapomniałeś o jednym podpisie.
— O jakim?
— O moim.
— O effendi, tego wcale nie potrzeba.
— Ale należałoby go sobie życzyć.
— Z jakiego powodu?
— Mogliby mnie pytać w Mossul, lub w Stambule, gdyby się coś nie zgadzało. Będzie więc lepiej, jeżeli teraz podpiszę; wtedy wszystko będzie w porządku. I tobie powinno być na rękę mieć jeszcze jednego świadka. Spodziewam się po makredżu, że oczerni cię, aby się zemścić na tobie.
Komendant był widocznie w wielkim kłopocie.
— Spis już zamknięty i zapieczętowany.
— Pokaż go!
Powstał i wyszedł do przyległego pokoju.
— Effendi — szepnął aga trwożliwie — nie zdradź, że powiedziałem ci o wszystkiem!
— Nie obawiaj się!
Mutesselim powrócił, trzymając w ręku pismo zapieczętowane. Podał mi je bez wahania.
Wziąłem je, żeby się przekonać, że to to samo. Ścisnąłem je tak, że utworzyło rurę, do której wnętrza mogłem zaglądnąć. Ponieważ pismo nie było w kopercie, widziałem wprawdzie, że mię komendant nie oszukał, ale liczby, których szukałem, znajdowały się na tej stronie, której przeczytać nie mogłem. Mimo to udałem, że je mogłem zobaczyć i czytałem głośno i powoli:
— Czterysta pjastrów w złocie, ośmdziesiąt jeden w srebrze!... Mutesselimie, musisz to pismo otworzyć; pomyliłeś się bardzo w pisaniu!
— Panie, to sprawa moja, nie twoja.
— Więc była tylko twoją, nawet wobec tego, że musiałem ci pomagać w przytrzymywaniu makredża i zabraniu mu jego pieniędzy?
— Tak — odpowiedział naiwnie.
— Dobrze! Ależ obiecałeś mi pięć tysięcy pjastrów, do których dodać należy jeszcze dwa tysiące, ponieważ pieniądz papierowy nie posiada pełnej wartości. Gdzież ta kwota?
— Emirze!
— Mutesselimie!
— Powiadasz, żeś moim przyjacielem, a jednak chcesz mnie dręczyć.
— Powiadasz, żeś moim przyjacielem, a jednak usiłujesz mnie podejść!
— Muszę pieniądze wysłać do Mossul.
— Czterysta ośmdziesiąt jeden pjastrów, tak. Twoim obowiązkiem jest jednak wysłać wszystkie pieniądze makredża, razem z zegarkiem i pierścieniami. Jeśli to zrobisz, w takim razie nie żądam niczego, jeśli jednak nie, domagam się należnej mi części.
— Wszak ty nic nie masz otrzymać — objaśniał.
— Ty także nic, ani Selim Aga. Czy on co otrzymał?
— Siedem tysięcy pjastrów w banknotach — odrzekł bardzo prędko, aby adze odciąć możność odpowiedzi. Ten ostatni zrobił na to minę, że omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem.
— A zatem — rzekłem — dlaczego odmawiasz mnie mojej części?
— Jesteś obcym, a nie moim urzędnikiem.
Miej słuszność, ale w takim razie odstępuję moją część padyszachowi. Powiedz basz czauszowi, żeby przyszedł do mego mieszkania, zanim odjedzie. Dam mu moje sprawozdanie dla Anadoli Kazi Askeriego. Bądź zdrów, mutesselimie, i pozwól, że cię odwiedzę dzisiaj wieczorem.
Poszedłem ku drzwiom, lecz nie doszedłem do nich jeszcze, kiedy zawołał:
— Ile podasz pieniędzy?
— Okrągłą sumę dwudziestu pięciu tysięcy pjastrów, zegarek i cztery pierścienie brylantowe.
— Ile chcesz z tego otrzymać?
— Moją pełną część. Siedm tysięcy pjastrów w papierach, albo pięć tysięcy w złocie lub srebrze.
— Effendi, tyle pieniędzy nie było naprawdę!
— Umiem bardzo dobrze rozróżnić dźwięk złota od srebra, a worek miał bardzo gruby brzuch.
— Jesteś bogaty, emirze, i zadowolisz się pięciuset pjastrami!
— Dwa tysiące w złocie, to moje ostatnie słowo!
— Allah kerim, nie mogę!
— Bądź zdrów!
Znowu poszedłem ku drzwiom. Zaczekał, dopóki ich nie otworzyłem, a potem zawołał mnie napowrót. Poszedłem jednakże dalej i byłem już na ulicy, gdy usłyszałem za sobą kroki przyśpieszone. To Selim Aga wołał mnie z powrotem.
Gdy wszedłem znowu do selamliku, nie było komendanta, ale wnet wyszedł z przyległego pokoju. Spojrzenie miał ponure i wrogie, a głos jego drgał chrapliwie, kiedy mnie pytał:
— Chcesz więc dostać dwa tysiące?
— W złocie!
Usiadł i wyliczył mi na dywan dwadzieścia stupjastrówek.
Schyliłem się, zgarnąłem pieniądze i schowałem je. On czekał kilka chwil, a potem zapytał z zasępionem czołem:
— No i nie podziękujesz?
— Ja? Przeciwnie, oczekuję twojego podziękowania za to, że darowałem ci trzy tysiące pjastrów.
— Zapłacono ci i nic mi nie darowałeś. Kiedy odjeżdżasz?
— Nie wiem jeszcze.
— Radzę ci dziś jeszcze miasto oipuścić.
— Czemu?
— Masz twoje złoto i idź! Ale nie wracaj!
— Mutesselimie, nie graj ze mną komedji, bo położę ci tutaj pjastry i napiszę sprawozdanie. Zostanę, jeżeli mi się spodoba, a gdy przyjdę do ciebie, przyjmiesz mnie uprzejmie. Aby ci jednak zdjąć tę troskę z serca, powiadam ci, że odjeżdżam jeszcze dzisiaj. Przedtem będę u ciebie, aby się z tobą pożegnać i spodziewam się, że się rozstaniemy w pokoju.
Zostawiłem go i udałem się do mych towarzyszy. Zanim się dostałem do domu, spotkałem oddział Amantów, którzy trwożnie odstąpili na bok, aby mi zrobić miejsce. W drzwiach stała Merzinah i patrzała za nimi. Oblicze jej gorzało gniewem.
— Emirze, czy stało się kiedy coś podobnego? — fuknęła do mnie.
— Co?
— Żeby mutesselim kazał przeszukiwać dom swego agi?
— Nie wiem, aniele domu, gdyż nie byłem dotąd nigdy agą Arnautów.
— A czy wiesz, czego szukali?
— No?
— Zbiegłego Araba! Zbiega szukać u dozorcy! Ale niechno ten aga przyjdzie do domu, a powiem mu, cobym uczyniła na jego miejscu.
— Nie kłóć się z nim. On ma dość strapienia.
— O co?
— Że odjeżdżam z moimi towarzyszami.
— Ty?
Na twarzy jej odbił się przestrach nieopisany.
— Tak. Pokłóciłem się z tym mutesselimem i nie chcę dłużej pozostawać w miejscu, gdzie on ma władzę.
— Allah, tallah, wallah! Panie, zostań tu. Ja zmuszę tego człowieka, żeby cię traktował z szacunkiem.
Byłoby to bardzo zajmującem być naocznym świadkiem wykonania tego przyrzeczenia. Uważając to jednak za niewykonalne, zostawiłem Merzinah na dole, gdzie głos jej huczał dalej jak dalekie grzmoty. Na górze stał przed schodami Baszybożuk. Usłyszał głos mój i czekał na minie.
— Effendi, chcę się z tobą pożegnać!
— Wejdź, zapłacę ci!
— O emirze, już mi zapłacono.
— Kto?
— Ten człowiek z długą twarzą.
— Ile ci dał?
— To!
Sięgnął z błyszczącymi radością oczyma za pas, wydobył pełną garść dużych srebrniaków i pokazał je.
— To chodź. Jeżeli tak, to człowiek z długą twarzą zapłacił ci za siebie, a ja zapłacę za osła.
— Allah kerim, nie sprzedam go! — zawołał przestraszony.
— Nie, mam tylko na myśli zapłacić mu jego wynagrodzenie.
— Maszallah, tak to pójdę.
Wszedł do mej izby; była pusta. Tu wystawiłem mu świadectwo i dałem mu trochę pieniędzy, które go w szaloną radość wprawiły.
— Emirze, nie widziałem jeszcze nigdy tak dobrego effendiego, jak ty. Chciałbym, żebyś był moim kapitanem, albo majorem, albo pułkownikiem! Wówczas ochraniałbym cię w bitwie i waliłbym dokoła siebie, jak wówczas, kiedy to nos utraciłem. Było to mianowicie w wielkiej bitwie pod...
— Zostaw to, mój dobry Ifro. Jestem zupełnie przekonany o twej waleczności. Byłeś dzisiaj u mutesselima?
— Basz czausz zabrał mnie do niego i musiałem odpowiadać na wiele pytań.
— Na jakie?
— Czy u nas jest więzień; czy u Dżezidów zamordowałeś wielu Turków; czy nie jesteś ministrem ze Stambułu i wiele innych rzeczy, czego sobie nie spamiętałem.
— Droga wasza, Ifro, wiedzie do Spandareh. Powiedz tam nezanumowi, że dziś wyruszam do Gumri i że odesłałem już bejowi jego dar. W Baadri idź do Ali Beja, aby uzupełnić to, co mu Selek opowie.
— On także odchodzi?
— Tak, a gdzie on?
— Przy swoim koniu.
— Powiedz mu, że może siodłać. Dam mu list. A teraz bądź zdrów, Ifro! Niech Allah strzeże ciebie i twego osła. Nie zapomnij nigdy, że u jego ogona ma wisieć kamień.
Trzej towarzysze siedzieli w izbie uzbrojeni do walki. Halef uściskał mię niemal z radości, a Anglik podał mi rękę z twarzą tak radosną, że widziałem, iż się musiał serdecznie o mnie obawiać.
— Miał niebezpieczeństwo, sir? — zapytał.
— Siedziałem już w tej samej norze, z której wydobyłem Amada el Ghandur.
— Ah! Pyszna przygoda! Był więźniem! Jak długo?
— Dwie minuty.
— I sam się uwolnił?
— Sam, czy wam to opowiedzieć?
— Rozumie się! Well! Yes! Piękny kraj tu, bardzo piękny! Co dnia lepsza przygoda! Opowiedziałem mu po angielsku wszystko i dodałem:
— Za godzinę odjeżdżamy.
Twarz Anglika przybrała pozę bardzo przerażonego pytajnika.
— Do Gumri — dodałem.
— O, było pięknie tu, bardzo pięknie!
— Wczoraj jeszcze nie uważaliście tego za piękne, master Lindsayu.
— Był gniew! Nie miałem co robić! Było mimo to pięknie, bardzo pięknie! Romantycznie! Yes! Jak jest w Gumri?
— O wiele romantyczniej!
— Well! Więc chodźmy tam!
Powstał zaraz, aby pójść do swego konia, a ja miałem teraz czas opowiedzieć dwom innym, co przeżyłem. Nikt z nas tak się nie cieszył odjazdem, jak Mohammed Emin, którego serdecznem życzeniem było zobaczyć syna jak najprędzej. I on podniósł się prędko, aby się przygotować do podróży. Udałem się więc do mojej izby, aby napisać list do Ali Beja. Zawiadomiłem go w zwięzłych słowach o wszystkiem i podziękowałem za oba pisma, które zrobiły mi tak wielką przysługę. Oddałem je wraz z listem Selekowi, a on opuścił Amadijah natychmiast. Nie przyłączył się do transportu więźnia; jako Dżezid wolał sam jechać.
Wtem zabrzmiał na schodach odgłos szybkich kroków. Wszedł Selim Aga z Merzinah.
— Effendi, czy to prawda istotnie, że chcesz opuścić Amadijah? — zapytał.
— Słyszałeś to już u mutesselima.
— Oni już siodłają! — szlochała Merzinah, która chciała sobie łzy z oczu zetrzeć, lecz ręka jej dosięgła tylko do nosa.
— Dokąd się udajecie?
— O tem nie śmie wiedzieć mutesselim, Selimie Ago. Jedziemy do Gumri.
Nie dojedziecie tam dzisiaj.
— To przenocujemy po drodze.
— Panie — prosiła Merzinah — zostań u nas choć przez tę noc jeszcze. Ugotuję wam mego najlepszego pilawu.
— To postanowione; jedziemy.
— Przecież nie boisz się mutesselima?
— On sam wie najlepiej, że się go nie boję!
— I ja, panie! — wtrącił aga. — Wymusiłeś na nim jeszcze dwa tysiące pjastrów.
„Mircik“ zrobił wielkie oczy.
— Maszallah, co za suma!
— I to w złocie! — dodał Selim.
— Do kogo należy taka ilość pieniędzy? Naturalnie, że do emira! Emirze, żebyś był i za mną powiedział słowo!
— Nie uczyniłeś tego, effendi? — dopytywała się Merzinah. — Obiecałeś to nam.
— I dotrzymałem też słowa.
— Rzeczywiście? Emirze, kiedy mówiłeś o tem z mutesselim?
— Gdy aga był przy tem.
— Panie, nic nie słyszałem — zapewniał aga.
— Maszallah, to nagłe ogłuchłeś! Wszakżeż mutesselim proponował mi pięćset pjastrów zamiast żądanych pięciu tysięcy.
— To było dla ciebie, effendi!
— Selimie Ago, powiedziałeś, że jesteś moim przyjacielem, a jednak sądzisz, że tak źle dotrzymuję danego słowa! Musiałem udawać, że to dla mnie.
— Udawać?...
Patrzył na mnie jak skamieniały.
— Udawać? — zawołała Merzinah, u której prędzej nastąpiło zrozumienie rzeczy. — Dlaczego musiałeś udawać? Mów dalej, emirze!
— Wytłumaczyłem to już adze.
— Effendi — zawołała — nie tłumacz już niczego temu adze; on nigdy nie zrozumie. Powiedz to lepiej mnie!
— Gdybym był żądał pieniędzy dla Selima Agi, mutesselim stałby się jego wrogiem.
— To słuszne, effendi — wtrąciła skwapliwie. — Co więcej, stałoby się jeszcze coś gorszego, gdyż po twoim odjeździe musielibyśmy oddać pieniądze.
— Tak i ja myślałem i dlatego udałem, że żądam pieniędzy dla siebie.
— A nie były dla ciebie? Powiedz prędko!
Szlachetny „mircik“ drżał cały z chciwości.
— Dla agi — odpowiedziałem.
— Maszallah! Czy to prawda?
— Naturalnie!
— I otrzyma jeszcze więcej pieniędzy, oprócz tych pięćdziesięciu pjastrów?
— Bardzo dużo.
— Ile?
— Wszystko.
— Allah illa Allah! Kiedy, kiedy?
— Teraz, zaraz.
— Hamdullillah, chwała i dzięki Allahowi! Robi nas bogatymi przez ciebie. Ale musisz nam to dać teraz!
— Oto jest. Chodź tu, Selimie Ago! Wyliczyłem mu całą sumę do ręki. Chciał ją prędko zamknąć, ale uczynił to przecież zapóźno, gdyż Merzinah porwała mu sprytnym chwytem wszystkie stupjastrówki.
— Merzinah! — huknął.
— Selimie Ago! — błysnęła.
— To moje! — krzyknął z oburzeniem.
— I zostanie twojem! — zapewniała.
— Ja to sam mogę schować — mruczał.
— U mnie pewniejsze! — przemawiała.
— Daj mi z tego tylko trochę! — prosił.
— Zostaw mnie! — przymilała się.
— To daj mi przynajmniej wczorajsze pięćdziesiąt pjastrów.
— Dostaniesz je, Selimie Ago!
— Wszystkie?
— Wszystkie, ale dwadzieścia trzy już poszło.
— Wszystkie, a dwadzieścia trzy już poszło! Gdzie się podziały?
— Poszły na wodę i mąkę dla więźniów.
— Na wodę? To przecież nic nie kosztuje!
— Dla więźniów nic niema za darmo; zapamiętaj to sobie, Selimie Ago! Ależ, emirze, teraz ty nic już nie masz.
Obecnie, mając w ręku pieniądze, zaczęła i mnie uwzględniać.
— Ja nie chcę; mnie wziąć tego nie wolno.
— Nie wolno? Czemu?
— Zabrania mi moja wiara.
— Twoja wiara? Allah illa Allah! Wiara nie zabrania przecież brać pieniędzy.
— A jednak! Te pieniądze nie należały ani do makredża, gdyż prawnie do nich nie przyszedł, ani do mutesselima, ani do agi. Zniknęłyby jednak w każdym razie i nie wróciłyby do prawowitego właściciela. Tylko z tego powodu zmusiłem mutesselima do zwrotu pewnej ich części. Skoro już mają pójść w niewłaściwe ręce, to lepiej, że wy będziecie mieli część tego, niż żeby mutesselim zatrzymał wszystko.
— Effendi, to bardzo dobra wiara! — zapewniała Merzinah. — Jesteś wiernym wyznawcą proroka i niech cię za to Allah błogosławi.
— Słuchaj, Merzinah! Gdybym był wyznawcą proroka, to nicbyście nie dostali; schowałbym wszystko do własnej kieszeni. Jam nie muzułmanin.
— Nie muzułmanin? — zawołała zdumiona. — A cóż takiego?
— Chrześcijanin.
— Maszallah! Jesteś Nessorah[87]?
— Nie. Wiara moja inną jest niż wiara Nessorahow.
— Wierzysz zatem także w świętą Omm Allah Maryam[88]?
— Tak.
— O emirze, chrześcijanie, którzy w nią wierzą, są wszyscy dobrymi ludźmi!
— Skąd wiesz o tem?
— Widzę to na tobie i wiem od starej Marah Durimeh.
— Ach! Więc znasz ją?
— Znana jest w całem Amadijah. Przybywa bardzo rzadko, ale ilekroć przybędzie, rozdziela radość pomiędzy wszystkich, którzy ją spotkają. I ona wierzy w Omm Allah Maryam i jest błogosławieństwem dla wielu. Ale właśnie przychodzi mi na myśl, że mam pójść do niej.
— Jej już niema.
— Tak, odjechała już znowu, ale mimo to muszę tam pójść.
— Po co?
— Muszę powiedzieć, że odjeżdżasz.
— Kto sobie tego życzył?
— Ojciec dziewczyny, którą uzdrowiłeś.
— Nie idź tam!
— Muszę!
— Merzinah, zostaniesz! Nakazuję ci!
Nie pomogło. Była już na schodach, zbiegła z nich, a gdy przystąpiłem do okna ujrzałem, jak śpieszyła po drugiej stronie placu.
— Zostaw ją, effendi! — rzekł Selim Aga. — Ona obiecała. O, czemuż tyle pieniędzy dałeś mi w jej obecności! Nie dostanę z tego teraz ani para!
— Czy zużyje to dla siebie?
— Nie, ale ona strasznie skąpa, effendi. Czego nie zużyje dla nas i dla więźniów, to schowa tak, że znaleźć tego nie mogę. Bardzo jest dumna z tego, że kiedyś będę bogatym, gdy ona umrze. To jednak na nic, bo muszę teraz cierpieć z tego powodu. Palę najgorszy tytoń, a kiedy idę do Żyda, to piję tylko najtańsze lekarstwa. A te nie są dobre!
Zasmucony aga odszedł, a ja za nim na dziedziniec, gdzie stały już posiodłane i konie nasze i Amada el Ghandur. Wyszedłem jeszcze z Anglikiem do miasta na zakupno niektórych rzeczy. Wróciwszy, zastaliśmy już wszystkich zgromadzonych przed domem. Wśród nich znajdował się człowiek, w którym z daleka już poznałem ojca mojej pacjentki.
— Panie, słyszałem, że odjeżdżasz — zaczął, przystępując do mnie na kilka kroków. — Dla tego przyszedłem, aby cię pożegnać. Córka moja będzie już zdrowa niebawem. Ona, żona moja i ja, modlić się będziemy do Allaha, by ciebie chronił, abyś zaś i o nas pamiętał, przyniosłem mały jadikar[89] i proszę cię, żebyś to przyjął.
— Jeżeli to jest ufak-defek[90], to przyjmę — inaczej nie.
— Jest to tak małe i skromne, że boję się sam ci to dawać. Pozwól, że wręczę to twemu służącemu! Który to?
— Tam stoi przy tym karoszu.
Wydobył z pod szerokiego płaszcza skórzany, perłami przetykany futerał i podał go Halefowi. Potem ujrzałem, że oprócz tego dał jeszcze coś służącemu. Podziękowałem mu i rozstaliśmy się.
Teraz nastąpiła rzecz najbardziej przykra: pożegnanie z Selimem Agą, a szczególniej z Merzinah. Aga chodził od konia do konia i poprawiał coś przy rzemieniach i sprzączkach, chociaż były zupełnie w porządku. Przytem przewracał białkami tak straszliwie, jak tego przedtem nigdy nie widziałem. Końce wąsa poruszały się w górę i nadół, jak ramiona dźwigni u wagi, a od czasu do czasu przesuwał ręką po gardle, jakby go tam coś dławiło. W końcu podał Halefowi rękę na pożegnanie. Zaczął więc od dołu.
— Bądź zdrów, hadżi Halefie Omarze! Niechaj Allach będzie z tobą na zawsze!
Nie czekając wcale na to, co mu odpowie mały hadżi, poskoczył do konia Mohammeda, aby zabić muchę, która siedziała mu na szyi. Potem obrócił się energicznym ruchem i podał rękę Haddedihnowi.
— Allah niech będzie z tobą i ze wszystkimi tobie bliskimi! Zajedź do nas znowu, jeżeli droga zawiedzie cię do Amadijah!
Wtem zauważył nagle, że gurt siodła Anglika posunął się w tył o dwudziestą część cala. Pośpieszył tam, wlazł pod konia, przesuwał coś i naciągał, jak gdyby się zmagał z wielkim ciężarem. Wreszcie był gotów i podał jeźdźcowi prawicę.
— Zihdi, niech droga twoja...
— Well! — przerwał mu master. — Tu!
Na rękę agi spadł napiwek, z pewnością obfity, o ile znałem Lindsaya. Ta dobroć zbałamuciła jeszcze więcej wzruszonego dowódcę Arnautów. Zaczął na nowo:
— Zihdi, droga twa niech będzie jako droga...
— Well! — skinął Lindsay i z sakiewki jego wyszło drugie wydanie bakszyszu. Dawca jego uważał wyciągniętą na pożegnanie rękę za gest żądania.
— Well! — zabrzmiało po raz trzeci.
— Zihdi — zaczął aga podniesionym głosem — twoja droga niechaj będzie drogą sprawiedliwych i...
W tej chwili aga cofnął rękę gwałtownie i skorzystał z okoliczności, że chciałem właśnie dosiąść konia, aby mi strzemię potrzymać. Przez twarz jego przeleciało naprzemian coś jak błysk słońca i cień obłoku po falującym łanie; otworzył usta, aż naraz wybuchnęła mu z oczu długo wstrzymywana fala. Słowo, które chciał wypowiedzieć, zamieniło się w dźwięk niezrozumiały. Podał mi rękę, którą, sam głęboko wzruszony, przyjąłem, a potem cofnął się pośpiesznie do sieni.
Na to czekała Merzinah. Wystąpiła, jako słońce z jutrzni. Chciała rozpocząć od Halefa, ale ja podjechałem nagle i rzekłem:
— Halefie, jedź z tamtymi na razie w dolinę. Muszę jeszcze raz być u mutesselima i zaraz przybędę za wami. — Następnie zwróciłem się do Merzinah, podając jej rękę: — Bądź zdrowa, nie umrzyj nigdy, a myśl zawsze o mnie, ilekroć gotować będziesz twą przyjemną strawę dla więźniów.
— Bądź zdrów, emirze! Jesteś najwspaniałomyślniejszym...
Więcej nie słyszałem. Pojechałem szybko do pałacu komendanta. Konia zostawiłem przed bramą i wszedłem z psem; zrobiłem to umyślnie. W przedpokoju było kilka osób, które tam już widziałem. Ujrzawszy psa, zerwali się wszyscy z przerażeniem. Na to nikt nie odważył się dotąd.
— Gdzie mutesselim? — zapytałem.
— W selamliku — odpowiedział mi ktoś.
— Czy sam?
— Jest u niego nadzorca pałacu.
Nie kazałem się wcale oznajmiać. Nadzorca zrobił gest przerażenia, a mutesselim powstał natychmiast.
— Effendi, co czynisz? — zawołał.
— Przychodzę, aby się z tobą pożegnać.
— Z psem!
— On lepszy od niejednego człowieka. Powiedziałeś mi, żebym nie wracał, a ja przychodzę z psem. Oto odpowiedź emira z Frankistanu. Sallam!
Opuściłem go tak samo szybko, jak wszedłem, i zbiegłem na dół. Znalazłszy się na wolnem powietrzu, zaczekałem trochę, ale nie przyszedł nikt, by mię pociągnąć do odpowiedzialności. Dosiadłem konia i odjechałem. Towarzysze przejeżdżali dopiero przez bramę, gdy ich doścignąłem; zabrało im bowiem trochę czasu pożegnanie Merzinah.
— Co jeszcze robił u mutesselima? — zapytał Lindsay.
Opisałem mu moje pożegnanie z mutesselimem.
— Znakomicie! Hm! Świetny pomysł! Zapłaciłbym dobrze, gdyby był kto inny! Yes!
Długo jeszcze mruczał pod nosem i śmiał się do siebie.
Niebawem musieliśmy zsiąść z koni, aby je sprowadzić po stromem zboczu. Tem szybciej za to szło się na dole aż do miejsca, gdzie przedtem zboczyliśmy w lewo. Tu Halef musiał się ukryć, aby nam dać znać, gdyby nas podpatrywano. Dostaliśmy się na małą polanę, gdzie uwiązaliśmy konie i poszliśmy piechotą w gęstwinę.
— Tu! — rzekł Anglik, gdyśmy się dostali do dębów. — Pyszna willa, tam w górze! Well! Pali tytoń!
Rzeczywiście widać było obłoczki dymu, wznoszące się jeden za drugim z „willi Amada“. Arab leżał w głębi otworu i nie spostrzegł nas, dopóki nie zwróciliśmy jego uwagi głośnym okrzykiem. Wystawił głowę i poznał nas. Świeże, aromatyczne, leśne powietrze i posilne jadło wzmocniło go już do tego stopnia, że bez trudu zlazł na dół. Dostałem napo wrót moje lasso, które był wczoraj zabrał ze sobą na górę.
Nie ociągając się ani przez chwilę, wróciliśmy do koni i dosiedliśmy ich, gdyż szło nam o to, żeby dziś jeszcze przedzielić się od Amadijah długą przestrzenią. Halef doniósł, że nie zauważył nic podejrzanego, to też zboczyliśmy wprawo na drogę, wiodącą do letnich siedzib mieszkańców Amadijah.
Jechaliśmy w górę doliną, nawodnioną górskim strumieniem. Po bokach rosły piękne liściaste lasy. Dalej w górze dzielił się strumień na bardzo wiele ramion i dostarczał miejsca dla mnóstwa chat i namiotów, rozsypanych w malowniczym nieładzie po dolinie i zboczach. To były jilaki czyli letnie mieszkania.
Miejsce wybrano nadzwyczaj dobrze. Zieleń drzew leśnych i owocowych ocieniała namioty i chaty, a gęste listowie pnących się roślin tworzyło na zboczach bogaty dywan. To zdrowotne miejsce stanowiło jaskrawy lecz miły kontrast z twierdzą Amadijah, napełnioną zatratem powietrzem.
Podczas gdy reszta pojechała dalej w szybkiem tempie, aby ujść jak najrychlej badawczym spojrzeniom, zsiedliśmy z Anglikiem przed domem wekslarza, gdyż Lindsay chciał wymienić pieniądze na monetę miejscową.
W pół godziny potem dostaliśmy się na szczyt wzgórza i ujrzeliśmy przed sobą dolinę Berwari, gdzie nie groziła nam już żadna pogoń ze strony Turków.
Wdali błękitniały góry Tijari, a z nich wpadał w oko najbardziej stożek Aszietahu. Szczyt jego błyszczał pokryty śniegiem, podczas gdy niedawno jeszcze wzbijaliśmy kopytami koni naszych tumany pyłu kwiatowego na pastwiskach Haddedihnów.
Na prawo poza obficie nawodnioną doliną Cabu wznosiła się górzysta kraina Tkomy, a dalej na południe widać było wyże Tura Ghary, Dżebel Hairu i kraju Zibar. O Tijari i Tkomie mówiła stara Marah Durimeh. Mimo woli przyszła mi na myśl jej tajemnica, „duch jaskini“, mieszkający tam pomiędzy temi górami. Czy też spotkamy go kiedy?


ROZDZIAŁ V.
POŚRÓD MŚCICIELI KRWI

Ze wzgórza Amadijah wiodła ścieżka na dół w doliny Newdaszt. Wjechawszy na nią, ścisnęliśmy konie ostrogami i lecieliśmy przez wyschły teren jak ptaki.
Przybyliśmy do wsi Maglana, o której mówił mi Kurd Dohub. Zamieszkują ją sami Kurdowie, żyjący stale w nieprzyjaznych stosunkach z otaczającymi ich chaldejskimi chrześcijanami. Zatrzymaliśmy się tylko, aby rozpytać o drogę i ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy zburzone miejscowości, gdzie pożary chat pozlizywały ze ścian krew mieszkańców. Wśród gruzów, dokoła rozsypanych, widzieliśmy tu i ówdzie kości, poogryzane przez dzikie zwierzęta. Mróz mnie przechodził.
W oddali widać było dym, wznoszący się po prawej i lewej ręce. Ukazała nam się nietynkowana ściana domu. Jakiś jeździec wychylił się przed nami, zauważył nas i skręcił nabok w zarośla. Znajdowaliśmy się w kraju niespokojnym, a on dostrzegł, że było nas więcej. Zupełnie tak samo dzieje się ptakom leśnym, zmuszonym zważać na każde uderzenie skrzydeł nieprzyjaciela i szukać jedynego ocalenia w ukryciu.
Zaczęło zmierzchać, kiedy ujrzeliśmy przed sobą około trzydziestu rozrzuconych na dolinie domów. To była wioska Tijah, gdzie mieliśmy przenocować. Oczywiście nie wiedzieliśmy, jakie spotka nas przyjęcie.
Zauważono nas zdaleka i część mężczyzn dosiadła koni, aby nas odpędzić, jako wrogów, lub przyjąć, jako przyjaciół. Zatrzymali się, aby na nas czekać, o jakie dwa tysiące kroków przed wsią.
— Zostańcie trochę w tyle! — rzekłem i pojechałem naprzód.
Dostrzegłem, jak na widok mojego konia zwrócili głowy ku sobie. O ile okoliczność ta napełnić mnie mogła dumą, o tyle musiała mi się też wydać wielce wątpliwą. Dobry koń, piękna broń i pieniądze; kto posiada te trzy rzeczy, ten wśród tych ludów rozbójniczych nigdy nie jest pewien ani ich posiadania, ani życia swego w dodatku.
Jeden z nich podjechał naprzód o kilka kroków.
— Iwari’l ker — dobry wieczór! — powitałem go.
Podziękowawszy, zmierzył mnie spojrzeniem od turbana aż do kopyt końskich i rozpoczął przesłuchanie.
— Skąd przybywasz?
— Z Amadijah.
— Dokąd dążysz?
— Do Kalah Gumri.
— Kto jesteś? Turek czy Arab?
— Nie jestem...
— Milcz! — rozkazał.— Ja pytam, a ty odpowiadaj! Mówisz po kurdyjsku, ale nie jesteś Kurdem. Jesteś Grekiem, Rosjaninem, czy Persem?
Zaprzeczyłem i tu skończyły się jego wiadomości. Ten człowiek przyjmował mnie jak rosyjski strażnik graniczny! Nie wolno mi było powiedzieć, do jakiej narodowości należę, bo chciał być tak bystrym i zgadnąć. Ponieważ nie udało mu się, palnął ze złości konia pięścią w oko, że zarżał z bólu.
— A kto to, ten Kurd tam? — wskazał na Anglika.
— To nie Kurd; on nosi tylko kurdyjskie ubranie.
— Skoro nosi tylko kurdyjskie ubranie to nie jest Kurdem!
— Powiedziałem to już właśnie.
— A skoro nie jest Kurdem, to nie wolno mu nosić kurdyjskiego ubrania. Zabraniamy mu tego! Kto on?
— Inglo — odrzekłem krótko.
— Inglo? Znam Inglów. Mieszkają po drugiej stronie góry Ararat, napadają na karawany i pożerają gumgumuku gaurana[91].
— Mylisz się znowu! Inglowie nie mieszkają pod Araratem, nie są rozbójnikami i nie pożerają jaszczurek.
— Milcz! Byłem w kraju Inglów i sam pożerałem z nimi gumgumuku gaurana, a nawet gumgumuku felana. Jeżeli ich nie pożera, to nie jest Inglem. Kto są tamci trzej jeźdźcy?
— Jeden to mój służący, a tamci dwaj to Arabowie.
— Z jakiego szczepu?
— Należą do plemienia Szammarów.
Powiedziałem prawdę, licząc na nieprzyjaźń Turków z Szammarami. Wróg Turków musiał być przyjacielem Kurdów. Wiedziałem wprawdzie, że południowe plemiona Szammarów żyją w nieprzyjaźni z Kurdami, ale to tylko z powodu rozbójniczych wypraw tych drugich, którzy sami żyją z innymi Kurdami na stopie krwawej zemsty i wiecznego sporu. Tu znajdowaliśmy się w samym środku Kurdystanu, gdzie z pewnością nie było nigdy nieprzyjaznego Araba i dlatego tak odpowiedziałem z silnem przekonaniem, że nam to nie zaszkodzi.
— Znam Szammarów — zaczął Kurd. — Mieszkają nad ujściem Fratu, piją wodę morską i mają oczy niedobre. Żenią się z własnemi matkami i robią skręty[92] z mięsa świń.
— Mylisz się znowu. Szammarowie nie mieszkają nad morzem i nie jedzą nigdy świniny.
— Milcz! Sam byłem u nich i widziałem to wszystko. Jeżeli ci ludzie nie pożenili się ze swoimi matkami, w takim razie nie są Szammarami. Szammarowie żyją też w krwawym sporze z Kurdami Sar Hazan i Zibar a więc są i naszymi wrogami. Czego tu chcecie?
— Chcemy zapytać, czy macie chatę, w której moglibyśmy dziś przenocować.
— Nie mamy chat. Jesteśmy Kurdami Berwari i mamy domy. Dostaniecie dom, jeżeli nam dowiedziecie, żeście naszymi przyjaciółmi.
— Czem mamy to udowodnić?
— Tem, że oddacie nam swoje konie i broń.
A stary zjadaczu jaszczurek! Uważasz ludzi, robiących kiełbasy za takich głupich! To sobie pomyślawszy, dodałem głośno:
— Mężczyzna nie rozstaje się nigdy z koniem swoim, ani z bronią.
— Więc nie możecie u nas pozostać — odrzekł szorstko.
— W takim razie pójdziemy dalej — powiedziałem krótko i wróciłem do towarzyszy. Kurdowie też otoczyli kołem swego dowódcę.
— Co powiedział? — spytał mnie Anglik.
— Chce naszej broni i koni, jeżeli mamy tutaj pozostać.
— Niech sobie przyjdzie po nią — mruknął.
— Na Boga, sir, dziś ani strzału! Kurdowie święciej jeszcze, niż Arabowie dochowują krwawego odwetu. Jeżeli obejdą się z nami nieprzyjaźnie, a my zabijemy jednego z nich, wówczas jesteśmy zgubieni; jest ich pięć razy tylu co nas.
— Ale co robić? — spytał.
— Udać się dalej w drogę, a gdyby próbowali nas wstrzymać, jąć się układów.
Powiedziałem to także innym, a oni przyznali mi słuszność, chociaż tchórza między nimi nie było. Ci Kurdowie z pewnością nie wszyscy pochodzili z tej wsi; nie mogłaby posiadać tylu mężczyzn. Zeszli się oni tutaj z jakiegoś powodu i byli widocznie w bardzo wojowniczym nastroju. Rozwiązali teraz koło, przedtem utworzone i skupili się w pozornie bezładną gromadę, nie ruszając się z miejsca i oczekując naszej decyzji.
— Chcą nam drogę zamknąć — zauważył Mohammed, wódz Haddedihnów.
— Tak się zdaje — potwierdziłem.
— Nie róbcie więc użytku z broni, dopóki nie znaleźlibyśmy się w rzeczywistem niebezpieczeństwie życia.
— Objedźmy wieś wielkiem kołem — zadecydował mały Halef.
— Trzeba tak uczynić. Chodźcie! Zboczyliśmy łukiem, ale w tej chwili Kurdowie także ruszyli z miejsca, a dowódca ich podjechał ku mnie.
— Dokąd zmierzasz? — zapytał.
— Do Gumri — odrzekłem z naciskiem.
Odpowiedź moja nie była, widać, po myśli Kurda, dlatego odrzekł:
— To za daleko i noc zapada. Nie dostaniecie się już do Gumri.
— Znajdziemy inne wsie, albo przenocujemy na wolnem powietrzu.
— Napadną was dzikie zwierzęta, a macie lichą broń. Było to pukanie na próbę. Może byłoby to dla nas dobre, gdybym go o czemś przeciwnem przekonał, chociaż to mogło też w niebezpieczny sposób podniecić chęć posiadania naszej broni. Rzekłem więc:
— Mamy broń bardzo dobrą.
— Nie wierzę! — brzmiała odpowiedź.
— O, mamy broń, z której jedna wystarczy, aby pozabijać was wszystkich.
Zaśmiał się i rzekł:
— Masz bardzo wielką gębę. Pokażno mi taką broń!
Dobyłem rewolweru i spytałem Kurda:
— Widzisz ten drobiazg? — Zawołałem służącego i dałem mu takie zlecenie: — Ułam gałąź z tamtego krzaka, poobrywaj listki i zostaw na końcu tylko sześć, a potem potrzymaj to do góry. Chcę strzelać do tego.
Zrobił tak, a Kurdowie, dostrzegłszy, o co idzie, zbliżyli się także. Odjechałem z koniem na najdalszą odległość i wymierzyłem. Sześć strzałów padło szybko, jeden po drugim, poczem Halef podał Kurdowi gałąź.
— Katera Chodech[93] — zawołał — wszystkie liście trafione.
— To wcale nie trudne — chełpiłem się — to potrafi u Franków każde dziecko. Cudem jest to, że tym drobnym instrumentem można strzelać tak prędko i nieustannie, a bez nabijania.
Podał gałąź swoim ludziom, a podczas, gdy oni ją oglądali, dobyłem sześć naboi i nabiłem poza szyją końską rewolwer na nowo, bez zwrócenia na to jego uwagi.
— Jaką broń jeszcze posiadasz? — zapytał.
— Widzisz tamtą tu?[94] Uważaj!
Zsiadłem z konia i zmierzyłem ze sztućca. Huknął strzał pierwszy, drugi, trzeci, piąty, ósmy, jedenasty. Kurdowie za każdym strzałem podnosili okrzyki najwyższego zdumienia. W reszcie odłożyłem strzelbę.
— Idźcie i przypatrzcie się drzewu.
Pośpieszyli wszyscy, a wielu z nich zsiadło z koni, aby się lepiej przypatrzeć. Miałem więc czas do ponownego nabicia. Ten sam eksperyment i z tym samym sztućcem wyrobił już niegdyś respekt dla mnie u Komanchów, więc i teraz z ufnością oczekiwałem podobnego wrażenia.
Wtem podjechał znowu do mnie dowódca i zawołał:<ref> — Chodih[95], wszystkich jedenaście kul tkwi w drzewie, jedna pod drugą!
Był to dobry znak, że nazwał mię teraz panem.
— Teraz poznałeś już trochę naszą broń i teraz już uwierzysz, że nie boimy się waszych dzikich zwierząt.
— Pokaż nam także inną broń!
— Nie mam czasu. Słońce zaszło, musimy iść dalej w drogę.
— Zaczekaj jeszcze trochę! Podjechał znowu do swych ludzi i układał się z nimi. Następnie wrócił i oznajmił:
— Możecie u nas pozostać!
— Nie damy wam ani naszej broni, ani naszych koni — odrzekłem.
— Nie potrzeba też. Jest was pięciu i pięciu z nas zgodziło się przyjąć po jednym z was. Ty zamieszkasz u mnie.
Hm, należało mi być ostrożnym. Czemu się tak nagle zgodzili? Czemu nie puścili nas dalej?
— Jednak pojedziemy dalej — oświadczyłem mu — bo mamy się rozdzielać. Jesteśmy towarzyszami i pozostaniemy tylko tam, gdzie będziemy mogli zamieszkać razem.
— Zaczekaj więc jeszcze trochę!
I znowu się układał. Tym razem trwało to trochę dłużej, niż poprzednio i wydało mi się, jak gdyby naumyślnie chciano nas zatrzymać, dopóki nie będzie zbyt ciemno na dalszą podróż. Wreszcie wrócił z oświadczeniem.
— Chodih, niech się stanie wola twoja. Odstąpimy wam dom, gdzie będziecie mogli spać razem.
— A będzie tam miejsce dla koni?
— Przy domu jest dziedziniec, gdzie będą mogły stać.
— Czy będziemy mieszkać sami?
— Nikt tam prócz was nie zostanie. Patrz, oto jeden już odjeżdża, aby zanieść ten rozkaz. Czy chcecie jadła za darmo, czy za nie zapłacicie?
— Życzymy sobie być gośćmi waszymi; czy przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam.
— Jesteś nezanumem tej wsi?
— Tak, ja nim jestem.
— Podaj mi więc obie ręce i powiedz, że jestem twój hemszer[96].
Uczynił to, chociaż z pewnem ociąganiem się. Teraz czułem się bezpiecznym i skinąłem na towarzyszy, by się zbliżyli. Kurdowie otoczyli nas i pocwałowaliśmy do wsi, gdzie zatrzymaliśmy się przed pokaźnym stosunkowo domem.
— Oto masz dom na tę noc — oświadczył nezanum. — Wejdźcie!
Zanim zsiadłem z konia, oglądnąłem sobie dom zzewnątrz. Posiadał tylko parter, a na płaskim dachu coś w rodzaju małej budy, gdzie, jak się zdawało, siano przechowywano. Przytykający do domu dziedziniec otoczony był szerokim na trzy łokcie wysokim murem, ponad który wyrastał wąski pas krzewiny, ciągnący się po drugiej stronie muru. Na ten dziedziniec można było dostać się tylko przez dom.
— Jesteśmy zadowoleni z tego mieszkania. Skąd weźmiemy żywność dla koni? — spytałem.
— Przyślę wam — brzmiała odpowiedź.
— Ależ tam na górze leży pasza — rzekłem — wskazując na szopę.
Spojrzał w górę, zakłopotany widocznie, i odpowiedział:
— To niedobra; zaszkodziłaby zwierzętom.
— A kto nam jadło przyrządzi?
— Sam je przyniosę wraz ze świecą. Jeżeli życzycie sobie czego, to powiedzcie. Mieszkam w tamtym domu.
Wskazał na budynek, który stał dość blisko. Zsiedliśmy z koni i zaprowadziliśmy je na dziedziniec. Teraz oglądnęliśmy wnętrze domu. Składał on się tylko z jednej izby, przedzielonej cienką plecionką wierzbową na dwie nierówne części. Każda miała po dwa otwory, służące jako okna i do zasłonięcia rogożą. Otwory te były dość wysokie, ale tak wąskie, że ledwie głowę można z nich było wychylić. Podłoga była z udeptanej gliny, po tylnej stronie obydwu izb pokryta dywanem. Innego umeblowania nie było.
Oboje drzwi można było założyć silną belką; tu więc przynajmniej byliśmy bezpieczni. Na dziedzińcu leżało trochę starego drzewa i jakieś przyrządy, nieznanego mi przeznaczenia.
Zostaliśmy sami, bo i nezanum był na dworze i rozpoczęliśmy wielką naradę.
— Czy sądzisz, żeśmy bezpieczni? — zapytał szejk.
— Mam wątpliwości co do tego. Nezanum przyrzekł mi wszystko i dotrzyma. Jesteśmy gośćmi jego i gośćmi całej wsi. Było tu jednak wielu, nie należących do wsi.
— Ci nam nic nie zrobią — odrzekł. — Jeśliby zabili jednego z nas, podpadliby krwawej zemście całej wsi, której gośćmi jesteśmy.
— A jeśli nas nie zabiją i zechcą nas tylko okraść?
— Co nam zabiorą?
— Konie, może broń, a może jeszcze i coś więcej.
Poważny szejk pogładził się z uśmiechem po brodzie i rzekł:
— Bronilibyśmy się.
— Aby się narazić na krwawy odwet — uzupełniłem.
— Zaczekajmy! — rzekł.
Wszedł Anglik, który aż dotąd węszył po dziedzińcu. Nos jego leżał po prawej, a usta po lewej stronie twarzy: znak wyraźny, że mu się przytrafiło coś szczególnego.
— Hm! — rzekł. — Dostrzegłem coś! Zajmujące! Yes!
— Gdzie? Opowiedzcież!
— Pst! Nie patrzeć w górę! Byłem na dziedzińcu. To brudny plac. Zobaczyłem krzaki na murze i wlazłem na górę. Ładny napad zzewnątrz! Poszłoby pysznie! Patrzę na dach i widzę nogę. Well! Nogę mężczyzny. Wystawała jakiś czas z budy, w której jest pasza.
— Czyście tylko dobrze widzieli?
— Bardzo dobrze! Yes!
Teraz dopiero wpadło mi na myśl, że nie widziałem ani schodów, ani drabiny do wejścia na dach. Wyszliśmy więc na dziedziniec, by jej poszukać, bo noc była już blisko.
W górze nad tylnemi drzwiami wystawała belka z dachu nieco ponad mur. Wystawała niewiele, ale to wystarczało. Wziąłem lasso, złożyłem je we czworo, tworząc w ten sposób wielką pętlę i zarzuciłem ją. Uwisła na belce tak, że mogłem ją z dołu pochwycić. Po pętli wydostałem się na dach. Poszedłem wprost do budy, wypełnionej paszą aż do wejścia. Sięgnąłem do środka, lecz nie napotkałem na nic podejrzanego, gdy jednak załazłem tak daleko, że mogłem ręką dostać aż całkiem do tyłu budy, uchwyciłem głowę człowieka, który zasunął się był w najdalszy kąt.
— Kto ty? — zapytałem.
— U-ah! — odezwało się jakby ziewnięcie.
Człowiek ten chciał wpoić we mnie przekonanie, że spał.
— Wyjdź! — rozkazałem.
— U-ah! — ziewnął jeszcze raz, poczem odsunął rękę moją i wylazł powoli. Było jeszcze na tyle jasno, żeby poznać, iż człowiek ten nie spał ani chwili. Gapił się na mnie i udawał, że się zdumiewa.
— Obcy? Kto ty? — zapytał mnie.
— Powiedz-no wpierw, kto ty jesteś!
— To mój dom! — odrzekł.
— Tak! To dobrze, bo w takim razie powiesz, jak się dostałeś na górę.
— Po drabinie.
— A gdzie ona?
— Na dziedzińcu.
— Tam jej niema.
Rozglądnąłem się teraz dopiero po dachu dokładniej i zauważyłem, że leżała wzdłuż krawędzi dachu.
Człowiecze, jesteś zaspany, bo całkiem zapomniałeś, że wciągnąłeś drabinę za sobą! Ona tu leży! Oglądnął się stropiony i rzekł:
— Tu? Tak. Spałem.
— Ale teraz przebudź się. Chodź na dół!
Z temi słowy spuściłem drabinę na dół, gospodarz zeszedł pierwszy i opuścił dom, nie rzekłszy słowa. Z początku udawał zaskoczonego obecnością kogoś obcego, a teraz pobiegł flegmatycznie do nezanuma, nie dopytując się wcale, jakiem prawem znajduję się w jego domu.
— Kto to był? — zapytał Anglik.
— Właściciel tego domu.
— Czego tam chciał?
— Udawał, że spał.
— Nie spał! Znam hultaja! To ten sam, który odjechał. Nie mogliście tego zauważyć, boście strzelali. Yes!
— A więc napewno mają względem nas złe zamiary!
— I ja tak sądzę. Ale jakie?
— Nie chcą naszego życia, lecz naszego mienia.
— Ten hultaj wlazł tam, aby zobaczyć, kiedy pozasypiamy. Potem daje znak, przychodzą inni, zabierają konie i wszystko.
Reszta towarzyszy była tego samego zdania. W obu izbach było tak ciemno, że niepodobna było rozeznać, czy z dachu można się także dostać do wnętrza domu. Miałem już zamiar zapalić kawałek drzewa w braku innego oświetlenia, gdy zapukano do drzwi. Wyszedłem i otworzyłem. Był to nezanum jeszcze z dwoma ludźmi, niosącymi jadło i świece. Świece były bardzo pospolite, z nieczyszczonego wosku i mogły rzucać światła bardzo mało. Zapaliłem jedną z nich.
Żaden z przybyszów nie powiedział jeszcze ani słowa prócz nazw przedmiotów, złożonych na glinianej podłodze, kiedy zapytałem naczelnika:
— Zastałem człowieka na dachu. Czy to rzeczywiście był właściciel tego domu?
— Tak — odpowiedział półgębkiem.
— Czego tam chciał?
— Spał.
— Dlaczego wciągnął drabinę?
— Nie chciał, żeby mu przeszkadzano.
— Powiedziałeś przecież, że będziemy tu sami mieszkali.
— Leżał już na górze! Nie wiedziałem o tem, a on także nie wiedział, że są goście.
— Wiedział o tem.
— Skąd? — zapytał szorstko.
— Był przed wsią, kiedyśmy się spotkali.
— Milcz! Był w domu.
Ten człowiek wpadł znowu w ton rozkazujący. Nie dałem się tem zastraszyć i pytałem dalej:
— Gdzie ludzie, nie należący do wsi?
— Niema ich już.
— Powiedz im, żeby już nie wracali!
— Czemu?
— Zgadnij sam!
— Milcz! Nie zgaduję.
Odszedł, a za nim dwaj inni.
Wieczerza była bardzo skromna; suszone morwy, chleb, harbuz pieczony w popiele i woda. Szczęściem mieliśmy z sobą pewien zapas i nie musieliśmy cierpieć głodu. Podczas gdy Halef jadło przyrządzał, kazałem młodemu Haddedihnowi wyjść do sieni ze świecą. Drzwi wchodowe znajdowały się tu obok rogu domu, a sień tworzyła ściana boczna domu i izby. Podczas gdy Amad stał w sieni ze świecą, wszedłem na dach i zbadałem dokładnie jego podłogę. W końcu dostrzegłem nad sienią, oświetloną przez Amada, bardzo cienką szparę, tworzącą regularny czworobok. Wepchnąłem tam nóż i podniosłem czworokątną przykrywę. Tajemnica została zbadana.
Przy dalszych poszukiwaniach znalazłem na dachu kilka miejsc uszkodzonych o tyle, że można było zajrzeć przez nie do izby, a nawet podsłuchać rozmowę znajdujących się tam osób.
Zszedłem znowu i zacząłem działać. Wziąłem karego za cugle i wprowadziłem do izby.
— Hallo! — zawołał Anglik. — Co robicie?
— Sprowadźcie waszego także, gdyż na nie to właśnie liczono. Tam na dworze znajduje się otwór nad sienią, przez który się można dostać do wnętrza i drzwi otworzyć. Kurdowie byliby zaczekali, póki nie zaśniemy i umknęliby potem z naszymi końmi.
— Słusznie, bardzo słusznie! Zrobimy to! Yes!
Reszta zgodziła się na to także. Zasłoniło się okna, zaprowadziło konie do tylnej komory, poczem postawiłem w sieni drabinę i wyniosłem psa na dach. Teraz mogli Kurdowie przeleźć sobie przez mur na dziedziniec; zastawszy go pustym, musieliby odejść. Być może, że się myliłem co do ich złodziejskich zamiarów; jeżeli tak, to tem lepiej.
Teraz dopiero mogliśmy pomówić o dalszych planach. Nie stało się to w Amadijah, ponieważ tam każda chwila mogła nam przynieść coś nowego, a po drodze zważaliśmy tylko na to, żeby jak najszybciej posuwać się naprzód. Szło oczywiście o drogę, którą mieliśmy się dostać z powrotem do Tygru.
— Najkrótsza droga prowadzi przez terytorjum Dżezidów — twierdził Mohammed Emin.
— Tej nie możemy wybrać — zauważył Amad. — Widziano mnie tam i poznanoby.
— Nie jest ona i pod innym względem bezpieczna — dodałem — zwłaszcza, że nie wiemy, jak gubernator z Mossul ułożył swe sprawozdanie. Nie możemy udać się wprost na zachód.
— W takim razie pozostają nam dwie drogi — rzekł Mohammed.
— Jedna idzie przez Tijari ku Butan, a druga w dół na Cab.
— Obie są nie tyle dla zbiegłego więźnia niebezpieczne, co niepewne wogóle. Wolę jednak drogę na południe, pomimo że wiedzie przez kraj Abu Salmanów.
Z zapatrywaniem tem zgodzili się także inni, a Anglikowi było wszystko jedno. Postanowiono więc jechać przez Gumri do Lican, a stąd wzdłuż rzeki aż do miejsca, gdzie skręca się wielkim kręgiem przez kraj Kurdów Szirwan i Zibar, przeciąć ten luk jazdą w poprzek przez góry Tura Ghara i Hair. Tak musieliśmy się dostać nad brzeg Akry, a wzdłuż niego znowu do Cabu.
Zgodziwszy się na to, udaliśmy się na spoczynek. Spałem twardo i przebudziło mię dopiero uderzenie w bok, zadane mi przez śpiącego obok mnie Anglika.
— Master! — szeptał. — Kroki na dworze! Ktoś się skrada.
Nadsłuchiwałem z uwagą, ale konie były nie całkiem spokojne i nie można było dowierzać słuchowi.
— Zdaje się, że to nic — rzekłem. — Nie jesteśmy w dzikiem polu, gdzie każdy, spowodowany przez człowieka szelest, oznacza bliskość niebezpieczeństwa. Prawdopodobnie nie poszli jeszcze spać we wsi.
— Niech sobie! Położyć się na nos! Well! Dobranoc, master!
Obrócił się na drugą stronę, ale po chwili jął nadsłuchiwać ponownie. Ja także usłyszałem szmer jakiś z dziedzińca.
— Są na dziedzińcu — szepnął mi Lindsay.
— Zdaje się. Uważacie, jaki dobry pies. Zrozumiał, że ma tylko na dach uważać i teraz nie wydaje głosu ze siebie.
— Szlachetna rasa! Nie chce tych drabów spłoszyć, lecz pochwycić!
Teraz potrwało długo, zanim zasnęliśmy. Upłynęło z pół godziny, gdy usłyszałem ciche stąpania przed frontem domu. Trąciłem Lindsaya.
— Słyszę już! — rzekł. — Co oni zamierzają?
— Sądzą, że zaciągnęliśmy konie do sieni, przystawiają więc z zewnątrz drabinę, aby się dostać na dach, a stamtąd na dół do zwierząt. Gdyby im się to udało, wystarczyłoby im otworzyć przednie drzwi i mogliby nam ujść z końmi.
— Nie uda im się!
Ledwie to wymówił, zabrzmiał tuż nad nami głośny krzyk człowieka, a zaraz potem silne, urwane szczeknięcie psa.
— Ma go! — cieszył się Lindsay.
— Pst, cicho! — upomniałem.
Pobudzili się inni także i nadsłuchiwali.
— Zobaczę — rzekł Lindsay.
Wstał i wysunął się. Trwało z pięć minut, zanim powrócił.
— Bardzo pięknie! Yes! Znakomicie! Byłem na górze. Leży hultaj, a na nim pies. Nie śmie nic powiedzieć, ani się ruszyć. A na ulicy wielu Kurdów. Nie mówią także.
— Dopóki pies nie zaszczeka, jesteśmy bezpieczni. Gdyby jednak przystawili więcej drabin, musielibyśmy pójść na górę.
Nadsłuchiwaliśmy znowu czas dłuższy. Wtem rozdarł powietrze straszliwy wrzask — bez wątpienia okrzyk przedśmiertny — a zaraz potem drugi krzyk i głośne, zwycięskie, szczekanie psa.
Teraz zaczynało być groźnie. Powstawaliśmy. Zawołałem do siebie Halefa, gdyż jego byłem najpewniejszym. Wyszliśmy po cichu do sieni, a po drabinie na dach. Leżało tam ciało ludzkie. Zbadałem je: było martwe. Pies przegryzł mu kark. Ciche mruknięcie oznajmiło mi, gdzie się znajdował. O pięć kroków od nieżywego leżało drugie ciało, a na niem rozłożył się pies. Jedno drgnienie leżącego człowieka musiało się zakończyć jego śmiercią.
Wytężywszy oczy, dostrzegłem na dole wielu ludzi. Cała wieś brała bez wątpienia udział w zamierzonej kradzieży koni. Pierwszy, który wszedł na górę, został przez psa powalony, a krzyk jego ostrzegł innych. Gdy jednak wszedł i drugi, pies nie umiał sobie inaczej poradzić i zagryzł pierwszego, aby pochwycić drugiego.
Co było robić!
Zszedłem na dół, a Halefa zostawiłem na straży. Krótka narada wykazała, że mamy się zachować całkiem spokojnie, jak gdybyśmy nic nie słyszeli. Położenie nasze było niebezpieczne w najwyższym stopniu, pomimo że mogliśmy się bronić przed jeszcze liczniejszym nieprzyjacielem. Ale w ten sposób narazilibyśmy się na nieprzyjaźń całej, leżącej przed nami krainy, podczas gdy wracać było niepodobna.
Wtem zapukano do drzwi bardzo głośno. Kurdowie naradzili się, a teraz mieliśmy usłyszeć wynik narady. Zapaliliśmy znowu świecę i wyszliśmy z bronią do sieni.
— Kto puka? — spytałem.
— Chodih, otwórz! — odpowiedział nezanum. Poznałem go po głosie.
— Czego chcesz? — zapytałem.
— Mam ci powiedzieć coś ważnego.
— Możesz i tak powiedzieć.
— Muszę być u was w środku!
— To wejdź!
Nie pytałem go o to, czy sam jest, bo i tak nikomu nie udałoby się wtargnąć. Towarzysze złożyli się strzelbami, a ja odsunąłem belkę i stanąłem za drzwiami tak, żeby otworzyć je tylko do połowy i wpuścić jednego człowieka. Ujrzawszy broń, przeciwko sobie zwróconą, zatrzymał się we drzwiach.
— Chodih! Chcecie strzelać do mnie?
— Nie. Jesteśmy tylko przygotowani na wszystko. Mógłby to być także wróg jakiś.
Wszedł całkiem, a ja znów zastawiłem drzwi belką.
— Czego chcesz i czemu przeszkadzasz nam w spoczynku? — zacząłem.
— Chcę was ostrzec — odpowiedział.
— Ostrzec? Przed czem?
— Przed wielkiem niebezpieczeństwem. Jesteście moimi gośćmi i dlatego jest moim obowiązkiem zwrócić waszą uwagę.
Wzrok jego błądził chwilę badawczo dokoła i padł na drabinę przystawioną do otworu.
— Gdzie wasze konie?
— Tam w izbie.
— W izbie? Chodih, ona przeznaczona tylko dla ludzi.
— Dobry koń więcej znaczy dla podróżnego, niż lichy człowiek!
— Właściciel tego domu zgniewa się, gdyż kopyta zwierząt wydepcą mu podłogę.
— Wynagrodzimy go za to.
— Czemu zabraliście drabinę?
— Ma być tutaj, ponieważ niema schodów.
— Czyście spali?
Potwierdziłem to pytanie, a on pytał dalej:
— Czy słyszeliście jaki szmer?
— Słyszeliśmy, że na dworze chodzili jacyś ludzie przed domem, ale tego nie mogliśmy im zakazać. Słyszeliśmy jednak, że wchodzili na dziedziniec, a to nam było niemiłe. Dziedziniec nasz. Gdyby konie jeszcze znajdowały się na dworze, strzelalibyśmy do nich, uważając ich za złodziei.
— Koni nie można przez mur wyciągnąć, a na dziedzińcu masz przecież psa, którego widzieliśmy przy tobie.
Był to zwrot, na który nie mogłem się zgodzić.
— To i my wiemy, że koni przez mur przeciągnąć nie można, ale można je tu przez sień wyprowadzić.
— Ależ niepodobna dostać się do środka!
— Każ myślom twym sięgnąć dalej, nezanumie! Jeżeli wyjdzie się na dach, a stamtąd zejdzie się tutaj, to można otworzyć drzwi wchodowe i uprowadzić wszystkie konie, zwłaszcza, jeżeli się te drzwi zarygluje. Siedzielibyśmy w takim wypadku wewnątrz i nie moglibyśmy się bronić.
— Któż miałby na dach wchodzić?
— O, już raz ukrył się tam jakiś człowiek i pociągnął za sobą drabinę. To wzbudziło oczywiście nasze podejrzenie i dlatego wzięliśmy konie do siebie. Gdyby teraz stu nawet na dach wylazło, dostaliby się na górę, ale nie do wnętrza domu, a rano leżałyby ich trupy na dachu.
— Wybyście ich zabili?
— Nie, spalibyśmy spokojnie, bo wiemy, że możemy zaufać psu, zostawionemu na górze.
— Ależ dla psa nie jest miejsce na dachu!
— Pies ma być wszędzie, gdzie należy być czujnym, a to ci muszę powiedzieć, że psy Franków bardzo chętnie nocami przechadzają się po dachach. Ale chciałeś nas ostrzec! Przed czem? Nie określiłeś nam jeszcze niebezpieczeństwa.
— Ktoś przedtem ukradł drabinę jednemu z tutejszych mieszkańców. Ten szukał jej i znalazł ją opartą o wasz dom. Stało przy tem kilku obcych ludzi, którzy jednak umknęli. Sądziliśmy więc, że to złodzieje, chcący dostać się do waszego domu i dlatego przyszedłem, aby wam to powiedzieć.
— Dziękuję ci! Ale możesz być spokojnym i odejść spowrotem, a my także położymy się spać. Pies me wpuści złodzieja do domu.
— A jeżeli kogo zagryzie?
— Jednego nie zagryzie; przytrzyma go tylko na ziemi, póki nie nadejdę. Gdyby jednak drugi był tak nieostrożny i poszedł za nim, wówczas zabije tamtego, aby móc pochwycić drugiego.
— Chodih, w takim razie stało się już nieszczęście.
— Jakto?
— Tam wszedł już drugi!
— Czy wiesz to na pewno?
— Całkiem pewnie.
— O, nezanumie, więc byłeś przy tem, kiedy ci złodzieje chcieli nas napaść! Co mam sądzić o tobie i twej gościnności?
— Nie byłem przy tem; powiedziano mi.
— Był więc przytem ten, który ci to powiedział.
— Nie, on także tylko słyszał o tem.
— To wszystko jedno. Ten, który powiedział to pierwszy, był przy złodziejach. Ależ co mnie to obchodzi! Nie pozwoliłem nikomu wchodzić na mój dach, a kto tam wejdzie, niechaj stara się też i zejść stamtąd bezemnie. Dobranoc, nezanumie!
— Więc nie chcesz zobaczyć?
— Nie mam ochoty!
— Więc puść tam mnie przynajmniej!
— Pozwalam ci, ponieważ nie jesteś złodziejem i przychodzisz wpierw do mnie spytać mnie o to. Ale strzeż się psa! Zauważywszy cię, pochwyci ciebie, zagryzłszy wprzód tamtego, jeśli się na górze znajduje.
— Mam broń! — rzekł.
— On szybszy od ciebie, a zabić ci go nie wolno, bo musiałbyś być bogatym człowiekiem, aby mi zapłacić za niego.
— Chodih, chodź razem! Jestem nezanumem i moim obowiązkiem jest pójść zobaczyć.
— A, skoro masz urzędować, wyświadczę ci tę przysługę. Chodź na górę.
Poszedłem naprzód, a on za mną. Wyszedłszy, rozejrzał się i spostrzegł martwego. Na dole stało ciągle jeszcze tylu ludzi, co przedtem.
— Chodih, tu ktoś leży! — zawołał.
Przystąpiłem doń. Pochylił się i dotknął trupa.
— Sere men[97], on nie żyje! O panie, co twój pies zrobił!
— Spełnił swój obowiązek. Nie oskarżaj go, lecz go pochwal. Ten człowiek chciał napaść na właściciela tego domu, a nie przeczuwał, że mieszkają tu ludzie, którzy nie pozwolą napaść na siebie złodziejowi lub mordercy.
— Ale gdzie pies? — zapytał.
Wskazałem miejsce, a on zawołał:
— O chodih, ktoś pod nim leży! Odwołaj psa!
— Tego nie zrobię — a ty powiedz temu człowiekowi, by się nie ruszał i ani słowa nie pisnął, bo inaczej będzie zgubiony.
— Nie można mu przecież kazać przez całą noc tak tu leżeć.
— Zwłoki ci oddam, ale ten żywy do mnie należy.
— Na co ma tu zostawać?
— Jeżeli jeszcze ktoś poważy się wejść do tego domu lub na dziedziniec, to pies tego rozedrze. Ten człowiek zostanie tu jako zakładnik.
— Żądam jego wydania! — rzekł nezanum szorstko.
— A ja go zatrzymam! — brzmiała moja odpowiedź.
— Jestem nezanumem i nakazuję ci to!
— Daj pokój rozkazom! Czy chcesz wziąć trupa, czy nie?
— Zabiorę obudwu, martwego i żywego!
— Nie chcę być srogim i obiecuję ci, że człowiek ten nie pozostanie w tak niewygodnej pozycji. Zabiorę go nadół, do izby. Ale każdy atak z jego strony skończyłby się dlań śmiercią.
Położył rękę na mem ramieniu i rzekł poważnie:
— Już ten jeden, przez psa uduszony, wymaga waszej śmierci. Czyż u was nie znają krwawego odwetu?
— Co, mówisz o krwawej zemście? Pies zagryzł złodzieja. To nie jest wypadek, domagający się krwawej zemsty!
— Domaga się jej, bo popłynęła krew, a przelało ją wasze zwierzę.
— A gdyby nawet tak było, to ciebie to nic nie obchodzi. Sam mi mówiłeś, że ci złodzieje to obcy.
— Obchodzi mię to bardzo, gdyż krew popłynęła w mojej wsi, a krewni zmarłego zażądają zadośćuczynienia odemnie i od wszystkich mych ludzi. Wydaj obudwu!
— Tylko nieżywego!
— Milcz! — krzyknął głośno, podczas gdy dotychczas rozmawialiśmy dość cicho. — Rozkazuję ci jeszcze raz, a jeśli nie posłuchasz, to potrafię posłuszeństwo wymusić!
— Jak to uczynisz?
— Drabina jeszcze przy domu. Każę tu wejść moim ludziom, a oni już ciebie zmuszą!
— Zapominasz przy tem o rzeczy głównej. Na dole znajduje się czterech ludzi, którzy się nikogo nie boją, a tu na górze jestem ja i mój pies.
— I ja jestem na górze!
— Byłbyś natychmiast na dole. Uważaj!
Zanim się tego domyślił, pochwyciłem go pod prawe ramię i za lewe udo i podniosłem w górę.
— Chodih! — ryknął.
Postawiłem go znowu na dachu.
— Cóż mogło mi przeszkodzić, by cię nie zrzucić na dół? Idź teraz i powiedz twym ludziom to, co słyszałeś!
— Nie wydasz tego człowieka?
— Na razie jeszcze nie!
Nie zszedł już teraz do wnętrza domu, lecz po drabinie przystawionej zewnątrz domu wprost na ziemię.
— A powiedz twoim ludziom — zawołałem jeszcze do niego — żeby odeszli i zabrali z sobą drabinę. Życzę sobie dom ten mieć wolnym i poślę kulę każdemu, kto przed nim stanie.
Dostał się na ziemię i mówił coś cicho do swoich ludzi, a odpowiadano mu także tak cicho, że nie mogłem zrozumieć ani słowa. Po jakimś czasie jednak zdjęto drabinę i zgromadzenie się rozeszło.
Teraz dopiero zawołałem psa. Puścił leżącego, ale odstąpił odeń tylko na krok.
— Wstań! — rzekłem do Kurda.
Podniósł się ociężale i odetchnął głęboko. Był bardzo szczupłej postaci, a głos jego miał dźwięk młodociany.
— Chodeh[98]! — zawołał.
Wymówił to jedno tylko słowo, lecz brzmiała w niem cała pełnia śmiertelnego strachu.
— Czy masz broń przy sobie?
— Mam tylko ten sztylet.
Odstąpiłem o krok dla pewności.
— Połóż go na ziemi i odejdź na dwa kroki od tego miejsca.
Uczynił to, a ja podniosłem sztylet i schowałem.
— A teraz zejdź na dół!
Pies pozostał na górze, a my zeszliśmy na dół, gdzie na mnie czekali towarzysze. Opowiedziałem im, co się stało na górze. Anglik oglądnął więźnia, mogącego mieć co najwyżej lat około dwudziestu, i rzekł:
— Master, ten hukaj podobny bardzo do starego! Yes!
Teraz i ja to spostrzegłem; przedtem tego nie zauważyłem.
— Rzeczywiście! Byłbyż to jego syn?
— Pewnie! Bardzo pewnie! Spytajcie tego gałgana! Jeżeli tak było w istocie, to obawa nezanuma o życie tego człowieka była bardzo uzasadniona, zarazem jednak było to naruszenie gościnności.
— Ktoś ty? — spytałem więźnia.
— Kurd — odpowiedział.
— Z której miejscowości?
— Z Mii.
— Kłamiesz!
— Panie, mówię prawdę!
— Jesteś z tej wsi!
Wahał się tylko chwilę, ale to pozwoliło mi upewnić się w przekonaniu, iż miałem słuszność.
— Jestem z Mii! — powtórzył.
— Co tu robisz tak daleko od ojczyzny?
— Jestem tu jako posłaniec nezanuma z Mii.
— Zdaje mi się, że nie znasz tak dobrze nezanuma z Mii, jak tutejszego. Jesteś synem tego drugiego!
Teraz przestraszył się formalnie, chociaż starał się nie okazać tego po sobie.
— Kto ci powiedział to kłamstwo? — zapytał.
— Nie pozwalam się okłamywać ani tobie, ani innym. Rano już dowiem się, kto jesteś, a skoro się pokaże, żeś mnie okłamał, nie doznasz łaski!
Patrzył z zakłopotaniem przed siebie. Musiałem mu przyjść z pomocą:
— Jak się zachowasz, tak postąpimy też z tobą. Jeżeli będziesz otwarty, przebaczę ci, gdyż jesteś za młody, abyś mógł sobie wszystko naprzód rozważyć. Jeśli jednak trwać będziesz w zawziętości, to niema dla ciebie innego towarzystwa prócz mego psa.
— Chodih, dowiesz się o tem przecież — odpowiedział teraz. — Jestem synem nezanuma.
— Czego szukaliście w tym domu? — badałem.
— Koni!
— Jak chcieliście je zabrać?
— Bylibyśmy was zaryglowali i otworzyli oboje drzwi, a wówczas konie byłyby już nasze.
Zeznanie to nie było dlań bynajmniej zbyt zawstydzającem, gdyż Kurdowie uważają kradzież koni zarówno jak otwarty napad rozbójniczy za czyn rycerski.
— Kto jest ten zabity na górze?
— Właściciel tego domu.
— Bardzo mądrze! Musiał iść naprzód, ponieważ znał najlepiej wszystkie zakamarki. Ale dlaczego ty właśnie za nim szedłeś? Byli przecież inni, silniejsi od ciebie!
— Ogier, na którym ty jeździsz, chodih, miał należeć do mego ojca, a ja miałem się postarać, aby nikt inny nie ujął go za cugle; kto bowiem pierwszy konia chwyci, ten ma już prawo do niego.
— A więc twój ojciec sam nakazał tę kradzież? Twój ojciec, który mi przyrzekł gościnę!
— On ci ją przyrzekł, a jednak nie jesteście naszymi gośćmi.
— Czemu nie?
— Mieszkacie sami w tym domu. Gdzie gospodarz, którego gośćmi jesteście? Gdybyście byli żądali, żeby właściciel tego domu tutaj pozostał, bylibyście naszymi gośćmi.
Otrzymałem naukę, mogącą mi się przydać w przyszłości.
— Ależ ojciec twój przyrzekł mi bezpieczeństwo!
— Nie ma potrzeby dotrzymać przyrzeczenia, bo nie jesteście naszymi gośćmi.
— Mój pies zabił gospodarza. Czy to jest powód do krwawej zemsty?
Potwierdził to, a ja egzaminowałem dalej:
— Kto jest mścicielem?
— Zmarły ma tutaj syna.
— Jestem z ciebie zadowolony; możesz iść do domu!
— Chodih — zawołał uradowany — czy na serjo?
— Tak. Powiedziałem ci, że tak się z tobą postąpi, jak się zachowasz. Byłeś otwarty, odzyskujesz więc wolność. Powiedz ojcu, że Frankowie są ludźmi bardzo spokojnymi, nie nastającymi na życie ludzkie, ale potrafią się bronić odpowiednio, jeżeli się ich obrazi lub zaatakuje. Żal mi, że gospodarz zginął, ale on sam ponosi winę, a ja nie będę się bał mściciela jego krwi.
— Mógłbyś mu zapłacić odszkodowanie. Pomówię z nim.
— Nic nie zapłacę. Gdyby człowiek ten nie chciał nas był obrabować, nie stałoby mu się nic złego.
— Ależ panie, zabiją was, gdy dzień nastanie!
— Mimo, że darowałem ci życie i wolność?
— Tak, mimo to! Jesteś dobrym dla mnie i dlatego chcę ciebie ostrzec. Chcą waszych koni, broni i pieniędzy, więc nie pozwolą wam opuścić wsi, dopóki nie oddacie wszystkiego. Oprócz tego zażąda mściciel twojej krwi.
— Nie otrzymają ani naszych pieniędzy, ani broni, a życie moje jest w ręku Boga, nie zaś w ręku Kurda. Widzieliście naszą broń, kiedy strzelałem do drzewa i do gałęzi; poznacie jej działanie jeszcze lepiej, gdy zaczniemy mierzyć do ludzi.
— Chodih, broń wasza nic nam nie zrobi, gdyż ustawimy się w tych dwu domach, położonych naprzeciw i będziemy was mogli przez okna wystrzelać, jednego po drugim, a wy nas nie zobaczycie.
— A więc oblężenie! — zauważyłem. — Nie potrwa długo.
— Wiemy o tem. Nie macie co jeść ani pić i musicie w końcu dać, czego żądamy.
— To jeszcze bardzo wielkie pytanie! Powiedz ojcu, żeśmy przyjaciółmi beja z Gumri.
— Tego nie usłucha. Koń więcej wart niż przyjaźń beja.
— Między nami rzecz skończona. Możesz iść, oto twój sztylet!
— Chodih, zabierzemy wam konie i wszystko inne, ale uszanujemy was jako ludzi dzielnych i dobrych!
To było powiedziane tak naiwnie, jak tylko Kurd potrafi. Wypuściłem go drzwiami, podczas gdy za mną podniosły się głośne protesty.
— Master! — wołał Lindsay. — Puszczacie go wolno?
— Bo to lepiej dla nas.
— Więc opowiedzcie nam! Co on powiedział? Muszę wiedzieć wszystko! Yes!
Przedstawiłem całą rozmowę moją z Kurdem, a wiadomość, że to nezanumowi zawdzięczamy ten napad, zmusiła mię do wysłuchania powodzi najdosadniejszych wyrażeń.
— I wypuściłeś tego złodzieja, emirze! — rzekł Mohammed Emin. — Ależ dlaczego?
— Po pierwsze ze współczucia dla niego, a następnie z wyrachowania. Zatrzymując go tutaj, stworzylibyśmy sobie przeszkodę; musielibyśmy go karmić, podczas gdy nam samym by nie wystarczyło. Teraz jednak jest dla nas pełen wdzięczności i doradzać będzie zgodę raczej niż waśń. Nie wiemy, co się stać może i będziemy potem mogli działać bez utrudnienia, skoro będziemy sami.
Zapatrywanie to uzyskało aprobatę wszystkich. O śnie i tak mowy już nie było, postanowiliśmy więc mieć się na baczności.
Wtem trącił mię Halef w ramię i rzekł:
— Zihdi, masz teraz czas pomyśleć o podarunku danym mi w Amadijah przez owego człowieka dla ciebie.
Prawda; o etui wcale dotąd nie pomyślałem.
— Przynieś je!
Otworzyłem i nie mogłem powstrzymać się od okrzyku podziwienia. Etui było pięknej i czystej roboty, ale czemże było w porównaniu z swoją zawartością! Perskie kaljuhn[99] do palenia na koniu. Nawet Anglik omal że nie zazdrościł mi tego. Szkoda, że jej zaraz nie mogłem zapalić, gdyż mieliśmy zaledwie kilka haustów wody!
— Czy dał co i tobie, Halefie? — zapytałem.
— Tak, zihdi, pięć złotych medżidij. Zihdi, to przecież dobre czasem, że Allah każe róść wilczym, jak je nazywasz jagodom. Allah illa Allah. On wie najlepiej, co robi.
Skoro świt, udaliśmy się na dach, skąd mogliśmy objąć okiem większą część wsi. Dostrzegliśmy tylko w oddali kilku ludzi stojących i obserwujących widocznie nasz dom. Wpobliżu nic się nie ruszało. Po krótkim jednak czasie otwarły się drzwi jednego z przeciwległych domów i wyszło z nich dwu ludzi, którzy zbliżyli się ku nam. W połowie drogi stanęli.
— Będziecie strzelać? — zapytał jeden z nich.
— Nie. Jeszczeście nam nic nie zrobili — odpowiedziałem.
— Nie mamy broni przy sobie. Czy możemy zabrać zabitego?
— Chodźcie na górę! Halef zeszedł, by im otworzyć, a Kurdowie weszli na dach.
— Czy jesteście krewnymi zmarłego? — zagadnąłem ich pierwszy.
— Nie. Gdybyśmy byli krewnymi, nie przyszlibyśmy tu do ciebie, chodih.
— Czemuż nie?
— Łatwiej byłoby go nam pomścić jako nieznanym tobie.
Znowu nauka na dowód, ile jej człowiekowi potrzeba.
— Zabierzcie go! — rzekłem.
— Mamy wpierw oznajmić wam coś od nezanuma.
— Co nam każe oznajmić?
— Przysyła ci podziękowanie za to, że wypuściłeś mu syna, który przecież znajdował się w twojej mocy.
— Czy to już wszystko?
— Następnie żąda od was koni, broni i wszystkich pieniędzy, jakie macie z sobą. Potem możecie odejść w spokoju. Odzieży waszej nie żąda, ponieważ byłeś litościwy dla jego syna.
— Powiedzcie mu, że nic nie dostanie.
— Namyślisz się jeszcze inaczej, chodih! Ale mamy wam jeszcze donieść.
— Od kogo?
— Od syna tego zabitego.
— Co mi każe powiedzieć?
— Żebyś mu oddał twoje życie.
— Oddam mu je.
— Panie, czy to prawda? — zapytał zdumiony.
— Tak. Powiedz mu, żeby przyszedł i wziął je sobie!
— Panie, żartujesz z poważnej rzeczy. Mamy polecenie żądać od ciebie życia albo ceny krwi.
— Ile żąda?
— Takie cztery strzelby, z których można strzelać bez przestanku, i pięć takich pistoletów, z jakiego dałeś sześć strzałów. Następnie trzy konie i dwa muły.
— Nie mam tych rzeczy!
— Więc poślesz po nie i pozostaniesz tu, dopóki nie nadejdą.
— Nie dam nic!
— To musisz umrzeć. Widzisz strzelbę, wystającą tam z okna? To jego strzelba. Od chwili, kiedy przyniosę mu twoją odpowiedź, będzie strzelał do ciebie.
— Niech strzela!
— A reszty też dać nie chcecie?
— Nie. Sami weźcie sobie nasze mienie!
— Dobrze, niechaj więc zacznie się walka!
Zabrali sobie swego zmarłego, znieśli go po drabinie i wyszli z domu. Zaryglowaliśmy drzwi za sobą. Oczywiście musiałem towarzyszom przetłumaczyć żądania obu posłów. Arabowie byli bardzo poważni. Znali oni podstępy i okrucieństwa krwawej zemsty, ale Anglik robił miny, jakgdyby był uradowany.
— O wspaniale! Oblężenie! Bombardowanie! Wystrzelić wyłom! Well! Ale tego nie zrobią, sir!
— Zrobią, master Lindsayu! Będą nas bombardowali, będą do nas strzelać, skoro się pokażemy, bo...
Na błyskawiczne potwierdzenie słów moich padł strzał, potem jeszcze jeden, drugi i trzeci... a do tego usłyszeliśmy Dojana, ujadającego głośno na dachu. Pośpieszyłem na drabinę i wychyliłem ostrożnie głowę przez otwór w podłodze dachu. Strzelano do psa z obu przeciwległych domów, a on, dostrzegłszy to, szczekał na padające obok niego kule. Zawołałem go do siebie, wziąłem na ręce i zniosłem na dół.
— Widzicie, m aster, że mam słuszność; strzelali już do psa.
— Well! Spróbuję czy i do ludzi!
Otworzył drzwi i wyszedł przed dom na kilka kroków.
— A wam co, sir! Wejdziecie zaraz?
— Pshaw! Mają lichy proch, inaczej byliby psa trafili.
Huknął strzał z drugiej strony, a kula uderzyła w mur. Lindsay oglądnął się i wskazał palcem na dziurę w murze, aby zwrócić uwagę Strzelca na to, że chybił prawie o cztery łokcie. Druga kula omal go nie trafiła. Wyszedłem więc, pochwyciłem go i wciągnąłem do środka. W tej chwili zabrzmiał zprzeciwka głośny okrzyk; padł strzał, a kula ugrzęzła w krawędzi drzwi, tuż obok mego ramienia. To był z pewnością syn zabitego, który chciał mi oznajmić okrzykiem, że wylatuje kula ze strzelby mściciela. Rozpoczęło się zatem na serjo.
— Zihdi, a my nie będziemy strzelali?
— Teraz jeszcze nie.
— Czemu teraz nie? Strzelamy lepiej od nich, a jeżeli będziemy mierzyć w okna, to będą się musieli mieć na baczności.
— Wiem o tem. Musimy jednak wpierw zobaczyć, czy nie uda nam się zemknąć bez zabicia któregoś z nich. Dość już tego zagryzionego.
— Jakżeż umkniemy? Skoro tylko wysuniemy się z końmi przed bramę, dosięgną nas kule.
— Ależ ci ludzie chcą koni i nie zechcą w nie trafiać! Nie będą może strzelać, jeśli schowamy się za zwierzętami.
— O, zihdi, zanim pozwolą nam umknąć z końmi, będą woleli je pozabijać.
To było słuszne. Myślałem i myślałem nad wynalezieniem sposobu wydostania się bez przelewu krwi z tego fatalnego położenia. Napróżno! Wtem Anglik zlitował się nademną.
— Nad czem namyśla się sir?
Powiedziałem mu.
— Czemu nie mamy strzelać, skoro oni strzelają? Będzie mniej o kilku złodziei kurdyjskich! Co dalej? Możnaby ujść całkiem dobrze! Bez wystrzału! Hm! Ale to nie uchodzi!
— Czemu nie?
— Zblamujemy się! Wyglądałoby na ucieczkę! Byłoby skandaliczne!
— To obojętne. Wszak wiecie, że nie postanowię niczego, coby nas zblamowało naprawdę. Powiedzcie mi więc wasz plan.
— Musimy wiedzieć wpierw, czy oblegają nas także od tyłu.
— Tam niema domów.
— Ale od pola!
— No a dalej?
— Możnaby zrobić dziurę w murze!
— Ah, istotnie! To niezła myśl!
— Well! Bardzo dobrze! Wyśmienita! Pochodzi od master Lindsaya! Yes!
— Ale niema narzędzi!
— Mam przecież motykę!
Tak, woził istotnie swą „motyczkę“ stale przy siodle, ale przyrządzik ten nadawał się do zrobienia dołka w grzędzie do zasadzenia rośliny, a nie do rozbijania muru.
— Ta motyka za słaba, sir. Może znajdzie się na dziedzińcu jakie narzędzie. Wyjdźcieno!
Zawiadomiłem innych o planie Anglika; wyszli i oni z nami. Wylazłem za mur i przekonałem się, że na tę stronę domu wcale nie zwracano uwagi, gdyż nigdzie żywej duszy nie było. Kurdowie sądzili widocznie, że spowodu koni musimy dom opuścić wejściem frontowem i że wobec tego tylko tego wejścia należało strzec, by nas przytrzymać w pułapce.
— Tutaj! — usłyszałem wołającego Lindsaya. — Tu coś jest, sir!
Przedmiot, który podniósł tryumfująco w górę, przypominał drąg do podnoszenia ciężarów, okuty na końcu żelazem i nadawał się doskonale do wywalenia otworu w murze.
— To pójdźcie! Teraz trzeba się postarać o to, abyśmy mogli pracować bez przeszkody i nie wzbudzili w strzelcach podejrzenia. Halef wyprowadzi konie na dziedziniec, Amad położy się na dachu, by być na straży, czy kto nie widzi naszej roboty. Ja i Lindsay wywalimy mur, a Mohammed będzie strzelać z okna od czasu do czasu, aby myśleli, że wszyscy znajdujemy się w izbie. Jeżeli nam się uda wydostać w ten sposób, to nie mamy jeszcze potrzeby ratować się haniebną ucieczką, lecz przedefilujemy w paradzie przed nimi. Ze zdumienia zapomną pewnie o strzelaniu.
Podział pracy okazał się zupełnie odpowiednim. Halef zajmował się końmi, Haddedihn ćwiczył się z całym spokojem w strzelaniu, a Anglik dłubał w murze z wielką energją. Szło przytem o to, żeby burzenie muru rozpocząć nie od góry, co byłoby bardzo łatwe, gdyż mogłoby to nas zdradzić. Musieliśmy pracować od wewnątrz i z dołu, aby zamiary nasze w najgorszym razie dostrzeżono dopiero wówczas, kiedy kilka silnych uderzeń wystarczy do dokonania dzieła.
Wreszcie wywaliliśmy pierwszy wielki kamień, a za nim wnet poszły inne. Gdy robota była prawie na ukończeniu, zawołaliśmy obydwu Haddedihnów. Każdy ustawił się przy swoim koniu. M aster Lindsay pochwycił drąg do ostatniego uderzenia.
— Teraz wszystko zawalić! Yes!
Rzucił się naprzód z rozpędem i buchnął w mur z taką siłą, że aż runął, ale ostatnie kamienia potoczyły się na ziemię. Utorowało się teraz drogę w rumowisku. Dosiedliśmy koni. Jeden tęgi sus przez gruzy, a następnie przez wyłom wydobył nas na wolność. Opresja skończyła się, zanim się jeszcze zaczęła na dobre; opuściliśmy schronisko bez wyrównywania rachunku.
— Dokąd teraz? — zapytał Lidsay.
— Wolnym kłusem poza róg domu, a potem stępa przez wieś. Jedźcie naprzód!
Tak uczynił. Za nim jechali trzej Arabowie, a ja tworzyłem koniec orszaku. Przejechaliśmy pomiędzy naszem opuszczonem mieszkaniem a domami, z których do nas strzelano, i przypuszczenie moje okazało się słusznem; nie padł ku nam ani jeden strzał. Byliśmy jednak niedaleko jeszcze, kiedy za nami zabrzmiały głośne okrzyki. Ścisnąwszy teraz konie ostrogami, popędziliśmy za wieś.
Tu ujrzeliśmy, że wszystkie konie ze wsi znajdowały się na pastwisku. Pasły się w dość znacznem oddaleniu od mieszkań tak, że mogliśmy prawdopodobnie oddalić się znacznie, zanim jeźdźcy dosiąśćby ich zdołali.
Droga szła przez teren równy, ale dobrze nawodniony, mogliśmy więc rozwinąć w pełni szybkość naszych koni. Nie odnosiło się to tylko do mego karosza, zgrzytającego uzdą, a jednak trzymanego w cuglach, bo bez tego reszta pozostałaby w tyle.
Wreszcie dostrzegliśmy szeroką linję pędzących za nami jeźdźców.
Mohammed Emin rzucił pełne troski spojrzenie na konia, idącego pod synem i rzekł:
— Gdybyśmy tego konia nie mieli, nie doścignęliby nas nigdy.
Miał słuszność. Był to najlepszy koń, jakiego wogóle dostać można było w Amadijah, a jednak miał twardy chód i oddech przyciężki. Po dłuższej szybkiej jeździe padłby z pewnością.
— Zihdi — zapytał Halef — czy nie chcesz zabić żadnego Kurda?
— Nie, o ile można tylko tego uniknąć.
— Ale do koni możemy strzelać?
— Nie pozostanie nam nic innego.
Zdjął z ramienia swą długą arabską flintę i popatrzył na zamek. Na pięćset kroków nigdy jeszcze nie chybił, a moja strzelba niosła jeszcze dalej.
Prześladowcy zbliżali się coraz bliżej. Głośne ich krzyki brzmiały zupełnie inaczej niż w czasie fantazji, przy rzucaniu dzirytem lub w pozornej bitwie. To było na serjo. Jeden z nich jechał przodem. Zbliżyli się może na pięćset pięćdziesiąt kroków, on zaś gnał bliżej, wstrzymał konia, zmierzył i wystrzelił. Miał dobrą strzelbę. Widzieliśmy, jak tuż blisko nas odskoczyło kilka odłamków kamienia, w który ugodziła kula. Był to młody jeszcze Kurd, może mściciel krwi ojca.
— Well! — rzekł Anglik, zdejmując strzelbę i odwracając konia — zejdź, boy!
Złożył się i wypalił. Koń Kurda skoczył w górę, zachwiał się i runął.
— Może pójść do domu! Yes!
Po tym chłodnym, pewnym strzale nastąpił głośny krzyk Kurdów. Zatrzymali się i jęli z sobą rozmawiać. Niebawem dostaliśmy się nad szeroki strumień, nad którym mostu nie było. Był głęboki i rwący, więc musieliśmy szukać brodu. To było dla nas oczywiście niebezpieczną przeszkodą. Kurdowie zatrzymali się. Kilku z nich podjechało naprzód, zsiadło z koni i ustawiło się za nimi. Widzieliśmy, jak pokładli lufy strzelb na grzbietach koni.
Prędko zeskoczyliśmy także i zrobiliśmy to samo. W chwilę po ich wystrzałach — ja nie strzelałem dotychczas — huknęły nasze i okazały wyższość strzelb naszych. Z czterech naszych wystrzałów, trzy dosięgły swego celu, podczas gdy jedna tylko kula kurdyjska otarła się o ogon konia lindsayowego. Anglik potrząsnął głową.
— Mają złe pojęcia! — rzekł — nędzne pojęcia! Chcą konia zastrzelić z tyłu! Może się tylko Kurdom przytrafić!
— Szukajcie brodu — radziłem teraz. — Ja i Halef utrzymamy ich w należnym nam respekcie!
Właściciele zastrzelonych koni wrócili teraz co prędzej do swoich. Zostali jeszcze tylko dwaj, którzy, jak dostrzegłem, nabili strzelby na nowo.
— Zihdi, nie strzelaj — prosił Halef. — Zostaw mnie samemu ten zaszczyt!
— Dobrze!
Nabił wystrzeloną już lufę i złożył się. Równocześnie z ich strzałami wypalił i on dwukrotnie. Mały hadżi trafił zupełnie dobrze. Jeden koń padł na miejscu; przestrzelił mu prawdopodobnie głowę; drugi skakał po równinie w wielkich susach i rżał. Kul kurdyjskich nie poczuliśmy wcale.
— Jeśli tak dalej pójdzie, zihdi — śmiał się Halef — to im wnet koni zabraknie i sami poniosą rzędy do domu. Widzisz, jak biegną do drugich spowrotem? Powiedz jeszcze i tym, że się ważyli posunąć za blisko!
— Tak, niech mają przestrogę.
Stanęli znowu razem; kilka kroków przed nimi znajdował się nezanum, który żywo z nimi rozmawiał. Nie znali dotychczas strzelb, których pociski mogłyby przelecieć przestrzeń, dzielącą ich od nas i czuli się zupełnie bezpiecznymi. Patrzyli też na mnie ze zdumieniem, gdy wystąpiłem spoza mojego konia i złożyłem się do strzału. Huk, i w najbliższym momencie leżał nezanum na ziemi, a koń jego tarzał się pod nim. Zmierzyłem trochę dalej na prawo i trafiłem najbliższego konia. Kurdowie popędzili z głośnym wrzaskiem daleko wstecz, a bezkonni jeźdźcy wśród przekleństw za nimi. Ci ludzie mieli od wczoraj już zbyt wielki respekt dla naszej broni, inaczej bylibyśmy zgubieni.
Teraz dali nam czas do wyszukania brodu, który też znaleźliśmy niebawem. Przeszliśmy strumień i pognaliśmy tak szybko, jak tylko mógł koń Amada.
Dolinę Berwari przerzyna wiele rzeczek, płynących z gór i łączących się z jednem ramieniem Kaburu, który wpada do wielkiego Cabu. Łożyska ocienione są krzakami, a na równinach pomiędzy niemi rośnie dużo dębów, topoli i innych liściastych drzew. Dolinę zamieszkują częścią Kurdowie Berwari, częścią zaś chrześcijanie nestorjańscy, ale wsie tych drugich są przeważnie opustoszałe.
Straciliśmy z oczu naszych prześladowców i dotarliśmy do kilku wsi, które jednak objechaliśmy łukiem jak największym, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak nas tam przyjmą. Kilku poszczególnych ludzi, zajętych w polu, dostrzegło nas, ale pojechaliśmy szybko dalej.
Niestety nie znaliśmy drogi dokładnie. Wiedziałem tylko, że Gumri leży na północ i to było jedyną wiadomością, która mię tam prowadziła. Łożyska wód, które musieliśmy przechodzić, zatrzymywały nas i zmuszały do okrążań. Wreszcie dostaliśmy się do wsi, złożonej tylko z kilku domów. Trudno ją było objechać, bo przytykała jedną stroną do głębokiego łożyska strumienia, a drugą do lasu. Wieś zdawała się całkiem opustoszałą, dlatego wjechaliśmy do niej bez obawy.
Minęliśmy już pierwszy dom, kiedy naraz huknęły strzały. Wypadły z okien budynków.
— Zounds! — krzyknął Anglik i chwycił się za prawe ramię.
Drasnęła go kula. Ja sam leżałem na ziemi, a koń mój pognał cwałem dalej. Wstałem, pośpieszyłem za nim i wydostałem się ze wsi szczęśliwie, pomimo że z innych domów padło do mnie kilka strzałów. Krwawy ślad wskazywał, że mój kary był ranny. Nie myślałem już o towarzyszach. Nie oglądając się, popędziłem naprzód i dopadłem konia stojącego na skraju lasu. Kula drasnęła go tuż za karkiem w szyję i zrobiła ranę nie niebezpieczną wprawdzie, ale bolesną. Byłem zajęty jeszcze jej badaniem, kiedy dopędzili mnie towarzysze. Wystrzelili niepotrzebnie kilka naboi i pojechali potem za mną bez dalszych przeszkód. Anglikowi krew płynęła z ramienia.
— Czy niebezpiecznie, sir? — spytałem.
— Nie. Poszło tylko w mięso. Wiecie, kto to był? Nezanum!
— Nie może być! — Strzelił z dachu. Widziałem go dokładnie!
— A więc przecięli nam drogę i zrobili tu na nas zasadzkę. Szczęście, że się wszyscy nie usadowili na dachach! Bylibyśmy zgubieni. Z otworów okiennych nie można mieć do przejeżdżających strzału pewnego.
— Ładnieście zlecieli, master! — droczył się ze mną. — Było zajmujące, gdy was widziałem biegnącego za koniem. Yes!
— Chętnie pozwalam wam na tę uciechę, sir, lecz teraz naprzód!
— Naprzód? Sądzę, że musimy im najpierw złożyć nasze podziękowanie! W ten sposób narazilibyśmy się na niebezpieczeństwo, a zresztą trzeba wam ranę opatrzyć, co nie może się odbyć tak blisko nieprzyjaciela!
— Well, to chodźcie!
Mały hadżi był innego zdania.
— Zihdi — rzekł — dajmy tym Kurdom nauczkę i uniemożliwmy im dalszą pogoń.
— Jak zamierzasz to zrobić?
— Jak sądzisz, gdzie mają konie?
— Kilka może w domach, a reszta za wsią w jakiemś ukryciu.
— Wyszukajmy więc to ukrycie i zabierzmy im zwierzęta. Trudne to nie będzie. W czystem polu nie ośmielą się do nas zbliżyć, a nie zostawili prawdopodobnie licznej straży przy koniach.
— Czy chcesz zostać koniokradem, Halefie?
— Nie, zihdi. Czyż to, co zamierzam, można nazwać kradzieżą?
— W wypadku konieczej obrony, nie, ale byłoby to co najmniej nieostrożnością. Stracilibyśmy czas na wyszukanie kryjówki, potem musielibyśmy walczyć może z dozorcami, a to całkiem niepotrzebne, bo dostaniemy się wnet do Gumri, gdzie będziemy już pewni zupełnie.
Pojechaliśmy dalej i dostrzegliśmy niebawem, że Kurdowie znów jadą za nami. Trzymali się od nas w takiem oddaleniu, że mogliśmy być bez obawy. Potem straciliśmy ich z oczu i ujrzeli niebawem przed sobą. Okrążyli nas bądź dlatego, żeby nam znów zabiec drogę, bądź też, aby przybyć do Gumri przed nami. Spostrzegliśmy wnet, że zamierzali uczynić to drugie, gdyż wynurzyły się, daleko wprawdzie, przed nami zarysy skały, na której leży Kalah Gumri. Jest to właściwie fort słaby, wzniesiony z gliny, z którym kilka dział wnetby się uporało, ale Kurdowie uważają to za bardzo silną warownię.
Zbliżyliśmy się do tego miejsca może na odległość mili angielskiej, kiedy nagle zabrzmiał dokoła nas dziki wrzask, a z pobliskich zarośli wyskoczyło i ruszyło na nas kilkuset kurdyjskich wojowników. Lindsay porwał za strzelbę.
— Na miłość boską, sir, nie strzelać! — zawołałem i trąciłem mu lufę na dół.
— Czemu? — zapytał. — Boicie się, master?
Nie miałem czasu na odpowiedź. Kurdowie byli już przy nas i między nami i rozdzielili nas od siebie. Jakiś młody człowiek stanął mi na nodze, spoczywającej w strzemieniu, podniósł się w górę i zamachnął się na mnie sztyletem. Wyrwałem mu broń z ręki, a jego strąciłem na ziemię. Potem chwyciłem innego za ramię.
— Jesteś moim obrońcą! — zawołałem doń.
Potrząsnął głową.
— Jesteś uzbrojony! — odrzekł.
— Powierzam ci wszystką broń. Masz ją!
Przyjął moją broń i położył na mnie rękę.
— Ten do mnie należy na cały dzień! — oznajmił głośno.
— Tamci także! — dodałem.
— Nie prosili o opiekę — bronił się.
— Czynię to w ich imieniu. Nie mówią waszym jezykiem.
— Niechaj więc złożą broń, a potem będę ich halamem[100].
Rozbrojenie poszło bardzo prędko, chociaż żaden z moich towarzyszy nie godził się z mojem postępowaniem. Z wyjątkiem tego jednego, który dobył na mnie sztyletu, nastawali Kurdowie teraz nie tyle na nasze życie, ile na to, żeby dostać w moc swoją nasze osoby. Ów jednak wiercił we mnie tak uporczywie gniewnemi spojrzeniami, że musiałem domyślać się w nim mściciela. Potwierdziło się to bardzo rychło. Skoro tylko ruszyliśmy w drogę, upatrzył pierwszą sposobność, dobył sztyletu i rzucił się na mego psa. Ale zwierzę było szybsze od niego. W odpowiedzi na atak skoczył pies w bok, aby pchnięcia uniknąć i schwycił napastnika tuż za rękojeścią sztyletu za przegub. Słyszeliśmy trzask kości pod potężnymi zębami zwierzęcia. Kurd krzyknął i puścił sztylet. W tej chwili obalił go pies na ziemię i schwycił go za gardło. Kilkanaście luf zwróciło się do odważnego zwierzęcia.
— Katera Chodeh! — zawołałem. — Na miłość boską, precz z flintami, bo go zadławi!
Kula, któraby w mgnieniu oka psa nie zabiła, spowodowałaby śmierć Kurda. Kurdowie to zrozumieli, a że żaden z nich nie był pewnym strzału, spuścili strzelby.
— Odwołaj psa! — rzekł mi jeden z nich.
— Ta bestja zabiła mego sąsiada — zawołał inny głos, należący do nezanuma, który wyszedł właśnie z zarośli. Był dotąd na tyle przezornym, że trzymał się w przyzwoitem oddaleniu.
— Masz słuszność, nezanumie, on rozgryzie kark i temu człowiekowi, jeśli mu to rozkażę.
— Odwołaj go! — powtórzył mówca poprzedni.
— Powiedz mi wpierw, czy to jest mściciel?
— On jest obowiązany do heif[101].
— Pokażę wam zatem, że się go nie boję. Dojan, geri — nazad!
Pies puścił Kurda, a on podniósł się z ziemi. Jakkolwiek wielkim był ból jego, jeszcze większą była jego wściekłość. Przystąpił tuż do mnie i, potrząsając groźnie zakrwawioną ręką, zawołał:
— Twój pies zabrał siłę mojego ramienia, ale nie myśl, żebym zemstę zostawił komu innemu. Ez heifi choe dezi choe bigerim tera — zemszczę się na tobie własną ręką!
— Gadasz jak bak[102], której rechotania nikt się bać nie może! — odparłem. — Podaj mi rękę, żebym ją zbadał i opatrzył!
— Jesteś lekarzem? Nie chcę od ciebie dermanu[103], choćbym miał umrzeć. Ale ty dostaniesz odemnie tyle dermanu, że ci to wystarczy, to ci przyrzekam!
— Widzę, że porwała cię już ta[104], bo inaczej ratowałbyś rękę twoją.
— Opatrzy mię deka[105] z Gumri. Ona jest większą lekarką niż ty! — rzekł pogardliwie. — Ty i ten taci jesteście psami i musicie zginąć jak psy!
Owinął rękę końcem ubrania i podniósł sztylet. Wzięto nas w środek i cały orszak ruszył z miejsca. Żaden z Kurdów nie miał konia ze sobą; zostawiono je w Gumri. Byłem o nas trochę zaniepokojony, ale nie doznawałem istotnej obawy.
Kurdowie, krocząc obok nas w milczeniu, uważali na to tylko widocznie, byśmy nie umknęli. Mój mały Halef i obaj Arabowie także nie rozmawiali z sobą. Tylko Anglik nie mógł przezwyciężyć swojego gniewu.
— Ładne piwo, sir, któregoście nam nawarzyli! — mruczał — powinniśmy byli wszystkich wystrzelać!
— Toby się nam nie udało, sir. Wyszli na nas zbyt prędko.
— Yes! teraz są dookoła, a my w nich. Broń oddawać! Fatalna sprawa! Straszliwe! Pójdę z wami znowu kiedy do Kurdystanu! Jak osioł po kurdyjsku, master?
— Ker, a oślica lub mały osiołek: daszik.
— Well! A zatem my czterej postąpiliśmy jak dasziki, a wy, jak wielki ker! Zrozumiano?
— Bardzo jestem zobowiązany, master Lindsayu! Przyjmijcie moją najszczerszą wdzięczność za to uznanie! Czyż nie chcecie rozważyć, że byłoby szaleństwem, aby pięciu ludzi miało się załatwiać z dwustu chwytającymi ich już niemal za poły?
— Mieliśmy lepszą broń niż oni!
— A czyż mogliśmy jej użyć w takiej bliskości? A gdybyśmy nawet utrzymali Kurdów z daleka, popłynęłoby w każdym razie krwi dużo ich, ale i naszej. A potem krwawa zemsta! Co wam chodzi po głowie!
Wtem spostrzegliśmy jeźdźca, cwałującego naprzeciw nas. Kiedy zbliżył się tak, że można już było rozeznać rysy twarzy, poznałem Dohuba, tego samego, którego krewni byli więźniami w Amadijah. Orszak nasz zatrzymał się na jego widok. Przecisnął się gwałtownie aż do mnie i podał mi dłoń.
— Chodih, przybywasz; jesteś pojmany!
— Jak widzisz!
— O, wybacz! Nie było mnie w Gumri, a kiedy teraz wróciłem, dowiedziałem się, że mają schwytać pięciu obcych. Pomyślałem zaraz o tobie i przybyłem pośpiesznie, by się przekonać, czy myśli me nie były słuszne. Chodih, az kolame ta — panie, jestem sługą twoim. Rozkaż, czego życzysz sobie odemnie?
— Dziękuję ci, lecz nie potrzeba mi już twej pomocy, bo ten człowiek jest już moim obrońcą.
— Na jak długo?
— Na jeden dzień.
— Emirze, pozwól mi być nim przez wszystkie dni życia mego!
— Czy on na to zezwoli?
— Tak. Jesteś przyjacielem nas wszystkich, zostajesz bowiem mivanem[106] beja. Czekał na ciebie i cieszy się na powitanie ciebie i twoich.
— Nie będę mógł pójść do niego.
— Czemu nie?
— Czy emir może się pokazać bez broni?
— Spostrzegłem już, że ją wam odebrano — rzekł i zwrócił się do eskorty ze słowami: — Oddajcie broń!
Ranny Kurd zaprotestował przeciw temu:
— Są więźniami i nie wolno im nosić broni!
— Są wolni, bo są gośćmi beja! — brzmiała odpowiedź.
— Bej sam kazał nam pojmać ich i rozbroić!
— Nie wiedział, że to ci, których oczekuje.
— Zamordowali mi ojca. A patrz na tę rękę: ich pies mi ją pogryzł!
— Załatwisz to z nimi, skoro przestaną być gośćmi beja. Chodź, chodih, i pozwól, żebym cię poprowadził!
Otrzymaliśmy napowrót wszystko, cośmy oddali, poczem odłączyliśmy się od tam tych i podążyliśmy w szybkiem tempie w górę do Gumri.
— No, sir — zapytałem Lindsaya — co myślicie o kerze i dasziku?
— Nic nie rozumiałem z waszej gadaniny!
— Ale broń już macie napowrót!
— Well! A co dalej?
— Będziemy gośćmi beja z Gumri.
— Dam wam satysfakcję, master: ten osioł, to ja!
— Dziękuję, sir, i gratuluję spowodu tego szlachetnego samopoznania!
Zniknęły wszelkie obawy i z lękkiem sercem wjeżdżaliśmy wąską bramą do miasta. Nie mogłem się jednak pozbyć pewnej zgrozy na widok rezydencji Abd el Summit Beja, który do spółki z Beder Chain Bejem i Nur Ullah Bejem mordował tysiącami mieszkańców Tijari. Miejscowość wyglądała bardzo wojowniczo. Wąskie uliczki tak były ożywione uzbrojonymi Kurdami, że większość ich nie mogła należeć do mieszkańców Gumri. Pod tym względem robiła też ta mała forteca Berwarich zupełnie inne wrażenie niż opustoszałe, martwe, Amadijah.
Tu szedł naprzeciw nas Kurd z Serdasztu z długą włócznią trzcinową w ręku. Robił wrażenie biedaka przy Belanich i Szadich, których nie spodziewałem się tu zastać. Kurd Elegan z gór Bohtanu rozmawiał z Omerigamem, przybyłym z okolic Diarbekiru. Potem spotkaliśmy dwu należących do szczepu Amadi-mamainów, pośród których stał Kurd Delmanikan z Ezi. Byli tu wojownicy z plemienia Bulanuh, Hadir-zor, Hazanan-luh, Karacziur i Kartuszi baszi. Można było widzieć nawet ludzi z Kazikanu, Semzatu, Kurduika i z Kendali.
— Skąd biorą się tu w Gumri ci obcy? — zapytałem Dohuba.
— To po większej części mściciele krwi, schodzący się tu dla wzajemnego porozumienia, oraz posłowie z wielu okolic, w których obawiają się teraz powstania chrześcijan.
— Czy macie i tu podobne obawy?
— Tak, emirze. Chrześcijanie w górach Tijari wyją jak psy, uwiązane na łańcuchu. Chcieliby się zerwać, ale ich wycie nic im nie pomoże. Dowiedzieliśmy się, że mają zamiar wpaść do doliny Berwari i zabili już nawet kilku ludzi naszego plemienia, lecz krew ich wnet na nich spadnie. Byłem dzisiaj w Mii, gdzie odbyć się ma jutro polowanie na niedźwiedzie i zastałem całą dolną wieś zupełnie pustą.
— Czy są dwie wsi pod nazwą: Mia?
— Tak, należą do naszego beja. Górną wieś zamieszkują sami prawdziwi muzułmanie, a w dolnej mieszkają tylko chrześcijańscy Nestorah. Ci właśnie nagle zniknęli.
— Czemu?
— Niewiadomo. Ale, chodih, oto mieszkanie beja. Zsiądź z konia razem ze swymi towarzyszami i pozwól, że oznajmię bejowi twoje przybycie.
Zatrzymaliśmy się przed długim, niepoikaźnym domem, który chyba tylko rozmiarami mógł wskazywać, że jest mieszkaniem dowódcy. Na zawołanie Dohuba zbliżyło się kilku Kurdów, którzy wzięli nasze konie i zaprowadzili je do stajni. On sam powrócił już w kilka minut i poprowadził nas do beja. Zastaliśmy go w wielkiej komnacie przyjęć, gdzie wyszedł naprzeciw nas aż do drzwi. Było u niego kilkudziesięciu Kurdów, którzy powstali za naszem pojawieniem się. Był to człowiek około dwudziestu lat wieku, wysoki i barczysty. Szlachetne rysy twarzy wykazywały czysty typ kaukaski. Twarz okalała pełna, czarna broda. Turban jego miał przynajmniej dwa łokcie średnicy, a z szyi zwisały mu na srebrnym łańcuchu rozmaite talizmany i amulety. Bluza i spodnie były haftowane bogato, a za pasem iskrzyły się obok sztyletu dwa srebrem wykładane pistolety i cudowny damasceński szyur[107] bez pochwy. Bej nie robił wrażenia napół dzikiego dowódcy rozbójników i koniokradów. Rysy jego były przy całej swej męskości miękkie i łagodne, a głos brzmiał przyjaźnie i mile, kiedy nas witał:
— Witaj, emirze! Jesteś mi bratem, a towarzysze twoi przyjaciółmi.
Podał rękę nam wszystkim. Na skinienie jego zniesiono wszystkie poduszki, jakie się znajdowały w komnacie, i ułożono nam z nich siedzenia. Usiedliśmy, podczas gdy wszyscy inni stali.
— Słyszałem, że mogę z tobą rozmawiać w języku kurdyjskim.
— Język ten rozumiem bardzo słabo, a moi przyjaciele nie znają go wcale — odrzekłem.
— Więc będę mówił z tobą po turecku lub arabsku.
— Używaj języka, zrozumiałego dla twoich ludzi — powiedziałem z grzeczności.
— O, emirze, jesteście moimi gośćmi i będziemy tak mówić, żeby twoi przyjaciele mogli brać udział w rozmowie. Jakim językiem mówią najchętniej?
— Arabskim. Ale proszę cię, beju, każ wpierw twoim ludziom, żeby sobie usiedli. To nie Turcy ani Persowie, lecz wolni Kurdowie, którzy powstają tylko na powitanie.
— Chondekar[108], widzę, że znasz i szanujesz Kurdów. Pozwolę im usiąść.
Dał im znak, a spojrzenia zamienione wśród nich, kiedy sobie siadali, powiedziały mi, że uznali moją uprzejmość. Miałem tu do czynienia z dowódcą inteligentnym, gdyż człowiek, umiejący obok kilku narzeczy ojczystego języka jeszcze po turecku i arabsku, jest w głębi Kurdystanu rzadkością. Należało się spodziewać, że bej umiał zapewne i po persku, o czem przekonałem się też podczas mojego pobytu u niego, niestety zbyt krótkiego.
Przyniesiono fajki, do których podano nam bardzo smaczną wódkę ryżową, którą Kurdowie bardzo gorliwie popijali.
— Co sądzisz o Kurdach z Berwari? — zapytał mię bej.
Pytanie to miało być tylko wstępem bez żadnych myśli i zamiarów ubocznych.
— Jeżeli wszyscy tacy, jak ty, w takim razie będę mógł o nich tylko dobre rzeczy opowiadać.
— Wiem, co chcesz powiedzieć. Doznałeś od nich dotąd tylko przykrości.
— O nie! W Dohubie i jego obudwu krewnych znalazłem przecież przyjaciół.
— Zasłużyłeś sobie sowicie na ich i moją przyjaźń, my zaś odpłaciliśmy ci niewdzięcznością. Czy chcesz mi przebaczyć? Nie wiedziałem, że to ty jesteś.
— I ty mi przebacz! Jeden z twoich ludzi życie utracił, ale to nie nasza wina.
— Opowiedz mi, jak to się stało?
Zdałem mu sprawę obszernie i spytałem, czy jest w tem dostateczny powód do krwawej zemsty.
— Wedle zwyczajów tego kraju musi on pomścić śmierć ojca, jeżeli nie chce ściągnąć na siebie pogardy wszystkich.
— Nie uda mu się to łatwo!
— Dopóki znajdujesz się w moim kraju jako mój gość, jesteś zupełnie bezpieczny. Potem jednak pójdzie on za tobą krok w krok, choćby na koniec świata.
— Ja się go nie boję!
— Możesz być dość silnym, by go zwyciężyć w otwartej walce, ale wówczas powstaliby nowi mściciele. A czyż możesz się ustrzec przed kulą wystrzeloną z ukrycia? Nie chcesz zapłacić ceny?
— Nie! — odrzekłem z naciskiem.
— Allah dał ci wiele odwagi, że lekceważysz mściciela. Postaram się, żeby ta odwaga nie zawiodła cię do zguby. Byłeś w Spandareh u ojca mojej żony?
— Byłem jego gościem i zostałem jego przyjacielem.
— Wiem o tem. Gdybyś nie był jego przyjacielem, nie powierzyłby ci podarku dla nas. Allah sobie upodobał w tobie i każe ci wszędzie znajdować przyjaciół.
— Allah daje dobre i złe; raduje swoich i zasmuca ich czasem. Znalazłem w Amadijah także nieprzyjaciół.
— Kto był twoim nieprzyjacielem? Czy mutesselim?
— Ten nie był mi ani przyjacielem, ani wrogiem, ale przybył do niego człowiek, nienawidzący mnie i on to zawinił, że miano mnie nawet uwięzić.
— Kto to był?
— Makredż z Mossul.
— Makredż? — zapytał bej bardzo uważnie. — To wróg Kurdów i wróg wszystkich ludzi. Czego on chciał w Amadijah?
— Uciekał właśnie do Persji, gdyż do Mossul przybył Anadoli Kazi Askeri, aby złożyć z urzędu jego i mulessaryfa.
Wieść ta wywołała na beju niespodziane wrażenie. Podzielił się tą nowiną ze swoimi, którzy przyjęli ją z takiem samem zdumieniem. Musiałem wszystko opowiedzieć bardzo obszernie.
— Więc usuną także i mutesselima? — pytał bej.
— To niewiadome. Był on dozorcą więzień mutessaryfa, który każdego, kto miał zniknąć z Mossul, wysyłał do Amadijah.
— Zapewne tylko zbrodniarzy?
— Nie. Czy nie słyszałeś o Amadzie el Ghandur, synu szejka Haddedihnów?
— Czy i jego pojmano i wysłano do Amadijah?
— Tak. Nie przeczuwał wcale ich podstępu.
— Gdybym był Haddedihnem, ruszyłbym do Amadijah, aby oswobodzić syna mojego szejka.
— Beju, to trudna sprawa!
— A jednak uczyniłbym to. Chytrość jest często lepszą bronią niż przemoc.
— Wiedz zatem, że znalazł się Haddedihn, który poszedł do Amadijah.
— Sam jeden?
Potwierdziłem to pytanie.
— To nie może mu się udać! — rzekł bej. — Do takiego dzieła potrzeba wielu.
— A jednak udało mu się.
— Tu katiszt nezami — co ty wiesz? Uwolnił rzeczywiście syna szejka? Podstępem czy siłą?
— Podstępem.
— Jest to zatem człowiek dzielny, śmiały, ale i rozumny. Czy to był prosty wojownik?
— Nie. To był sam szejk Mohammed Emin.
— Chodih, opowiadasz mi cuda! Wierzę jednak, bo ty mi to mówisz. Czy dojdą bez przeszkód do swoich pastwisk?
— To wie tylko Allah i ty.
— Ja? Jak to rozumiesz?
— Tak, ty. Słyszałem, że zwrócą się nie na zachód lecz do kraju Berwari, aby się dostać do Cabu i nim na dół popłynąć.
— Emirze, to wielka przygoda. Miło mi będzie powitać obu bohaterów, gdyby do mnie przyszli. Kiedy się udała ucieczka?
— Onegdaj w nocy.
— Skąd wiesz o tem tak dokładnie? Czy widziałeś ich?
— Obudwu. I ty ich widzisz, gdyż siedzą u twego boku. Ten mąż to Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, a ten Amad el Ghandiur, jego syn.
Wódz Kurdów zerwał się i zapytał:
— Kto jest ten trzeci?
— Mój służący.
— A ten?
— Mój przyjaciel, człowiek z Zachodu. Połączyliśmy się i wydobyliśmy więźnia z Amadijah — rzekłem bez przechwałek.
Powstał najzupełniejszy chaos kurdyjskich objaśnień, tureckich okrzyków i arabskich pozdrowień. Wspominano wszystko, co tylko Kurdowie wiedzieli o Haddedihnah; nawet walkę ich w Dolinie Stopni. Musiałem być przytem tłumaczem i przyznaję otwarcie, że mi przy tem zajęciu pot kroplisty spływał na czoło. Znajomość moja kurdyjskiego języka była niewielka, a po arabsku i turecku mówiono tak, że znaczenie wyrazów i ich połączeń odgadywałem raczej, niż rozumiałem. To dało powód do licznych nieporozumień i przekręcań, z których mimo całej naszej godności śmialiśmy się serdecznie.
Na zakończenie tej ożywionej rozmowy dał nam bej zapewnienie, że uczyni wszystko, co tylko w jego mocy, aby umożliwić nam dalszą drogę. Przyrzekł nam potrzebne do czółen skóry i kilku pewnych przewodników, znających dokładnie bieg Khaburu i górnego Cabu oraz polecenia do Kurdów Szirwan i Zibar, przez których terytorja mieliśmy właśnie przejeżdżać. O drodze przez góry Tura Ghara do rzeki Akry nie chciał nic słyszeć, gdyż w tym kierunku opieka jego byłaby nam więcej szkody niż pożytku przyniosła.
— Tam mieszka — dodał — wielu chrześcijańskich Nestorahów, czcicieli djabła i małych plemion kurdyjskich, z którymi Berwari żyją w niezgodzie. Ci ludzie, to sami rozbójnicy i mordercy, a góry tak dzikie i nieprzystępne, że nie dostalibyście się nigdy do Cabu. Ale teraz spocznijcie i pozwólcie mi spełnić mój urząd. Mam dziś dużo do roboty, gdyż jutro nie będę w Gumri.
— Udajesz się do Mii? — zapytałem.
— Tak. Kto ci to powiedział?
— Słyszałem od Dohuba, że masz tam polować na niedźwiedzia.
— Jednego? Są całe dwie rodziny, wyrządzające ogromne szkody w trzodach tamtejszych. Należy ci wiedzieć, że w kraju Kurdów żyje bardzo wiele niedźwiedzi — dodał z pewną dumą — a giaurowie tego kraju mówią, że mają dwie wielkie plagi, jedną gorszą od drugiej t. j. Kurdów i niedźwiedzie.
— Czy pozwolisz nam pójść z sobą?
— Dobrze, skoro sobie tego życzysz. Będziecie się mogli przypatrywać bez narażania się na niebezpieczeństwo.
— Nie chcemy się przypatrywać, lecz walczyć razem z wami!
— Emirze, niedźwiedź jest niebezpiecznem zwierzęciem!
— Mylisz się. Niedźwiedź zamieszkujący parowy i lasy kurdyjskie jest nieszkodliwy. Są kraje, w których niedźwiedzie są dwa razy tak wielkie i silne.
— Słyszałem o tem. Ma gdzieś być kraj, gdzie znajduje się tylko lód i woda. Tam mają niedźwiedzie białe futro, a Arabowie tamtejsi nazywają je hircz el buz[109]. Czy widziałeś już takie białe niedźwiedzie?
— Tak, chociaż nie byłem w owych krajach. Łapie się tam niedźwiedzie i sprowadza do innych krajów dla oglądania za pieniądze. Jest jednak jeszcze inny kraj ze strasznie wielkimi niedźwiedziami; te mają szare włosy. One są najsilniejsze i najbardziej niebezpieczne. Taki niedźwiedź jest tem wobec kurdyjskiego, czem koń wobec psa, którego trzeba się strzec, ale nie bać.
— A takie widziałeś także? — pytał bej ze zdziwieniem.
— Walczyłem z takim.
— Więc zwyciężyłeś, bo żyjesz jeszcze. Będziecie walczyć i z naszymi niedźwiedziami.
Wprowadził nas teraz do izby, wpośrodku której stał niski sufra[110], a dokoła niego pięć poduszek. Po jego odejściu weszła żona, a za nią kilka służebnic, które podały małą przekąskę na wypadek, gdybyśmy byli zbyt głodni i nie mogli czekać do właściwego obiadu. Składała się ona z małego koźlątka, usmażonego naprzód, a potem pieczonego w śmietanie. Do tego podano suszone winogrona, morwy i sałatę z liści jakiejś nieznanej rośliny, podobnej do pokrzywy.
— Ser sere men at — bądźcie pozdrowieni! — powitała nas. — W jakim stanie zostawiliście ojca mego, tiezanuma w Spandareh?
— Miał się dobrze, a innych Allah także darzył zdrowiem — odrzekłem.
— Bierzcie i jedźcie na razie to i bądźcie tak dobrzy opowiedzieć mi coś o Spandareh! Oddawna już nic nie słyszałam o niem.
Spełniłem jej życzenie, jak mogłem najobszerniej. Była zupełnie szczęśliwa, że mogła gawędzić ze mną o swem gnieździe rodzinnem. Kazała nawet psa przyprowadzić ze stajni, aby mu resztkami koźlęcia dać dowód swojej przyjaźni. Było to utrzymywanie stosunków z rodziną, które mię wielce ujęło.
Kiedy nie potrzebowaliśmy już jej usług, wyszła, a my porozkładaliśmy się na opartych o ścianę poduszkach lak wygodnie, jak tylko było można. W tem dolce far niente przeszkodziło nam wejście gościa, którego nie spodziewaliśmy się wcale. Był to ów Kurd zraniony z ręką na temblaku.
— Czego chcesz? — spytałem.
— Bakszyszu, panie!
— Bakszyszu? Za co?
— Że cię nie zabiję.
— Jak widzę, gorączka jeszcze cię nie opuściła. Jeżeli któryś z nas dwóch zasłużył sobie na bakszysz z powodu, który podajesz, to chyba tylko ja. Nie tylko przyrzekłem ci nie zabijać cię, lecz ocaliłem ci życie, kiedy znajdowałeś się pod zębami mojego psa. Cóż zaś ty dla mnie uczyniłeś? Strzelałeś do mnie i chciałeś mnie przebić. I za to żądasz bakszyszu? Odejdź rychło, żebyśmy cię nie wyśmiali!
— Panie, żądam bakszyszu nie za to, że strzelałem i przebić cię chciałem, lecz za to, że przyjąłem cenę krwi!
— Cenę krwi? Od kogo?
— Od beja; on ja zapłacił.
— Ile dał?
— Konia, strzelbę z lontem i pięćdziesiąt owiec.
— A zatem o wiele mniej, niż żądałeś odemnie?
— To mój szejk i musiałem go posłuchać. Ponieważ to właśnie tak mało, powinieneś mi dać bakszysz.
— Gdybym był wolnym, dumnym Kurdem, nie żebrałbym bakszyszu jak turecki hammal[111]. Ponieważ to jednak czynisz, więc otrzymasz go, ale nie teraz, lecz dopiero wtenczas, gdy się pożegnamy.
— Ile mi dasz?
— Zależy całkiem od tego, jak się względem nas zachowasz.
— A czy nasz nezanum dostanie także cośkolwiek?
— Czy kazał o to zapytać?
— Tak, kazał.
— Więc powiedz mu, że daję żebrakowi jałmużnę tylko wówczas, gdy mię sam o to prosi. Jeżeli nezanum jest człowiekiem, żyjącym tylko z opatrzności proroka, to chętnie da mu każdy z nas jakiś datek, ale niech sam po to przyjdzie. Zresztą darowałem mu już życie jego syna, a to więcej znaczy, niż każdy inny datek.
Kurd odszedł; otrzymał cenę krwi, ale wyraz jego twarzy wskazywał, że muszę się wystrzegać spotkania z nim w innych okolicznościach.
— Czego on chciał? — spytał Lindsay.
— Bej zapłacił mu za nas cenę krwi, a teraz...
— Jak? Bej?
— Z gościnności.
— Dostojnie! Bardzo dostojnie! Yes! He?
— Jednego konia, jedną strzelbę z lontem i pięćdziesiąt owiec.
— Ile to na pieniądze?
— Nie więcej jak pięć funtów.
— Oddam mu to.
— To byłaby wielka obraza, sir. Musimy się postarać o odpowiedni podarek.
— Dobrze! Pięknie! Co damy? Nie trzeba teraz jeszcze łamać sobie głowy nad tą sprawą.
— A ten człowiek żąda jeszcze bakszyszu. Master jak po kurdyjsko policzek, uderzenie w twarz?
— Silejk.
— Well! Dlaczego nie daliście mu kilku silejków?
— To nie byłoby na miejscu. Przeciwnie, obiecałem mu bakszysz, który otrzyma, gdy stąd odjedziemy.
— Więc pozwólcie, że ja mu go dam. Niech mu posłuży dla nauki i poprawy! Bej zeszedł po załatwieniu swoich urzędowych czynności, aby nas zaprowadzić na dziedziniec, gdzie mieliśmy siąść do obiadu. Zaproszono około czterdziestu osób, a oprócz tych przybyło jeszcze wiele innych, same się wschodnim zwyczajem bez skrupułów zapraszając.
Pod koniec jedzenia okazało się, że go nie starczyło dla wszystkich, więc goście przygodni otrzymali żywą owcę, którą przyrządzili natychmiast. Jeden wykopał dół w ziemi, a drudzy przynieśli kamienie i paliwo. Wybrany do tego człowiek chwycił owcę, poderżnął jej gardło, związał przednie nogi i powiesił ją za nie na belce. Jelit nie wyjmowano, tylko Kurd nabrał wody do ust, przyłożył wargi do .... zwierzęcia i zaczął wodę wdmuchiwać. Tę komiczną czynność powtarzał dopóty, dopóki z wydętych całkiem jelit nie wypłynęły nieczystości pyskiem. Wówczas pocięto wnętrzności na tyle części, ilu ludzi miało zjeść owcę, a następnie podzielono mięso także na tyle kawałków. Każdy owinął swoje mięso w jelita i włożył ten preparat do wyłożonego kamieniami dołu, nad którym rozniecono ogień. Po krótkim już czasie usunięto ogień, a napół upieczone kawały podążyły między zęby Kurdów ku swemu pożytecznemu przeznaczeniu.
Po jedzeniu pokazał nam bej swoją stajnię. Było tam ze dwadzieścia koni, ale tylko jeden siwek godzien był szczególnej uwagi. Potem nastąpiły gry i zabawy wojenne, którym towarzyszył brzęk dwustrunnego tamburu[112]. Wkońcu opowiedział jakiś człowiek kilka powiastek, cziroka: Baka ki mir — O umierającej żabie; Gur bu szewan — Wilk pasterzem; Szyrei kal — Stary lew; Ruvi u bizin — Lis i koza.
Zgromadzeni słuchali tych opowiadań z największą uwagą, ja jednak byłem zadowolony, gdy po ich skończeniu mogliśmy się udać na spoczynek. W tym celu zaprowadził nas bej do wielkiej izby, której ściany obstawione były dokoła otomanami, mającemi nam służyć jako łoża. Ponieważ w tej komnacie nie było widać nic osobliwego, dziwiłem się pełnym oczekiwania spojrzeniom, któremi nas bej obrzucał. Wkońcu poznałem po często powtarzającym się kierunku jego wzroku, ten przedmiot, który mieliśmy! odkryć i podziwiać. Wpadłem oczywiście natychmiast w jak największe zdumienie.
— Co to jest? O beju, jakżeż wielkiem bogactwem pobłogosławił cię Allah! Skarby twoje są większe od skarbów beja Kewandozu albo władcy Dżulameriku.
— O czem myślisz, emirze? — zapytał z pewną kokieterją.
— Mam na myśli tę kosztowną dżam[113], którą ozdobiłeś swój pałac.
— Tak, ona droga i rzadka — odpowiedział z dumną skromnością.
— Od kogo ją dostałeś?
— Kupiłem od Izraela, który ją przywiózł z Mossul, aby ją ofiarować szachowi perskiemu.
Byłoby niegrzecznością pytać go o cenę. Żyd zmyślił bajkę o szachu perskim i okpił beja porządnie. Był to kawałek rozbitej szyby, wielkości dwu dłoni. Jako największą ozdobę pokoju przylepiono to do natłuszczonego papieru w oknie i komnata miała być wyższą nad wszelką rywalizację. Bej życzył nam dobrej nocy z poczuciem, że nam szybą nadzwyczajnie zaimponował. Byliśmy znużeni i spragnieni spoczynku, któregośmy obecnie w zupełnem bezpieczeństwie zażywali.


ROZDZIAŁ VI.
POLOWANIE NA NIEDŹWIEDZIE I LUDZI

Następnego dnia rano zbudził nas bej osobiście słowami:
— Emirze, wstań, jeżeli rzeczywiście chcecie się udać do Mii! Wyruszamy niebawem.
Ponieważ spaliśmy w ubraniach wedle miejscowego zwyczaju, mogliśmy pójść za nim natychmiast. Dostaliśmy kawę i pieczeń na zimno, poczem dosiedliśmy koni. Droga do Mii wiodła przez kilka kurdyjskich wiosek, otoczonych dobrze nawodnionymi ogrodami. Tuż przed wsią teren wznosi się znacznie i musieliśmy przebyć przesmyk, gdzie czekało na nas kilku ludzi. To uderzyło beja widocznie, bo zapytał ich, czemu w Mii nie zostali.
— Panie, od wczoraj wiele rzeczy się stało, o których ci donieść musimy — rzekł jeden z nich. — Że Nestorahowie opuścili dolną wieś, o tem powiedział ci pewnie Dohub. Dziś w nocy przyszedł jeden z nich do górnej wsi i radził usilnie pewnemu człowiekowi, któremu winien jest wdzięczność, żeby zabrał się z Mii co prędzej, jeśli chce życie ocalić.
— I dlatego się boicie? — zapytał bej.
— Nie. Jesteśmy dość waleczni i silni, aby podjąć walkę z tymi giaurami. Słyszeliśmy jednak dziś rano, że chrześcijanie pozabijali muzułmańskich mieszkańców Cawity, Manijaniszu, Murghi i Lican, a tu wpobliżu Seraruh spalono kilka budynków. Wyjechaliśmy naprzeciw ciebie, abyś mógł tę wiadomość jak najrychlej otrzymać.
— Chodźcie więc! Zobaczymy, ile w tem prawdy!
Pojechaliśmy w szybkiem tempie wdół i dotarliśmy rychło do miejsca, gdzie rozchodzą się drogi do wsi górnej i dolnej. Pojechaliśmy najpierw w kierunku pierwszej, ponieważ tam bej posiadał dom. Przed nim czekała na beja gromada Kurdów, uzbrojonych w długie włócznie i krótkie dziryty. Był to orszak myśliwski.
Zsiedliśmy z koni, a dozorca przyniósł nam jadło i napój. Podczas posiłku urządził bej na dziedzińcu przesłuchanie w sprawie niepokoju u Nestorjanów. Wynik musiał być bardzo zadowalający, gdyż bej uśmiechał się wchodząc do nas, jak człowiek, któremu naprzykrzano się niepotrzebnie.
— Czy jest jakie niebezpieczeństwo? — spytałem.
— Wcale nie. Ci Nestorahowie opuścili nas, aby na przyszłość nie płacić dżerum[114], a tam po drugiej stronie, koło Seraruh, spalił się stary dom. Teraz gadają te baby o buncie i rozlewie krwi, podczas gdy ci giaurzy cieszą się, że zostawiamy ich w spokoju. Chodźcie; dałem rozkaz do wyruszenia. Pójdziemy ku Seraruh i będziemy mieli zaraz sposobność przekonać się, że ci ludzie z Mii przelękli się niepotrzebnie.
— Czy podzielimy się? — spytałem.
— Czemu? — zapytał do pewnego stopnia zdziwiony.
— Mówiłeś o dwu rodzinach niedźwiedzi.
— Zostaniemy razem i wygubimy naprzód jedną, a potem drugą rodzinę.
— Czy to stąd daleko?
— Moi ludzie szli śladem. Powiedzieli, że trzeba jechać tylko z godzinę. Czy chcesz istotnie walczyć z nami przeciw niedźwiedziom?
Potwierdziłem, a on mówił dalej:
— Dam ci zatem kilka dzirytów.
— Na co?
— Czyż nie wiesz, że żadna kula nie zabije niedźwiedzia? Ginie dopiero wówczas, gdy tkwi w nim dużo dzirytów.
— Zachowaj sobie w każdym razie swoje dziryty. Jedna kula wystarczy dla niedźwiedzia.
— Czyń, co chcesz — rzekł z wyższością — ale trzymaj się zawsze w mojem pobliżu, abym cię mógł obronić.
— Niechaj cię Allah zachowa, jak ty mnie chcesz zachować.
Wyjechaliśmy ze wsi. Cały orszak jeźdźców wyglądał tak, jakbyśmy wyjeżdżali polować na gazele: tak nieporządnem mi się wszystko wydało. Zjechaliśmy najpierw w dolinę, potem po drugiej stronie przebyliśmy kilka gór, parowów i lasów, aż zatrzymaliśmy się przed podszytym borem bukowym.
— Gdzie jest legowisko zwierza? — spytałem beja.
48 Wskazał tylko przed siebie, nie podając miejsca ściśle określonego.
— Czy znaleziono ślady?
— Tak, po drugiej stronie.
Ah! Zapewne kazałeś legowisko obstawić?
— Tak, zwierza popędzi się na nas. Zostań na prawo odemnie, a ten emir z Zachodu, który także nie chce dzirytu, po lewej, abym was mógł obronić.
— Czy wszystkie niedźwiedzie są w legowisku?
— Gdzieżby miały być? Wychodzą kraść tylko na noc.
Dyspozycja, którą teraz wydano, była poprostu cudowna. Tworzyliśmy na koniach półkole, którego poszczególne części miały na początku nagonki trzymać się od siebie na czterdzieści kroków.
— Czy mamy strzelać, gdy się niedźwiedź pokaże?
— Możecie, ale go nie zabijecie; potem jednak umykajcie natychmiast!
— A ty co zrobisz?
— Skoro niedźwiedź się pokaże, rzuci weń najbliższy dzerytem i umknie, jak tylko koń zdoła najszybciej. Niedźwiedź popędzi za nim, a najbliższy myśliwy za niedźwiedziem. Wbije mu także w ciało swój dziryt i ucieknie. Teraz niedźwiedź się odwróci, a myśliwy także. Nadbiegnie ich więcej. Kto rzucił dziryt, zwraca się do ucieczki, a inni zatrzymują niedźwiedzia. Dostanie w końcu tyle dzirytów, że padnie wskutek upływu krwi.
Przetłumaczyłem to Anglikowi.
— Tchórzliwe polowanie! — rezonował. — Szkoda futra! Zrobimy handel, sir?
— Jaki?
— Chcę kupić od was niedźwiedzia.
— Jeżeli mi się uda położyć go trupem.
— Pshaw! Jeszcze za życia.
— To byłoby bardzo ciekawe.
— Może być! Ile chcecie?
— Przecież nie mogę sprzedawać niedźwiedzia, skoro go jeszcze nie mam!
— Nie macie właśnie go mieć! Jeżeli tu wyjdzie, to mi go zastrzelicie sprzed nosa. Ale ja chcę sam go zastrzelić i dlatego chcę kupić.
— Ile dajecie?
— Pięćdziesiąt funtów, sir. Czy dość?
— Więcej niż dość. Chciałem tylko wiedzieć, ile dacie. Ja go nie sprzedaję.
Zrobił minę bardzo rozzłoszczonego.
— Czemu nie, sir? Czyż nie jestem waszym przyjacielem?
— Ja wam go daruję. Uważajcie, żebyście się z nim uporali.
Rozciągnął zwykły równoległobok ust swoich z zadowolenia tak dalece wszerz, że wyglądały, jak gdyby pod ogromnym nosem znajdował się kanał do nawodniania od ucha do ucha.
— Będziecie jednak mieli tych pięćdziesiąt funtów.
— Nie wezmę ich.
— Skwitujemy się w inny sposób! Yes!
— Jestem już w daleko większym stopniu waszym dłużnikiem. Ale muszę podać jeden warunek. Chcę poznać sposób polowania Kurdów na niedźwiedzia i dlatego proszę was, żebyście zaraz nie strzelali. Niech mu wsadzą kilka dzirytów!
— Zrobię wam tę przyjemność.
— Ale miejcie się na baczności! Strzelajcie mu prosto w oko lub w serce, skoro się podniesie. Niedźwiedzie tutejsze nie są wprawdzie bardzo niedobre, ale w każdym razie można się znaleźć w niebezpieczeństwie.
— Ha! Chcecie mi się przysłużyć?
— Bardzo chętnie, jeśli będę mógł.
— Pożyczcie mi na tę chwilę swej strzelby; o wiele lepsza od mojej. Czy zamienicie się ze mną na ten czas?
— Jeśli mi przyrzekniecie, że nie dostanie się w łapy niedźwiedzia.
— Zatrzymam ją w moich łapach!
— Dawajcie zatem!
Zamieniliśmy strzelby. Anglik był dobrym strzelcem, ale byłem ciekawy, jak zachowa się wobec niedźwiedzia.
Gromada Kurdów rozsypała się. Połowa odjechała z psami, by zrobić nagonkę, a my z drugą częścią utworzyliśmy oznaczoną linję. Halef i obaj Arabowie przyjęli dziryty i ustawieni zostali w odstępy. Ja musiałem z Anglikiem pozostać przy beju. Psa nie dałem do nagonki, lecz zatrzymałem przy sobie.
— Czy wasze psy nie biorą niedźwiedzia; pędzą go tylko? — spytałem beja.
— Nie mogą go wziąć, ani osaczyć, gdyż umyka przed nimi.
— To jest bojaźliwy!
— Poznasz go.
Trwało dość długo, zanim poznaliśmy po łomocie, że nagonka ruszyła. Potem zabrzmiało ujadanie i okrzyki: halla! Szczekanie zbliżało się szybko, krzyki powolniej. Po kilku minutach oznajmiło nam głośne wycie, że jeden z psów został zraniony. Padły strzały, a sfora rzuciła się naprzód ze zdwojoną siłą.
— Uważaj, emirze! — ostrzegał bej. — Teraz wypadnie niedźwiedź.
Przypuszczał słusznie. W zaroślach rozległ się trzask, a przed nami pojawił się czarny niedźwiedź. Na nasz widok stanął, aby rozważyć, co ma czynić w tak przykrem położeniu. Półgłośny pomruk dowodził jego zakłopotania, a małe jego oczka łyskały ku nam z niechęcią. Bej nie dał mu czasu do namysłu. W miejscu, na którem staliśmy, las był rzadszy tak, że można się było z koniem dość wolno poruszać. Bej podjechał do zwierza, zamierzył się jednym z dzirytów i wbił mu go w skórę, gdzie też grot ugrzązł. Zaraz potem zwrócił drżącego ze strachu konia do ucieczki.
— Uciekaj, emirze! — zawołał do mnie i przemknął pomiędzy mną i Anglikiem.
Niedźwiedź mruknął głośniej z bólu, usiłował strząsnąć z siebie dziryt, a gdy mu się to nie udało, pognał za bejem. W tej chwili puścili się dwaj najbliżsi sąsiedzi i rzucili zdaleka już swoje dziryty, z których jeden tylko dosięgną! celu, lecz w nim nie utkwił. Bej to zauważył, wrócił się, podjechał znów do niedźwiedzia i rzucił dziryt, który się wbił jeszcze głębiej niż pierwszy. Rozwścieczone zwierzę podniosło się teraz i usiłowało złamać drzewce, podczas gdy dwaj inni jeźdźcy znowu na nie natarli.
— Czy strzelać teraz, sir? — zawołał Lindsay
— Tak, zakończcie tę mękę!
— Przytrzymajcie mojego konia.
Podjechał ku mnie, ponieważ oddaliliśmy się od siebie, ustępując przed niedźwiedziem, zsiadł z konia i oddał go mnie. Już chciał się odwrócić, gdy zatrzeszczały gałęzie i pokazał się drugi niedźwiedź. Była to samica. Wyszła z gąszczy powoli, wiodąc ze sobą małe, potrzebujące jeszcze opieki. Była większa od samca, a mruczała tak głośno, że można to już było nazwać rykiem. Widok, który stąd powstał, wróżył niebezpieczeństwo! Tam niedźwiedź, tu niedźwiedzica, a my pomiędzy niemi. Ale zimna krew mego master Fowling-bulla nie pozwoliła mu wyjść z równowagi.
— Wpierw niedźwiedzicę, sir? — spytał.
— Pewnie!
— Well! będę uprzejmy. Damie należy się pierwszeństwo!
Skinął głową i z uciechą, odsunął sobie turban z czoła i ruszył z gotową do strzału strzelbą ku niedźwiedzicy. Widząc podchodzącego wroga, wciągnęła młode między tylne nogi i podniosła się, aby przyjąć zbliżającego się przedniemi łapami. Anglik podszedł ku niej na trzy kroki, przytrzymał jej strzelbę przed głową tak spokojnie, jak gdyby strzelał do tarczy i pociągnął za cyngiel.
— Nazad! — upomniałem.
Było to zbyteczne, gdyż skoczył natychmiast w bok, i trzymał strzelbę gotową do strzału. Ale i tego już nie było potrzeba. Niedźwiedzica podrzuciła w górę przednie łapy, obróciła się powoli i z drżeniem wkoło i runęła na ziemię.
— Nie żyje? — spytał Lindsay.
— Tak, lecz zaczekajcie, zanim się jej dotkniecie.
— Well! Gdzie tamten?
— Z tamtej strony!
— Zostańcie tu, dam mu drugą kulę.
— Dajcie strzelbę, nabiję wpierw próżną lufę.
— Potrwa za długo!
Podszedł ku miejscu, gdzie zraniony niedźwiedź zmagał się jeszcze ciągle ze swymi prześladowcami. Właśnie chciał bej wbić weń nowy dziryt, kiedy ujrzał Anglika i zatrzymał się przerażony. Uważał go za zgubionego. Lindsay natomiast stanął spokojnie, widząc, że niedźwiedź pędzi na niego. Pozwolił mu się zbliżyć, czekał, dopóki nie podniósł się do śmiertelnego uścisku, i wypalił. Drugi strzał miał ten sam skutek, co pierwszy: zwierz nie żył.
Podniósł się wielki okrzyk radości, przygłuszony wyciem psów, które z trudem tylko można było nie dopuścić do zabitych niedźwiedzi. Anglik odwrócił się obojętnie i oddał mi strzelbę.
— Teraz możecie nabić znowu, sir! Yes!
— Macie tu waszego konia!
— Jak zrobiłem rzecz?
— Bardzo dobrze!
— Well! Cieszy mię! Jest pięknie w Kurdystanie, bardzo pięknie!
Kurdowie nie mogli wyjść z podziwienia. Niesłychane było dla nich, żeby pieszo, ze strzelbą tylko można się uporać z dwoma niedźwiedziami. Istotnie zachował się master Lindsay więcej niż wzorowo. Było to dla mnie zagadką, że znaleziono razem rodzinę niedźwiedzi, pomimo, że młode było już dość podrosłe. Kurdowie z wielkim trudem zdołali je zmóc i związać, ponieważ bej chciał je żywcem zabrać do Gumri.
Odszukano legowisko zwierząt. Znajdowało się w najgęstszych zaroślach, a ślady wskazywały, że rodzina składała się tylko z dwojga starych i tego młodego. Jeden pies był zabity, a dwa poranione. Mogliśmy być zadowoleni z polowania.
— Panie — rzekł do mnie bej — ten emir z Zachodu jest bardzo waleczny.
— Tak jest.
— Nie dziwię się już, że was Berwari nie mogli zwyciężyć, dopóki was nie zaskoczyli zbyt nagle!
— I tak byliby nas nie zwyciężyli, ale zakazałem bronić się towarzyszom. Będąc twoim przyjacielem, nie chciałem pozwolić na to, by zabijano twych ludzi.
— Jak to jest możliwe oba niedźwiedzie trafić w oko?
— Znałem myśliwego, który każde zwierzę, każdego nieprzyjaciela trafiał w oko. Był dobrym strzelcem i miał bardzo dobrą strzelbę, która nigdy nie zawiodła.
— Czy ty także tak strzelasz?
— Nie. Strzelałem wiele, lecz tylko w bardzo niebezpiecznych wypadkach mierzyłem w oko. Gdzie drugi miot?
— Na wschód, bliżej Seraruh. Ruszajmy!
Kilku ludzi zostawiono przy zdobyczy, a my z resztą pojechaliśmy dalej. Wydostawszy się z lasu, spuściliśmy się w parów, w głębi którego płynął strumień. Brzegiem jego mieliśmy się dalej posuwać. Bej znajdował się z obydwu Haddedihnami na czele orszaku, Halef jechał w zbitej gromadzie Kurdów, usiłując rozmawiać z nimi mimicznie, a ja z Anglikiem na tyłach. Zagłębieni w rozmowie na jakiś temat, nie spostrzegliśmy, że zostaliśmy w tyle tak dalece, iż niepodobna było już dojrzeć Kurdów. Wtem huknął strzał.
— Co to jest? — spytał Anglik. — Czy jesteśmy już blisko niedźwiedzi?
— Chyba nie.
— Ale kto strzela?
— Zobaczymy, chodźcie!
Wtem huknęła cała salwa, jak gdyby poprzedni wystrzał miał być tylko sygnałem. Puściliśmy się cwałem. Mój kary leciał jak strzała po gliniastym gruncie, gdy nagle uwiązł kopytem w krętym korzeniu. Spostrzegłem to przedtem i chciałem go poderwać, lecz było zapóźno. Przewrócił się na łeb i wyrzucił mnie z siodła. Było to już w przeciągu dwóch dni po raz drugi, ale tym razem nie padłem tak szczęśliwie. Musiałem upaść głową na ziemię lub uderzyć się kolbą w skroń, gdyż straciłem przytomność.
Przyszedłszy do siebie, poczułem wstrząśnienie, które sprawiało mi ból w całem ciele. Otworzyłem oczy i spostrzegłem, że wiszę między dwoma końmi. Przywiązano drągi do siodeł, a mnie do drągów. Przedemną i za mną jechało ze trzydzieści wojowniczych postaci, z których kilką było ranionych; wśród nich znajdował się master Lindsay, ale związany. Dowódca oddziału jechał na moim ogierze i miał moją broń przy sobie. Zostawiono mi tylko spodnie i koszulę, podczas gdy master Lindsay zatrzymał jeszcze swój piękny turban. Byliśmy całkowicie obrabowani i wzięci do niewoli.
Wtem jeden z jeźdźców obrócił głowę i spostrzegł, że mam oczy otwarte.
— Stać! — zawołał. — On żyje!
Orszak zatrzymał się natychmiast. Wielu otoczyło mię kołem. Dowódca zbliżył się do mnie na moim koniu i zapytał:
— Czy możesz mówić?
Milczenie do niczegoby nie doprowadziło, odrzekłem więc potwierdzająco.
— Ty jesteś bejem z Gumri? — zaczęło się przesłuchanie.
— Nie.
— Nie kłam!
— Mówię prawdę!
— Jesteś bejem!
— Nie jestem nim!
— A kim jesteś?
— Obcym.
— Skąd?
— Z Zachodu.
Zaśmiał się szyderczo.
— Słyszycie? To obcy z Zachodu, który chodzi na polowanie z bejem z Gumri i mówi językiem tego kraju.
— Byłem gościem beja, a że nie mówię dobrze waszym językiem, to musicie sami słyszeć. Wyście Nestorahowie?
— Tak nazywają nas muzułmanie.
— I ja jestem chrześcijaninem.
— Ty? — zaśmiał się znowu. — Jesteś hadżim; miałeś kuran na szyi i nosisz odzież muzułmańską. Chcesz nas oszukać.
— Mówię prawdę!
— Powiedz nam, czy Sidna Marryam jest Matką Boską?
— Jest nią.
— Powiedz nam, czy kapłan może mieć żonę?
— Wielu jest to wzbronione.
— Powiedz mi, czy jest więcej, czy mniej niż trzy sakramenty?
— Jest ich więcej.
Mimo wielkiego niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdowałem, ani przez myśl nie przeszło, wypierać się wiary. Skutek tego usłyszałem natychmiast.
— Wiedz zatem, że Sidna Myrryam porodziła tylko człowieka, że kapłan może się żenić i że są tylko trzy sakramenty: komunja, chrzest i kapłaństwo. Jesteś muzułmaninem; a jeśli jesteś chrześcijaninem, to chyba fałszywym i należysz do tych, którzy wysyłają swoich kapłanów, aby Kurdów, Turków i Persów szczuli przeciwko nam. To jeszcze gorsze, niż gdybyś był wyznawcą fałszywego proroka. Twoi ludzie zranili kilku z naszych; zapłacisz za to krwią swoją!
— Podajecie się za chrześcijan, a pragniecie krwi! Cośmy wam zrobili, my dwaj? Nie wiemy nawet, czy to wy napadliście beja, czy też on napadł na was.
— Oczekiwaliśmy go; wiedzieliśmy bowiem, że przybędzie na polowanie do parowu, ale umknął nam wraz ze wszystkimi swoimi ludźmi. To ci powiadamy.
— Dokąd nas prowadzicie?
— Dowiesz się, gdy tam przybędziemy.
— Uwolnijcie mnie przynajmniej z tego położenia i pozwólcie mi siedzieć na koniu.
I my to wolimy. Ale będziemy cię musieli przywiązać, żebyś nie mógł umknąć.
— Zróbcie to!
— Kto jest twój towarzysz? Zranił on nam dwu ludzi, zastrzelił konia i mówi językiem, którego nie rozumiemy?
— To Anglik.
— Anglik? Miał przecież kurdyjskie ubranie!
— Bo najwygodniejsze w tym kraju.
— Czy to misjonarz?
— Nie.
— Czego tu chcecie?
— Podróżujemy po Kurdystanie, aby zobaczyć jacy są tutaj ludzie, jakie zwierzęta, rośliny, miasta i wsie.
— To bardzo źle dla was, bo w takim razie jesteście szpiegami. Po co się troszczycie o ten kraj! My nie przychodzimy do waszego, aby oglądać waszych ludzi, miasta i wsi. Posadźcie go na koniu i zwiążcie razem z tamtym, który ma być Anglikiem. Sprzążcie także razem ich konie!
Rozkazu tego posłuchano natychmiast. Ci ludzie mieli z sobą tyle rzemieni i sznurów, że liczyli widocznie na połów znacznie większy. Przeciągnięto sznury między mną i Lindsayem tam i napowrót tak, że ucieczka jednego z nas dwu była niemożebna. Anglik patrzył na te zarządzenia z wyrazem oczu, nie dającym się opisać, a potem zwrócił się do mnie twarzą, którą szarpały gorzkie uczucia całego świata. Mocno ściśnięte usta tworzyły półkole z sięgającymi do szczęki dolnej końcami, a nos bezbarwny zwisał w dół jak zaśnieżona, zmarznięta na twardo flaga żałobna.
— No, sir? — spytałem.
Skinął powoli głową dwa czy trzy razy i rzekł:
— Yes!
Nie potrzeba było więcej prócz tego jednego słowa, gdyż w jego tonie odbrzmiewał cały świat wykrzykników.
— Jesteśmy pojmani — zacząłem.
— Yes!
— I pół nadzy.
— Yes!
— Jak się to stało?
— Yes!
— A do licha z waszem: yes! Pytałem, jak się to stało, że nas wzięto do niewoli.
— Jak po kurdyjsku szelma albo łajdak?
— Szelma: hajlebaz, a łajdak: herambaz.
— Więc zapytajcie tych hajle- i herambazów, jak im się udało nas wyłowić!
Dowódca musiał usłyszeć wyrazy kurdyjskie; obrócił się i zapytał:
— Co macie do gadania?
— Towarzysz opowiada mi, jak dostaliśmy się w wasze ręce — odrzekłem.
— Więc mówcie po kurdyjsku, żebyśmy także słyszeli!
— On nie umie po kurdyjsku!
— Nie mówcie zatem rzeczy, na które nie możemy zezwolić!
Odwrócił się znowu w przekonaniu, że wydał rozkaz bardzo dobry. Byłem jednak wielce zadowolony, że nam w ogóle nie zakazał rozmawiać. Kurd uczyniłby to z pewnością. Więzy nasze nie były także zbyt uciążliwe. Nogi nam tak związano, że od mej lewej ręki i nogi wiódł sznur pod brzuchy końskie do prawych członków Anglika. Oprócz tego sprzężono nasze konie. Same ręce były wolne tak, że mogliśmy trzymać cugle. Nasi obecni panowie życia skorzystaliby wiele na jednym kursie u dzikich Indjan.
— Więc opowiadajcie, sir! — prosiłem Lindsaya.
— Well! Wywróciliście kozła, zupełnie jak wczoraj.
Wogóle zdaje się, że w tym ruchu wiele ostatnimi czasy możecie dokonać. Jechałem za wami. Rozumiecie?
— Bardzo dobrze; mówcie dalej!
— Mój koń przewrócił się przez waszego karego, należącego teraz do tego gentlemana a ja... hm! Yes!
— Aha! Wy także wywróciliście kozła?
— Well! Ale mój lepiej się udał od waszego.
— Może macie w tym ruchu więcej ćwiczenia odemnie!
— Sir, jak po kurdyjsku dziób?
— Nekul.
— Pięknie! Uważajcie zatem lepiej na swój nekul!
— Dziękuję za przestrogę, sir! Wasz sposób wyrażania się, od kiedy zajmujecie się kurdyjskim, stał się estetyczniejszym. Czyż nie tak?
— Nic dziwnego przy takiem zmartwieniu! A więc upadłem na ziemię i podnosiłem się bardzo powoli. Musiało się coś zgiąć we mnie. Strzelba odleciała daleko, pas się rozpuścił, a wszystka broń leżała na ziemi. Na to przyszły te herambazy i zabrały się do mnie.
— Broniliście się?
— Naturalnie! Mogłem jednak uchwycić tylko nóż i jeden z pistoletów, dlatego udało im się rozbroić mnie i skrępować.
— Gdzie został bej ze swoimi ludźmi?
— Nie dostrzegłem żadnego z nich, ale słyszałem, że strzelano dalej przed nami.
— Musieli dostać się pomiędzy dwa oddziały tych ludzi.
— Prawdopodobnie. Gdy uporali się ze mną, zabrali się do was. Myślałem już, żeście zabici. Są przykłady, że czasem nawet zły jeździec kark skręci w upadku. Czy nie tak, sir?
— Może być.
— Uwiązano was między dwoma szkapami i ruszyliśmy. Nasze oba konie zaanektowali.
— Czy was przesłuchiwano?
— Bardzo! Odpowiadałem też! I jak! Yes!
— Musimy uważać, w którą stronę nas uwiodą. Gdzie leży ten nieszczęśliwy parów?
— Prosto za nami.
— Tam stoi słońce, jedziemy więc na południowy wschód. Czy podoba wam się w Kurdystanie tak, jak przedtem, kiedy to trafiliście niedźwiedzia?
— Hm! miejscami nędzny kraj! Kto są ci ludzie?
— To Nestorjanie.
— Przepyszna sekta chrześcijańska! Nie, sir?
— Kurdowie postępowali względem nich często z takiem okrucieństwem, iż nie można się dziwić, że raz pomyśleli o odwecie.
— Ależ mogli zaczekać z tem na inny czas. Co teraz czynić, sir?
— Nic. Przynajmniej teraz.
— Nie uciekać?
— W takim stanie, w jakim się znajdujemy?
— Hm! Było piękne ubranie! Cudowne! Już go niema! W Gumri dostaniemy inną idzież.
— To byłoby najmniejsze, ale bez konia i broni nie umykam. Jak z waszymi pieniędzmi? — spytałem.
— Niema! A wasze?
— Niema! Było zresztą niewiele.
— Ładna gospodarka, sir! Jak myślicie, co z nami zrobią?
— Życie nasze nie jest zagrożone. Wypuszczą nas prędzej, czy później, ale czy odzyskamy naszą własność, to bardzo wątpliwe.
— Zostawicie waszą broń?
— Nigdy, żebym nawet miał szukać i zbierać ją po kawałku w Kurdystanie!
— Well! Szukam z wami!
Przejechaliśmy przez szeroką dolinę, dzielącą dwa pasma wzgórz, od północnego zachodu ku południowemu wschodowi. Potem dostaliśmy się pomiędzy górami na płaskowzgórze, z którego widać było na wschód domostwa kilka miejscowości i rzekę, zlewisko kilku potoków. W tej okolicy musiały leżeć Murghi i Lican, gdyż wedle mego przekonania zostawiliśmy już Seraruh za sobą.
Tu na górze zatrzymaliśmy się pod dębami. Jeźdźcy zsiedli z koni, a nam pozwolono uczynić to samo. Następnie przywiązano nas razem do pnia dębowego, poczem wszyscy dobyli, co mieli do jedzenia, a nam pozwolono temu się przypatrywać. Lindsay odkrząknął z niezadowoleniem i mruknął:
— Wiecie, na co się najbardziej cieszyłem?
— No, na co?
— Na szynkę niedźwiedzią i na łapy.
— Niechaj wam przejdzie ten apetyt! Czy jesteście głodni?
— Nie, jestem syty złością! Patrzcie na tego nicponia! Nie umie poradzić sobie z rewolwerami.
Ludzie ci mogli sobie teraz wszystko, co nam zabrali, spokojnie oglądnąć. Widzieliśmy własność naszą, wędrującą z rąk do rąk. Obok pieniędzy, które natychmiast troskliwie schowano, zwróciła najwięcej broń nasza uwagę nowych właścicieli. Dowódca trzymał w ręku oba rewolwery, obracał je na wszystkie strony, aż wreszcie zwrócił się do mnie:
— Czy to broń?
— Tak.
— Do strzelania?
— Tak.
— Jak to się robi?
— Tego nie można powiedzieć, to trzeba pokazać.
— Pokaż nam to! Temu człekowi nie przyszło wcale na myśl, iż ten mały przedmiot mógłby stać się dlań niebezpiecznym.
— Nie pojąłbyś tego — rzekłem.
— Czemu nie?
— Musiałbyś przedtem poznać budowę i użycie tamtej drugiej strzelby.
— Którą masz na myśli?
— Tę po twej prawej ręce.
Miałem na myśli sztucer, opatrzony tak samo, jak rewolwer, przyrządem ochronnym, z którym człowiek ten nie umiał dać sobie rady.
— Więc objaśnij mi! — rzekł.
— Powiedziałem ci już, że to można tylko pokazać.
— Masz tu strzelbę!
Podał mi ją. Skoro tylko poczułem broń w ręku, wydało mi się, jak gdybym nie potrzebował się już niczego obawiać.
— Daj mi nóż, żebym mógł kurek otworzyć! — rzekłem teraz.
Podał mi nóż, którego końcem odsunąłem klapę, chociaż mogłem to uczynić najlżejszem pociśnięciem palca i zatrzymałem potem nóż w ręku.
— Powiedz mi, do czego mam strzelać?
Oglądnął się i rzekł:
— Czy jesteś dobrym strzelcem?
— Jestem.
— Więc zestrzel mi jedną z tamtych galasówek.
— Zestrzelę ich pięć, chociaż raz tylko nabiję strzelbę.
— To niemożebne!
— Mówię prawdę. Czy nabić?
— Nabij! — To musisz mi podać worek, który wisiał u mego pasa. Przytwierdziłeś go do twojego.
Strzelba była nabita, lecz szło mi o posiadanie nabojów.
— Co to, te drobne rzeczy tam w worku?
— Pokażę ci to. Kto ma coś takiego, nie potrzebuje ani kulani prochu, jeżeli chce strzelać.
— Widzę, że nie jesteś Kurdem, bo masz rzeczy, jakich jeszcze w tym kraju nie było. Czyś naprawdę chrześcijanin?
— I dobry.
— Powiedz mi Ojcze nasz!
— Mówię słabo po kurdyjsku, dlatego wybaczysz mi, jeśli zrobię kilka błędów.
Zadałem sobie trudu, aby spełnić to zadanie. On wtrącił wprawdzie kilka poprawek, bo nie znałem słów „pokuszenie“ i „wieczność“, ale w końcu zauważył z zadowoleniem:
— Rzeczywiście muzułmaninem nie jesteś, bo nie wypowiedziałbyś nigdy modlitwy chrześcijan. Strzelby nie nadużyjesz i dlatego dam ci ten worek.
Towarzyszom jego nie wydało się postępowanie to niestosownem, ani nieostrożnem. Należeli do narodu, któremu jego ciemiężyciele przez długi czas wydzierali broń z ręki, więc nie umieli ocenić jej wartości w ręku energicznego człowieka. Byli zresztą bardzo ciekawi pouczenia, którego im miałem udzielić.
Wyjąłem jeden nabój i udawałem, że nabijam. Potem wymierzyłem w górę i wskazałem gałąź, z której zniknąć miało pięć galasówek. Wypaliłem pięć razy i galasówek nie było. Zdumienie tych prostych Ludzi było bezgraniczne.
— Ile razy możesz wystrzelić z tej flinty?
— Ile razy zechcę.
— A z tych małych strzelb?
— Także bardzo wiele razy. Czy objaśnić ci, jak się z niemi trzeba obchodzić? Położyłem sztuciec obok siebie na ziemi i sięgnąłem po oba podane mi rewolwery. Lindsay obserwował każdy mój ruch z ogrommem napięciem.
— Powiedziałem wam, że jestem chrześcijaninem z Zachodu. Bez przymusu nigdy nie zabijamy człowieka, ale raz zaczepionych nikt nas nie zwycięży, bo mamy cudowną broń, wobec której niema ocalenia. Jest was przeszło trzydziestu dzielnych wojowników, a gdybyśmy dwaj nie byli przywiązani do drzewa, uporalibyśmy się z wami wszystkimi w przeciągu trzech minut. Czy wierzysz temu?
— My także mamy broń! — rzekł z odcieniem lekkiej obawy.
— Nie zdołalibyście z niej zrobić użytku, bo ktoby pierwszy chwycił za włócznię lub flintę, zginąłby też najpierwszy. Gdybyście jednak nie próbowali oporu, nie uczynilibyśmy wam nic złego, lecz rozmawialibyśmy z wami spokojnie.
— Tego wszystkiego nie możecie uczynić, gdyż jesteście przywiązani do drzewa.
— Masz słuszność, ale gdybyśmy chcieli, bylibyśmy wnet wolni — odpowiedziałem w tonie spokojnego objaśnienia. — Ten sznur owija się tylko dokoła naszego brzucha i dokoła drzewa. Dałbym mojemu towarzyszowi obie te małe strzelby tak, jak teraz to czynię, potem wziąłbym nóż, jedno cięcie rozcina sznury i jesteśmy wolni. Widzisz to?
Zupełnie tak, jak mówiłem, uczyniłem to wszystko. Stałem pod drzewem wyprostowany ze sztućcem w ręku, a Lindsay z obydwoma rewolwerami. Uśmiechnął się do mnie szeroko, czujny na wszystko, co czyniłem, bo moich słów nie rozumiał.
— Jesteś człowiekiem rozumnym — rzekł dowódca — ale nie potrzeba było niszczyć nam tego sznura. Usiądź i opisz nam te dwie małe strzelby!
— Powiedziałem ci już, że tego nie można wytłumaczyć, lecz trzeba pokazać, a pokażę wam, skoro uczynicie to, czego od was żądam.
Nareszcie zaczęło mu się wyjaśniać, że to na serjo. Wstał, a za nimi inni, chwytając broń.
— Czego żądasz? — zapytał groźnie.
— Wysłuchaj mnie spokojnie! Nie jesteśmy zwykłymi wojownikami, lecz emirami, którym należy się szacunek nawet wówczas, gdy się do niewoli dostaną. Wyście nas natomiast obrabowali i skrępowali, jak gdybyśmy byli rozbójnikami. Żądamy, żebyście oddali nam wszystko, co do nas należy!
— Nie zrobimy tego!
— Spełnię więc twoje życzenie i pokażę ci, jak się tej broni używa. Zapamiętaj to sobie dobrze: pierwszy, kto zechce do nas wystrzelić lub pchnąć nas, musi też zginąć najpierwej! Pomówimy lepiej w spokoju, zamiast was zabijać.
— Padniecie także!
— Ale przedtem wy prawie wszyscy!
— Musimy was związać, gdyż mamy was zaprowadzić do naszego meleka.
— Nie zaprowadzicie nas do meleka, jeśli zechcecie nas wiązać, bo będziemy się bronić; jeżeli zaś oddacie nam wszystko, co jest nasze, to pójdziemy z wami dobrowolnie; gdyż możemy wtedy stanąć przed nim jak emirowie.
Ci poczciwi ludziska nie byli bynajmniej krwi chciwi i porządnie się bali naszej broni. Spoglądali na siebie i szeptali coś po cichu, wreszcie spytał dowódca:
— Czego żądasz napowrót?
— Ubrań.
— Dostaniesz je.
— Pieniędzy i wszystkiego, co było w naszych kieszeniach.
— To musimy zatrzymać i oddać melelkowi.
— I broń.
— I to musimy zatrzymać, bo użyjecie jej przeciw nam.
— Wkońcu żądamy oddania koni.
— Żądasz niemożliwości!
— No to dobrze. Wy też będziecie temu winni, gdy będziemy zmuszeni sami wziąć sobie to, co jest naszą własnością. Jesteś dowódcą i schowałeś sobie naszą własność. Muszę cię zabić, aby ją otrzymać z powrotem.
Podniosłem strzelbę, a Lindsay wyciągnął przed siebie oba rewolwery.
— Stój, nie strzelaj! — krzyknął dowódca. — Jeżeli rzeczywiście pójdziesz za nami, to oddamy wam wszystko.
— Pójdę — odrzekłem.
— Przysięgnij nam!
— Przyrzekam, a to znaczy tyle, co przysięga!
— I nie zrobisz użytku z broni? — Nie; chyba dla koniecznej obrony.
— Więc dostaniesz wszystko.
Pomówił znowu cicho ze swoimi. Wyglądało, jak gdyby im tłumaczył, że mienie nasze będzie jednak ich własnością. Wreszcie położyli wszystko przed nami tak, że nie brakło niczego. Przywdzialiśmy nasze ubrania, a podczas tego pytał mnie Lindsay o rezultat układów. Gdy skończyłem, ułożyła się twarz jego w fałdy, świadczące o pełnym wątpliwości namyśle.
— Coście zrobili, sir? Mieliśmy tak pięknie w ręku naszą wolność!
— Tak sądzicie! Musielibyśmy walczyć w każdym razie.
— Wystrzelalibyśmy ich wszystkich!
— Pięciu lub dziesięciu, ale potem byłoby po nas. Cieszcie się, że mamy znów nasze rzeczy! Reszta na potem!
— Dokąd nas prowadzą?
— O tem dowiemy się dopiero. Zresztą bądźcie pewni, sir, że nas przyjaciele nasi nie opuszczą. Co do Halefa jestem pewny, że uczyni wszystko, by nam dopomóc.
— Sądzę także tak. Dzielny chłop!
Wziąwszy wszystko na siebie, dosiedliśmy koni i ruszyliśmy w dalszą drogę. Kosztowałoby mię tylko jedno ściśnięcie konia nogami, aby się wydostać na wolność, lecz dałem słowo i musiałem go dotrzymać. Jechałem obok dowódcy, który nie odwracał od nas wzroku, pełnego obaw.
— Pytam cię po raz drugi, dokąd nas wiedziesz? — zagadnąłem dowódcę.
— O tem postanowi melek.
— Gdzie on się znajduje?
— Zaczekamy na niego na zboczu góry.
— Który to melek?
— Z Lican.
— Jest więc teraz w Lican i nadjedzie dopiero później?
— Popędził za bejem z Gumri.
— Ah! A czemu odłączyliście się od niego?
— Nie potrzeba mu było naszej pomocy, bo widział, że przy beju było tylko niewielu ludzi; wracając, natknęliśmy się na was.
W ten sposób zagadka się rozwiązała. Nieprzyjaciel był w takiej liczbie, że przyjaciele nasi nie zdołali się przebić i pospieszyć do nas.
Droga zaczęła teraz wieść w dół i niebawem ujrzeliśmy przed sobą dolinę Cabu, rozciągającą się wzdłuż na wiele godzin drogi. Po dwu godzinach dotarliśmy do samotnej osady, złożonej z czterech zaledwie budynków, z których trzy były z gliny, a czwarty z silnego kamiennego muru. Był to dom piętrowy z ogrodem po tylnej stronie.
— Zostaniemy tutaj — rzekł dowódca.
— Do kogo ten dom należy?
— Do brata melekowego. Zaprowadzę cię do niego.
Zatrzymaliśmy się przed domem, a w chwili, kiedy zsiadałem z konia, doleciało nas głośne wycie przerywane chwytaniem oddechu. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy psa, zbiegającego ze zbocza w potężnych podskokach. Był to mój Dojan, którego na krótki czas przed napadem oddałem w opiekę Halefowi. Sznur, na którym prowadził go służący, był zerwany, a instynkt dzielnego zwierzęcia naprowadził je na mój ślad. Dałem mu w zęby cugle mego konia i byłem pewny, że go nikt nie uprowadzi niepostrzeżenie. Następnie kazano nam wejść do domu. Dowódca wyszedł z nami po schodach i wskazał nam pokoik, w którym mieliśmy czekać. Trwało chwilę, zanim powrócił.
— Wejdźcie — rzekł — ale złóżcie broń przedtem!
— Skąd to żądanie?
— Brat meleka jest kapłanem.
— U którego ty jednak byłeś z bronią przy sobie.
— Jestem jego przyjacielem.
— Ah! Boi się nas?
— Tak jest.
— Możesz być spokojnym. Jeśli ma rzetelne zamiary, nie narazi się na niebezpieczeństwo z naszej strony.
Wprowadził nas do komnaty, w której znajdował się właściciel domu, człowiek słaby i stary o twarzy ospowatej i nieprzyjemnego wejrzenia. Dowódca wyszedł na jego skinienie.
— Coście za jedni? — spytał, nie pozdrowiwszy nas.
— Coś ty za jeden? — spytałem w tym samym krótkim tonie.
Zmarszczył czoło.
— Jestem bratem meleka z Lican.
— A myśmy jeńcami meleka z Lican.
— Zachowanie twoje nie wygląda na to, żebyś był jeńcem.
— Bo jestem nim dobrowolnie i wiem o tem bardzo dobrze, że nim będę niedługo.
— Dobrowolnie? Przecież ciebie pojmano!
— A my uwolniliśmy się sami i poszliśmy z wolnej woli za waszymi ludźmi, aby nie odbierać im życia. Czy ci tego nie opowiedziano?
— Nie wierzę temu.
— Nauczysz się wierzyć.
— Byłeś u beja z Gumri. — ciągnął dalej.
— Skąd się wziąłeś u niego?
— Miałem go pozdrowić od krewnych.
— Nie jesteś więc jego wasalem?
— Nie. Jestem obcy w tym kraju.
— I chrześcijaninem, jak słyszałem.
— Słyszałeś prawdę.
— Ale chrześcijaninem, wyznającym fałszywą naukę.
— Jestem przekonany o jej prawdziwości.
— Czy nie jesteś misjonarzem?
— Nie. A czy ty jesteś kapłanem?
— Chciałem niegdyś nim zostać.
— Kiedy melek tu będzie?
— Dziś jeszcze, ale godzina nie oznaczona.
— Czy mam aż do tego czasu zostać w tym domu?
Kiwnął głową, a ja pytałem dalej:
— Ale jako co?
— Jako to, czem jesteś. Jako jeniec.
— A kto mnie zatrzyma?
— Moi ludzie i twoje słowo.
— Twoi ludzie nie zdołają mnie zatrzymać, a przyrzeczenie swoje już spełniłem. Powiedziałem, że pójdę za nimi i tak zrobiłem.
Zdawało się, że się namyśla.
— Może masz słuszność. Nie będziesz więc moim więźniem, lecz moim gościem.
Klasnął w ręce, a na ten znak ukazała się stara kobieta.
— Przynieś kawę, fajki i rogoże.
Wniesiono najpierw rogoże, na których musieliśmy zasiąść po obu stronach człowieka, zwanego kapłanem dlatego, że niegdyś być nim zamierzał. Zrobił się bardziej przyjacielskim, a kiedy wniesiono fajki, był nawet tak łaskaw, że sam je dla nas zapalił. Rozpytywałem go o stosunki wśród nestorjańskich Chaldejczyków, i dowiedziałem się rzeczy, od których istotnie włosy mogły wstawać na głowie.
Wojownicy rozłożyli się dokoła domu. Byli to, jak się później dowiedziałem, biedni prości rolnicy, a zatem ludzie, nie doznający szacunku ze strony nomadów i innych warstw ludności, które trudnią się rzemiosłem wojennem. Nie umieli władać bronią, a z kilku nieopatrznych wzmianek naszego gospodarza wywnioskowałem, że z ich dziesięciu flint, pięć zaledwie zdolnych było do strzału.
— No, ale jesteście pewnie zmęczeni — rzekł, kiedy wypiliśmy kawę. — Pozwólcie, że wskażę wam wasz pokój!
Wstał i drzwi otworzył. Stanął pozornie dla uprzejmości z boku, aby wpuścić nas pierwszych, zaledwie jednak zdołaliśmy próg przestąpić, zatrzasnął drzwi za nami i zasunął rygiel.
— Ah! Co to jest! — spytał Lindsay.
— Złośliwa przebiegłość. Co dalej?
— Pozwoliliście się wykierować na dudka!
— Nie. Przeczuwałem coś w tym rodzaju.
— Czemu weszliście, skoroście przeczuwali?
— Bo chciałem wypocząć. Kości mnie bolą z upadku.
— Mogliśmy gdzieindziej, a nie tu jako więźniowie!
— Nie jesteśmy w niewoli. Przypatrzcie się drzwiom, które obejrzałem sobie już podczas naszej rozmowy. Kopnąć kilka razy, albo uderzyć raz kolbą i rozlecą się.
— Zróbmy to zaraz!
— Niema niebezpieczeństwa.
— Czy zaczekacie, póki nie nadejdzie więcej ludzi? Teraz byłoby łatwo dosiąść koni i odjechać.
— Nęci mnie ta przygoda. Mamy doskonałą sposobność poznać stosunki tych chrześcijańskich sekciarzy.
— Nie bardzom tego ciekawy; wolę wolność!
Wtem usłyszałem gniewne warknięcie mego psa, a następnie owo dobrze mi znane szczeknięcie, które dowodziło, że się broni przed napastnikiem. Jedyny otwór okienny, tak mały, że głowy niepodobna zeń było wychylić, leżał po drugiej stronie. Nie mogłem więc zobaczyć, co się dzieje. Wtem usłyszałem krótkie szczekanie, a zaraz potem krzyk ludzki. Wobec tego nie mogłem zostać na górze.
— Chodźcie, sir!
Wsparłem się ramieniem o drzwi, lecz poddały się tylko niewiele.
— Weźcie kolbę! — rzekł Lindsay, chwytając równocześnie swą strzelbę.
Kilka uderzeń wystarczyło do wywalenia drzwi. W komnacie, w której siedzieliśmy poprzednio, stali czterej ludzie, mający nas zapewne pilnować, gdyż stanęli naprzeciw nas z podniesionemi strzelbami, ale bez widocznego zamiaru traktowania sprawy na serjo.
— Stać! Zostańcie tutaj! — rzekł jeden z nich przyjaźnie.
— Zróbcie to wy za nas narazie!
Odsunąłem go na bok i zbiegłem na dół, gdzie obecni otoczyli kołem nasze konie. U ich stóp leżał gościnny gospodarz, a pies na nim.
— Sir, precz? — spytał Lindsay.
— Tak.
W mgnieniu oka dosiedliśmy koni.
— Stać! Strzelamy! — zawołało kilka głosów.
Kilka strzelb zwróciło się do nas, lecz nie zważaliśmy na to.
— Dojan, geri!
Pies zerwał się. Chwyciłem strzelbę, zatoczyłem nią młyńca dokoła głowy, Anglik zrobił to samo, a konie wyniosły nas poza koło. Padły dwa strzały, ale nam nic nie zrobiły, natomiast wszyscy Nestorjanie dosiedli z wielkim krzykiem koni, aby nas ścigać. Cała przygoda miała, od chwili pojmania nas, przebieg niemal komiczny, co było dowodem, że tyranja może cały naród nerwów pozbawić. Czem bylibyśmy obydwaj wobec tej przewagi, gdyby Nestorjanie mieli jeszcze jakiś rdzeń silny!
Nie zważając na nich już wcale, pojechaliśmy, jak można było najprędzej, drogą, którą przybyliśmy tutaj. Kiedy docieraliśmy do szczytu wzgórza, prześladowcy pozostali już daleko za nami.
— Przed tymi już jesteśmy bezpieczni! — zauważył Lindsay.
— Ale są jeszcze inni.
— Jak to?

— Mogą nas spotkać.
— To zejdziemy im z drogi!
— Nie da się to na każdem miejscu.
— Więc przerąbiemy się!
— Nie łatwoby to nam poszło. Zdaje mi się, że nasi Nestorjanie byli w orszaku meleka tylko zbędną, tchórzliwą i źle uzbrojoną gromadą, którą odesłał, aby mu nie zawadzała. Odważyli się rzucić na nas, gdyż było nas tylko dwu i dlatego, że znajdowaliśmy się w położeniu, niedopuszczającem obrony.
— Nie dam się już jednakże schwytać! Yes!
— Ja także nie mam ochoty, ale człowiekowi trudno przewidzieć, co go spotka.
Przebyliśmy szybko płaskowzgórze, gdzie odpoczywaliśmy poprzednio, zatrzymaliśmy się tam, a ja dobyłem z torby przy siodle lunety, aby przejrzeć leżące przed nami doliny i zbocza. Nie zauważywszy nic takiego, coby dawało powód do obawy, ruszliśmy na dół doliną. Wkońcu dostaliśmy się po długiej jeździe na miejsce, gdzie nas pojmano. Lindsay chciał zboczyć na prawo, gdyż tam leżała Mia i miejsce naszego polowania; zawahałem się jednak.
— Czy nie pojechaćby nam tu w lewo? — zapytałem. — Tam napadnięto na naszych. Trzeba koniecznie oglądnąć pobojowisko.
— Wszystkich zastaniemy w Mii, albo w Gumri — rzekł.
— Gumri leży po lewej stronie. Chodźcie!
— Wdacie się w nowe niebezpieczeństwo!
Zboczyłem, nie odpowiadając już, w lewo, a on za mną z pewnem niezadowoleniem.
Zobaczyłem korzeń, na którym koń mój się potknął, a może o siedemset kroków dalej znaleźliśmy zabitego konia bez siodła i bez uzdy. Rzadka trawa i niskie zarośla były podeptane, a zbryzgane krwią głazy wskazywały, że tu się walka odbyła. Ślady jej wiodły nadół; Kurdowie umknęli, a Nestorjanie pośpieszyli za nimi. To podnieciło Anglika. Nie pomnąc na swoje poprzednie ostrzeżenie, ruszył kłusem.
— Chodźcie, sir! Musimy zobaczyć, jak poszło! — zawołał do mnie.
— Ostrożnie! — upomniałem go. — Dolina jest szeroka i otwarta. Jeżeli nieprzyjaciel teraz powraca, zauważy nas, a wówczas już po nas.
— Nic mnie to nie obchodzi! Musimy naszym dopomóc!
— Nie potrzebują nas teraz!
Nie dał się wstrzymać i musiałem jechać za nim po otwartym terenie, podczas gdy wolałbym był ukryć się pod drzewami.
Dalej na dół tworzyła dolina zakręt, którego wewnętrzne zgięcie dochodziło prawie do potoku i nie pozwalało nam spojrzeć dalej. Nieopodal leżał nagi trup Kurda, co można był poznać po kosmyku włosów na głowie. Objeżdżaliśmy właśnie to zgięcie, gdy naraz załomotało w rosnących na zboczu drzewach i zaroślach i w mgnieniu oka otoczyło nas mnóstwo uzbrojonych postaci. Dwaj z nich pochwycili konia za uzdę, a kilku innych uczepiło mi się u rąk i nóg, aby mi przeszkodzić w obronie. Tak samo postąpili z Anglikiem. Tkwił w tak gęstym kłębie nieprzyjaciół, że koń jego mógł się zaledwie poruszać. Wołano coś do niego, ale nic nie rozumiał i tylko na mnie wskazywał.
— Kto wy? — spytał mnie jeden z nich.
— Jesteśmy przyjaciółmi Nestorahów. Czego od nas chcecie?
— My nie jesteśmy Nestorahami. Tak nazywają nas tylko nasi wrogowie i ciemiężyciele. Jesteśmy Chaldejczycy, a wy Kurdowie.
— Nie jesteśmy ani Kurdami, ani Turkami, ani Arabami, nosimy tylko odzież tego kraju. Jesteśmy ferinhami[115].
— Skąd jesteście?
— Ja jestem Frankiem, a mój towarzysz, to Inglis.
— Inglisi, to źli ludzie. Zaprowadzę was do meleka, by was osądził.
— Gdzie on?
— Dalej na dole. Jesteśmy przednią strażą i widzieliśmy was, gdyście nadjeżdżali.
— Pojedziemy za wami; puśćcie nas!
— Zsiadaj! — Pozwól mi pozostać na koniu! Upadłem i źle mi chodzić.
— Więc jedźcie, a my poprowadzimy wasze konie, ale gdybyście spróbowali uciekać, lub użyć broni, zastrzelimy was!
To brzmiało stanowczo i wojowniczo. Ludzie ci robili też całkiem odmienne wrażenie od tych, którzy nas poprzednio pojmali. Poprowadzono nas doliną na dół. Obok szedł pies ze zwróconemi na mnie ciągle oczyma i nie atakował nikogo, gdyż zachowywałem się spokojnie.
Do strumienia wpadał mały potok poboczny, płynąc z doliny poprzecznej, tworzącej przy swojem ujściu do głównej szeroką wnękę. Tu obozowało około sześciuset wojowników, rozrzuconych obok siebie grupami, podczas gdy konie ich pasły się nieopodal. Nasze zjawienie się wywołało poruszenie, ale nikt na nas nie wołał.
Zaprowadzono nas do grupy największej. W pośrodku siedział silnie zbudowany mężczyzna, który dał znak naszym towarzyszom.
— To wy ich przyprowadzacie? — rzekł do nich. — Wracajcie na posterunek!
Zapowiedziano mu więc nasze przybycie już wówczas, kiedy, nic nie przeczuwając, mieliśmy im wpaść w ręce. Melek trochę był podobny do brata, ale moje oczy odwróciły się od niego ku innej grupie. Siedzieli tam rozbrojeni i otoczeni dokoła strażą bej z Gumri, Amad el Ghandur i Halef z kilku Kurdami, ale żaden z nich nie był związany. Mieli na tyle przytomności umysłu, że zachowali się na nasz widok spokojnie.
Melek skinął na nas głową, żebyśmy zsiedli.
— Zbliżcie się! — rozkazał.
Wszedłem w środek koła i usiadłem sobie bez zakłopotania obok niego, a Anglik uczynił to samo. Dowódca spojrzał na nas zdziwiony, lecz nie powiedział nic na nasze zuchwale zachowanie.
— Czy broniliście się przy pojmaniu?
— Nie — odparłem krótko.
— Wszak broń nosicie!
— Czemu mielibyśmy zabijać Chaldejczyków, skoro jesteśmy ich przyjaciółmi! Są chrześcijanami tak samo jak i my.
Jął nadsłuchiwać, a potem spytał:
— Jesteście chrześcijanami? Z którego miasta?
— Nie znasz miasta, z którego pochodzimy. Leży daleko stąd na Zachodzie, dokąd jeszcze żaden Kurd się nie dostał.
— Więc jesteście Frankami? Może z Inglistanu?
— Mój towarzysz pochodzi z Inglistanu?
— Ale tyś nie jest Frankiem.
— Czemu nie!
— Widzę, że nosisz kuran jak hadżowie.
— Kupiłem go tylko, aby poznać wiarę i naukę muzułmanów.
— Postępujesz niedobrze. Chrześcijaninowi nie wolno poznawać innej nauki, prócz własnej. Jeśli jednak jesteście Frankami, to poco przybywacie do naszego kraju?
— Zobaczyć, czy będzie można handel z wami prowadzić.
— Jakie przynieśliście towary?
— Nie przynieśliśmy nic jeszcze. Chcemy najpierw zobaczyć, czego wam potrzeba i powiedzieć to potem naszym kupcom.
— Na co nosicie tyle broni, sikoro tylko dla handlu do nas przybywacie?
— Broń jest prawem wolnego człowieka; kto jeździ bez broni, tego uważają za sługę.
— Powiedzcie zatem swym kupcom, żeby nam broni przysłali, gdyż znajduje się tu wielu ludzi, którzy pragną zostać wolnymi. Musicie być bardzo odważnymi mężami, skoro ośmielacie się podróżować po tak dalekich krainach. Czy macie tu kogo, ktoby was chronił?
— Tak. Mam przy sobie budjeruldi padyszacha.
— Pokaż je!
Pokazałem mu dokument i przekonałem się, że umiał czytać; był więc człowiekiem wykształconym. Oddał mi pismo.
— Znajdujesz się pod ochroną, która ci tu nic pomóc nie może; widzę jednak, że nie jesteście zwykłymi wojownikami, a to dla was korzystne. Czemu tylko sam mówisz, czemu nie mówi też twój towarzysz!
— Rozumie tylko swój język ojczysty.
— Co robicie tu w tej odległej okolicy?
— Zobaczyliśmy ślady walki i poszliśmy za niemi.
— Gdzie spaliście ostatniej nocy?
— W Gumri — odrzekłem bez wahania.
Podniósł głowę, jakby zaskoczony niespodzianie, i spojrzał na nas ostro.
— I ty śmiesz mi to mówić?
— Tak, bo to prawda.
— Więc jesteś przyjacielem beja! Co to znaczy, że nie walczyłeś u jego boku?
— Zostałem w tyle i nie mogłem się już dostać do niego, gdy był w niebezpieczeństwie, gdyż twoi ludzie wcisnęli się pomiędzy niego i nas.
— Zaatakowali was?
— Tak jest.
— Czyście się bronili?
— Mało. W chwili, gdy nadeszli, padliśmy razem z końmi. Ja leżałem bez przytomności, a mój towarzysz swoją broń zgubił. Zabito jednego konia, a dwu ludzi zraniono.
— Co się potem stało?
— Rozebrano nas aż do bielizny, przywiązano do koni i zaprowadzono do twego brata.
— A teraz znowuście tutaj?
Opowiedziałem mu dokładnie wszystko od pierwszej chwili naszej niewoli aż do obecnej minuty. Oczy jego otwierały się coraz szerzej, wreszcie wybuchnął okrzykiem zdumienia:
— Katera Aiza — Na Chrystusa, panie! I ty wszystko mi to opowiadasz? Jesteś albo wielkim bohaterem, albo bardzo lekkomyślnym człowiekiem, albo też szukasz śmierci!
— Nic z tego wszystkiego. Opowiadam ci wszystko, ponieważ chrześcijaninowi kłamać nie wolno, i ponieważ podoba mi się twe oblicze. Nie jesteś rozbójnikiem, ani tyranem, przed którym drżećby potrzeba, lecz rzetelnym księciem swoich, miłujesz prawdę i pragniesz ją słyszeć.
— Chodih, masz słuszność, a że mówisz prawdę, to twoje szczęście. Gdybyś był kłamał, byłbyś zgubiony, jako tamci inni!
Wskazał na grupę jeńców.
— Skąd byłbyś wiedział, że kłamię?
— Znam cię. Czy nie jesteś tym, który walczył z Haddedibnami przeciwko ich nieprzyjaciołom?
— Jestem tym człowiekiem.
— Czy nie jesteś tym, który walczył z Dżezidami przeciw mutessaryfowi z Mossul?
— Tak, mówisz prawdę.
— Czy nie jesteś tym, który uwolnił Amada el Ghandur z więzienia w Amadijah?
— Jam to uczynił.
— I który wymusił na mutesselimie wypuszczenie dwóch Kurdów z Gumri na wolność?
— Tak jest.
Zdumiewałem się coraz bardziej. Skąd miał ten nestorjański dowódca tyle wiadomości o mej osobie?
— Skąd wiesz o tem wszystkiem, meleku?
— Czy nie uleczyłeś w Amadijah dziewczyny, która zjadła truciznę?
— Tak. Wiesz i o tem?
— Jej prababka nazywa się Marah Durimeh?
— To jej imię. Czy znasz ją?
— Była u mnie i mówiła mi o tobie wszystko, czego dowiedziała się od twego służącego, który znajduje się tam pomiędzy jeńcami. Wiedziała o tem, że będziesz może w tej okolicy i prosiła mnie, żebym ci był przyjacielem.
— Skąd wiesz, że to ja właśnie jestem tym człowiekiem?
— Czyż nie opowiadałeś o was wczoraj w Gumri? Mamy tam przyjaciela, który nam o wszystkiem donosi. Dlatego wiedzieliśmy także o dzisiejszem polowaniu i o tem, że i ty masz być na niem. To też gdy leżąc w zasadzce zobaczyłem, że zostałeś w tyle, wysłałem oddział moich ludzi, żeby cię schwytali i odprowadzili, aby ci się w walce nic złego nie stało.
Brzmiało to tak cudacznie, że trudno było uwierzyć. A jednak teraz dopiero mogłem zrozumieć zachowanie się tych ludzi, którzy nas wzięli do niewoli, chociaż poszli za daleko, zabierając nam odzież.
— Cóż chcesz teraz uczynić? — zapytałem meleka.
— Zabiorę cię do Lican, abyś był moim gościem.
— A moi przyjaciele?
— Twój służący i Amad el Ghandur będą wolni.
— Ale bej!
— On jest moim jeńcem. Zgromadzenie nasze osądzi go.
— Zabijecie go?
— Możliwe.
— Więc nie mogę pójść z tobą!
— Czemu nie?
— Jestem gościem beja i jego los jest moim losem. Będę razem z nim walczyć i zwyciężę lub zginę.
— Marah Durimeh powiedziała mi, że jesteś emirem, a więc wojownikiem walecznym. Zważ jednak, że waleczność często prowadzi do zguby, jeżeli się nie łączy z rozwagą. Twój towarzysz nie rozumiał, o czem rozmawialiśmy. Pogadaj z nim i zapytaj, co masz postanowić.
Wezwanie to było mi bardzo po myśli, ponieważ dawało mi sposobność porozumienia się z Anglikiem. Zwróciłem się też do niego:
— Sir, znaleźliśmy przyjęcie, o jakiem marzyć nie mogłem!
— Takie niedobre?
— Nie, przyjazne. Melek nas zna. Stara chrześcijanka, której wnuczkę wyleczyłem w Amadijah, opowiadała mu o nas. Mamy się udać do Lican jako jego goście.
— Well! Bardzo dobrze! Wyśmienicie!
— Ale w takim razie postąpimy, żeby tak powiedzieć, niewdzięcznie względem beja, gdyż zostanie w niewoli i zabiją go może.
— Hm! Niemiłe! Był dobry chłop!
— Oczywiście! Możeby się dało umknąć stąd z nim razem.
— Jak?
— Jeńcy nie są skrępowani i każdemu z nich konia tylko potrzeba. Jeśli szybko się zerwą, wskoczą na konie, pasące się tuż koło nich i uciekną natychmiast, to mógłbym może zasłonić im tyły, gdyż mam powody przypuszczać, że Nestorjanie nie strzelaliby do mnie.
— Hm! Ładny kawał! Znakomite!
— Ale musiałoby to się stać szybko. Czy zgoda?
— Yes! Zaczyna być zajmujące!
— Ale nie strzelamy, sir!
— Czemu nie?
— Byłoby niewdzięcznością względem meleka.
— To nas złapią!
— Nie sądzę. Mój koń dobry, wasz także, a jeżeli tamte chabety będą nawet liche, to ucieknie się w krzaki. Czyście gotowi?
— O, yes!
— Uważajcie zatem!
Odwróciłem się znów do meleka.
— Coście postanowili? — zapytał.
— Będziemy wierni bejowi.
— Więc odrzucacie mą przyjaźń?
— Nie. Ale pozwolisz nam spełnić naszą powinność. Pójdziemy teraz z tobą, lecz zapowiadam ci, że uczynimy wszystko, aby go wyswobodzić.
Uśmiechnął się i rzekł:
— A jeśli odejdziecie i zawołacie wszystkich nawet jego wojowników, to przyjdą przecież zapóźno, bo nas tu już nie będzie. Ale wy nie odejdziecie, bo muszę was zatrzymać przy sobie, skoro mu chcecie pomagać.
Powstałem, a Lindsay był już przy swoim koniu.
— Zatrzymać? — spytałem, aby zyskać na czasie, gdyż dałem Halefowi znak, przyczem skinąłem głową w stronę pasących się koni. — Sądzę, że nie powinienem być twoim więźniem.
— Zmuszasz mnie, chociaż sam mógłbyś sobie powiedzieć, że wszelkie usiłowania będą daremne.
Dostrzegłem, że mię Halef zrozumiał, gdyż poszeptał coś do drugich, a oni mu skinęli głowami, poczem spojrzał ku mnie znacząco.
— Meleku, muszę ci coś powiedzieć — rzekłem, przystępując doń i kładąc mu rękę na ramieniu, bo spostrzegłem, że chwila nadeszła. — Spójrzno tu w górę doliny!
Obrócił się plecami do więźniów i zapytał:
— Na co?
— Podczas gdy patrzysz w tę stronę — odrzekłem — stanie się za twoimi plecyma coś, co uważasz za niemożliwe.
— Co masz na myśli? — spytał zdziwiony, na co nie odpowiedziałem mu zrazu.
Istotnie zerwali się w tej chwili więźniowie, skoczyli do koni i dosiedli ich, zanim jeszcze zabrzmiał pierwszy okrzyk alarmu. Anglik siadł już także na konia i pognał za nimi talk, że poprzewracał na kupę ludzi, którzy zerwali się do pościgu.
— Twoi więźniowie uciekają — rzekłem teraz z flegmą.
Był to dziecinny podstęp, aby oczy jego i siedzących dokoła odwrócić na chwilę od więźniów, ale udał się. Melek się odwrócił.
— Za nimi! — krzyknął i skoczył do swego konia. Był to kurdyjski bułany ogier doskonałej budowy. Na tem zwierzęciu można było zbiegów bardzo prędko doścignąć. Musiałem temu przeszkodzić i dobyłem sztyletu. W chwili, gdy melek chciał właśnie uchwycić za cugle, pchnąłem konia w udo i uderzyłem go mocno. Wyrzucił w górę wszystkiemi czterema nogami i rżąc odskoczył.
— Zdrajco! — zawołał melek i rzucił się na mnie.
Odtrąciłem go, w kilku skokach dostałem się do mego konia, wskoczyłem nań i pomknąłem.
Zbiegowie wiedzieli, że w górze doliny stała straż przednia, zwrócili się więc wdół naprawo. Przemknąłem obok pierwszego ze ścigających i pędziłem, dopóki nie powstała większa między nami odległość. Wówczas stanąłem, odwróciłem się i przyłożyłem kolbę do twarzy.
— Stać, bo strzelam!
Nie słyszeli; wypaliłem więc po dwakroć i zabiłem dwa pierwsze konie. Reszta jeźdźców stropiła się i stanęła, ale inni ich napierali, więc dałem jeszcze trzy strzały. Wywołane tem wstrzymanie pościgu dało przecież zbiegom sposobność do zniknięcia nam z oczu. Teraz pojawił się melek na swym bułanie, którego złowił tymczasem. Rozejrzał się i wyrwał z za pasa pistolet.
— Zastrzelcie go! — zawołał ze złością i najechał na mnie.
Teraz ja zwróciłem konia i rzuciłem się do ucieczki. Wszystko zależało od szybkości mojego karosza. Położyłem mu dłoń między uszy.
— Rih!...
Wyciągnął się i leciał, jak wyrzucona cięciwą strzała, a długa jego grzywa, niby chorągiew, owiewała mi kolana. W minutę nie mógł mnie melek dosięgnąć z żadnej strzelby na świecie. Gonitwa wyglądała teraz za dnia zupełnie inaczej, niż wówczas w ciemną noc z Doliny Stopni do obozu Haddedihnów. Dobiegłem właśnie do pierwszego załomu doliny, kiedy moi towarzysze znikali za drugim. Wtem przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Uniosłem się w siodle jak najlżej, a ogier sadził tak, że nawet chart w tyle pozostał. W trzy minuty dopędziłem towarzyszy, wytężających konie, co się tylko dało.
— Jedźcie prędzej! — zawołałem. — Prędzej, jeszcze tylko przez krótki czas. Zmylę pościg meleka.
— W jaki sposób? — spytał bej.
— Co wam do tego; nie mam czasu tłumaczyć, ale dziś wieczór spotkamy się w Gumri.
Wstrzymałem konia, podczas gdy oni dalej pędzili cwałem. Wnet zniknęli na nowym zakręcie, a ja wróciłem do poprzedniego i ujrzałem prześladowców daleko przed sobą, a meleka przed wszystkimi. Obliczyłem mniej więcej chwilę, kiedy dobiegną do mego obecnego stanowiska, obróciłem się powoli i puściłem konia kłusem, a następnie w cwał. Chart dopędził mnie znowu, a niebawem ukazali się też ścigający, którzy mnie spostrzegli, przypuszczając oczywiście, że nie dopędziłem jeszcze towarzyszy, że jednak podążę tą samą drogą, którą oni pojechali.
Ukazał się znów potoczek, który spłynął z bocznej doliny. Skręciłem właśnie do tej doliny. Grunt był tu mało zarosły, kamienisty, musiałem więc jechać powolniej i niebawem dostrzegłem jadącego za mną meleka, a za nim jego orszak. Kurdowie byli ocaleni.
Niestety zauważyć musiałem niebawem coś, co mnie bynajmniej ucieszyć nie mogło. Bułan meleka okazywał większe zdolności w chodzeniu po górach, niźli mój kary. Pobudzałem go do wysiłku coraz to więcej, a jednak zmniejszała się stale odległość między mną a ścigającym. Najuciążliwszą była górna część parowu, gdzie trzeba było przebyć dość strome osypisko, które usuwało się pod końskiemi kopytami. Głaskałem i pieściłem konia; on stękał i chrapał, czyniąc, co mógł — nareszcie dostałem się na górę.
W tej chwili huknął strzał za mną, ale mnie na szczęście nie trafił.
Przedewszystkiem należało teraz rzucić okiem na teren; nie było widać nic prócz niezalesionych, łysych wzgórz bez żadnej pośród nich ścieżki. Najdostępniejszą wydała mi się ściana góry, leżąca po prawej stronie, więc skręciłem na nią. Czub góry, na której się znajdowałem, był równy na dość dużej przestrzeni, mogłem więc znowu ścigających dość znacznie wyprzedzić.
Zacząłem zjeżdżać na dół, gdzie ukazała się naturalna ścieżyna skalista. Dostawszy się na nią, ruszyłem szybko naprzód.
Nademną zabrzmiał silny okrzyk meleka. Czyżby to był okrzyk gniewu z tego powodu, że zobaczył, iż mu uciekam, czy też okrzyk przestrogi? Jechałem naprzód i ujrzałem meleka postępującego ostrożnie za mną. Warunki terenu stawały się z każdą chwilą trudniejsze. Po prawej stronie pięła się skala prostopadle w górę, a po lewej opadała w dół prawie pionowo, przyczem ścieżka stawała się coraz to węższą. Koń przyzwyczajony był do przepaści w górach Szammarów; nie płoszył się i postępował ostrożnie, chociaż ścieżka nie przenosiła miejscami nawet dwu stóp szerokości i tylko gdzieniegdzie rozszerzała się nieco. Widząc załom skały, spodziewałem się, że się potem okaże dostępniejszą. Gdy tam dojechałem, stanął koń bez strzymywania, a jeździec i rumak spojrzeli w głąb przepaści na kilkaset stóp.
Znajdowałem się wprost w położeniu okropnem. Naprzód ruszyć nie mogłem, zawrócić także nie, a w tyle za sobą ujrzałem meleka, opartego o brzeg skalisty.Prawdopodobnie znał tę okolicę, bo zsiadł z konia i postępował za mną piechotą, a za nim kilku z jego ludzi. Mogłem zsunąć się po zadzie końskim i wrócić, ale w takim razie przepadłby mój wspaniały karosz. Postanowiłem więc odważyć się na wszystko i zacząłem go cofać. Posłuchał odrazu i macał kopytami z nadzwyczajną ostrożnością, ale parskając i drżąc na całem ciele. Gdyby dostał najlżejszego zawrotu, bylibyśmy zgubieni. Uspokajający jednak i zachęcający ton mego głosu dodawał mu widocznie ostrożności w dwójnasób. Szło to wprawdzie powoli, ale dostaliśmy się przecież krok za krokiem na miejsce, dwa razy tak szerokie, jak ścieżka.
Tu dałem koniowi spocząć. Melek podniósł swoją strzelbę.
— Zostań tam, bo strzelam! — zawołał do mnie.
Czyliż miałem dopuścić do strzału? Gdyby koń się przestraszył, gotówby skoczyć wraz ze mną w przepaść.Oprócz tego mogła się oderwać jakaś partja skały i roztrzaskać nas. Zostać zaś także nie mogłem. Postanowiłem więc sam wystrzelić, gdyż myślałem, że koń, zauważywszy przygotowania do tego, prawdopodobnie się nie przestraszy.
Zresztą i oddalenie między mną a melekiem było tak znaczne, że się kuli nie potrzebowałem obawiać, gdyby jednak dosięgła nas i konia choćby tylko drasnęła, spłoszyłby się spewnością. Obróciłem się więc na siodle, złożyłem się i zawołałem:
— Ustąp, bo ja wystrzelę!
Zaśmiał się i odrzekł:
— Żartujesz chyba. Tak daleko nikt nie trafi.
— Wystrzelę ci dziurę w turbanie!
Zawinąłem jeszcze raz strzelbą w powietrzu i trzasnąłem głośno kurkiem, aby kary się przygotował. Zmierzyłem, wypaliłem i odwróciłem się szybko, choć ta ostrożność była bez znaczenia, bo koń stał całkiem spokojnie. W tyle za mną rozległ się natychmiast krzyk, a gdy się odwróciłem, meleka już na skale nie było. Zdjął mnie lęk, że go zabiłem, lecz spostrzegłem niebawem, że cofnął się tylko na bezpieczną odległość.
Nabiłem znowu wystrzeloną lufę i zacząłem cofać się z koniem. Pies przez cały ten czas zachowywał się zupełnie cicho. Trzymał się zawsze w pewnem oddaleniu od konia, jak gdyby wiedział, że nie powinien mu przeszkadzać ani ruchem, ani głosem.
Trwało teraz bardzo długo, zanim dotarliśmy znowu do miejsca spoczynku. Było może z pięć stóp długie, a cztery szerokie.
Azali miałem się odważyć? Lepiej było zaryzykować wszystko na jedną chwilę, niż męczyć się jeszcze godzinami. Przycisnąłem się z koniem do samej ściany, aby mógł spojrzeć poza siebie na płaszczyznę, a potem — Boże wielki dopomóż! — ścisnąłem konia nogami, poderwałem go w górę i targnąłem nim w koło. Przez chwilę wisiały przednie jego kopyta nad otchłanią, lecz potem stanęły na ziemi; niebezpieczny zwrot udał się, ale zwierzę drżało na całem ciele tak, że po długiej dopiero chwili mogłem się puścić dalej.
Teraz byliśmy wybawieni — dzięki Bogu! Przebyliśmy szybko niebezpieczną ścieżynę, potem jednak musiałem się zatrzymać. W niewielkiej odległości odemnie stał melek z dwudziestu może ludźmi. Wszyscy złożyli się do strzału.
— Stój! — zawołał — jeśli chwycisz za broń, wystrzelę!
Opór byłby tu zbrodnią.
— Czego chcesz? — spytałem.
— Zsiadaj z konia! — brzmiała odpowiedź.
Uczyniłem to.
— Odłóż broń! — rozkazywał dalej.
— Tego nie zrobię.
— To zastrzelimy cię!
— Strzelajcie!
Nie zrobili tego, natomiast porozumieli się pocichu, poczem melek powiedział:
— Emirze, darowałeś mi życie, więc i ja nie chciałbym cię zabić. Czy pójdziesz dobrowolnie za nami?
— Dokąd?
— Do Lican.
— Tak, ale tylko wówczas, jeśli mi zostawisz to, co do mnie należy.
— Zatrzymaj wszystko!
— Przysięgasz?
— Przysięgam.
Podjechałem ku nim, ale z rewolwerem w ręku, aby być przygotowanym na ewentualny podstęp. Ale melek podał mi rękę i rzekł:
— Emirze, czy to nie było okropne?
— Zapewne.
— I nie straciłeś odwagi?
— Wówczas i ja byłbym stracony. Bóg mię uchronił.
— Jestem twym przyjacielem!
— Ja twoim także!
— Mimo to musisz być jeńcem moim, gdyż postąpiłeś ze mną, jak nieprzyjaciel.
— Ale przypuszczam, że otwarcie! Co zrobisz ze mną w Lican? Zamkniesz mnie?
— Tak. Ale jeśli mi przyrzekniesz, że nie uciekniesz, to możesz mieszkać u mnie jako mój gość.
— Nie mogę teraz jeszcze niczego przyrzec. Pozwolisz, że się namyślę!
— Masz na to czas!
— Gdzie reszta twoich wojowników? Uśmiechnął się dumnie i odrzekł:
— Chodih, myśli twej głowy były rozumne, ale mimo to odgadłem je.
— Jakie myśli?
— Czy sądzisz, że mogłem przypuścić, żeby bej z Gumri uciekał na koniu w góry, znane mu tak dobrze, jak mnie? On wie, że tu nie mógłby umknąć.
— Cóż to ma ze mną wspólnego?
— Chciałeś mnie wywieść w pole. Podążyłem za tobą, bo byłem pewny co do beja, a zarazem i ciebie mieć chciałem. Tych niewielu poszło za mną, a reszta się podzieliła i dostanie zbiegów niebawem w swoją moc.
— Będą się bronić! — wtrąciłem.
— Nie mają broni.
— Zemkną pieszo do lasu!
— Bej jest zbyt dumny, aby opuścić konia, który może jeszcze biec! Niepotrzebnie naraziłeś się na niebezpieczeństwo i niepotrzebnie pozabijałeś i poraniłeś nasze konie. Chodź!
Wróciliśmy tą samą drogą. Tam, gdzie boczna dolina uchodziła do głównej, stało kilku jeźdźców.
— Jak poszło? — spytał ich melek.
— Mamy, ale nie wszystkich.
— Kogo macie?
— Beja, Haddedihna, służącego tego chodih i dwu Kurdów.
— To wystarczy. Czy bronili się? — Nie. Na nicby im się to nie zdało, gdyż zostali osaczeni.
— Mamy dowódcę, a to wystarczy.
Powróciliśmy na miejsce, gdzie poraz pierwszy ujrzałem pojmanych. Dziwiło mnie, że nie schwytano Anglika. Jak umknął i dokąd się zwrócił? Nie umiał po kurdyjsku, więc co się z nim stanie!
Dojechaliśmy do obozowiska, zastaliśmy jeńców znowu na tem miejscu, na którem siedzieli niedawno. Byli tym razem skrępowani.
— Czy chcesz pójść do nich, czy do mnie?
— Najpierw do nich.
— W takim razie proszę cię, żebyś broń wpierw odłożył!
— Proszę cię zatem, żebym mógł być u ciebie razem z jeńcami. Na ten wypadek przyrzekam ci nie zrobić użytku z broni i nie próbować ucieczki aż do przybycia do Lican.
— Ale dopomożesz drugim do ucieczki!
— Nie. Zaręczam i za nich, ale pod warunkiem, że otrzymają swą własność i że nie będą związani.
— Niech tak będzie!
Posiadaliśmy obok siebie, większość z uczuciem zawstydzenia, żeśmy się dali nanowo złapać. Wtem zabrzmiał okrzyk zdumienia. Oto zjawił się jeździec, którego nie spodziewano się ujrzeć: master Lindsay.
Rozejrzał się, dostrzegł nas i podjechał ku nam natychmiast.
— Ah, sir! Także spowrotem? — zapytał zdumiony.
— Tak. Good day, master Lindsay!
— Skąd wy tutaj? Byliście już za światami.
— Przynajmniej nie tak dobrowolnie, jak wy.
— Dobrowolnie? Musiałem przecież!
— Czemu?
— He! Straszne położenie! Wiem tylko, co znaczy po kurdyjsku osioł i policzek i mam sam jeden jeździć po tym kraju! Wiedziałem, że wszystko znowu połapane i wolno jechałem napowrót.
— A gdzieście byli, kiedy tamtych schwytano?
— Wyprzedziłem ich trochę, bo mój koń biegł lepiej od tamtych. Ale gdzie wyście zniknęli?
— Sir, przeżyłem dzisiaj jedną z najniebezpieczniejszych godzin mojego życia; możecie mi wierzyć. Zsiądźcie; opowiem wam wszystko.
Puścił konia wolno i przysiadł się do nas. Opowiedziałem mu moją przeprawę po ścieżce skalistej.
— Master — rzekł, gdy skończyłem — to był dzień bardzo zły, bardzo! Well! Nie mam ochoty puszczać się wnet na polowanie na niedźwiedzie!
Także i między mną z jednej a bejem, Halefem i Amadem z drugiej strony sporo było do opowiadania. Pierwszy spodziewał się, że Mohammed Emin pośpieszył do Gumri, aby odsiecz sprowadzić i cieszył się z góry, że Nestorjanie będą napadnięci jeszcze tu w obozie. Oczekiwania jego nie sprawdziły się jednak.
Niebawem po spożyciu skromnego posiłku, otrzymanego od naszych zwycięzców, wyruszyliśmy w drogę. Wzięto nas w środek i orszak udał się temi samemi drogami, które przebyliśmy już z Anglikiem dwukrotnie. Dla pochowania poległych Kurdów zrobiono krótką przerwę w pochodzie, ale potem za to posuwaliśmy się tak szybko, że nim noc zapadła, dostaliśmy się do wioski, w której mieszkał brat meleka.
Przyjęto nas tam niezbyt przyjaźnie. Nestorjanie, którym zdołaliśmy umknąć, cofnęli się tu po krótkim pościgu. Przyjęli swoich towarzyszy głośnemi objawami radości, nas jednak groźnemi słowy i spojrzeniami. Brat meleka stał we drzwiach, by go powitać.
— Złowiłeś znowu tego wielkiego bohatera, tak walecznego, że najbardziej lubi uciekać! Biegł w tył, jak kefczynik[116], zjadający tylko nieczyste mięso. Zwiąż mu ręce i nogi, żeby znowu nie uciekł! Tak mówił szyderczo brat meleka, a ja nie mogłem puścić tego płazem. Gdybym raz przyjął taką obelgę, byłoby już po respekcie, którego tak tutaj potrzebowaliśmy. To też oddałem Halefowi cugle, a sam przystąpiłem tuż do mówiącego:
— Człecze, milcz! Jak śmie kłamca i zdrajca lżyć ludzi uczciwych?
— Na co ty się ważysz? — wrzasnął do mnie. — Nazywasz mnie zdrajcą? Powtórz jeszcze raz to słowo, a zatłukę cię.
Odrzekłem chłodno, ale poważnie:
— Spróbujno, czy to potrafisz! Nazwałem cię kłamcą i zdrajcą i tem jesteś istotnie. Nazwałeś nas swoimi gośćmi, aby nas uspokoić i zamknąłeś nas potem, aby ukraść mi konia. Jesteś nietylko kłamcą i zdrajcą, lecz także złodziejem, oszukującym swoich gości.
Podniósł pięść, ale zanim jeszcze zdołał uderzyć, leżał nietknięty przezemnie na ziemi. Obalił go pies, który śledził każdy jego ruch. Stanął na nim i przyłożył mu zęby do gardła tak namacalnie, że nie śmiał się ruszyć, ani wydać głosu ze siebie.
— Odwołaj psa, bo go zakłuję! — krzyknął melek.
— Spróbuj! — odrzekłem. — Zanim nóż podniesiesz, rozszarpie twojego brata i w tej chwili będziesz ty leżał na ziemi. To slogi najczystszej rasy. Widzisz, że już cię ma na oku?
— Rozkazuje ci odwołać go!
— Rozkazujesz? Powiedziałem ci, że pójdziemy za tobą do Lican, nie robiąc użytku z naszej broni, nie dałem ci jednak pozwolenia uważać się za naszego pana i władcę. Brat twój leżał już raz pod tym dzielnym psem i wróciłem mu jego wolność, ale teraz nie zrobię tego, dopóki nie nabiorę przekonania, że nas zostawi w spokoju.
— On to uczyni.
— Dajesz mi na to słowo?
— Daję!
— Biorę cię za to słowo i ostrzegam, byś go nie złamał!
Na moje zawołanie puścił Dojan Chaldejczyka, który powstał i oddalił się szybko, ale zanim zniknął za drzwiami, pogroził mi wzniesioną pięścią. Pozyskałem sobie w nim strasznego wroga.
Na meleku zaś wywarło to niemiłe zajście także niekorzystne dla nas wrażenie. Mina jego była bardziej surowa, a oko posępniejsze, niż przedtem.
— Wejdźcie! — rzekł, wskazując nam drzwi.
— Pozwól, że zostaniemy na dworze! — odparłem.
— Będziecie w domu spać pewniej i lepiej — powiedział tonem bardzo stanowczym.
— Jeśli idzie ci o nasze bezpieczeństwo, to wiedz, że się tu czujemy pewniejsi, niż pod tym dachem, gdzie mię już raz oszukano i zdradzono.
— Już się to więcej nie stanie. Chodź!
Wziął mnie pod ramię, lecz cofnąłem je i ustąpiłem na bok.
— Zostaniemy tutaj! — rzekłem energicznie. — Nie jesteśmy przyzwyczajeni rozłączać się z końmi. Rośnie tu trawy dość dla nich na paszę, a nam na posłanie.
— Jak sobie życzysz, chodih — odrzekł. — Ale zapowiadam ci, że każę was strzec bardzo surowo.
— Dobrze!
— Widzisz, że czynię twej woli zadość, lecz jeden z was musi przecież pójść ze mną do domu.
— Kto?
— Bej.
— Czemuż on właśnie?
— Wy nie jesteście właściwie moimi jeńcami, ale on jest nim.
— Pozostanie jednak ze mną, bo daję ci moje słowo, że nie ucieknie. To słowo jest pewniejsze od murów, za którymi go zamkniesz.
— Ręczysz za niego?
— Mojem życiem!
— Dobrze więc, niech się stanie, jak chcesz, ale powiadam ci, że naprawdę zażądam twojego życia, jeśli on się oddali! Przyślę rogoże na posłanie, drzewa na ognisko, jadła i napoju dla ciebie i dla innych. Wyszukaj sobie miejsce, jakie ci się wyda stosownem! Nieopodal domu rozciągał się miękki trawnik, na którym rozłożyliśmy się wygodnie. Konie popętaliśmy tak, jak to robią Indjanie; mogły się one paść, ale daleko odejść nie mogły; roznieciliśmy potężne ognisko, a dokoła niego ułożyliśmy przysłane nam rogoże. Niebawem otrzymaliśmy świeżo zarżnięte jagnię, które musieliśmy sobie sami upiec. Stało się to w ten sposób, że zawiesiliśmy jagnię na długim, prostym konarze, którego użyliśmy zamiast rożna.
O ucieczce nie było co myśleć, gdyż cała gromada Nestorjanów rozłożyła się dokoła nas przy licznych ogniskach. Piekli sobie koźlęta i jagnięta w ten sam sposób, co my i byli pełni radości z powodu odniesionego dzisiaj zwycięstwa.
— Jak się czujecie? — zapytał siedzący po lewej stronie Lindsay.
— Jak człowiek głodny, sir.
— Well! Macie słuszność!
Odwrócił się odemnie ku Halefowi, zdejmującemu pieczeń z ognia, aby ją pokrajać, ale był talki głodny, że nie mógł doczekać końca, wyciął sobie co prędzej smaczny kąsek i otworzył usta w ten sposób, że utworzyły dwie przeciw- i cztery przyprostokątnie, między którem i podążyć miał kąsek ku swemu doczesnemu przeznaczeniu.
W tejże samej chwili spojrzałem przypadkowo ku domowi. Był dość jasno oświetlony mnóstwem ogni, dzięki czemu rozpoznałem głowę ludzką, wznoszącą się powoli nad krawędzią dachu. Za głową ukazała się szyja, potem ramiona, aż w końcu dostrzegłem lufę flinty, wymierzoną wprost w nasze ognisko. W momencie chwyciłem moją strzelbę i złożyłem się. Z góry błysnął strzał i w tej chwili prawie huknął także mój, poczem zabrzmiał jeden okrzyk na górze, a drugi na dole. Ten drugi wypadł z pomiędzy przeciw- i przyprostokątni Anglika, któremu kula podstępnego strzelca wytrąciła z ręki nóż razem z kąskiem.
— Zounds! — zawołał. — Co to za łotr, he?
Wszystko to stało się tak niezmiernie szybko, że nikt nie dostrzegł błysku strzału na dachu. Jeden z siedzących bliżej Nestorjanów, prawdopodobnie zastępca dowódcy, zbliżył się do nas.
— Dlaczego strzelasz, chodih? — spytał.
— Bo się muszę bronić.
— Kto cię zaczepia? Nie widzę żadnego nieprzyjaciela.
— Ale ja go widziałem — odrzekłem. — Leżał tam na dachu i strzelił do mnie.
— Mylisz się, chodih.
— Nie mylę się. To będzie brat meleka, któremu nie pomogła przestroga, więc spotkała go kara z mej strony.
— Zastrzeliłeś go? — zapytał przerażony.
— Nie. Mierzyłem w jego prawy łokieć i jestem pewny, że trafiłem.
— To bardzo źle! Zajrzę natychmiast.
Wszyscy Nestorjanie zerwali się z miejsc i pochwycili za strzelby, a my uczyniliśmy to samo. Tylko Englishman siedział jeszcze na ziemi. Usta jego zamykały się i otwierały w najrozmaitszych figurach geometrycznych, a nos, jakby nadzwyczajnie stroskany, zwisał wdół beznadziejnie.
— Czyście przerażeni, sir? — spytałem.
Odetchnął głęboko, wziął strzelbę i wstał powoli.
— Master, omal mię szlag nie trafił — przyznał się szczerze.
— Wskutek strzału?
— O nie spowodu tego wystrzału!
— A więc dlaczego?
— Spowodu uderzenia, jakie otrzymałem. Nóż poleciał światami, a ten kawał baraniny palnął mię w twarz z taką siłą, jak gdyby mi dał w twarz sternik wielkiego wojennego okrętu. Patrzcie, tu mój policzek, a tu mięso na trawie!
— Zihdi, przyjdzie do walki? — spytał Halef, rozluźniając pistolety za pasem.
— Sądzę, że nie.
— A gdyby nawet, to nie boimy się!
Dzielny mały człowieczek rzucił pogardliwe spojrzenie na Chaldejczyków, którzy na razie nie wykonywali żadnych ruchów nieprzyjaznych i czekali spokojnie na wiadomość poddowódcy.
Wrócił bardzo prędko w towarzystwie meleka, który przystąpił do naszego ogniska z miną bardzo groźną.
— Kto tu strzelał? — zapytał.
— Ja — odrzekłem — bo do mnie strzelano.
— Nieprawda; miano zastrzelić tylko twego psa!
— Kto to nakazał? Ty może?
— Nie. Nie wiedziałem nic o tem. Ale teraz, chodih, — jesteście wszyscy zgubieni. Spowodu psa strzeliłeś do mego brata!
— Mam prawo zastrzelić każdego, kto chce mi zabić psa i z prawa tego będę nadal robił użytek; zapamiętaj to sobie. Jak jednak udowodni twój brat, że strzelał do psa a nie do mnie?
— Tak powiada.
— Więc jest bardzo złym strzelcem, gdyż nie trafił psa lecz tego emira z Inglistanu.
Miał istotnie psa tylko na celu. Niema człowieka, któryby był w nocy pewny swojej kuli.
— To nie usprawiedliwia bynajmniej czynu tak podstępnego. Kula przeleciała o cztery kroki od psa, a gdyby była poszła wyżej o jedną piędź, ten emir byłby już trupem. Zresztą są ludzie, którzy i w nocy pewnie strzelają, jak ci to udowodnię. Mierzyłem w prawy łokieć twojego brata i musiałem go roztrzaskać, chociaż mniej czasu miałem, niż on na wycelowanie.
Skinął głową ze złością.
— Pozbawiłeś go ręki i przypłacisz to życiem!
— Posłuchaj meleku, i ciesz się, że nie mierzyłem mu w głowę, w którą łatwiej trafić niż w łokieć. Nie jestem żądny krwi, gdyż jestem chrześcijaninem, ale kto się poważy zaatakować mnie, lub któregoś z moich, ten pozna nas i naszą broń.
— Nie boimy się, bo mamy nad wami przewagę.
— Dopóki obowiązuje mnie moje słowo, ale nie dłużej.
— Musicie natychmiast wydać nam wasze strzelby, abyście nadal szkody niemi nie wyrządzali.
— A co stanie się potem?
— Tamtych osądzę, a ciebie oddam bratu; przelałeś jego krew, twoja więc należy do niego.
— Czy Chaldani[117] są chrześcijanami czy barbarzyńcami?
— To ciebie nic nie obchodzi! Złóż broń!
Cała jego gromada otoczyła nas wielkiem kołem i słychać było każde słowo, któreśmy wymówili. Przy ostatnim rozkazie sięgnął po moją strzelbę.
Rzuciłem Lindsayowi kilka angielskich, a reszcie kilka arabskich wyrazów i zwróciłem się do meleka w dalszym ciągu.
— Więc uważasz nas odtąd za więźniów?
Gdy to potwierdził, odrzekłem:
— O nieopatrzny! Czy sądzisz istotnie, że się was bać musimy? Kto podniesie rękę na emira z Frankistanu, podnosi ją właściwie przeciwko samemu sobie. Wiedz zatem, że nie ja twoim, lecz ty jesteś moim więźniem.
Przy tych słowach pochwyciłem go lewą ręką za kark i ścisnąłem mu szyję tak mocno, że mu odrazu opadły ramiona, a towarzysze otoczyli mnie równocześnie ze strzelbami, zwróconemi nazewnątrz i gotowemi do strzału. Stało się to tak szybko i niespodzianie, że Nestorjanie wpatrzyli się na nas nieruchomo, nie mogąc słowa przemówić. Skorzystałem z tej pauzy i zawołałem do nich:
— Widzicie tu meleka w moich rękach? Wystarczy słabo pocisnąć, a będzie trupem, wy zaś zginiecie od naszych kul zaczarowanych. Jeśli jednak wrócicie spokojnie do swoich ogni, zostawię go przy życiu i ułożę się z nim po dobremu. Uważajcie! Liczę do trzech. Jeżeli będzie potem choćby jeszcze jeden jedyny na swojem obecnem miejscu, melek będzie zgubiony. Je — du — zeh — raz — dwa — trzy...
Nie wymówiłem jeszcze ostatniego wyrazu, a wszyscy Nestorjamie byli już przy swoich ogniskach. Życie dowódcy miało dla nich wysoką wartość. Gdyby na ich miejscu byli Kurdowie, nie udałby się tak dobrze ten niebezpieczny eksperyment. Ale teraz wypuściłem meleka. Padł na ziemię z bezwładnymi członkami i kurczowo wykrzywioną twarzą. Trwało dobrą chwilę, zanim przyszedł do siebie zupełnie. On wyszedł z domu bez broni, a ja stałem teraz przed nim z rewolwerem, wymierzonym w serce.
— Nie waż się wstawać! — rozkazałem mu. — Skoro uczynisz to bez mego pozwolenia, trafi cię moja kula.
— Chodih, okłamałeś mnie! — jęknął, dotykając szyi oboma rękami.
— Nic nie wiem o kłamstwie — odrzekłem mu.
— Obiecałeś mi nie robić użytku z broni!
— To prawda, ale przypuszczałem przy tem, że nie będzie się z nami wrogo postępować.
— Przyrzekłeś mi także, iż nie będziesz próbował uciekać!
— Kto ci powiedział, że chcemy uciekać? Zachowujcie się jak przyjaciele, a będzie nam się u was bardzo podobało.
— Sam rozpocząłeś kroki nieprzyjacielskie!
— Meleku, nazywasz mnie kłamcą, a sam teraz kłamstwo powiadasz. Wszakże to wy sami napadliście na nas i na Kurdów z Gumri, a gdy leżeliśmy tutaj spokojnie, twój brat chciał nas zastrzelić. Któż zatem rozpoczął kroki nieprzyjacielskie?
— Chodziło tylko o zabicie twego psa!
— O jakże proste są myśli twoje, meleku! Psa mego mieliście zabić, aby nie mógł nas bronić. Ma on dla mnie większą wartość, niż stu Chaldanich. Ktoby mu włos skrzywił lub uszkodził rąbek naszej odzieży, z tym postąpimy tak, jak postępuje przezorny z wściekłym psem, którego zabija, aby siebie ocalić. Życie twego brata było w mym ręku, a posłałem mu tylko kulę w łokieć, aby nie mógł już nigdy podnieść broni w skrytobójczy sposób. I twoje należało już do mnie. Co o nas postanowisz?
— Nic poza tem, co ci już powiedziałem; czyż nie wiesz, co znaczy krwawa zemsta?
— Czy zabiłem twojego brata?
— Popłynęła jego krew!
— Sam temu winien! A co wogóle ciebie obchodzi jego zemsta?
— Jestem jego bratem i spadkobiercą!
— Żyje jeszcze i może się sam zemścić. A czyż on dziecko, że już przed śmiercią musisz za niego działać? Nazywasz siebie chrześcijaninem, a mówisz o krwawej zemście. Od kogo przyjąłeś to chrześcijaństwo? Macie jednego katolihka[118], mutrana[119], kalfa[120], macie arkidiakonów[121], keszyszów[122], szammaszich[123], bupodiakonów[124] i wielu karuhów[125]. Czyż pośród tych wszystkich nie było ani jednego, któryby wam powiedział, czego uczył Syn Matki Bożej?
— Niema Matki Boskiej. Marryam była tylko matką człowieka Aissy[126].
— Nie chcę się z tobą sprzeczać, bo nie jestem kapłanem ani misjonarzem. Wierzysz jednakowoż, że ten człowiek Aissa „przemawiał ustami Boga?“
— Wierzę w to.
— Wiedz zatem, że nakazał on zarówno nam, jak wam: kochajcie waszych nieprzyjaciół, błogosławcie tym, którzy was przeklinają, czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą, a proście za tymi, którzy was lżą i prześladują; wówczas będziecie dziećmi waszego ojca, który jest w niebiesiech!
— Wiem, że powiedział te słowa.
— A czemu ich nie słuchasz? Dlaczego mówisz o krwawej zemście? Czy mam, wróciwszy do mego kraju, opowiadać, że nie jesteście chrześcijanami, lecz poganami?
— Ty nie wrócisz!
— Wrócę i ty najmniej chyba będziesz mnie mógł powstrzymać. Patrz na ten kawałek drzewa; wrzucam go teraz w ogień! Nim się dopali, będziesz trupem, albo przyrzekniesz mi postępować z nami, jak z gośćmi, których znieważenie byłoby największą hańbą domu i plemienia twojego.
— Czy zabiłbyś mnie?
— Wyruszyłbym natychmiast, biorąc cię, jako zakładnika; musiałbym cię jednak zabić, gdyby mi chciano przeszkodzić w odejściu.
— Więc także nie jesteś chrześcijaninem?
— Wiara moja bynajmniej nie nakazuje mi dać się zarzynać bez potrzeby, lecz pozwala mi bronić życia danego przez Boga dla służenia bliźnim i przygotowania się do wieczności. Ktoby mi ten drogi czas chciał skrócić, przeciw temu będę się bronił, o ile tylko sił starczy mi na to. A że to nie siły dziecka, o tem przekonałeś się chyba!
— Chodih, jesteś niebezpiecznym człowiekiem!
— Mylisz się. Jestem człowiekiem spokojnym, ale niebezpiecznym nieprzyjacielem. Spójrz w ogień! Ten kawałek drzewa już się dopala.
— Daj mi czas do pomówienia z bratem!
— Ani chwili!
— Domaga się twego życia!
— Niech sobie przyjdzie je zabrać!
— Nie mogę puścić cię wolno.
— Czemu nie?
— Gdyż powiedziałeś, że nie chcesz opuścić beja.
— I słowa dotrzymam.
— Jego nie wolno mi puścić. To wróg Chaldanich, a Kurdowie z Berwari przyjdą napewno, aby nas napaść.
— Powinniście byli pozwolić im przejść swoją drogą! Przypominam ci po raz ostatni, że ten kawałek drzewa rozpada się już na popiół.
— Więc dobrze, panie! Muszę ci być posłusznym, bo ty potrafisz swoją groźbę wykonać. Bądźcie moimi gośćmi!
— Czy i bej także?
— On także. Musicie mi jednak przyrzec, że nie opuścicie Lican bez mojego zezwolenia.
— Przyrzekam.
— Za siebie i za tamtych?
— Tak, ale stawiam pewne warunki.
— Jakie?
— Wolno nam zatrzymać wszystko, co do nas należy.
— Zgoda!
— A skoro tylko zachowanoby się względem nas nieprzyjaźnie, to jestem zwolniony od przyrzeczenia.
— Niech tak będzie!
— W takim razie zgoda. Podaj nam rękę i wracaj do rannego. Czy mam go może opatrzyć?
— Nie, panie! Widok twój rozdrażniłby go do wściekłości; znajdzie się inna pomoc. Gniewam się na ciebie, bo mię zwyciężyłeś, boję się ciebie, a mimo to cię miłuję. Zjedzcie wasze jagnię, a potem śpijcie w spokoju. Nikt wam nie uczyni żadnej przykrości!
Podał rękę nam wszystkim i powrócił do domu. Ten człowiek nie był już dla mnie niebezpieczny, a po minach reszty poznać było można, że nasze zachowanie wywarło na nich głębokie wrażenie. Świat należy do odważnych, a Kurdystan leży przecież na świecie.
Teraz mogliśmy już bez obawy zabrać się do naszej pieczeni. Podczas jedzenia przetłumaczyłem towarzyszom moje rokowania z melekiem. Anglik potrząsnął głową z powątpiewaniem; nie podobały mu się warunki pokoju, na które ja się zgodziłem.
— Popełniliście przecież głupstwo, sir! — rzekł.
— Jakie?
— Ha! Mogliście nicponia trochę mocniej podusić. Z innymi dalibyśmy sobie radę.
— Miejcie rozum, sir Dawidzie! Ich jest za wielu na nas.
— Przebijemy się! Yes!
— Jeden lub dwu z nas mogłoby się może przebić, lecz reszta byłaby zgubiona.
— Pshaw! Czy tchórz was obleciał?
— Zdaje mi się, że nie; przynajmniej nie trafia mię szlag, jeżeli mi z przed samych ust zniknie kawałek mięsa.
— Dziękuję za przypomnienie! Zostaniemy więc w tym Lican? Co za dziura? Miasto, czy wieś?
— Stolica, licząca osiemkroć sto tysięcy mieszkańców, z tramwajem, teatrami, z salonem Victoria i Skatikringiem.
— Away! Do licha z wami, jeżeli nie umiecie zdobyć się na lepsze dowcipy! Będzie to ładna dziura, ten Lican!
— Położony bardzo pięknie nad brzegiem Cabu, ale wskutek kilkakrotnego zburzenia przez Kurdów nie można go porównać z Londynem, alibo Pekinem.
— Zburzenia? Czy dużo poszło w gruzy?
— Zapewne.
— Wspaniale! Będę odkopywać, znajdować fowlingbulle i posyłać do Londynu.
— Nie mam nic przeciw temu, sir!
— Pomożecie mi, master. Ci Nestorjanie także. Płacę dobrze, bardzo dobrze! Well!
— Nie przeliczcie się!
— O ile? Czy niem a tam fowling-bullów?
— Pewnie, że nie!
— Więc pocóż włóczycie mnie tak niepotrzebnie po tym przeklętym kraju?
— Czy ja to czynię istotnie, czy też to wy udaliście się za mną z Mossul, całkiem wbrew mojej woli?
— Yes! Macie słuszność! Byłem tam zbyt samotny. Chciałem mieć przygodę.
— No, przecieżeście ją mieli i kilka innych w dodatku, więc zadowolnijcie się tem i dajcie spokój rezonowaniu, bo każę wam siedzieć tutaj i przepadniecie tak, że kiedyś dopiero odnajdę was jako fowling-bulla i poślę do Londynu.
— Fi! Ten dowcip jeszcze gorszy! Mam dość i nie chcę ich więcej słyszeć!
Odwrócił się i dał w ten sposób bejowi sposobność do wypowiedzenia kilku uwag. Był on bardzo posępny i milczał, teraz jednak powiedział mi szczerze:
— Chodih, nie podobają mi się warunki, na które przystałeś.
— Czemu nie?
— Są dla mnie zbyt niebezpieczne.
— Lepszych nie można było uzyskać. Gdybyśmy cię chcieli opuścić, byłoby nam lepiej, ale ty byłbyś więźniem.
— Wiem o tem, panie, i dziękuję ci, bo okazałeś się wiernym przyjacielem, ale ja nie będę przecież niczem innem jak więźniem.
— Nie będziesz mógł opuścić Lican; oto i wszystko.
— Dość już i tego. Gdzie może być teraz Mohammed Emin?
— Spodziewam się, że się udał do Gumri.
— Jak ci się zdaje; co on może tam robić?
— Sprowadzi twych wojowników, aby ciebie i nas wyswobodzić.
— To właśnie chciałem usłyszeć. Przyjdzie więc do walki, bardzo zaciętej walki, a ty sądzisz mimo to, że melek będzie z nami się obchodzić jak z gośćmi.
— Tak sądzę.
— Z wami, ale nie ze mną!
— Chyba słowo złamie, a wówczas postąpimy, jak nam się spodoba.
— Musisz także to wziąć na uwagę, że nie zgadza się to z honorem, żebym siedział tu w Lican bezczynnie, podczas gdy moi krew będą za mnie przelewać. Obyś był zabił meleka! Ci Nestorahowie byli tak przerażeni, że mogliśmy umknąć bez wystrzału.
— Zapatrywanie kurdyjskiego wojownika różni się od zdania chrześcijańskiego emira. Dałem melekowi moje słowo i dotrzymam go, dopóki pamiętać będzie o swojem.
Tą odpowiedzią musiał się bej zadowolić. Spożyliśmy nasz niewykwintny posiłek i rozciągnęliśmy się na rogożach, ustanowiwszy wprzód porządek czuwania. Ufałem melekowi na dziś przynajmniej zupełnie, lecz ponieważ ostrożność mimo to nie była zbyteczna, musiał jeden z nas mieć zawsze oczy otwarte.
Noc przeszła bez żadnego wypadku, a nazajutrz rano dostaliśmy znowu jagnię, które pzyrządziliśmy w ten sam sposób, co pierwsze. Potem nadszedł melek, aby nas do wyruszenia nakłonić. W nocy jeszcze odeszło kilka grup Chaldejczyków, nie byliśmy więc już w tak licznem towarzystwie.
Zjeżdżaliśmy po stokach gór na szeroką tu dolinę Cabu. Pól nie było żadnych, tylko wpobliżu osamotnionej wioszczyny wznosiło się zrzadka trochę zdziebeł jęczmienia. Ziemia tu bardzo urodzajna, ale wieczna niepewność odbiera mieszkańcom chęć urządzania żniw dla nieprzyjaciół.
Natomiast przejeżdżaliśmy obok pysznych lasów dębowych i orzechowych, rosnących tutaj tak bujnie i świeżo, jak to się rzadko spotyka.
Mieliśmy straż przednią i tylną, a otaczał nas dokoła rdzeń samego oddziału. Po mej prawej ręce jechał bej, po lewej melek. Ten drugi mówił bardzo mało, a trzymał się przy nas ze względu na beja i nie chciał go spuszczać z oka, ponieważ był dlań bardzo cenną zdobyczą.
Mieliśmy jeszcze co najwyżej pół godziny drogi do Lican, kiedy spotkaliśmy człowieka o wpadającej natychmiast w oko postaci. Był on rzeczywiście olbrzymiej budowy ciała, a jego kurdyjski koń należał do najsilniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Ubrany był w szerokie perkalowe szarawary i takąż bluzę. Zamiast turbana lub czapki miał na głowie chustę, a za broń służyła mu stara strzelba nieorjentalnego pochodzenia. Za nim jechało w pełnem uszanowania oddaleniu dwu ludzi, którzy, jak się zdawało, pozostawali do niego w stosunku służbowym.
Minął straż przednią i zatrzymał się przed melekiem.
— Sabbah’l ker! — dzień dobry! — powitał pełnym basowym głosem.
— Sabbah’l ker! — odwzajemnił mu się melek.
— Twoi wysłańcy oznajmili mi — rzekł przybysz — że odnieśliście wielkie zwycięstwo.
— Katera Chodeh — dzięki Bogu, tak!
— Gdzie są pojmani?
Melek wskazał na nas, a tamten zmierzył nas ponurem spojrzeniem, poczem zapytał:
— Który to z nich bej z Gumri?
— Ten.
— Taak! — rzekł, przeciągając, olbrzym. — Więc to ten człowiek jest synem oprawcy naszych ludzi, zwanego Abd el Summit Bej? Dzięki Bogu, że go pojmałeś! Odpowie za grzechy swojego ojca.
Bej usłyszał te słowa, lecz nie uznał ich za godne odpowiedzi, ja jednak uważałem za stosowne nie dopuścić do tego, żeby ten człowiek miał o nas fałszywe wyobrażenie. Dlatego też zwróciłem się do dowódcy z zapytaniem:
— Meleku, kto jest ten twój znajomy?
— To rais[127] z Szord.
— Jak się nazywa?
— Nedżir Bej.
Słowo „nedżir“ oznacza w narzeczu Kurmangdżi: waleczny strzelec, a z tego, że ten olbrzym przydał sobie niezwykłą u Chaldejczyka nazwę beja, łatwo było odgadnąć, że wpływ musiał posiadać niemały.
— Nedżir Beju, melek nie powiedział ci prawdy całkowitej. Jesteśmy...
— Psie! — przerwał mi groźnie. — Kto mówi do ciebie? Milcz, półki cię nie spytają!
Zaśmiałem mu się przyjaźnie w oczy, ale dobyłem ostentacyjnie noża z za pasa.
— Kto ci pozwala gości beja psami nazywać? — zapytałem.
— Gości? — rzekł pogardliwie. — Czyż nie nazwał was melek jeńcami?
— Dlatego właśnie chciałem ci powiedzieć, że nie powiadomił cię dokładnie o stanie rzeczy. Zapytaj go, czy jesteśmy gośćmi jego, czy też jeńcami?
— Bądźcie, czem chcecie, dość, że was pojmał. Schowaj swój nóż za pas, bo zwalę cię z konia!
— Nedżir Beju, jesteś bardzo wesołym człowiekiem, ja zaś jestem w bardzo poważnym nastroju. Bądź względem nas uprzejmym na przyszłość, bo się pokaże, kto kogo zwali.
— Psie i jeszcze raz psie! Oto masz!
— Na świętego Jezujabosa, wstrzymaj się ze słowami, bo będziesz zgubiony! — przestrzegł go melek.
— Ja? — zawołał olbrzym całkiem osłupiały.
— Tak, ty!
— Czemu?
— Ten obcy wojownik nie jest Kurdem, lecz emirem z Zachodu. Ma w pięści siłę niedźwiedzia, a przy sobie broń, której nikt się nie oprze. To mój gość, bądź więc nadal przyjaznym względem niego i jego towarzyszy.
Rais potrząsnął głową.
— Nie boję się ani Kurda, ani człowieka z Zachodu. Ponieważ jest twoim gościem, dlatego mu przebaczam, ale niech się ma na baczności przedemną, bo gotów się dowiedzieć, kto silniejszy: on czy ja. Ruszajmy dalej; przybyłem tylko, by cię pozdrowić.
Pod względem siły fizycznej miał ten człowiek z pewnością przewagę nademmą, ale była to siła surowa, niewyszkolona, niezdolna mi napędzić strachu. To też nie odpowiedziałem wprawdzie ani słowem na jego przebaczenie, nie czułem jednak bynajmniej przed nim nadzwyczajnego respektu. Miałem przytem pewne przeczucie, że przecież kiedyś zderzę się jeszcze z tym człowiekiem przy jakiejś sposobności.
Pojechaliśmy dalej i przybyliśmy niebawem na miejsce naszego przeznaczenia.
Po obu brzegach rwącego tu bardzo Cabu stoją nędzne domy i chałupy, z których składa się Lican. W łożysku rzeki leży mnóstwo brył skalnych, utrudniających nadzwyczaj żeglugę i pływanie, a most, rozpięty nad nią, sporządzony jest z grubej plecionki i przytwierdzony za pomocą ciężkich kamieni do kilku słupów. Plecionka poddaje się za każdym krokiem tak, że koń mój bardzo trwożnie tylko przeszedł przez ten most. Wreszcie dostaliśmy się bez szwanku na lewy brzeg.
Gdyśmy jeszcze po tam tej stronie byli, przyjęły nas kobiety i dzieci okrzykami radości. Niewielka ilość domków, które ujrzałem, była zbyt szczupłą na mieszkanie dla tak wielu przybyszów, domyśliłem się więc, że wśród obecnych musieli się znajdować mieszkańcy sąsiednich miejscowości.
Dom meleka, gdzie mieliśmy się zatrzymać, leżał na lewym brzegu Cabu. Był on cały w stylu kurdyjskim, ale do połowy wbudowany w wodę, skąd chłodny i silniejszy przewiew powietrza wypędzał komary, które są utrapieniem tych okolic. Pierwsze piętro budynku nie miało muru; składało się poprostu z dachu, wspartego czterema rogami na ceglanych słupach. Przewiewny ten przybytek stanowił salę audjencjonalną, do której zaprosił nas melek, gdyśmy zsiedli z koni. Leżało tu mnóstwo misternie plecionych rogoży, gdzie mogliśmy się dość znośnie usadowić.
Melek nie miał dla nas teraz zbyt wiele czasu, byliśmy więc zostawieni samym sobie. Niebawem weszła pani domu, niosąc tęgi i szeroki, z łyka pleciony, talerz, pełen owoców i innego jadła. Za nią szło dwoje dziewcząt lat około dziesięciu i trzynastu i niosły także tace podobne, tylko mniejsze.
Wszystkie trzy pokłoniły się bardzo pokornie i postawiły przed nami jedzenie. Dziewczęta oddaliły się, a kobieta została, przypatrując się nam z miną zakłopotaną.
— Czy masz jakie życzenie? — spytałem.
— Tak panie — odrzekła.
— Powiedz!
— Który z was jest emirem z Zachodu?
— Jest dwu takich emirów: ja i ten.
Przy tych słowach wskazałem na Anglika.
— Mam na myśli tego, który jest nietylko wojownikiem, lecz także lekarzem.
— W takim razie idzie tu o mnie — brzmiała moja odpowiedź.
— Czy to ty uzdrowiłeś w Amadijah otrutą dziewczynę?
Potwierdziłem to, a ona na to:
— Panie, matka mojego męża pragnie bardzo ujrzeć twoje oblicze i pomówić z tobą.
— Gdzie ona? Idę do niej zaraz.
O nie, chodih! Ty jesteś wielkim emirem, a myśmy tylko niewiasty. Pozwól, że ona do ciebie przyjdzie!
— Pozwalam.
— Ale ona stara, osłabiona i nie może stać długo...!
— Usiądzie sobie.
— Czy wiesz, że w naszym kraju nie wolno kobiecie siadać wobec takich panów?
— Wiem o tem, ale mimo to jej pozwolę.
Odeszła, a po chwili wróciła, prowadząc pod ramię staruszkę o pochylonej wiekiem naprzód postaci. Twarz jej miała głębokie zmarszczki, ale oczy spozierały z młodocianą bystrością.
Niechaj będzie błogosławione wnijście twe w dom mego syna! — pozdrowiła. — Kto jest emirem, którego szukam?
— Ja nim jestem. Chodź i usiądź!
— Nie, chodih! Nie wypada mi siadać blisko koło ciebie. Pozwól, że sobie w kącie usiądę!
— Nie, na to nie zezwolę — odrzekłem. Czy jesteś chrześcijanką?
— Tak, panie.
— I ja jestem chrześcijaninem. Religja moja powiada mi, że wszyscy jesteśmy równi w obliczu Boga, bogaty i ubogi, dostojny i niski, stary i młody. Jestem twym bratem, a ty siostrą moją, ale ty masz więcej lat niż ja, dlatego należy ci się miejsce po mej prawicy. Chodź i usiądź!
— Zrobię to tylko w takim razie, jeżeli mi rozkażesz.
— Więc rozkazuję!
— Jestem posłuszną, panie!
Kazała się do mnie przyprowadzić i usiadła obok mnie, poczem synowa jej wyszła z komnaty. Staruszka patrzyła mi długo badawczo w twarz, a potem rzekła:
— Chodih, jesteś istotnie takim, jakim mi cię opisano. Czy znasz ludzi, za których wejściem, jak się zdaje, robi się ciemniej w domu?
— Poznałem takich wielu.
— A czy znasz ludzi, którzy światło słońca wnosić się zdają? Gdzie tylko wejdą, tam robi się ciepło i jasno. Bóg dał im łaskę największą: przyjazne serce i wesołe oblicze.
— Znam i takich, lecz tych jest niewielu.
— Masz słuszność, ale sam do nich należysz.
— Chcesz być dla mnie uprzejmą!
— Nie, panie! Jestem starą kobietą, przyjmującą spokojnie, co Bóg zsyła i nikomu kłamstwa nie powiem. Słyszałam, że jesteś wielkim wojownikiem, ale sądzę, że twe najlepsze zwycięstwa odnosisz przez światło twojego oblicza. Oblicze takie m iłuje się, chociaż jest brzydkie, a wszyscy, z którymi się zetkniesz, polubią ciebie.
— O, mam bardzo wielu wrogów.
— W takim razie są to źli ludzie. Nie widziałam cię nigdy, ale dużo myślałam o tobie, a miłość moja należała do ciebie, zanim jeszcze ujrzało cię moje oko.
— Jakto może być?
— Opowiadała mi o tobie przyjaciółka.
— Kto ona?
— Marah Durimeh.
— Marah Durimeh! — zawołałem. — Czy znasz ją?
— Znam.
— Gdzie ona mieszka? Gdzie można ją znaleźć?
— Nie wiem.
— Ale skoro jest twoją przyjaciółką, to musisz wiedzieć, gdzie się znajduje.
— Bywa to tu, to tam, podobna do ptaka, który mieszka to na tej, to na owej gałęzi.
— Czy często przychodzi do ciebie?
— Nie przychodzi jako słońce regularnie o oznaczonej godzinie, lecz jako deszcz orzeźwiający raz tu, raz tam, to późno, to znowu wcześnie.
— Na kiedy jej znów oczekujesz?
— Dziś jeszcze może być w Lican, ale może tu przybyć dopiero za kilka miesięcy. A może się nie zjawi już nigdy, bo na jej barkach ciąży o wiele więcej lat niż na moich.
Brzmiało to wszystko talk cudownie, tak tajemniczo, że mimowoli musiałem pomyśleć sobie o Ruh ’i kulyan, „duchu jaskini“, o którym Marah Durimieli mówiła równie zagadkowo.
— Więc odwiedziła cię po powrocie z Amadijah? — spytałem staruszkę.
— Tak. Opowiadała mi o tobie, o tem, że może przybędziesz do Lican i prosiła mnie, żebym się tobą zajęła, jak własnym synem. Czy zezwolisz na to?
— Chętnie, lecz musisz i moich towarzyszy wziąć w swoją opiekę.
— Uczynię, co będzie w mojej mocy. Jestem matką meleka, a ucho jego chętnie słucha mego głosu, ale znajduje się pośród was jeden, któremu nie na wiele się przyda moje wstawiennictwo.
— Kogo masz na myśli?
— Beja z Gurnri. Który to z nich?
— Ten tam na czwartej rogoży. Słyszy on i rozumie każde twoje słowo, ale reszta nie mówi językiem twojego kraju.
— Niechaj słyszy i rozumie, co powiem — odpowiedziała. — Czy wiesz, co kraj nasz wycierpiał?
— Opowiadano mi wiele.
— Czy słyszałeś o Beder-Chan-Beju, o Zajnel-Beju, o Nur-Ullah-Beju i Abd-el-Summit-Beju, tych czterech mordercach chrześcijan? Ze wszystkich stron opadły nas te kurdyjskie potwory. Burzyli domy nasze, palili ogrody, niszczyli zbiory, bezcześcili świątynie, mordowali mężczyzn i młodzieńców, rozdzierali chłopców i dziewczęta i gnali nasze niewiasty i dziewice, dopóki nie padły, umierając, zagrożone jeszcze przez te potwory w ostatnich swych tchnieniach. Zabarwiły się wody Cabu krwią niewinnych ofiar, a wzgórza i niziny świeciły pożogami, chłonącemi nasze wsie i osady. Jeden jedyny straszliwy wrzask brzmiał wzdłuż i wszerz całej krainy. Był to krzyk przedśmiertny wielu tysięcy chrześcijan. Basza z Mossul usłyszał ten krzyk, ale odsieczy nie przysłał, bo chciał się łupem dzielić ze zbójcami.
— Wiem, to musiało być okropne!
— Okropne? O, chodih, ten wyraz mówi jeszcze zbyt mało. Mogłabym ci opowiedzieć rzeczy, od których serce pękłoby w tobie. Czy widzisz most, po którym przeszedłeś Berdicabi[128]? Przez ten most wleczono nasze dziewice, by je zawieźć do Tkhomy i Bazu, one jednak skoczyły do wody; wolały umrzeć i nie pozostała ani jedna przy życiu. Czy widzisz tam na prawo górę z murem skalistym? Tam schronili się ludzie z Lican; czuli się tam bezpiecznie, bo nie można ich było zaatakować od dołu. Ale mieli z sobą niewiele jadła i wody. Aby z głodu nie zginąć, musieli poddać się Beder-Chan-Bejowi. Przyrzekł im pod swą najświętszą przysięgą wolność i życie; mieli tylko wydać broń. Gdy się to stało, złamał przysięgę i kazał wymordować ich szablą i nożem. A kiedy Kurdów ręce bolały już od tej krwawej roboty, ułatwili ją sobie, strącając chrześcijan ze ściany skalnej na dziewięćset stóp: starców, mężczyzn, kobiety i dzieci. Z tysiąca przeszło ludzi uszedł tylko jeden, by opowiedzieć, co się tam stało na górze. Czy mam dalej opowiadać ci, chodih?
— Wstrzymaj się! — odparłem, wzdrygając się.
— A teraz siedzi syn jednego z tych potworów tu oto w domu meleka z Lican. Czy sądzisz, że uzyska łaskę?
Co się musiało dziać we wnętrzu beja z Gumri! Nie drgnął nawet powieką, bo był za dumny na to, aby się bronić, ja zaś odpowiedziałem:
— Uzyska ją!
— Wierzysz w to istotnie?
— Tak. On nie ponosi winy za to, co inni zrobili. Melek przyrzekł mu gościnę, a ja sam wówczas dopiero opuszczę Lican, gdy i bej z Gumri znajdować się będzie bezpiecznie u mego boku.
Staruszka spuściła w zadumie osiwiałą głowę, a następnie spytała:
— Więc jest twoim przyjacielem?
— Tak. Jam gościem jego.
— Panie, to niedobrze!
— Czemu? Czy sądzisz, że melek słowo swoje złamie?
— Nie łamie go nigdy — odrzekła z dumą. — Ale bej zostanie tu w niewoli na całe życie, a ponieważ ty nie chcesz go opuścić, więc nie ujrzysz już nigdy twojej ojczyzny.
— To w ręku Boga. Czy wiesz, co o nas melek postanowił? Czy musimy tylko w tym domu przebywać?
— Ty sam nie, ale reszta wszyscy.
— Więc wolno mi się przechadzać?
— Tak, skoro się zgodzisz wziąć sobie kogoś za towarzysza. Masz być nietylko gościem, jak oni, lecz gościem wolnym.
— No, to pomówię teraz z melekiem. Czy mogę cię odprowadzić?
— O panie, serce twe pełne dobroci. Tak, poprowadź mnie, iżbym chlubić się mogła, że nigdy jeszcze nie dostąpiłam takiej łaski.
Powstała i wyszła ze mną pod ramię. Opuściliśmy powietrzną komnatę i zeszliśmy schodami na dół. Tu rozstała się ze mną staruszka, a ja wyszedłem na wolne miejsce przed domem, gdzie zebrała się wielka liczba Chaldejczyków. Pośród nich stal Nedżir-Bej, który, ujrzawszy mnie, przystąpił natychmiast.
— Czego tu szukasz? — zapytał szorstko.
— Meleka — odrzekłem spokojnie.
— Nie ma teraz czasu dla ciebie; wracaj na górę!
— Przywykłem czynić, co mi się podoba. Rozkazuj swoim parobkom, a nie człowiekowi wolnemu, któremu nie masz nic do nakazywania!
Na to zbliżył się on do mnie i wyprostował swoje potężne członki. W oczach jego migotał blask zapowiedzi, że teraz nastąpi oczekiwane zderzenie. Tyle było pewnem, że jeżeli nie uczynię go nieszkodliwym na miejscu, to już po mnie.
— Czy posłuchasz? — zapytał groźnie.
— Chłopcze, nie ośmieszaj się! — odparłem, śmiejąc się.
— Chłopcze? — ryknął. — Masz za to nagrodę!
Zamachnął się na moją głowę, ale odparowałem cios lewą ręką, a prawą pięścią grzmotnąłem go w skroń z taką siłą, że doznałem wrażenia, jak gdybym sobie wszystkie palce połamał. Runął bez jęku na ziemię i leżał sztywny jak pień.
Stojący dokoła nas odstąpili trwożnie, jeden zaś z nich zawołał:
— Zabił go!
— Ogłuszyłem go tylko — odrzekłem. — Wrzućcie go do wody, to wnet odzyska przytomność.
— Chodih, co uczyniłeś! — zabrzmiało za mną.
Oglądnąłem się i ujrzałem meleka, wychodzącego właśnie z domu.
— Ja? — spytałem. — Czyż nie ostrzegałeś tego człeka przedemną? Mimo to chciał mnie uderzyć. Powiedz mu, żeby nigdy już tego nie robił, bo płakać będą córki biadać synowie, a smucić się przyjaciele.
— Czy żyw jeszcze?
— Żyje, ale zginie, jeżeli jeszcze raz coś podobnego zrobi.
— Panie, wywołujesz gniew u swoich wrogów, a sprawiasz kłopot przyjaciołom. Jakżeż mogę cię chronić, skoro rwiesz się ciągle do walki?
— Powiedz to raisowi, gdyż jesteś prawdopodobnie za słaby, by go obronić przed mem ramieniem. Jeżeli pozwalasz mu mnie obrażać, nie wiń mnie, że go uczę przyzwoitości.
— Panie, odejdź, bo przychodzi do siebie!
— Co, mam uciekać przed człowiekiem, którego powaliłem na ziemię?
— On cię zabije!
— Ha, ha! Nie potrzebuję nawet ręką ruszyć. Uważaj!
Towarzysze moi widzieli wszystko, co zaszło, ze swego otwartego mieszkania. Mrugnąłem na nich, a oni pojęli odrazu, czego żądam.
Obmyto wodą głowę raisa, wskutek czego on jął się zwolna podnosić. Nie mogłem dopuścić do walki na pięści, gdyż zarówno ręka, którą odparowałem, jak ta, którą zadałem cios, spuchły w jednej chwili. Dobrze, że mi ten Goljat ręki nie roztrzaskał. Ujrzawszy mnie, rzucił się z chrapliwym krzykiem wściekłości. Melek starał go się zatrzymać, inni pochwycili go także, ale on był silniejszy i wnet im się wyrwał. Skinąłem głową w stronę domu i zawołałem doń:
— Nedżir-Beju, spójrz tam w górę!
Poszedł za kierunkiem mych oczu i ujrzał strzelby mych towarzyszy, wymierzone w siebie. Miał jeszcze dość przytomności, żeby zrozumieć tę mowę. Stanął, podniósł pięść i pogroził:
— Człowiecze, spotkasz mnie jeszcze!
Wzruszyłem tylko ramionami i odszedłem.
— Chodih — rzekł sapiący jeszcze z wrażenia melek — byłeś w wielkiem niebezpieczeństwie!
— W bardzo małem. Jedno spojrzenie ku towarzyszom uczyniłoby go nieszkodliwym.
— Wystrzegaj się go!
— Jestem twym gościem. Staraj się, żeby mnie nie obrażał!
— Powiedziano mi, że mię szukasz.
— Tak. Chciałem ciebie zapytać, czy mi wolno przechadzać się po Lican?
— Wolno.
— Ale mi dasz eskortę?
— Tylko dla twego bezpieczeństwa.
— Rozumiem cię i godzę się na to. Kto będzie moim dozorcą?
— Nie dozorcą, lecz obrońcą, chodih. Przydam ci do boku jednego karuhję.
A zatem lektora duchownego! To było po mojej myśli.
— Gdzie on? — spytałem.
— Mieszka tu u mnie w domu. Przyślę ci go.
Wszedł do budynku, a niebawem wyszedł stamtąd mężczyzna w średnim wieku. Miał wprawdzie na sobie zwyczajną w tych okolicach odzież, ale w zachowaniu jego było coś, z czego można było wnosić o jego zawodzie. Powitał mię bardzo uprzejmie i zapytał, czego sobie życzę.
— Masz mi towarzyszyć! — rzekłem.
— Tak, melek chce tego.
— Życzę sobie przedewszystkiem zobaczyć Lican; czy oprowadzisz mnie po niem?
— Nie wiem, czy mi wolno, chodih. Oczekujemy każdej chwili wiadomości o napadzie Kurdów z Berwari, którzy mają nadejść, aby oswobodzić swojego beja.
— Przyrzekłem, że nie opuszczę Lican bez zezwolenia meleka. Czy ci to wystarcza?
— Ufam ci, chociaż ponoszę odpowiedzialność za ws zystko, co przedsięweźmiesz w mojej obecności. Co chcesz najpierw zobaczyć?
— Chciałbym się dostać na górę, z której Beder-Chan-Bej kazał strącać Chaldanich.
— Tam wejść bardzo trudno. Umiesz się wspinać?
— Nie troszcz się o to!
— Chodź więc za mną!
W drodze postanowiłem wypytać karuhję o stosunki religijne. Znałem je bardzo mało, to też każde wyjaśnienie byłoby mię ucieszyło niezmiernie. Karuhja uprzedził mnie szczęśliwie pytaniem:
— Czy jesteś muzułmaninem, chodih?
— Czyż ci melek nie powiedział, żem chrześcijanin?
— Nie, ale Ghaldanim nie jesteś. Czy wyznajesz może wiarę, głoszoną przez misjonarzy z Inglistanu?
Zaprzeczyłem; a on na to:
— Bardzo mię to raduje, panie!
— Czemu? — spytałem.
— Nie chcę słyszeć o ich wierze, bo ich samych znać nie chcę.
W tych niewielu słowach wypowiedział ten prosty człowiek wszystko.
— Czy spotkałeś którego z nich? — zapytałem.
— Spotkałem kilku, ale strzepnąwszy proch z obuwia mego, odszedłem. Czy znasz nauki wiary naszej?
— Niedokładnie.
— A nie chciałbyś ich poznać?
— O, nawet bardzo chętnie. Czy macie jakie wyznanie wiary?
— Tak jest, a każdy Chaldani musi je dwa razy na dzień wygłaszać w modlitwie.
— Proszę cię, powiedz mi je!
— Wierzymy w Boga jedynego, wszechmogącego, stwórcę i ojca wszech rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Wierzymy w Pana Jezusa Chrystusa, syna Bożego, jedynego syna swojego Ojca, wobec całego świata, którego nie stworzył nikt, który jest Bogiem prawdziwym z Boga prawdziwego, który jest jeden i ten sam w istocie z Ojcem, którego ręce zrobiły świat i stworzyły wszelkie rzeczy na świecie, który zstąpił z nieba dla nas ludzi i dla naszego zbawienia, który stał się przez Ducha Świętego ciałem i człowiekiem, poczętym i urodzonym przez Marję Dziewicę; który cierpiał i został ukrzyżowany pod ponckim Piłatem, umarł i pogrzebion, który trzeciego dnia powstał z grobu, jako było w piśmie objawione, i wstąpił na niebiosa, siedzi na prawicy Ojca, aby znowu powrócić sądzić żywych i umarłych. Wierzymy w Ducha Świętego, w ducha prawdy, który wyszedł z Ojca, w ducha, który oświeca. Uznajemy chrzest święty dla odpuszczenia grzechów i ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny!
Zapytałem po pauzie:
— Czy zachowujecie i posty?
— Bardzo surowo — odrzekł. — Przez sto pięćdziesiąt dwa dni nie wolno nam jeść pożywienia ze świata zwierzęcego, a patrjarcha żywi się wogóle tylko jadłem roślinnem.
— Ile macie sakramentów?
Chciał mi właśnie odpowiedzieć, kiedy tę, tak zajmującą mnie rozmowę, przerwało pojawienie się dwóch jeźdźców.
— Co tam? — zapytał ich.
— Kurdowie nadchodzą — zabrzmiała odpowiedź.
— Gdzie są?
— Przekroczyli już góry i schodzą na dolinę.
— Ilu ich jest?
— Kilkuset.
Oni pojechali dalej, a karuhja się zatrzymał.
— Chodih, wracajmy!
— Czemu?
— Obiecałem to melekowi w razie, gdyby Kurdowie nadeszli. Nie zechcesz dopuścić do tego, żebym nie dotrzymał słowa!
— Musisz go dotrzymać. Chodźmy.
Przybywszy na plac przed domem, zastaliśmy na nim wielki ruch, ale planowego działania nie było. Melek stał z kilku niższymi dowódcami, pomiędzy którymi znajdował się także rais.
Chciałem obok nich przejść spokojnie i wejść do domu, lecz melek zawołał do mnie:
— Chodih, chodź do nas!
— Poco go tutaj? — złościł się olbrzymi rais. — To obcy i nieprzyjaciel; nie należy do nas!
— Milcz! — rozkazał melek i zwrócił się do mnie: — Panie, ja wiem, czego dokonałeś w dolinie Deradż i u Dżezidów. Czy dasz nam jaką radę?
Pytanie to było mi bardzo na rękę, ale mimo to odrzekłem:
— Na to już będzie zapóźno.
— Czemu?
— Powinieneś był działać już wczoraj.
— Jak to rozumiesz?
— Łatwiej niebezpieczeństwu zapobiec, niż je zwalczyć, skoro się raz już zaczęło. Gdybyś był Kurdów nie zaczepiał, nie musiałbyś się dzisiaj bronić przeciwko nim.
— Nie to chcę słyszeć.
— Ale ja chciałem ci to właśnie powiedzieć. Czy wiedziałeś, że dziś nadejdą Kurdowie?
— Wszyscyśmy o tem wiedzieli.
— Dlaczegóż więc nie obsadziłeś wąwozów po tamtej stronie? Zajmowałbyś stanowisko nie do zdobycia, a tak Kurdowie mają już góry poza sobą i przewagę nad wami.
— Będziemy walczyć!
— Tutaj?
— Nie, w dolinie Lican.
— Tam ich chcesz przyjąć? — spytałem zdziwiony.
— Tak — rzekł z wahaniem.
— I dotąd jeszcze tu stoisz z ludźmi?
— Musimy ocalić wpierw nasze mienie i naszych ludzi, zanim odejdziemy!
— O meleku! Jakże wielkimi wojownikami są Chaldowie! Od wczoraj wiedzieliście, że Kurdowie nadejdą i nie uczyniliście nic, aby się zabezpieczyć. Chcecie z nimi walczyć, a mówicie o ocaleniu siebie i swego mienia. Zanim to zrobicie, nieprzyjaciel będzie w Lican. Wczoraj zaskoczyliście Kurdów i dlatego zwyciężyliście, dzisiaj oni was zaatakują i zniszczą.
— Panie, o tem słyszeć nie chcemy!
— To odczujecie na sobie. Bądź zdrów i czyń, co chcesz!
Zrobiłem minę, jak gdybym miał wejść do domu, melek wstrzymał mię jednak za ramię.
— Chodih, radź nam!
— Nie mogę, bo pierwej nie pytaliście się mnie o radę.
— Będziemy ci wdzięczni!
— To niepotrzebne; bądźcie tylko rozumni. Jak mogę pomagać wam do zwyciężenia tych, którzy przyszli, aby wyswobodzić mnie i moich towarzyszy?
— Wszak jesteście tylko moimi gośćmi, a nie więźniami!
— Czy i bej z Gumri?
— Panie, nie nalegaj na mnie!
— Dobrze więc, będę względniejszym, niż na to zasługujecie. Śpieszcie naprzeciw nieprzyjaciela i zajmijcie stanowisko, któregoby on nie mógł minąć. Kurdowie nie zaatakują was, lecz wyślą posła, który wprzód będzie się dowiadywać o nas. Przyślecie tu tego posła, a ja udzielę wam wówczas mej rady.
— Chodź z nami lepiej, chodih!
— Uczynię to chętnie, jeśli pozwolicie mi wziąć z sobą służącego Halefa, znajdującego się teraz tam za murem przy koniach.
— Pozwalam — rzekł melek.
— Ale ja nie pozwalam — odrzekł rais.
Wywiązała się krótka, lecz zacięta sprzeczka, w której melek ostatecznie wziął górę, bo wszyscy inni stanęli po jego stronie. Rais cisnął mi wściekłe spojrzenie, skoczył na konia i odjechał.
— Dokąd? — zawołał melek.
— To ciebie nie obchodzi! — zabrzmiało w odpowiedzi.
— Śpieszcie za nim i ułagodźcie go! — prosił melek drugich, podczas gdy ja zawołałem Halefa i kazałem mu przygotować nasze konie.
Potem poszedłem na górę do towarzyszy, aby im wydać polecenia.
— Co się stało? — zapytał Anglik.
— Kurdowie z Gumri nadchodzą, aby nas oswobodzić — odrzekłem.
— Bardzo dobrze! Yes! Dzielne chłopcy! Moja strzelba! Będę walił! Well!
— Stać, sir Dawidzie! Po pierwsze: pozostaniecie tutaj jeszcze czas jakiś i zaczekacie na mój powrót.
— Czemu? Wy dokąd?
— Tam, aby poprowadzić rokowania i załatwić może sprawę po dobremu.
— Pshaw! Zrobią sobie z wami niewiele zachodu. Zastrzelą was! Yes!
— To wielce nieprawdopodobne.
— Czy mogę pójść razem z wami...?
— Nie, tylko ja i Halef.
— Więc idźcie, ale jak nie wrócicie, to przewrócę Lican do góry nogami! Well!
Drudzy zgodzili się także, tylko bej postawił jeden warunek.
— Chodih, nie uczynisz nic bez mej woli.
— Nie. Albo sam przyjdę, albo przyślę po ciebie.
Zabrałem broń, zszedłem nadół i wskoczyłem na siodło. Plac przed domem opustoszał zupełnie, tylko melek czekał na mnie, a kilku uzbrojonych ludzi zostało dla pilnowania pojmanych „gości“.
Musieliśmy przejeżdżać znowu po niepewnym moście. Po drugiej stronie rzeki panował chaos. Piesi i konni obrońcy ojczyzny kręcili się tam i napowrót, jeden ze starą flintą, a drugi z pałką w ręku. Wszyscy chcieli dowodzić, a nikt słuchać. W dodatku teren był zawalony głazami i zarosły grupami drzew i zaroślami, i za każdym krokiem słyszało się jakąś wieść nową o Kurdach. Wkońcu doniesiono nam, że rais z Szord odszedł ze swymi ludźmi, ponieważ melek z nim się posprzeczał.
— Panie, co ja zrobię? — spytał melek z niemałą troską na twarzy.
— Staraj się dowiedzieć, gdzie się znajdują Kurdowie.
— Zrobiłem to już, ale każdy przynosi mi inną wiadomość. A popatrz na moich ludzi! Jak mogę z nimi iść do boju?
Żal mi było tego człowieka istotnie. Łatwo było poznać, że nie mógł się zdać na swoich ludzi. Tyluletni ucisk pozbawił ich męskości. Wczoraj mieli odwagę napaść podstępnie, ale dziś, gdy szło o poniesienie skutków tego napadu, brakło im do tego energji. Bez śladu dyscypliny wojskowej wyglądali jak stado owiec, pędzące bezmyślnie naprzeciw wilków.
Melek także nie robił wrażenia człowieka, posiadającego tak potrzebną teraz siłę woli i odporność. To, co przebijało z jego twarzy, było czemś więcej niż troską, to była trwoga, i kto wie, czyby dlań nie było z pożytkiem, gdyby Nedżir-Bej był jeszcze u jego boku. Było dla mnie jasnem, że Chaldejczycy musieli przegrać sprawę z Kurdami Berwari, to też odpowiedziałem na jego pytanie.
— Czy posłuchasz mej rady?
— Powiedz mi ją!
— Kurdowie mają nad wami przewagę. Dla ciebie istnieją tylko dwie drogi. Cofniesz się z twoimi ludźmi na drugi brzeg i będziesz bronił przeprawy, przez co zyskasz na czasie i będziesz mógł ściągnąć posiłki.
— Ale w takim razie muszę poświęcić wszystko, co leży na prawym brzegu.
— Oni to i tak zabiorą.
— A jakaż druga droga?
— Wejdziesz z nimi w układy.
— Za czyjem pośrednictwem?
— Mojem.
— Twojem? Chodih, czy chcesz mi umknąć?
— Ani mi przez myśl nie przeszło; dałem ci na to słowo.
— A czy ci Kurdowie zechcą się wdawać w układy po naszym wczorajszym napadzie?
— Czyż nie masz w ręku ich dowódcy? To daje ci wielką władzę nad nimi.
— Jesteś ich gościem i tak się z nimi ułożysz, że oni odniosą korzyść, a my szkodę.
— Jestem też i twoim gościem i tak będę mówił z nimi, żeby obie strony były zadowolone.
— Zatrzymają cię i nie dadzą ci do mnie powrócić.
— Nie pozwolę się zatrzymać. Spójrz na mego konia! Czyż nie wart dziesięć razy więcej od twego?
— Pięćdziesiąt, sto razy więcej, panie!
— Czy zdaje ci się, że wojownik opuściłby takie zwierzę?
— Nigdy!
— A zatem! Zamieńmy się na razie. Zostawię ci w zastaw mego karego ogiera.
— Czy to na serjo?
— Zupełnie. Czy wierzysz mi teraz?
— Wierzę i ufam tobie. Czy chcesz zabrać z sobą także służącego?
— Nie, zostanie z tobą, bo nie znasz konia dokładnie. Musi być ktoś, kto umie z nim postępować.
— Czy ma jakąś tajemnicę?
— W istocie.
— W takim razie nie jest dla mnie bezpieczny. Niech go twój służący dosiadzie, a ty weź jego konia, dopóki przy mnie zostanie.
Tego właśnie pragnąłem. Koń mój był w ręku małego Halefa pewniejszy, niż w ręku meleka, który był tylko zwyczajnym jeźdźcem. To też odpowiedziałem:
— Poddaję się twojej woli. Pozwól, żebym zaraz zamienił zwierzęta.
— Natychmiast?
— Zapewne. Nie mamy czasu do stracenia.
— A czy znajdziesz Kurdów na pewno?
— Sami się o to postarają, żeby ich znaleźć jak najrychlej. Ale czy nie możnaby połączyć obu moich propozycyj? Gdyby twoi ludzie pobili się z Kurdami, zanim ci drudzy ze mną pomówią, byłoby wszystko stracone. Przejdź z nimi na drugą stronę rzeki, to będę miał większą nadzieję powodzenia.
— Ależ w ten sposób oddajemy się im w ręce.
— Nie, uchodzicie im i zyskujecie na czasie. Jakżeż was napadną, jeśli most obsadzicie?
— Masz słuszność, panie; zaraz dam znak.
Podczas gdy się przesiadałem, zadął melek na muszli, którą nosił u boku. Na silny, głęboki, dalekonośny jej głos jęli Chaldowie powracać ze wszystkich stron, bo i kierunek ten więcej im przypadał do smaku od niebezpiecznego ataku na mężnych i dobrze uzbrojonych Kurdów. Ja natomiast pojechałem naprzód, dawszy wpierw Halefowi kilka wskazówek, jak się ma zachować. Niebawem znalazłem się sam jeden, gdyż Dojan także pozostał.

ROZDZIAŁ VII.
DUCH JASKINI

Zadanie moje nie wydawało mi się wcale tak trudnem. Kurdów bać się nie miałem powodu, a że musieli mieć wzgląd na zagrożone życie beja, należało się spodziewać, że umowa przyjdzie do skutku.
Jechałem, bacząc na każdy szelest, aż dostałem się na szczyt niskiej fali gruntu, rzadziej zarosły lasem i krzakami, ujrzałem gromadę wron, unoszącą się daleko w dole nad lasem, to opadającą, aby usiąść na gałęziach, to znowu podlatującą do góry. Było widocznem, że ktoś płoszył te ptaki; wiedziałem więc już dokąd się mam zwrócić. Zjeżdżałem właśnie z małego wzgórka, kiedy nagle padł strzał, którego kula przeznaczona była na pewno dla mnie; nie dosięgła mnie jednak. W momencie zeskoczyłem z konia i ustawiłem się za nim. Dostrzegłszy błysk strzału, wiedziałem, gdzie się znajdował niezręczny strzelec.
— Kur’o[129], odłóż twój kirbit[130] — zawołałem — trafisz prędzej siebie niż mnie!
— Uciekaj, bo zginiesz! — dała się słyszeć odpowiedź.
— Ehz be via keniam — śmieję się z tego! Któż strzela do swoich przyjaciół?
— Nie jesteś naszym przyjacielem, jesteś Nazarah!
— Jakoś to będzie. Czy należysz do forpoczt kurdyjskich?
— Kto ci to powiedział?
— Wiem o tem; zaprowadź mnie do twego dowódcy.
— Czego tam chcesz?
— Przysyła mnie mój przyjaciel bej z Gumri.
— Gdzie jest bej?
— W Lican pojmany.
Widziałem, jak podczas tych targów zeszło się więcej postaci, które jednak chciały zostać w ukryciu poza drzewami. Kurd pytał dalej:
— Zowiesz się gościem beja, a kto ty?
— Emir daje tylko emirowi wyjaśnienia. Prowadź mię do twego dowódcy lub przyprowadź jego tu do mnie. Mam z nim pomówić, jako wysłannik beja.
— Panie, czy należysz do tych obcych, których schwytano razem z bejem?
— Tak jest.
— I nie jesteś zdrajcą naprawdę?
— Katiszt, bakua — co, żabo! — zawołał głośno inny głos. — Czyż nie widzisz, że to ten emir, który może strzelać bez przestanku? Usuń się, gadzie, i puść mnie do niego!
Równocześnie wyszedł z za drzewa młody Kurd, przystąpił do mnie z najwyższem uszanowaniem i rzekł:
— Allahm d’allah — chwała Bogu, że cię znów widzę, panie! Obawialiśmy się o was bardzo.
Poznałem w nim odrazu jednego z owych trzech, którzy zdołali umknąć melekowi i odrzekłem:
— Schwytali nas potwornie, ale mamy się dobrze. Kto jest waszym dowódcą?
— Rais z Dalaszy, a przy nim znajduje się waleczny emir Haddedihnów ze szczepu Szammar.
Ucieszyłem się tem. Widocznie znalazł Mohammed Emin, jak przypuszczałem, drogę do Gumri i przybywał teraz, by nas uwolnić.
— Nie znam raisa z Dalaszy — rzekłem — zaprowadź mnie do niego.
— Panie, to wielki wojownik. Przybył wczoraj wieczorem odwiedzić beja, a usłyszawszy, że go wzięto do niewoli, przysiągł zrównać Lican z ziemią, a wszystkich mieszkańców wysłać do piekła. Teraz jest w drodze, a my idziemy przodem, aby go nie zaskoczono. Ale gdzie twój koń, panie? Czy ci go zabrano?
— Nie, zostawiłem go dobrowolnie, ale pójdź i prowadź mię!
Wziąłem konia za uzdę i poszedłem za nim. Nie uszliśmy jeszcze tysiąca kroków, kiedy natknęliśmy się na grupę jeźdźców, wśród których ku wielkiej mojej radości poznałem Mohammed Emina.
— Hamdullilah! — zawołał — dzięki Bogu, że dał mi łaskę ujrzenia cię znowu! On oświetlił twą ścieżkę, że zdołałeś ujść tym Nazarahom. Ale — dodał przestraszony — umknąłeś bez twego konia?
Ta myśl wydała mu się nieprawdopodobną, więc uspokoiłem go natychmiast.
— Nie umknąłem, a koń jeszcze do mnie należy i znajduje się pod bezpieczną opięką hadżego Halefa Omara.
— Nie umknąłeś? — spytał zdumiony.
— Nie. Przybywam jako poseł beja z Gumri i meleka z Lican. Gdzie mąż, który ma tu prawo rozkazu?
— Jam jest — ozwał się głęboki głos.
Przyjrzałem się bystro temu człowiekowi. Siedział na grubokościstym, kudłatym koniu, okiełznanym tylko włóknem palmowem. Był bardzo długi i chudy, na głowie miał turban olbrzymich rozmiarów, a twarz jego jeżyła się tak gęstym i szczecinowatym zarostem, że widać zeń było tylko nos i parę oczu, patrzących teraz na mnie badawczo.
— Czy ty jesteś rais z Dalaszy? — spytałem.
— Tak, a kto ty? Mohammed Emin odpowiedział za mnie.
— To emir Kara Ben Nemzi, o którym ci opowiadałem.
Kurd wiercił przez chwilę oczyma swojemi w moich i wydało się, że się rozeznał co do mojej osoby.
— Potem nam opowie — rzekł — a teraz niech się przyłączy i naprzód!
— Każ stanąć; mam z tobą pomówić — prosiłem go.
— Milcz! — huknął na mnie. — Jestem generałem tych wojsk i to, co powiem, ma się stać bez oporu. Kobieta gada, a mężczyzna działa. Teraz nie czas na gadanie!
Nie przywykłem do tego, żeby do mnie mówiono takim tonem, a Mohammed Emin dał mi niespostrzeżenie znak zachęcający. Rais odjechał już o kilka kroków, podszedłem naprzód i chwyciłem konia jego za cugle.
— Stój, zostań! Jestem posłem beja! — ostrzegłem go z miną poważną.
Widziałem zawsze, że nieustraszone zachowanie się, poparte odrobiną siły fizycznej, imponuje najbardziej tym półdzikim ludziom. Tu jednak przeliczyłem się widocznie, gdyż rais podniósł pięść i zagroził:
— Człowiecze, ręka z konia, bo uderzę!
Zrozumiałem, że misja moja zupełnieby się nie powiodła, gdybym się dał temu człowiekowi zastraszyć. Dlatego puściłem mojego konia, ale nie jego i odparłem:
— Jestem tu na miejscu beja z Gumri i mam prawo rozkazywać, a ty nie jesteś niczem więcej, jak tylko małym kiają[131], który powinien słuchać w tej chwili, Złaź!
Na to zerwał flintę z ramienia, chwycił za lufę i zawinął nią dokoła głowy.
— Ker, zeri te czar tan kim — ryknął — rozpłatam ci głowę na cztery części, ty głupcze!
— Spróbuj, lecz wpierw bądź posłusznym! — odrzekłem, śmiejąc się.
Szybkiem szarpnięciem zdarłem mu konia na tylne nogi, a następnie kopnąłem go w brzuch tak silnie, że przerażony, znów je w górę podrzucił. Oba te ruchy nastąpiły po sobie tak szybko, że kiaja zleciał z konia natychmiast. Zanim zdołał powstać, wyrwałem mu flintę i sztylet i czekałem na jego atak.
— Sa — psie! — zaryczał, zrywając się i rzucając na mnie — zmiażdżę cię!
Poskoczył ku mnie, ale w tej chwili podniosłem stopę w okolicę jego żołądka — jedno pchnięcie i runął na wznak na ziemię. Teraz podniosłem jego własną strzelbę, zmierzyłem doń i zawołałem:
— Człowieku, zdala odemnie, bo strzelam!
Zerwał się, trzymając za brzuch i patrzył na mnie zionącemi wściekłością oczyma, ale nie odważył się już zaczepić.
— Oddaj mi broń! — dyszał złowrogo.
— Później, gdy z tobą pomówię!
— Nie mam z tobą nic do gadania!
— Ale ja z tobą; nadto nawykłem do tego, żeby mię słuchali; zapamiętaj to sobie, kiajo!
— Nie jestem żadnym kiają. Jestem rais, nezanum!
Chociaż całe zajście zabrało dotąd mało czasu, zauważyli je przecież nadjeżdżający Kurdowie i coraz większa liczba ich gromadziła się dokoła. Jedno spojrzenie na nich przekonało mnie, że nikt nie miał ochoty stawać przedwcześnie po jednej lub drugiej stronie. Odrzekłem też bez wahania:
— Tyś ani rais, ani nezanum; nie jesteś nawet wolnym Kurdem, jak ci waleczni mężowie, którym chcesz rozkazywać.
— Udowodnij to! — wrzasnął w najwyższem uniesieniu.
— Jesteś starszym Dalaszy; ale siedem miejscowości: Dalasza, Chal, Serszkiuta, Beszuka, Behedri, Biha i Szuraizi należą do kraju Chal, który opłaca haracz komendantowi w Amadijah, podległemu baszy z Mossul, a więc i wielkorządcy w Stambule. Najstarszy wsi, płacącej haracz padyszachowi, nie jest wolnym nezanumem, lecz tureckim kiają. Jeżeli mię obrazi wolny, waleczny Kurd, zażądam odeń rachunku z bronią w ręku, bo jest synem człowieka, który przed nikim nie uginał kolana. Kiedy jednak turecki kiaja, sługa mutessaryfa, poważy się nazwać mnie psem, zrzucam go z konia i daję mu podeszwą w brzuch, aby się nauczył pokory, należnej każdemu walecznemu mężowi. Ludzie, powiedzcie mi, kto zrobił dowódcą sławnych Kurdów Berwari tego poborcę haraczu z wioski tureckiej?
Dał się słyszeć głośny pomruk dokoła, poczem jeden z nich odrzekł:
— To on sam.
Zwróciłem się do mówiącego:
— Czy znasz mnie?
— Tak, emirze, większość naszych zna ciebie.
— Czy wiesz, że jestem przyjacielem i gościem beja?
— Wiemy o tem!
— Więc odpowiedz mi! Czy nie znalazł się wśród Berwarich ani jeden godzien zastąpić beja?
— Jest takich wielu — odrzekł z dumą — ale ten człowiek, którego zowiesz kiają, bywa często w Gumri. To silny człowiek, a że poprzysiągł krwawą zemstę melekowi z Lican, a my nie chcieliśmy tracić czasu na długi wybór, oddaliśmy mu dowództwo.
— On, silny człowiek? Czyż nie zrzuciłem go z konia, a potem powaliłem na ziemię? Powiadam wam, że ciało jego nie powstanie już z ziemi, a dusza pójdzie do dżehenny, jeśli raz jeszcze poważy się obrazić mnie, lub któregoś z moich przyjaciół. Pięść emira z Zachodu jest kumąszem[132] dla towarzysza, lecz dla wroga czelikiem[133] i demirem[134].
— Panie, czego żądasz od niego?
— Bej jest jeńcem w Lican i wysyła mnie do was, bym się rozmówił z waszym wodzem. Ten człowiek nie słucha beja, nie chce ze mną mówić i nazwał mnie psem.
— Musi posłuchać! — zabrzmiało dokoła.
— Dobrze — odrzekłem. — Powierzyliście mu dowództwo, więc niech je zatrzyma, dopóki bej wolny nie będzie, ale niechaj mię tak samo uznaje, jak ja jego. Bej mię wysłał i stoję tu na jego miejscu. Jeżeli ten kiaja chce żyć ze mną w pokoju i traktować mnie tak, jak się musi traktować emira, to oddam mu jego broń, a bej będzie niebawem pomiędzy nami.
Rozglądnąłem się badawczo dokoła. Około stu ludzi stało w rzadkich zaroślach, a wszyscy przyznawali mi słuszność. Zwróciłem się do kiaji:
— Słyszałeś moje słowa. Uznaję cię dowódcą i będę cię nazywał agą. Tu jest twoja flinta i sztylet. A teraz oczekuję, że mnie wysłuchasz.
— Co mi masz powiedzieć? — mruczał z najwyższem niezadowoleniem.
— Zwołaj wszystkich twoich Berwarich. Niech nie odchodzą, dopóki nie skończy się nasza rozmowa.
Spojrzał na mnie wielce zdumiony.
— Czyż nie wiesz, że mamy uczynić napad na Lican?
— Wiem o tem, ale jeżeli stanie się to nawet później, to jeszcze będzie zawczasu.
— Jeśli będziemy się namyślać, to Nazarahowie napadną na nas. Wiedzą, że nadchodzimy, bo nas widzieli.
— Właśnie dlatego, że wiedzą, bej mię do was przysyła. Nie wpadną na was, gdyż cofnęli się na drugą stronę Cabu i będą bronili mostu.
— Czy wiesz to dokładnie?
— Sam to im poradziłem.
Spojrzał ponuro przed siebie, a z koła otaczających mię wojowników padło na mnie niejedno niechętne spojrzenie. Wreszcie zdecydował się:
— Panie, uczynię, czego żądasz, ale nie sądź, że od obcego przyjmiemy złą radę!
— Zrób, jak chcesz! Każ wyszukać wolne miejsce, gdziebyśmy mieli dość przestrzeni dla objęcia wzrokiem zgromadzenia. Assiretahowie[135] zejdą się na naradę, a reszta niechaj stoi na straży, abyście nie mieli żadnej obawy.
Wydał odpowiednie rozkazy, co wywołało wśród ludzi wielkie ożywienie. Miałem w ten sposób czas i sposobność pomówić z Mohammed Eminem. Opowiedziałem mu, co przeżyliśmy od naszego rozstania się i chciałem go zapytać o jego przejścia, kiedy nam doniesiono, że miejsce już się znalazło. Należało się więc tam udać.
— Zihdi — rzekł Haddedihn — dziękuję ci za to, że pokazałeś temu kiaji, iż jesteśmy mężami!
— Czyż nie poznał tego po tobie?
— Panie, nie mam takiego szczęścia, jak ty. Ci ludzie rozszarpaliby mnie, gdybym mu tylko połowę tego powiedział, co ty. Zważ przytem, że umiem zaledwie kilka kurdyjskich słów, oni zaś mają pośród siebie kilku tylko, umiejących po arabsku. Ten kiaja, to musi być osławiony złodziej i rozbójnik, skoro mają przed nim taki respekt.
— No, a widzisz, że mnie też cenią nie mniej, choć nie jestem złodziejem, ani rozbójnikiem. Gdy mię kto obrazi, walę go w twarz, oto cała tajemnica uszanowania, które dla mnie mają. Zapamiętaj też to sobie, Mohammed Eminie: Nie sama pięść to wywołuje, lecz kto chce uderzyć skutecznie, u tego musi także spojrzenie oka i ton głosu być ciosem, który wroga powali. Chodź, bo oczekują nas; nie będziemy się już rozłączać.
— Jakie masz zrobić propozycje?
— Usłyszysz je.
— Ależ nie rozumiem kurdyjskiego języka.
— Przetłumaczę ci od czasu do czasu, co będzie potrzebniejsze.
Dostaliśmy się pomiędzy drzewa i zarośle na polanę dość rozległą na to, by wygodnie odbyć narady. Dokoła poprzywiązywano konie. Może dwudziestu marsowych wojowników siedziało razem z agą na środku placu. Reszta cofnęła się z czcią i stanęła przy koniach albo głębiej w zaroślach, aby być na straży bezpieczeństwa naszego. Widok tych dziwacznie poubieranych Kurdów z ich rozmaicie osiodłanymi końmi był bardzo malowniczy, ale nie mogłem mu się dokładniej przypatrzeć.
— Panie — zaczął aga — jesteśmy gotowi wysłuchać tego, co nam masz powiedzieć. Ale czy ten należy także do assiretów?
Wskazał przy tem na Mohammed Emina, więc musiałem ten cios odparować.
— Mohammed Emin jest sławnym emirem Beni Haddedihnów plemienia Arab-esz-Szammar. Jest mądrym księciem i niezwyciężonym wojownikiem, którego siwą brodę czci nawet niewierny. Jeszcze nikt nie poważył się zrzucić go z konia, ani uderzyć w brzuch podeszwą. Powiedz jeszcze słowo, które mi się nie spodoba, a wrócę do beja, ale wezmę ciebie na koniu przed siebie, a w Licain każę ci obić podeszwy!
— Panie, chciałeś ze mną mówić spokojnie!
— Więc pilnuj tego spokoju, człowiecze! Dwaj emirowie, jak Mohammed Emin i ja, nie pozwolą się obrażać tysiącowi ludzi. Z naszą bronią w ręku nie boimy się całej twej doliny Chal. Stajemy pod odżagiem[136] tych Kurdów z Berwari, a oni nie dopuszczą, żeby obrażano gości ich beja.
Kto się powoła na odżag, ten ma zapewnioną najlepszą ochronę w każdym wypadku. To też powstał natychmiast najstarszy z wojowników, wziął mnie i Mohammed Emina za rękę i rzekł głosem groźnym:
— Kto skrzywdzi tych emirów, jest moim wrogiem. Ser habe men — na głowę ojca mojego!
Ta przysięga najpoważniejszego z Kurdów była dla nas dość silną ochroną przed obelgami kiaji. Zapytał więc:
— Co masz nam oznajmić?
— Mam wam powiedzieć, że bej z Gumri jest w niewoli u meleka z Lican.
— Wiedzieliśmy to już przedtem i nie potrzeba było z tem do nas przychodzić.
— Gdy wnijdziesz do dżehenny między twych ojców, to podziękuj im za to, że zrobili cię tak uprzejmym człowiekiem. Tylko wśród Negrów i Adżanich[137] panuje zwyczaj, że nie pozwalają się sobie wzajemnie wygadać. Twój kodżah[138] zasłużył na rózgi!
Chociaż więc sam na siebie wziąłem skarcenie, dobył stary Kurd pistoletu i rzekł:
— Ser habe men — na głowę ojca mojego! Niebawem może da się usłyszeć głos tej broni! Mów dalej, emirze!
Było to osobliwe położenie. Nas, dwu obcych brano w obronę przed własnym dowódcą. Co powiedziałby na to cywilizowany rotmistrz kawalerji? Coś takiego może się zdarzyć tylko w dzikiej krainie Kurdów! Posłuchałem wezwania i mówiłem dalej:
— Melek z Lican żąda krwi beja.
— Czemu? — pytano dokoła.
— Ponieważ z winy Kurdów padło tylu Chaldanich.
To twierdzenie wywołało wśród słuchaczy wielkie poruszenie. Pozwoliłem im na to czas jakiś, poczem poprosiłem, by mnie wysłuchali spokojnie.
— Jestem posłem beja, ale zarazem wysłannikiem meleka; miłuję beja, lecz melek także prosił mię o przyjaźń. Czy wolno mi któregoś z nich oszukać?
— Nie — odrzekł starzec.
— Słusznie powiedziałeś! Jestem obcym w tym kraju, nie ciąży na mnie obowiązek zemsty ani nad wami ani nad Nestorahami i dlatego muszę postąpić wedle słów proroka: „Słowo twoje będzie ochroną przyjaciela twego!“ Przemówię do was tak, jak gdyby bej i melek stali tutaj przed wami i z wami mówili. Allah oświeci serca wasze, aby żadna myśl niesprawiedliwa duszy waszej nie zaćmiła.
Tu znów stary głos zabrał:
— Mów śmiało, panie; mów także za meleka, gdyż i on ciebie wysłał. Powiesz tylko prawdę, a my ufamy, że nas nie obrazisz, ani nie rozgniewasz.
— A zatem słuchajcie, bracia moi! Niewiele jeszcze lat temu rozbrzmiewał wielki krzyk na górach, a przejmujący jęk na dolinach. Ludzie płakali po pagórkach, a ich dzieci zawodziły po nizinach. Miecz szalał jak w pierwszej godzinie sądu ostatecznego, a nóż siał zniszczenie w ręku śmierci, która się objawiała w tysiącznych rodzajach. Powiedzcie mi, kto dzierżył ten miecz i nóż?
— My! — zabrzmiało triumfalnie dokoła.
— A kto byli owi, co ginęli?
Tym razem wyprzedził wszystkich dowódca:
— Nazarahowie, których oby Bóg wygubił!
— Co oni wam wyrządzili złego?
— Nam? — spytał zdziwiony. — Czyż nie są giaurami? Czyż nie wierzą w trzech Bogów? Czy nie oddają ludziom czci boskiej? Czy ulemowie[139] nie głoszą przeciw nim wiecznego zniszczenia?
Byłoby największą nieostrożnością wszczynać tu spory religijne, to też odpowiedziałem po prostu:
— Zabijaliście ich więc spowodu ich wiary! Przyznajecie, żeście ich zabijali, setkami i tysiącami?
— Wielu tysiącami! — rzekł zdumą.
— Dobrze więc, znacie thar, krwawą zemstę. Czyż możecie się dziwić, że krewni pomordowanych podnoszą się teraz, aby krwi waszej zażądać?
— Panie, im nie wolno; to giaury!
— Mylisz się, krew ludzika krwią ludzką zostanie zawsze. Krew Abla nie była krwią muzułmanina, a jednak rzekł Bóg do Kaina: „Krew brata twego woła do mnie z ziemi“. Byłem w wielu krajach i u wielu narodów, których imion nawet nie znacie, a wszędzie znaną była krwawa zemsta i nigdzie wam się nie dziwią, że mścicie śmierć waszych bliskich. Stoję tu jako bezstronny poseł i nie wolno mi twierdzić, iż wy tylko macie prawo do krwawej zemsty, gdyż przeciwnicy wasi otrzymali także życie od Boga i jeżeliby go nie mieli bronić przeciwko wam, to bylibyście tylko podłymi mordercami. Przyznajecie, że zabiliście ich tysiące, nie wolno więc wam się dziwić, skoro żądają od was życia waszego beja, którego dostali w swe ręce. Właściwie mieliby prawo tylu dusz od was zażądać, ile wyście im zabrali.
— Niech przyjdą, giaury! — mruczał aga.
— Oni też przyjdą, jeśli nie podacie im ręki do pojednania.
— Pojednania? Czyś ty oszalał?
— Jestem przy zdrowych zmysłach. Cóż im zrobicie? Cab płynie między nimi a wami i kosztowałoby to was wiele życia ludzkiego, gdybyście chcieli zdobyć szturmem przeprawę. Zanim zdołalibyście tego dokonać, otrzymaliby tylu sojuszników z Aszihty, Zerpito, Cawity, Manijaniszu, Murgi i z innych miejscowości, że zgnietliby was.
Na to powstał dowódca z miną oskarżyciela.
— Czy wiesz, kto temu winien? — zapytał.
— Kto? — odparłem spokojnie.
— Ty sam, jedynie ty.
— Ja? Dlaczego?
— Czyż nie przyznałeś się sam, że dałeś im radę, by się cofnęli na drugą stronę rzeki? — Zwracając się zaś do drugich, dodał: — Widzicie zatem, że nie jest naszym przyjacielem lecz zdrajcą.
Odpowiedziałem mu:
— Właśnie dla tego, że jestem waszym przyjacielem, dałem im tę radę. Gdyby pierwszy z ich ludzi padł od waszej broni, zabiliby beja natychmiast. Czy mam może powrócić i powiedzieć bejowi, że nie zważacie na jego życie?
— Sądzisz więc, że nie należy nam ich wcale atakować?
— Oczywiście tak sądzę.
— Panie, masz nas za tchórzów, którzy nie chcą nawet pomścić ludzi wczoraj poległych?
— Nie, uważam was za wojowników walecznych, ale także za ludzi rozumnych, którzy nie popędzą na oślep w objęcia śmierci. Znacie Cab; któż z was chciałby się przeprawić, gdy po drugiej stronie leży nieprzyjaciel i każdego z was może kulą powitać?
— Temu tylko ty jesteś winien!
— Ba! Uratowałem tem życie bejowi. Czyżby to miało być daremne?
— Chciałeś ocalić swoje życie, nie jego!
— Mylisz się. Ja i moi towarzysze jesteśmy gośćmi meleka. Więźniami są tylko bej i schwytani z nim razem Kurdowie. Zginą, skoro tylko rozpoczniecie kroki nieprzyjacielskie.
— A jeśli nie uwierzymy, że jesteś gościem meleka, jak nam to udowodnisz?
— Czy stałbym tu, gdybym był więźniem?
— Mógł cię wypuścić na słowo. Z jakiego powodu wziął cię melek pod opiekę swojego domu? Kto polecił cię jemu, melekowi z Lican?
Odpowiedzieć musiałem, ale wyznaję otwarcie, że wstydziłem się wymówić imię kobiety.
— Wstawiła się u niego za mną wprawdzie tylko kobieta, jej słowo jednak wiele znaczy u niego.
— Jak ona się nazywa?
— Marah Durimeh.
Obawiałem się ośmieszenia, to też zaskoczyło mię niepospolicie wrażenie, wywołane przez to imię. Aga zdumiał się widocznie i rzekł:
— Marah Durimeh? Gdzie ją spotkałeś?
— W Amadijah.
— Kiedy?
— Przed kilku dniami.
— Jak ją spotkałeś?
— Jej prawnuczka zjadła truciznę, a że jestem hekimem, zawołano mnie do niej. Zastałem tam Marah Durimeh i ocaliłem chorą.
— Czy powiedziałeś staruszce, że się udajesz do Gumri i do Lican?
— Tak.
— Czy cię nie przestrzegała?
— Przestrzegała.
— A co uczyniła, gdy obstawałeś przy swojem postanowieniu? Namyśl się! Może powiedziała ci słowo, którego mi nie wolno wymienić.
— Powiedziała, żebym pytał o Ruh ’i kulyan, skoro znajdę się w niebezpieczeństwie. Mówiła, że on mię ochroni.
Zaledwie wymówiłem to słowo, wstał mój interlokutor, tak nieprzyjaźnie dla mnie usposobiony dotychczas, i wyciągnął do mnie rękę.
— Emirze, nie wiedziałem o tem. Przebacz mi! Komu Marah Durimeh to słowo powiedziała, temu nic stać się nie może. A teraz mowy twojej usłuchają i poważać będą uszy nasze. Jakie siły mają Nazarahowie?
— Tego nie zdradzę. Jestem tak samo ich przyjacielem, jak waszym; im także nie powiem, jakie wasze siły.
— Jesteś bardziej ostrożnym, niż należy. Czy sądzisz, że zabiją beja rzeczywiście, jeśli ich zaatakujemy?
— Jestem o tem przekonany.
— A czy wydadzą go, gdy się cofniemy?
— Nie wiem, ale spodziewam się tego. Melek mnie posłucha.
— Ale zabito kilku naszych; muszą być pomszczeni.
— Czyż nie zabijaliście ich tysiącami?
— Dziesięciu Kurdów więcej znaczy, niż tysiąc Nazarahów!
— A Chaldowie sądzą, że dziesięciu Nazarahów więcej znaczy, niż tysiąc Kurdów.
— Czy zapłaciliby nam cenę krwi?
— Nie wiem, lecz wyznaję wam otwarcie, że nie uczyniłbym tego na ich miejscu.
— Więc poradzisz im, aby tego nie czynili.
— Nie, gdyż zarówno u was, jak u nich mówię tylko o tem, co prowadzi do zgody. Oni zabili kilku z was, wy zaś tysiące ich, oniby więc jedynie mogli żądać okupu. Oprócz tego mają beja w swej mocy i je żeli rozważycie rzeczy poważnie, to uznacie, że położenie ich jest korzystniejsze.
— Czy usposobieni są bardzo wojowniczo?
Powinienem był właściwie powiedzieć w tej chwili „nie“, wolałem jednak dać odpowiedź wymijającą:
— Czy okazali może wczoraj tchórzostwo? Zmierzcie krew, która Cabem spłynęła, policzcie kości, rozsiane w dolinie rzeki, ale nie pytajcie przenigdy, czy gniew pozostałych wystarczy na zemstę!
— Czy dużo mają strzelb i czy dobre?
— Tego nie zdradzę. A może mam im także powiedzieć, jak wy jesteście uzbrojeni?
— Czy zabrali na drugi brzeg swoje mienie?
— Tylko nierozumny ucieka, nie zabierając, jeśli może, swojego mienia ze sobą. Zresztą mają go Chaldanie tak mało, że nie trudno im było zabrać.
— Cofnij się! Naradzimy się teraz, kiedy wiemy wszystko, co wiedzieć chcieliśmy.
Posłuchałem tego polecenia tem chętniej, że mi dało sposobność pomówienia z Mohammed Eminem i zaznajomienia go z treścią naszych układów. Zanim jeszcze starszyzna doszła do końca, zbliżyło się do nas kilku wojowników i przyprowadziło nieuzbrojonego człowieka.
— Kto to? — zapytał aga.
— Ten człowiek — rzekł jeden z eskorty — skradał się w naszem pobliżu, a gdyśmy go pochwycili, powiedział, że to melek wysłał go do tego emira.
Przy ostatnich słowach wskazał mówiący na mnie.
— Czego chcesz odemnie? — spytałem Chaldejczyka.
Misja ta wydała mi się trochę podejrzaną, albo pozbawioną przynajmniej przezorności. W każdym razie trzeba było wielkiej odwagi, aby się ośmielić wejść między wrogich Kurdów.
— Panie — odrzekł — nie było cię zbyt długo, więc melek przysłał mnie, by ci powiedzieć, że bej zginie, jeśli jak najprędzej nie wrócisz.
— Widzicie, że wam oznajmiłem prawdę — rzekłem, zwracając się do Kurdów. — Puście tego człowieka, żeby wrócił co prędzej. Niechaj powie melekowi, że mi się nic nie stało i że mnie ujrzy niebawem u siebie.
— Odprowadźcie go! — rozkazał aga.
Posłuchano natychmiast, poczem układy rozpoczęły się na nowo.
Musiałem sobie powiedzieć, że zjawienie się tego człowieka dobrze wpływa na postanowienie Kurdów a jednak wydało mi się dziwnem, że go wysłano. Wszak melek jeszcze niedawno bynajmniej nie był tak żądnym krwi, a ze względu na mnie groźba także nie była potrzebna, ponieważ jako gość beja nie miałem powodu do żadnych obaw.
Nareszcie zdecydowano się i zawołano mnie znowu. Dowódca zabrał głos i rzekł:
— Panie, czy przyrzekasz nam nie powiedzieć u Nazarahów ani słowa na naszą szkodę?
— Przyrzekam.
— Wrócisz więc do nich teraz?
— Ja i przyjaciel mój Mohammed Emin.
— Czemu niema u nas pozostać?
— Czy jest więźniem?
— Nie.
— Więc może iść, gdzie mu się podoba, a postanowił zostać przy mnie. Co mam rzec melekowi?
— Że żądamy wolności dla naszego beja.
— A następnie?
— Potem bej postanowi, co się stanie.
To postanowienie mogło kryć niebezpieczny uboczny zamiar, dlatego zapytałem się:
— Kiedy mają go wydać?
— Natychmiast razem z towarzyszami.
— Gdzie ma się stawić?
— Tutaj.
— Czy nie ruszycie naprzód?
— Na razie nie.
— Ale potem, sikoro bej zostanie wydany?
— Stanie się, co bej postanowi.
— A jeśli melek zechce go wydać dopiero wówczas, gdy się spokojnie cofniecie do Gumri?
— Panie, na to się nie zgadzamy. Nie ruszymy się stąd, dopóki nie zobaczymy władcy Gumri pośród siebie.
— Czego jeszcze żądacie?
— Niczego więcej.
— Posłuchajcie zatem, co wam jeszcze mam powiedzieć. Postępowałem uczciwie względem was i tak samo postąpię względem meleka. Nie namówię go do żadnego ustępstwa na jego szkodę. Przedewszystkiem zaś zapamiętajcie sobie, że beja zabiją natychmiast, skoro tylko opuścicie to miejsce, zanim pokój zostanie ostatecznie zawarty.
— Czy chcesz może doradzać melekowi to morderstwo?
— Niech mnie Allah broni! Nie pozwolę jednak na to, abyście dostali beja na to tylko, żeby was potem poprowadził na Lican.
— Panie, mówisz bardzo zuchwale i szczerze!
— Zwróćcie więc na to przynajmniej uwagę, że postępuję z przyjaciółmi uczciwie. Uzbrójcie się w cierpliwość, dopóki nie wrócę!
Razem z Mohammed Eminem dosiedliśmy koni i opuściliśmy polanę bez eskorty.
— Co masz donieść? — spytał Haddedihn.
Wyjaśniłem mu zlecenie razem z mojemi wątpliwościami. Podczas tego szły konie szybkim krokiem i dotarliśmy już prawie do rzeki, kiedy wydało mi się, że usłyszałem z boku podejrzany szelest. Zwróciłem twarz w tę stronę i ujrzałem błysk dwóch wystrzałów, wymierzonych do mnie i do Mohammeda. Zaraz po huku pognał koń Haddedihna razem z jeźdźcem w zarośla. Do mego lepiej mierzono. Padł w tej chwili na ziemię tak niespodzianie i nagle, że nie miałem nawet czasu nóg wyrwać ze strzemion i dostałem się pod konia. W chwilę potem ujrzałem ośmiu mężczyzn, którzy zaczęli odbierać mi broń i krępować mnie. Wśród nich znajdował się ten sam, który był u mnie poprzednio, jako posłaniec meleka. A więc nie zawiodła mnie moja nieufność!
Przypuszczając szubrawstwo raisa z Szordu, Nedżir broniłem się z całych sił. Leżałem na ziemi z prawą nogą pod koniem, ale miałem wolne ręce, a chociaż usiłowano mnie za nie pochwycić i związać, rozdzieliłem mimo to kilka tęgich ciosów, zanim mnie rozbroili. Ale uporać się z ośmiu ludźmi, o tem mowy nie było, zwłaszcza że wydarli mi broń już prawie podczas upadku.
Wyciągnęli mnie spod konia tak, że mogłem stanąć na nogach. Nie poraz pierwszy byłem skrępowany, ale jeszcze nigdy nie zrobiono mi tego w sposób taki haniebny. Opasali mi ręce rzemieniami w przegubach zaraz za dłonią, a potem pociągnęli lewą rękę przez piersi do prawego, a prawą do lewego ramienia i zawęźlili rzemienie na karku tak mocno, że ściśnięto mi piersi prawdę aż do niemożności oddychania. Oprócz tego związali mi nogi w kolanach tak, że nie mogłem stawiać większych kroków. Dla dopełnienia miary przyprzężono mnie do strzemienia jednego z człapaków, mieli bowiem konie ze sobą i ukryli je tylko podczas napadu w zaroślach.
Od błysku wystrzałów do sprzężenia mnie ze strzemieniem, upłynęły zaledwie trzy minuty. Spodziewałem się, że Mohammed Emin powróci, lecz nie chciałem wołać o pomoc, aby nie okazać się słabym wobec tych ludzi. Przemówić jednak musiałem.
— Czego odemnie chcecie? — spytałem.
— Chcemy mieć tylko ciebie — odrzekł domniemany dowódca. — Chcieliśmy mieć i konia twego, ale nie miałeś go z sobą.
— Kto wy jesteście?
— Czy jesteś kobietą, żeś taki ciekawy?
— Ha! Jesteście psami w służbie Nedżir Beja. Sam nie ważył się na mnie rzucić, przysyła więc swoją sforę, aby mu skóry nie draśnięto!
— Milcz! Dowiesz się wnet, dlaczego bierzemy cię do niewoli. Zachowuj się jednak cicho, bo dostaniesz knebel w usta!
Ruszyli powoli z miejsca. Dostaliśmy się nad rzekę i jechaliśmy — oczywiście z wyjątkiem mnie, który musiałem iść pieszo — kawałek w dół, dopóki nie znaleźliśmy brodu, a potem weszliśmy w wodę.
Na drugim brzegu stała gromada zbrojnych ludzi, która ujrzawszy nas, natychmiast się ulotniła. Był to zapewne Nedżir Bej, który oczekiwał tam wyniku podstępu, a następnie oddalił się zadowolony.
Łożysko rzeki zawalone tu było ostro kanciastemi, śliskiemi kamieniami, a woda sięgała mi miejscami aż do piersi. Związany ciasno z koniem, wycierpiałem niemało, zanim dostaliśmy się na brzeg przeciwny. Tam pozostało sześciu jeźdźców, podczas gdy dwaj powlekli mię dalej.
Jechaliśmy w dół rzeki aż do dzikiego, górskiego potoku, wpadającego z lewej strony do Cabu. Ruszyliśmy wzdłuż potoku do góry. Droga była bardzo ciężka, zwłaszcza,że eskorta nie miała dla mnie najmniejszych względów. Nie spotkawszy nikogo, podążyliśmy potem wbok przez usypisko złomów skalnych i gmatwaninę kolczastych zarośli. Zauważyłem, że w ten sposób chciano ominąć wioskę Szord, której ubogie chałupy i gruzy domów ujrzałem niebawem pod nami.
Następnie znowu zboczyliśmy wlewo i dostaliśmy się w głąb dzikiego wąwozu, prowadzącego, jak się zdawało ku dolinie Raoli. Tu pięliśmy się jeszcze jakiś czas, skręciliśmy kilkakrotnie poza skalne załomy i dostaliśmy się do budynku, podobnego do kamiennego sześcianu o pięciu łokciach wysokości; miał on tylko jeden niski otwór, który służył równocześnie jako drzwi i okno.
Zatrzymaliśmy się przed tym sześcianem i zsiedliśmy z koni.
— Madana! — zawołał jeden z moich oprawców. Natychmiast dało się słyszeć z wnętrza domu chrapliwe chrząkanie, a w kilka chwil wyszła z dziury stara kobieta. Madana znaczy tyle, co pietruszka. Jak starucha przyszła do tego korzennego imienia, tego nie wiem. Kiedy jednak stanęła tuż przy mnie, pachniała nietylko pietruszką; wionęła od niej atmosfera, która mogła być kombinacją zapachów czosnku, zgniłych ryb, zdechłych szczurów, mydlin i spalonego śledzia. Gdyby więzy nie trzymały mnie przy koniu, byłbym się cofnął o kilka kroków. Ubranie tej pięknej mieszkanki doliny Cabu ograniczało się do spódnicy, której u nas użytoby zaledwie jako ścierki do szorowania. Brzeg jej dolny sięgał cośkolwiek poza kolana i odsłaniał parę upiornych narzędzi do chodzenia, które same świadczyły o sobie, że już od wielu lat mycia nie zaznały.
— Czy wszystko gotowe? — spytał ten sam, który wołał poprzednio i zadał potem długi szereg krótkich pytań, na co odpowiadano mu pokolei „tak“.
Teraz odwiązano mnie od konia i wsunięto do chałupy, przyczem musiałem nisko schylić głowę. W murze było kilka szpar, a przez nie przedzierało się tyle przynajmniej światła, że mogłem wnętrze budynku dość dokładnie obejrzeć. Tworzyło ono nagi czworokąt, wzniesiony surowo z głazów. W tylnym jego kącie widać było pal, mocno w ziemię wkopany, obok którego leżała kupa słomy i listowia. Nieopodal ujrzałem obok czarki z wodą jakiś czerep, który niegdyś do dzbanka należał, a teraz służył jako misa i zawierał jakąś substancję, złożoną, jak się zdawało, na poły z karuku, a na poły z glist lub pijawek.
Mógłbym się był mimo więzów opierać do pewnego stopnia, ale mimo to dopuściłem spokojnie, że mię silnym postronkiem przywiązano do pala. Zrobiono to tak, że mogłem legnąć na słomie. Ręce moje pozostały nadal przywiązane do ramion.
Baba zatrzymała się na dworze przed wejściem. Jeden z eskortujących mnie opuścił chatę w milczeniu, drugi zaś uznał za stosowne dać mi kilka wskazówek co do mego przyszłego zachowania się.
— Jesteś w niewoli — zauważył zarówno trafnie jak bystro.
Nie odpowiedziałem na to nic.
— Nie możesz uciec — pouczył mnie zupełnie zbytecznie.
Znowu nic nie odpowiedziałem.
— Odchodzimy teraz — ciągnął dalej — lecz ta kobieta będzie cię ostro pilnować.
— Więc powiedz jej przynajmniej — odezwałem się przecież — żeby została na dworze!
— Musi pozostać w izbie — odparł — nie śmie cię spuszczać z oka i musi cię karmić, bo nie możesz użyć rąk.
— Gdzie jest jadło?
Wskazał na czerep, którego zawartość uśmiechała się do mnie tak ponętnie.
— Co to jest? — spytałem.
— Nie wiem, ale Madana umie gotować jak żadna we wsi.
— Dlaczego przywlekliście mnie tutaj?
— Tego nie wolno mi powiedzieć; usłyszysz to od kogo innego. Nie próbuj uciekać, bo Madana da znak, a wówczas nadejdzie kilku ludzi, którzy cię jeszcze gorzej skrępują.
Odszedł, a po chwili usłyszałem oddalający się odgłos kroków obydwu. Niebawem weszła hoża „pietruszka“ i przykucnęła w otwartem wejściu w ten sposób, że znajdowałem się nawprost jej wzroku.
Położenie moje nie było wprawdzie przyjemne, lecz nie martwiło mię tak dalece, jak myśl o towarzyszach w Lican. Melek czekał na mnie z niepokojem, a Kurdowie czekali pewnie już także mego powrotu. Tymczasem leżałem tu przywiązany jak brytan w psiej budzie. Co z tego wyniknie?
Miałem jednak jedną pociechę. Jeżeli Mohammed Emin dostał się do Lican, to odszukano spewnością miejsce, gdzie mię schwytali. Znaleziono zabitego konia i ślady walki, a co do reszty, należało liczyć na bystrość i odwagę mego wiernego Halefa.
Leżałem tak przez dłuższy czas pogrążony w myślach, męcząc głowę nad wynalezieniem sposobu ucieczki. Wyrwał mię z tego głos wzniosłej Madany. Była kobietą, jakżeż więc mogła milczeć zbyt długo!
— Czy chcesz jeść? — spytała.
— Nie.
— A pić?
— Także nie.
Na tem urwała się rozmowa, a wonna „pietruszka“ przylazła bliżej, usadowiła się po domowemu tuż obok mojego biednego nosa i wzięła na podołek wzgardzony przezemnie czerep. Widziałem, jak wszystkimi pięcioma palcami prawej ręki sięgnęła w tajemniczą mieszaninę, a potem otworzyła bezzębne usta, jak torbę podróżną z czarnej skóry. — Zamknąłem oczy. Przez jakiś czas słyszałem głośne mlaskanie, poczem doszedł mych uszu łagodny, serdeczny odgłos, który powstaje, gdy się użyje języka zamiast serwety, a w końcu zabrzmiało przeciągłe chrząkanie na znak zadowolenia; dobywało się ono z przepełnionej rozkoszą duszy ludzkiej. O „pietruszko“, przyprawo życia, czemu nie pachniesz tam, na dworze!
Po długim dopiero czasie otworzyłem znowu oczy. Moja ochrona i opieka siedziała ciągle jeszcze przedemną z oczyma, zwróconemi na mnie badawczo. W oczach tych przebijała odrobina litości, a dużo ciekawości.
— Ktoś ty? — spytała.
— Czy nie wiesz tego? — odrzekłem.
— Nie. Czy jesteś mahometanin?
— Jestem chrześcijanin.
— Chrześcijanin i w niewoli? Czy jesteś Kurdem Berwari?
— Jestem chrześcijaninem z dalekiego Zachodu.
— Z Zachodu! — zawołała zdumiona. — Gdzie mężczyźni tańczą z kobietami i gdzie ludzie jedzą łopatami?
A zatem sława naszej zachodniej kultury dotarła aż do uszu „pietruszki“; słyszała o naszej polce i o naszych łyżkach.
— Tak — potwierdziłem.
— Ale czego szukasz w tym kraju?
— Chcę zobaczyć, czy kobiety są tutaj tak piękne jak u nas.
— I jak ci się wydaje?
— Są bardzo piękne.
— Tak, są piękne — przyznała — piękniejsze niż w innych krajach. Czy masz żonę?
— Nie.
— To mi ciebie żal! Życie twoje podobne jest do misy, w której niema ani sarmyzaku ani saljangoszu!
Sarmyzak i saljangosz, ślimaki i czosnek? Czyżby to była owa straszna potrawa, która zniknęła w torbie podróżnej? A „pietruszka“ zmogła ją bez łopaty!
— Czy ożenisz się? — dopytywała się.
— Chciałbym, ale nie mogę.
— Czemu nie?
— Czy można to zrobić, gdy się jest tak skrępowanym?
— Zaczekaj, dopóki znów nie będziesz wolny.
— A czy wrócą mi wolność?
— Jesteśmy Chaldani; nie zabijamy nigdy jeńców. Co zrobiłeś, że cię związano?
— Opowiem ci. Przybyłem do tego kraju przez Mossul i Amadijah, aby...
Przerwała mi skwapliwie:
— Przez Amadijah?
— Tak.
— Kiedy tam byłeś?
— Niedawno.
— Jak długo tam przebywałeś?
— Przez kilka dni.
— Czy widziałeś tam może emira i hekima z Zachodu.
— Widziałem.
— Opisz mi go!
— Uzdrowił dziewczynę, która zjadła truciznę.
— Czy jest tam jeszcze?
— Nie.
— Gdzie znajduje się teraz?
— Czemu pytasz o niego?
— Bo słyszałam, że przybędzie w te okolice.
Mówiła to z pośpiechem, jaki mogło powodować tylko najwyższe zainteresowanie.
— Już jest w tych okolicach — rzekłem.
— Gdzie? Powiedz prędko!
— Tutaj.
— Tu w Szordzie? Mylisz się, nie słyszałam nie o tem.
— Nie tu w Szordzie, lecz w tej chacie.
— W tej chacie? Katera Aissa — na Jezusa, to chyba ty!
— Jam jest ten, o którego pytasz.
— Panie, czy możesz to udowodnić?
— Tak.
— Kogo zastałeś w domu chorej, która zjadła truciznę?
— Zastałem tam Marah Durimeh.
— Czy dała ci talizman?
— Nie, lecz powiedziała mi, żebym zapytał o Ruh ’i kulyan, jeżeli się znajdę w potrzebie.
— Tyś to ty, panie! — zawołała, uderzając w ręce. — Jesteś przyjacielem Marah Durimeh. Ja ci dopomogę, ja cię ochronię. Opowiedz mi, jak dostałeś się do tej niewoli.
Już poraz trzeci doświadczyłem dziś cudownego wrażenia imienia Marah Durimeh. Jakąż władzę posiadała ta tajemnicza kobieta?
— Kto to jest Marah Durimeh? — spytałem.
— To stara księżna, której potomkowie odpadli od Mesjasza, a przeszli do Mahometa. Teraz pokutuje za nich ona, a jakaś moc pędzi ją bez wytchnienia to tu, to tam.
— A kto jest Ruh ’i kulyan?
— To dobry duch. Jedni mówią, że to anioł Gabrjel, drudzy, że Michał archanioł, który strzeże wiernych. Tylko w niektórych miejscach i to w ściśle oznaczonej porze można przyjść do niego. Ale opowiedz mi wpierw, jak cię wzięto do niewoli!
Spełnienie tego życzenia mogło mi przynieść jedynie korzyść. Przezwyciężyłem przykrość, na jaką narażała mię niemiła pozycja, i ból, jaki mi sprawiały więzy na rękach; opowiedziałem jej, co przeżyłem od przyjazdu do Amadijah aż do chwili obecnej. Stara słuchała z wytężoną uwagą, a gdy skończyłem, ujęła mnie niemal serdecznie za skrępowane ręce.
— Panie! — zawołała — masz słuszność w tem, że to Nedżir Bej cię wziął do niewoli. Nie wiem, czemu to uczynił, ale nie lubię go, bo to gwałtownik i ocalę ciebie.
— Zdejmiesz mi więzy?
— Panie, na to się nie odważę. Nedżir Bej wróci niedługo, a wówczas bardzo surowoby mię ukarał.
— A cóż chcesz zrobić?
— Emirze, dziś jest dzień, w którym idzie się tam, gdzie jest Ruh ’i kulyan. Duch cię ocali.
— Będziesz go prosić za mną?
— Ja nie mogę pójść do niego; jestem bardzo stara, a droga stroma. Ale — zatrzymała się i spojrzała na mnie badawczo — panie, czy powiesz mi kłamstwo?
— Powiem prawdę!
— Czy uciekniesz, jeśli przyrzekniesz mi tego nie uczynić?
— Dotrzymuję zawsze przyrzeczenia!
— Bolą cię ręce. Czy zostaniesz tu, gdy ci je rozwiążę?
— Przyrzekam ci.
— A czy będę ci je mogła związać na nowo, skoro kto nadejdzie?
— Spewnością.
— Przysięgnij!
— Pismo święte powiada: „Niech mowa wasza będzie: tak, to tak, a nie, to nie. Co poza tem, to niesłuszne“. Nie przysięgam, lecz przyrzekam ci i słowa dotrzymam.
— Wierzę ci!
Powstała napół z ziemi i usiłowała rozwiązać rzemienie na moim karku. Wyznaję z pokorą, że w tej chwili nie drażnił mię wcale zapach poczciwej „pietruszki“. Przedsięwzięcie udało się jej, wyprostowałem z rozkoszą zbolałe ramiona i pozwoliłem płucom, tak długo gniecionym, na oddech głęboki. Madana usadowiła się teraz przed chałupą, skąd zdaleka już mogła zobaczyć lub usłyszeć, gdyby się kto zbliżał. Zaraz też dowiodła mi, że możemy przez otwarte drzwi dalej prowadzić rozmowę.
— Jeżeli kto przyjdzie, to zwiążę cię narazie znowu — rzekła — apotem... potem... o panie, czy powróciłbyś, gdybym ci pozwoliła odejść?
— Tak, ale dokąd mam iść?
— Tam na górę, gdzie Ruh ’i kulyan.
Jąłem nadsłuchiwać zdumiony. Oto nastręczała się przygoda, jakiej może nigdy nie doznałem. Miałem pokryjomu wyjść na pewien czas z więzienia, aby poznać tajemniczego „ducha jaskini“.
— Pójdę i możesz być tego pewną, że wrócę! — przyrzekłem Madanie z radością. — Lecz nie znam drogi!
— Zawołam Ingdżę, a ona cię zaprowadzi.
Ingdża, znaczy „perła“; imię bardzo obiecujące.
— Kto to jest Ingdża?
— Jedna z córek Nedżir Beja.
— Tego człowieka? — spytałem zdziwiony.
— Córka inna, niż ojciec, panie!
— Ale czy zechce mię prowadzić, wiedząc, że działa wbrew rozporządzeniom ojca?
— Zaprowadzi. To ulubienica Marah Durimeh, a ja mówiłam już z nią o emirze, który zwycięża truciznę, którego broni nie można się oprzeć.
Sława moja zatem, jako lekarza cudotwórcy, dostała się aż tutaj. Zdumiony tem zapytałem:
— Kto o tem mówił?
— Twój służący opowiadał ojcu chorej, a Marah Durimeh opowiedziała to znowu Ingdży. Ona bardzo pragnie poznać emira z Frankistanu. Czy zawołać ją, panie?
— Tak, jeżeli to nie będzie zbyt wielką śmiałością.
— Muszę cię jednak najpierw związać, ale tylko na czas, dopóki nie wrócę.
— Dobrze!
Pozwoliłem się wobec tego związać na nowo, poczem stara wyszła z chałupy. Wróciwszy niebawem, oznajmiła, że Ingdża nadejdzie. Rozkrępowała mi ręce, ja zaś spytałem, czy była na wsi i wyraziłem obawę:
— A jeśli cię zauważono we wsi? Masz mnie przecież pilnować!
— O, mężczyzn niema w domu, a kobiety, które mię może widziały, nie zdradzą mnie.
— Gdzie mężczyźni?
— Poszli do Lican.
— Co tam robią?
— Nie pytałam. Co mnie obchodzi, co robią mężczyźni? Gdy przyjdzie Ingdża, to ci może to powie.
Stara usiadła znowu przed drzwiami, ale niebawem wstała pośpiesznie i pobiegła naprzeciw zbliżającej się osoby. Słyszałem cichy szept przed chałupą, poczem zaciemnił się otwór w drzwiach, bo stanęła w nich „perła“.
Pierwszy rzut oka na wchodzącą przekonał mię, że imię Ingdża było tu całkiem na miejscu. Dziewczyna mogła mieć z dziewiętnaście lat, rosła i tak silnej budowy ciała, że śmiało mogła być żoną staropruskiego gwardzisty. Mimo to miała twarz dziewczęco miękką, pokrytą teraz wobec obcego tchnieniem nieśmiałości.
— Sallam, emir! — pozdrowiła prawie szeptem.
— Saliam! — odrzekłem. — Ty jesteś Ingdża, córka raisa z Szordu?
— Tak, panie.
— Wybacz, że nie wstaję, by cię powitać. Jestem przywiązany do tego słupa.
— Myślałam, że Madana uwolniła cię narazie!
— Tylko ręce.
— Czemu nie zupełnie?
Pochyliła się zaraz nademną, aby rozwiązać sznury, ale ja powstrzymałem ją:
— Dziękuję ci, moja dobra! Proszę cię, nie rób tego, gdyż trzeba za wiele czasu na ponowne związanie mnie, gdyby kto nadszedł.
— Madana opowiedziała mi wszystko — odrzekła. — Panie, nie ścierpię tego, żebyś ty, emir z Zachodu, który objeżdża wszystkie kraje dla przygód, leżał tutaj na ziemi!
Aha, więc to były skutki fanfaronady mego małego Halefa Omara. Dziewczyna uważała mnie za Haruna al Raszyda z Zachodu, polującego na przygody.
— A jednak będziesz to musiała ścierpieć dla ostrożności — odrzekłem. — Pójdź, usiądź tu koło mnie i pozwól, że zadam ci kilka pytań!
— Panie, dobroć twoja zbyt wielka. Jestem biedną, nic nie znaczącą dziewczyną, a ojciec mój obraził cię jeszcze w dodatku.
— Może przebaczę mu ze względu na ciebie.
— Nietylko na mnie, lecz i na moją matkę. On nie jest moim ojcem właściwym; pierwszy mąż mojej matki już umarł.
— Biedne dziecko! A drugi mąż twojej matki jest pewnie surowy i okrutny dla ciebie!
Zaświtało jej w oczach.
— Surowy i okrutny? Panie, na to się nie odważy! Nie, ale gardzi żoną i córkami, nie widzi, ani nie słyszy, że żyją w jego domu. Nie chce, żebyśmy jego kochały, i dlatego, dlatego nie będzie grzechem, jeżeli ci pokażę, gdzie przebywa Ruh ’i kulyan.
— Kiedy się to stanie?
— Równo o północy trzeba już być na górze.
— Czy on znajduje się w jaskini?
— Tak. O północy każdego pierwszego dnia drugiego tygodnia.
— A po czem poznaje się, że jest obecny?
— Po świecy, którą należy przynieść ze sobą. Stawia się ją u wejścia do groty i odchodzi się. Jeśli w dalszym ciągu się pali, ducha niema, jeśli zgaśnie, to znak, że jest obecny. W tym drugim wypadku zbliżyć się należy znowu, wejść trzy kroki w głąb jaskini i powiedzieć czego się żąda.
— W jakich sprawach można z duchem rozmawiać?
— We wszystkich. Można go o coś prosić, kogoś oskarżyć lub spytać się o coś.
— Sądzę jednak, że duch nie przemawia. Jak więc otrzymuje się odpowiedź?
— Skoro się wypowie życzenie, należy podejść przed obraz i zaczekać przez krótki czas. Jeśli świeca znów się zapali, prośba będzie spełniona i niedługo, często już pierwszej nocy, otrzymuje się wiadomość, na którą się czekało.
— O jakim mówisz obrazie?
— Jest to wysoki słup, a na nim przytwierdzony obraz Matki Najświętszej.
Zdziwiło mię to, gdyż wiedziałem, że wedle nauki Chaldanich Święta Marja nie jest matką Boga, lecz matką człowieka Jezusa. Tajemniczy Ruh ’i kulyan był więc widocznie prawowiernym katolikiem.
— Jak długo znajduje się tam ten obraz?
— Nie wiem tego; jest tam dłużej, niźli ja żyję.
— I żaden Kurd ani Chaldani nie powiedział dotychczas, że należy go stamtąd usunąć?
— Nie; wówczas Ruh ’i kulyan znikłby na zawsze.
— A czy nikt sobie tego nie życzy?
— Nikt, panie. Duch czyni w okolicy dobrodziejstwa jedno za drugiem. On uszczęśliwia biednych, radzi bogatym, broni słabych i grozi potężnym; dobry pokłada w nim nadzieję, a zły drży przed nim. Gdybym ja ojcu powiedziała, by cię uwolnił, wyśmiałby mnie, jeżeli jednak duch mu to nakaże, posłucha.
— Czy byłaś kiedy w nocy przy jaskini?
— Kilka razy. Prosiłam za matką i siostrą.
— Czy prośba twoja była wysłuchana?
— Tak.
— Kto pośredniczył w spełnieniu?
— W pierwszych wypadkach nastąpiło to w nocy i nic nie widziałam; ostatnim razem była to Marah Durimeh. Duch zjawił się i przysłał ją do mnie.
— Więc znasz Marah Durimeh?
— Znam ją, odkąd żyję.
— Czy często bywa u was?
— Tak, panie. Wychodzę z nią razem w góry zbierać zioła, albo odwiedzamy chorych, którzy potrzebują jej opieki.
— Gdzie ona mieszka?
— Tego nikt nie wie. Może nigdzie nie ma mieszkania, ale w każdym domu chętnie ją przyjmują.
— A skąd pochodzi?
— Różnie o tem mówią. Najczęściej słychać, że jest księżną z dawnego rodu królów z Lican. Był to ród możny, któremu podlegały całe Tijari i Tkhoma. Jedli i pili ze złotych naczyń, a wszystko inne było ze srebra i kruszcu. Naraz zwrócili się ku prorokowi z Mediny, a Pan rzucił na nich chmury swojego gniewu: rozproszyli się po wszystkich krajach. Tylko Marah Durimeh została wierną swojemu Bogu, a on jej pobłogosławił, dając jej wiek długi, mądrość serca i wielkie bogactwa.
— Gdzież ma te bogactwa, skoro nie ma domu własnego?
— Tego nikt nie wie. Jedni powiadają, że zakopała w ziemi swoje skarby, wielu zaś twierdzi, że ma władzę nad duchami otchłani, które muszą dostarczać jej tyle pieniędzy, ile jej potrzeba.
— Więc to ona opowiadała ci o mnie?
— Tak; wszystko, co opowiadał o tobie twój służący w Amadijah. Kazała mi, skoro tylko zjawisz się w tych stronach, przyjść do groty i prosić, by Ruh ’i kulyan uchronił cię od wszelkiego przypadku. Teraz sam to uczynisz.
— Ty nie pójdziesz razem do jaskini?
— Nie. Skoro sam pójdziesz, mogę pozostać w oddaleniu. Czyś nie głodny, panie? Madana powiedziała, że pozwoliłeś jej spożyć twoje jedzenie.
— Kto je przyrządził?
— Ona sama; ojciec je u niej zamówił.
— Czemu nie u was?
— Ponieważ nie mamy wiedzieć, że ukrywa więźnia.
— Gdzie są mężczyźni waszej wsi?
— Będą teraz w okolicach Lican.
— Co tam robią?
— Nie wiem.
— A możesz się dowiedzieć?
— Może. Lecz powiedz panie, czy chcesz jeść?
Odpowiedziałem wymijająco:
— Nie przyjąłem potrawy, ponieważ nie jestem przyzwyczajony do jedzenia ślimaków z czosnkiem.
— O emirze, przyniosę ci co innego. Za godzinę zapadnie noc; śpieszę, ale powrócę i przyniosę ci wszystko, co mamy.
Wstała pośpiesznie, a ja poprosiłem:
— Dowiedz się też, co robią wasi mężczyźni!
Wyszła w chwili bardzo stosownej, gdyż w dziesięć minut może potem, weszła pośpiesznie Madana, która odprowadzała dziewczynę.
— Muszę cię związać! — zawołała. — Mój mąż idzie, wysłany przez Nedżir Beja. Nie może wiedzieć, że rozmawialiśmy z sobą. Nie zdradź mnie!
Związała mi znowu ręce na górze i przykucnęła niedaleko wejścia. Jej twarz stara i pomarszczona nabrała wyrazu wrogiej nieprzystępności.
W kilka sekund zadudniły końskie kopyta. Przed wejściem zatrzymał się jeździec, zsiadł z konia i wszedł do środka. Był to człowiek stary, chudy, który swą osobistością zewnętrznie, ale nie wewnętrznie odpowiadał mojej poczciwej „pietruszce“. Przystąpił do mnie bez pozdrowienia, zbadał więzy, a znalazłszy wszystko w porządku, zwrócił się szorstko do żony:
— Wyjdź i nie podsłuchuj!
Wyszła po cichu, a on usiadł naprzeciwko mnie na ziemi. Byłem istotnie ciekawy, co mi powie ten mąż „pietruszki“, od którego odzieży zawiewało opisanym już powyżej zapachem Madany, tylko w stopniu znacznie wyższym.
— Jak się nazywasz? — zagadnął mnie tonem rozkazującym.
Nie odpowiedziałem mu oczywiście.
— Czyś głuchy? Chcę znać twe imię!
Nastąpiło znowu to, co muzyk nazywa tacet.
— Człowiecze, czy będziesz odpowiadał?
Przy tym rozkazie kopnął mnie w bok. Nie mogłem go pochwycić rękami, ale nogi były o tyle ruchome, że mogłem mu wypowiedzieć zapatrywanie moje na jego zachowanie się bez wszelkich teoretycznych wyjaśnień. Skurczyłem skrępowane kolana, podniosłem je, pchnąłem znowu naprzód i podrzuciłem tym ruchem hultaja od ziemi tak, że wyleciał jak z procy ku przeciwległej ścianie. Kościec jego musiał być nadzwyczajnej wytrzymałości. Obejrzał się ze wszystkich stron, puczem rzekł:
— Człowieku, nie waż się na to poraz drugi!
— Mów uprzejmie, to ci uprzejmie odpowiem!
— Ktoś ty?
— Oszczędź sobie tych pytań!
— Czego chciałeś w Lican?
— To ciebie nic nie obchodzi!
— Gdzie twój czarny koń?
— Przechowany bardzo dobrze.
— Gdzie twoje rzeczy?
— Tam, skąd ich nie wydostaniesz.
— Czyś bogaty? Możesz okup zapłacić?
— Przystąp bliżej, jeżeli go chcesz dostać. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze: jestem emirem, a ty podwładnym twojego raisa. Ja tylko mogę pytać, a ty masz odpowiadać. Nie sądź, że się dam tobie wybadać!
Uznał widocznie za rzecz najrozumniejszą pogodzić się z mojem zapatrywaniem, gdyż po krótkim namyśle powiedział:
— Więc pytaj ty!
— Gdzie Nedżir Bej?
— Czemu pytasz o niego?
— Bo to on kazał mnie napaść.
— Mylisz się!
— Nie kłam!
— A jednak się mylisz. Wszak nie wiesz nawet, gdzie się znajdujesz!
— Czy sądzisz istotnie, że można oszukać emira z Frankistanu? Jeśli stąd zejdę w dolinę, będę w Szordzie. Na prawo leży Lican, na lewo Raola, a tam w górze jest jaskinia, gdzie mieszka Ruh ’i kulyan.
Nie zdołał ukryć wyrazu zdumienia na swej twarzy.
— Co wiesz o duchu jaskini, cudzoziemcze?
— Więcej od ciebie i od wszystkich zamieszkujących tę dolinę!
A więc Marah Durimeh zrobiła mię znowu panem sytuacji. Nazarah nie wiedział już widocznie, czy potrafi wypełnić swoje polecenie.
— Powiedz, co wiesz! — rzekł.
— Pah! Nie godniście słyszeć o duchu jaskini. Czego tu chcesz? Czemu wzięliście mnie do niewoli?
— Chcemy najpierw twojego konia.
— Co dalej?
— Twej broni.
— Dalej!
— Wszystkich twoich rzeczy.
— Dalej.
— I wszystkiego, co mają twoi przyjaciele przy sobie.
— Człowieku, jakiś ty skromny!
— Wówczas cię wypuścimy.
— Tak sądzisz? A ja myślę, że jeszcze czegoś więcej żądacie.
— Niczego więcej, tylko jeszcze, żebyś zakazał melekowi wydawać beja z Gumri.
— Zakazał? Czy zwarjowałeś, stary? Sądzisz, że mogę wydawać rozkazy królowi Lican i śmiesz mi jeszcze dawać przepisy, ty robaku, którego depcę nogami!
— Panie, nie lżyj!
— Nie łżę, lecz mówię prawdę, Wstydź się, człowiecze! Uważasz siebie za chrześcijanina, a tymczasem jesteś prostym złodziejem i rozbójnikiem. Ja także jestem chrześcijaninem i opowiem wszędzie, że Chaldanie są gorsi od kurdyjskich zbójców po drogach. Berwari przyjęli mię z radością, a Nazarahowie z Szordu napadli na mnie skrycie i obdarli mnie.
— Nic nie opowiesz, gdyż, jeżeli nie uczynisz tego, co ci mówię, nie będziesz już nigdy w życiu bez więzów.
— To się jeszcze pokaże. Melek z Lican zażąda od was wydania mnie.
— Jego się nie boimy i on nie ma prawa nam rozkazywać, a niedługo pozyskamy potężnych sprzymierzeńców. Czy spełnisz to, czego żądałem?
— Nigdy!
— Wiedz zatem, że przyjdę dopiero jutro. Nie będziesz widział nikogo prócz mnie i tej, która cię pilnuje. Nie wolno jej przynosić ci już jedzenia. Głód cię już zmiękczy! Za to zaś, że mnie kopnąłeś, musisz także znosić pragnienie.
To rzekłszy, wylał wodę z ryneczki i wyszedł ze zwróconym do mnie gestem pogardy. Jeszcze przez jakiś czas rozmawiał z żoną w tonie rozkazującym, poczem dosiadł konia i odjechał.
Teraz wiedziałem już, dlaczego mnie pojmano. Raisowi z Szordu zależało na walce z Kurdami i dlatego należało mnie, jako pośrednika, uczynić nieszkodliwym, a przytem można było zabrać mi moją własność. Rzekomego posłańca meleka wysłał rais, aby się przekonać gdzie się znajduję.
Po jakimś czasie weszła Madana.
— Czy obraził cię, panie? — zapytała.
— Daj pokój temu!
— Emirze, nie gniewaj się na niego! Rais mu to nakazał, by był bardzo zły na ciebie. Nie wolno mi z tobą mówić ani słowa, ani też dać ci nic do jedzenia i picia.
— Kiedy znowu powróci?
— Powiedział, że dopiero jutro. Musi jeszcze tej nocy jechać do Murghi.
— A czy przyjdą tu inni tymczasem?
— Zdaje mi się, że nie. Tylko kilku może wiedzieć, gdzie się znajdujesz. Wylał ci wodę, ale pójdę do źródła i przyniosę świeżej.
Poszła, przyniosła wody i trochę łuczywa, aby chatę oświetlić, gdyż ściemniło się już znacznie. Zatknęła właśnie płonący smolak do szpary w ścianie, kiedy ze dworu dały się słyszeć jakieś kroki. Na szczęście nie byłem jeszcze rozkrępowany. Ale co to takiego? Te tony przyśpieszonego oddechu pochodziły napewno od psa, wyrywającego się całą siłą z linewki — wtem krótkie szczeknięcie — o, znałem je dobrze, bo słyszałem je już tyle razy!
— Dojan! — zawołałem radośnie.
Odezwało się teraz szczekanie, a potem okrzyk człowieka. W tej chwili wpadł wejściem pies i przewróciwszy odrazu poczciwą „pietruszkę“, jął, wyjąc z radości, rzucać się dokoła mnie w podskokach. W następnej chwili ukazała się groźnie lufa strzelby, wetkniętej przez drzwi, a po chwili zabrzmiał głos męski:
— Zihdi, czy tam jesteś?
— Tak, Halefie!
— Czy grozi jakie niebezpieczeństwo?
— Nie. Możesz wejść bez obawy.
Mały hadżi wsunął najpierw strzelbę, potem swój was dwunastowłosy, a wkońcu siebie samego.
— Hamdullillah, zihdi, że cię już mam! Jak się tu znalazłeś w tem obcem... Maszallah, jesteś pojmany i skrępowany! Przez tę babę, tego smoka? Ha, dalej do dżehenny, ty wzorze brzydoty!
W największem rozdrażnieniu wyrwał sztylet z za pasa.
— Stój, Halefie! — krzyknąłem. — Jestem wprawdzie pojmany, ale ona jest moją przyjaciółką. Ocaliłaby mnie, chociażbyś był nie nadszedł.
— Ocaliłaby ciebie?
— Tak, omówiliśmy już plan.
— A ja chciałem ją zakłuć. — Zwrócił się do niej z promieniejącem obliczem: — Dzięki Allahowi, że cię stworzył, ty najpiękniejsza z niewiast Kurdystanu! Włosy twoje są jako jedwab, skóra jako wstydliwy rumieniec zorzy porannej, a oko twoje błyszczy jako gwiazda niebieska. Wiedz, o luba: jestem hadżi Halef Omar, ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah! Uradowałaś przyjaciela i władcę dobrocią twojego serca i dlatego...
— Wstrzymaj się! — przerwałem falę jego wymowy. — Ta niewiasta nie rozumie ani słowa po arabsku, tylko po kurdyjsku.
Przerzucił cały swój zapas kurdyjskich wyrazów, aby jej dać do zrozumienia, że uważa ją za najpiękniejszą i najmędrszą z niewiast i że na całe życie może zaufać jego przyjaźni. Pomogłem im do wydobycia się z kłopotu, mówiąc:
— Madano, wspomniałaś dzisiaj o służącym, który ojcu chorej o mnie opowiadał. Oto on! Znalazł mój ślad i szedł za nim aż tutaj, by mię ocalić.
— O panie, co uczynisz? Uciekniesz?
— Nie obawiaj się! Nie uczynię niczego bez pomówienia wpierw z tobą. Usiądź spokojnie napowrót!
Tymczasem Halef rozciął me więzy i usiadł przy mnie. Byłem bezpieczny, bo z nim i z psem nie bałem się już żadnego Nazaraha.
— Zihdi, opowiedz — prosił.
Przedstawiłem mu jak najobszerniej, co mi się zdarzyło, przyczem on przerywał mi często okrzykami zaciekawienia. Wkońcu rzekł:
— Zihdi, gdybym był baszą, wynagrodziłbym Madanę, a ożeniłbym się z Ingdżą. Ponieważ jednak nie jestem baszą i mam już moją Hanneh więc radzę ci: weź ty tę, „perłę“ za żonę! Jest taka wielka i silna, jak ty.
— Pomyślę o tem — rzekłem, śmiejąc się. — Teraz jednak opowiedz mi przedewszystkiem, jak stoją rzeczy w Lican i jak trafiłeś na mój ślad?
— O zihdi, było tam wielkie zamieszanie. Stało się, jak powiedziałeś. Nazarahowie cofnęli się poza rzekę i czekali tam twego powrotu. Ale nie nadchodziłeś...
— A Haddedihn nie przybył?
— Przybył; a kiedy chciał przez most przejechać, omal go nie zastrzelili; poznałem go jeszcze na czas. Opowiedział, że w drodze z powrotem strzelono do was. Jego konia drasnęło tylko i on z nim uciekł. Trwało dłuższy czas, zanim go opanował, poczem wrócił się i znalazł mego konia, na którym jechałeś, zabitego na ziemi. Ty sam zniknąłeś.
— Czy nie postarał się prędko o pomoc u Kurdów?
— O nie, zihdi. Sądził, że skrycie udali się za wami, aby was zabić, gdyż dowódca ich, ten kiaja, był złym człowiekiem. Dlatego pośpieszył Haddedihn po nas do Lican.
— Teraz dopiero byliście w kłopocie?
— Ja nie, zihdi, lecz tamci. Wiedziałem, co czynić i postąpiłem potem dobrze. Oni odbyli wielką naradę i postanowili wysłać poselstwo do Kurdów, żeby wydali ciebie lub zwłoki.
— Dzięki Bogu, że do tego nie doszło!
— Panie, gdyby cię byli zabili, nie ruszyłbym się był z tego kraju, dopóki nie wystrzelałbym wszystkich Berwarich jednego po drugim. Wiesz, że cię miłuję!
— Wiem, mój dzielny Halefie, ale co dalej?
— Poselstwo zostało bardzo źle przez Kurdów przyjęte.
— Kto był przy tem?
— Mohammed Emin, dwaj Kurdowie, schwytani z nami razem przez Nazarahów i pisarz meleka, który miał być tłumaczem Haddedihna, bo umie po arabsku. Najpierw nie chcieli Kurdowie wierzyć, że napadnięto na ciebie, uważali to za podstęp meleka. Uwierzyli dopiero, widząc zabitego konia, ale twierdzili, że to Nazarahowie cię usunęli, bo nie chcieli mieć pośrednika. Słano posłów tu i tam, wreszcie zjawił się Nedżir Bej, i powiedział, że zastrzelili cię Kurdowie Berwari: twierdził, że widział to z drugiego brzegu.
— A łajdak!
— Tak jest, zihdi. Ale otrzyma swoją nagrodę! Już, już przyjść miało do walki, kiedy udałem się do meleka, znajdującego się właśnie u beja z Gumri i poprosiłem go, żeby zawarł zawieszenie broni, a ja tymczasem spróbuję poszukać ciebie. Sądzili, że to niemożliwe, ale gdy wspomniałem o naszym psie, nabrali nadziei. Wysłano ostatnie poselstwo, z którem i ja udać się miałem. Berwari zgodzili się, że obie strony pozostaną na swoich miejscach do następnego południa; jeżeli do tej chwili cię nie będzie, walka się ma rozpocząć.
— No, a ty?
— Poszliśmy z psem na miejsce, gdzie leżał koń. Dojan znalazł natychmiast twoje ślady i pociągnął mię ku rzece. Jasnem było, że przeprowadzono cię przez wodę.Inni sądzili, że powinienem był wrócić do Lican i przejść przez most na drugą stronę. Nie miałem jednak czasu na to, bo wieczór był już blisko. Rozebrałem się, związałem rzeczy na głowie i przebrnąłem z psem na drugą stronę.
— Czy znaleźliście zaraz ślady na nowo?
— Tak, zihdi. Ubrałem się, poszliśmy śladem i oto jesteśmy tutaj.
— Halefie, ja ci tego nigdy nie zapomnę!
— Milcz, panie! Zrobiłbyś dla mnie to samo, a nawet więcej!
— Co powiedział Anglik?
— Nie rozumiano jego słów, ale biegał jak wściekły, a na twarzy wyglądał, jak pantera w sieci.
— Czy Nedżir Bej wie, że mię szukasz i że psa masz z sobą?
— Nie. Odjechał już przedtem.
— Czy spotkali cię tu jacy ludzie?
— Nikt. Pies prowadził mnie przez okolice, któremi nikt, jak się zdaje nie chodzi.
— Gdzie mój kary?
— Na dziedzińcu meleka. Oddałem go Haddedihnowi.
— To jest w dobrych rękach.
Wtem zabrzmiał odgłos cichych kroków ze dworu Halef chwycił za broń, a Dojan przygotował się do skoku, ale uspokoiłem obudwu, gdyż była to Ingdża.
Dziewczyna stanęła zdumiona u wejścia, ujrzawszy służącego i psa.
— Nie bój się — rzekłem — ten człowiek i ten pies są dla ciebie usposobieni przyjaźnie.
— Jak się tu dostali?
— Wyszukali mnie, by mię uwolnić.
— Chcesz nas opuścić?
— Jeszcze nie zaraz.
— Czy potrzebny ci jeszcze Ruh ’i kulyan?
— Tak. Czy zaprowadzisz mnie do niego?
— Chętnie, emirze. Oto przyniosłam ci jadło i napój, ale teraz nie wystarczy dla was dwu i dla psa.
Przyniosła duży kosz z sitowia, napełniony po brzegi. Pięciu mężczyzn najadłoby się tem do syta.
— Nie troszcz się, dobra Ingdżo — odparłem — wystarczyłoby, gdyby nas jeszcze więcej było. Ty i Madana musicie także jeść z nami.
— Panie, my niewiasty!
— W moim kraju nie pogardza się kobietami; są ozdobą i chlubą domu i zajmują przy uczcie miejsce honorowe.
— O jak szczęśliwe są wasze niewiasty!
— Ale muszą jeść łopatami! — wtrąciła „pietruszka“ z wyrazem politowania.
— To nie łopaty, lecz małe zgrabne narzędzia z pięknego kruszcu, któremi się o wiele przyjemniej je, niż gołymi palcami. Kto u nas powala sobie ręce przy jedzeniu, uchodzi za człowieka nieczystego i niezręcznego. Pokażę wam, jak wygląda taka kaszyk[140].
Podczas gdy Ingdża rozkładała na ziemi przyniesioną chustę, aby na niej podać potrawy, wziąłem sztylet od Halefa i wyciąłem nim dużą szczapę ze słupa, aby z niej wyciosać łyżkę. Gdy już była gotowa, pokazałem obu kobietom sposób jej użycia; podziw ich nie miał granic.
— Powiedz sama teraz, Madano, czy można ten mały przedmiot nazwać: kirek[141].
— Nie, panie — odrzekła. — Nie macie zresztą tak wielkich pysków, jak sądziłam poprzednio.
— Panie, co uczynisz z tą kaszyk? — spytała Ingdża.
— Wyrzucę.
— O nie, emirze! Czy nie mógłbyś jej mnie podarować?
— Nie jest dość piękna dla ciebie. Dla „perły“ Szordu powinna być ze srebra.
— Panie — rzekła, rumieniąc się — jest dosyć piękna! Piękniejsza, niż gdyby była z altynu lub gimiszu[142], bo ty ją zrobiłeś. Proszę cię, daruj mi to, abym miała pamiątkę po tobie, skoro nas opuścisz.
— Zatrzymaj ją sobie! Ale jutro musicie mnie z Madaną odwiedzić w Lican, a wówczas dam wam coś lepszego.
— Kiedy chcesz się stąd oddalić?
— To postanowi Ruh ’i kulyan, a teraz siadajcie przy nas i jedzmy.
Musiałem prośbę tę jeszcze kilkakrotnie powtórzyć, zanim ją spełniły. Halef nic dotychczas nie mówił, przypatrując się ciągle tylko ładnej dziewczynie.
Teraz dopiero westchnął mój mały służący i rzekł w języku arabskim:
— Zhidi, masz słuszność!
— W czem?
— Gdybym nawet był baszą, nie byłbym dla niej odpowiednim. Weź ją, zhidi! Ona piękniejsza od wszystkich, które kiedykolwiek widziałem.
— Pewnie jest tu już młodzieniec, którego kocha.
— Zapytaj ją!
— To nie uchodzi, mój mały Halefie; byłoby to nieuprzejmością i natręctwem.
Ingdża spostrzegła, że się o niej mówiło, rzekłem więc do niej:
— Ten człowiek jest już twoim dobrym znajomym.
— Jak to rozumiesz, emirze?
— To ten służący, o którym opowiadała ci Marah Durimeh. Reszta towarzyszy sądziła, że zostałem zamordowany, tylko on jeden odważył się mnie szukać...
— To mały, ale wierny i odważny człowiek — rzekła, obrzucając go spojrzeniem uznania.
— Co powiedziała o mnie? — zapytał, spostrzegłszy jej wzrok na sobie.
— Powiedziała, że jesteś człowiekiem wiernym i odważnym.
— Powiedz jej, że jest dziewczyną bardzo piękną i dobrą, i szkoda, że jestem taki mały, a nie jestem baszą.
Podczas gdy tłumaczyłem jej słowa jego, on podał jej dłoń, którą ona śmiejąc się uścisnęła. Oblicze jej promieniało przy tem takim urokiem i dobrocią, iż poczułem szczery i gorący żal na myśl, że czekało ją w tym kraju życie tak jednostajne i pozbawione przyjemności.
— Czy nie masz jakiego życzenia, którebym mógł spełnić? — spytałem pod wpływem tych przychylnych uczuć.
Patrzyła mi przez kilka sekund w twarz zamyślona i rzekła:
— Tak, panie, mam jedno życzenie.
— Powiedz je!
— Emirze, będę dużo myśleć o tobie; czy i ty czasem nas sobie przypomnisz?
— Często, bardzo często!
— Czy księżyc u was tak samo świeca, jak u nas?
— Całkiem tak.
— Panie, spójrz nań wieczorem każdej pełni, a wówczas spotkają się tam oczy nasze!
Teraz ja podałem jej rękę.
— Uczynię to i myśleć będę o tobie także innymi wieczorami, gdy księżyc będzie na niebie. Ilekroć go zobaczysz, pomyśl, że przynosi ci me pozdrowienia.
— A tobie nasze!
Rozmowa utknęła, gdyż wpadliśmy w ton elegijny. Dopiero w ciągu wieczerzy wrócił nastrój poprzedni. Ingdża nawet pierwsza zabrała głos:
— Czy sługa twój pójdzie też do jaskini?
— Nie. Powróci teraz do Lican, aby uspokoić moich towarzyszy.
— Niech tak zrobi, ponieważ grozi im niebezpieczeństwo.
— Jakie? — zapytałem z pozornym spokojem.
— Było tu przedtem dwóch ludzi, jeden pojechał do ciebie, a drugi został tam we wsi. Rozmawiałam z nim. Nie wolno mu było mówić nikomu o niczem, zdradził się jednak przedemną i muszę ci to powiedzieć. Czy sądzisz, że walkę wstrzymają do jutra?
— Spodziewam się.
— Jest wielu, którzy sobie tego nie życzą i ci obrali sobie mego ojca dowódcą. Wysłał on gońców do Murghi, Manijaniszu, Aszithy, i w dolinę do Biridżaju i Ghissy, aby zwołać wszystkich mężów, zdolnych do boju. Zgromadzą się oni jeszcze w nocy i wpadną na Berwarich już z rana.
— Co za nierozwaga! Twój ojciec unieszczęśliwi całą dolinę!
— Czy sądzisz, że Berwari mają przewagę?
— Tak, pod względem wojowniczości, chociaż może na razie jeszcze nie liczebnie. Skoro jednak walka raz zawrze, rozpali się we wszystkich miejscowościach, a wówczas Kurdowie zyskają nad wami przewagę, gdyż otaczają Chaldanich ze wszystkich stron.
— Na Boga, czy twój sąd może być słuszny?
— Mam słuszność, możesz mi wierzyć! Jeśli dziś lub jutro nie uda się zawrzeć pokoju, przyjdą na was czasy gorsze niż za Beder-Chan-Beja i Nur-Ullah-Beja. Wówczas stanie się bardzo prawdopodobnem, że Kurdowie wytępią Chaldanich z ich żonami i dziećmi.
— Czy tak sądzisz istotnie, emirze?
— Istotnie i naprawdę!
— O Jezu, co mamy czynić?
— Czy wiesz, gdzie twój ojciec ma zgromadzić chętnych do walki?
— Nie, tego się dowiedzieć nie mogłam.
— A czy nie wiesz, gdzie się teraz znajduje?
— Jeździ z miejsca na miejsce i zachęca ludzi do boju.
— A zatem pomóc może nam tylko Ruh ’i kulyan, aż do tej chwili zaś muszę czynić przygotowania.
— Zrób to, panie, a wszyscy ludzie spokojni błogosławić będą twej pamięci, chociaż nie będzież już dawno między nami!
Skończywszy wieczerzę, zapytałem Halefa: Czy znajdziesz drogę do Lican, ale tak. żeby nikt cię nie dostrzegł?
Skinął głową, a ja ciągnąłem dalej:
— Pójdziesz do meleka i beja z Gumri i powiesz im, gdzie i jak mnie znalazłeś.
— Czy powiedzieć, kto napadł na ciebie?
— Tak. Nedżir-Bej wziął mnie do niewoli, abym nie mógł pośredniczyć w zawarciu pokoju. Żąda wzamian za moją wolność mego konia, mojego mienia i wszystkiego, co mają ze sobą moi towarzysze.
— Szejtan niech mu to wyda!
— Widzisz, że zabrano mi wszystko. Zostaw mi twe pistolety i twój nóż, a psa także zatrzymam.
— Weź także flintę, zihdi! Dojdę do Lican i bez broni.
— Flinta zawadzałaby mi. Powiedz melekowi, że rais z Szordu wysłał gońców do wszystkich miejscowości i na dół od Lican, aby mieszkańców podniecić do boju. Mają się nocą zebrać w jakiemś nieznanym mi miejscu i chcą potem uderzyć na Berwarich. Sam rais objeżdża także miejscowości; powiedz więc melekowi, żeby go kazał pojmać, skoro go tylko dopadnie.
— Zihdi, chciałbym teraz po drodze spotkać tego człowieka; zapamiętałem go sobie dobrze i uczyniłbym go nieszkodliwym.
— Ty sam jeden? Zostaw to! Nie dasz mu rady; jest za silny dla ciebie.
Mały człeczek podniósł się z miną obrażonego, wyprostował swe elastyczne członki i zawołał:
— Za silny dla mnie? Jak sądzisz, zihdi, gdzie się naraz podział twoj mądry wzrok! Czyż nie zwyciężyłem Abu-Zeifa? Czyż nie dokonałem innych wielkich czynów? Czem jest ten Nedżir-Bej wobec sławnego Hadżego Halefa Omara? Ślepą żabą, kulawą ropuchą, którą rozdepcę, gdy tylko ją zobaczę. Jesteś emirem Kara Ben Nemzi, bohaterem Frankistanu, a ja twój przyjaciel i obrońca miałbym się bać obszarpanego Chaldani? O zihdi, jakżeż ja ci się dziwię!
— Dziw się, lecz bądź przezorny. Wszystko teraz zależy od tego, czy dojdziesz szczęśliwie do Lican.
— A jeśli mię zapytają, kiedy przybędziesz, co im odpowiedzieć?
— Powiedz im, że do rana u nieb będę.
— Weź zatem te pistolety, ten nóż i ten worek z kulami i niech cię Allah ma w swojej opiece!
Potem przystąpił Halef do Ingdży i podał jej rękę:
— Bądź zdrowa najpiękniejsza pomiędzy pięknemi! Zobaczymy się jeszcze.
Poczciwej „pietruszce“ też podał rękę:
— Bądź zdrowa i ty, o luba matko Chaldanich! Słodkie były chwile moje u ciebie, a jeśli życzysz sobie mieć łyżkę, to wystrugam ci ją chętnie, iżbyś pamiętała o przyjacielu, który ciebie opuszcza. Sallam, o rozumna i dobra, sallam!
Nie rozumiały wprawdzie obie, co mówił, ale przyjęły przychylnie jego słowa, a Madana wyszła nawet z izby, aby go kawałek drogi odprowadzić.
Spojrzałem przez wyjście, aby zmierzyć czas po stanie gwiazd, gdyż zabrano mi i zegarek. Mogło być około dziesiątej.
— Brakuje do północy dwu godzin. Kiedy pójdziemy? — spytałem dziewczynę.
— Za godzinę.
— Czas mój bardzo drogi, czy nie możnaby wcześniej z duchem pomówić?
— Właściwy czas jest o północy. Duch gniewa się, gdy się wcześniej przychodzi.
— Na mnie się nie rozgniewa.
— Jesteś tego pewny?
— Całkiem pewny.
— Więc chodźmy, skoro tylko wróci Madana.
— Czy mamy świecę?
Pokazała mi w milczeniu kilka splotów sitowia, namoczonych w kozim łoju, oraz podpałkę i rzekła:
— Panie, mam do ciebie prośbę.
— Powiedz ją!
— Czy przebaczysz mojemu ojcu?
— Tak, ale tylko ze względu na ciebie.
— Ale melek będzie zły na niego!
— Ułagodzę go.
— Dziękuję ci!
— Czy nie dowiedziałaś się, kto otrzymał broń moją i inne odebrane mi rzeczy?
— Nie, ma je zapewne ojciec.
— Gdzie przechowuje zwykle takie rzeczy?
— Do domu ich nie przyniósł; byłabym zauważyła.
W tej chwili powróciła Madana.
— Panie — rzekła z dumną miną — twój służący jest mężczyzną wielce rozumnym i uprzejmym.
— Z czego to wnosisz?
— Dał mi coś, czego już nie dostałam od dawna: dał mi ypisz[143], wielki ypisz.
Musiałem przy tem naiwnie dumnem wyznaniu zrobić minę wielce osłupiałą. Halef całusa? Tej starej, poczciwej i wonnej „pietruszce“? Całusa w torbę podróżną, w której otworze zniknęły ślimaki z czosnkiem? To wydawało mi się prawie niewiarygodnem, dlatego spytałem:
— Ypisz? Gdzie?
Wyprostowała ku mnie brunatno polerowane, wychudłe palce prawicy.
— Tu w tę rękę. To był elypisz[144], jaki przypada w udziale tylko młodym, dostojnym dziewczętom. Twój służący jest mężczyzną, którego uprzejmość należy wysławiać.
A zatem tylko w rękę, choć mimo to był to czyn bohaterski i tylko nadzwyczajna miłość Halefa dla mnie mogła przezwyciężyć w nim odrazę do takiego czynu.
— Możesz być z tego dumna — odrzekłem. — Serce hadżego Halefa Omara bije wdzięcznością dla ciebie za to, że tak przyjaźnie mną się zajęłaś. I ja będę ci wdzięczny, Madano — tu zrobiła ruch, jak gdyby chciała mi podać palce do pocałunku, to też dodałem śpiesznie — musisz jednak zaczekać, aż będę w Lican.
— Zaczekam, panie!
— Teraz pójdę z Ingdżą do jaskini. Co uczynisz, jeśli kto przyjdzie i o mnie zapyta?
— Emirze, poradź mi!
— Jeśli tu pozostaniesz, spotka cię gniew tego, co przyjdzie, więc lepiej będzie, gdy się ukryjesz aż do naszego powrotu.
— Posłucham twojej rady i udam się na miejsce, z którego widzieć będę dom i dostrzegę was, gdy będziecie wracali.
— Ruszajmy więc, Ingdżo!
Wziąłem broń za pas i psa na smyczę.
Dziewczyna szła przodem, a ja za nią.
Szliśmy jakiś czas drogą, którą przywieziono mnie do tego domu, poczem jęliśmy się wspinać wgórę naprawo, dopóki nie wydostaliśmy się na wyżynę. Ta pokryta była lasem liściastym tak, że musieliśmy iść blisko siebie, aby się nawzajem z oczu nie stracić.
Po jakimś czasie las zrzedniał i musieliśmy przejść znowu przez skalistą przełęcz, prowadzącą do stromej czeluści.
— Miej się na baczności, panie — rzekła dziewczyna. — Od teraz droga staje się bardzo uciążliwa.
— To przykre dla starych ludzi, którzy chcą się dostać do ducha jaskini. Tu mogą stąpać tylko młode nogi.
— O, i starzy mogą się wydostać, lecz chodzą tu inną drogą. Z tamtej strony prowadzi tu ścieżka całkiem dobra aż do samej jaskini.
Wspierając się wzajemnie, wchodziliśmy coraz to wyżej, aż dostaliśmy się w chaos złomów skalnych, wśród których spodziewałem się kresu naszej wędrówki, trwającej dotąd z pół godziny.
Głazy tworzyły rodzaj otwartego kurytarza, w którego głębi wznosiła się prostopadle ciemna ściana. Ingdża stanęła.
— Tam jest — rzekła wskazując w ciemność. — Pójdziesz prosto, zobaczysz u stóp tam tej ściany otwór i wstawisz weń zapaloną świecę. Potem powrócisz do mnie; będę tu czekała.
— Czy można stąd widzieć świecę?
— Tak, ale teraz będzie się palić napróżno, bo jeszcze do północy daleko.
— Jednak spróbuję. Masz tu smyczę, przytrzymaj tymczasem psa, położywszy mu rękę na głowie.
Wziąłem świecę i poszedłem naprzód. Opanowało mię uczucie nadzwyczajnego napięcia, co wcale dziwnem nie było. Wszakżeż miałem wykryć tajemnicę, otaczającą ducha jaskini. Oczywiście przeczuwałem istotę tego misterjum.
Doszedłszy do ściany skalnej, spostrzegłem jaskinię o wejściu tak właśnie szerokiem, jakiego potrzeba na przepuszczenie człowieka w wyprostowanej postawie. Nadsłuchiwałem przez kilka chwil, poczem zapaliłem jedną świecę i postawiłem na dnie jaskini. Poszło to łatwo, gdyż świeca była dołem dostatecznie szeroka.
Wróciłem i musiałem w duchu przyznać, że dla przesądnego trzeba było dość wielkiej dozy odwagi, aby wejść o północnej godzinie na górę celem porozumienia się z duchem.
— Świeca się pali — rzekła Ingdża. — Zaczekaj teraz, czy zgaśnie.
— Niema najlżejszego wietrzyka; jeżeli świeca zgaśnie, to będzie znak niezawodny, że duch jest w jaskini.
— Patrz! — rzekła dziewczyna, chwytając mię pośpiesznie za ramię. — Zgasło!
— A zatem idę.
— Czekam tu na ciebie.
Przyszedłszy do jaskini, pochyliłem się, aby świecy poszukać; zabrano ją. Byłem przekonany, że duch musi być gdzieś blisko, może w bocznej niszy, aby mógł słyszeć każde słowo. Ktoś inny wyrecytowałby może swą sprawę w sposób automatyczny i cofnąłby się potem, ale to nie było moim zamiarem; postąpiłem dwa kroki w głąb jaskini.
— Ruh ’i kulyan! — zawołałem półgłosem.
Odpowiedzi nie było.
— Marah Durimeh!
Znowu żadnej odpowiedzi.
— Marah Durimeh, zgłoś się śmiało, nie zdradzę twej tajemnicy. Jestem hekimem z Frankistanu, który uleczył twoją prawnuczkę, gdy zażyła truciznę. Muszę w tej chwili z tobą pomówić.
Nie łudziłem się; z boku dał się słyszeć szmer, jak gdyby się ktoś nagle zaskoczony z ziemi podnosił, a wreszcie po kilku sekundach dała się słyszeć odpowiedź:
— Czy jesteś rzeczywiście hekim-emir z Frankistanu?
— Tak jest! Możesz mi zaufać! Ja przeczuwałem, że ty sama jesteś Ruh ’i kulyan; nie bój się! Zachowam ściśle twą tajemnicę.
— To twój głos, lecz cię ujrzeć nie mogę.
— Żądaj znaku odemnie!
— Dobrze! Co miał turecki hekim w amulecie, którym chciał wypędzić djabła choroby?
— Nieżywą muchę.
— Emirze, to jesteś ty rzeczywiście! Kto ci pokazał drogę do jaskini?
— Ingdża, córka Nedżir Beja. Stoi tam opodal i czeka na mnie.
— Podejdź jeszcze o cztery kroki!
Uczyniłem to i uczułem, że mię ujęła jakaś ręka, pociągnęła w bok ku szparze w skale i poprowadziła nią czas jakiś.
— Teraz zaczekaj; zapalę światło.
W chwilę potem świeca się paliła i ujrzałem Marah Durimeh, otuloną szerokim płaszczem, a z niego przyjazną twarz jej, wyglądającą ku mnie z powagą. Dziś także zwisały jej białe warkocze prawie do ziemi. Oświetliła mnie.
— Tak, to ty jesteś rzeczywiście, emirze! Dziękuję ci, że przyszedłeś, ale nie wolno ci powiedzieć nikomu, kto jest duchem jaskini!
— Zamilczę.
— Czy przywiodło cię do mnie jakie życzenie?
— Tak, ale nie mnie ono dotyczy, lecz Chaldanich, idących na oślep w wielkie nieszczęście, które ty tylko zdołasz może od nich odwrócić. Czy masz czas mnie wysłuchać?
— Tak. Chodź i usiądź.
W pobliżu leżał głaz wąski, który jednak dawał dość miejsca dla dwu osób. Musiał on być zwyczajnem miejscem spoczynku ducha jaskini. Usiedliśmy na nim, postawiwszy świecę na ściennym wyskoku. Staruszka rzekła z miną, pełną troskliwej obawy:
— Słowa twe wróżą nieszczęście. Mów, panie!
— Czy wiesz już, że melek z Lican napadł na beja z Gumri i wziął go do niewoli?
— Matko Boska, to prawda? — zawołała przerażona w najwyższym stopniu.
— Tak. Ja sam byłem gościem beja i dostałem się także do niewoli.
— Nic o tem nie wiem, ani słowa. Byłam w ostatnich dniach tam w Hajszad i Biridżaj i dziś dopiero przybyłam w góry.
— Teraz Kurdowie Berwari stoją pod Lican, aby jutro ruszyć do boju.
— O głupcy, którzy miłujecie nienawiść, a nienawidzicie miłości! Czy wody mają się znów zaczerwienić krwią, a kraje blaskiem płomieni? Opowiadaj panie, opowiadaj! Władza moja większa, niż sądzisz; może jeszcze nie będzie zapóźno.
Poszedłem za jej rozkazem, a ona słuchała mego opowiadania z zapartym oddechem. Nie poruszył się ani jeden członek jej ciała, nie zadrgał fałd jej odzieży, ale skoro tylko skończyłem, zerwała się z kamienia:
— Emirze, jeszcze czas. Czy chcesz mi dopomóc?
— Chętnie.
— Wiem, że masz mi jeszcze powiedzieć o sobie, ale nie teraz, tylko jutro; teraz jest coś potrzebniejszego do zrobienia. Duch jaskini milczał zawsze, ale dzisiaj przemówi, dzisiaj musi przemówić. Niech cię Ingdża poprowadzi, a ty śpiesz do Lican. Niechaj melek, bej z Gumri i rais z Szordu przyjdą natychmiast do Ruh ’i kulyan.
— Czy posłuchają?
— Posłuchają, muszą posłuchać, wierz mi!
— Ale raisa trudno znaleźć!
— Emirze, jeśli nikt go nie znajdzie, to ty go znajdziesz; znam ciebie. On musi przyjść, równocześnie, czy też później niż tamci, byleby tylko do jutra się zjawił. Zaczekam.
— Zapytają mnie, od kogo mam polecenie. Odpowiem, że dał mi je Ruh ’i kulyan. Czy tak będzie dobrze?
— Tak, nie potrzeba im nic więcej, a już najmniej tego, kto to jest właściwie duch jaskini.
— Czy mam z nimi powrócić?
— Możesz im towarzyszyć, ale nie wchodź do jaskini. To, co im mam powiedzieć, to nie jest dla ucha innych. Powiedz im, żeby weszli odrazu do jaskini i szli przed siebie, dopóki nie wejdą do miejsca oświetlonego.
— Czy zdołasz to wyjednać, że otrzymam spowrotem to, co mi zabrano?
— Tak, nie troszcz się o to, a teraz idź. Jutro się zobaczymy i będziesz mógł mówić z Marah Durimeh, jak długo ci się spodoba!
Odszedłem i spotkałem Ingdżę na tem samem miejscu, na którem ją zostawiłem.
— Byłeś tam długo, panie — rzekła.
— Tem szybciej musimy iść teraz.
— Musisz zaczekać, czy się twoja świeca zapali, bo nie dowiesz się, czy spełni się twoja prośba.
— Spełni się.
— Skąd wiesz?
— Duch to powiedział.
— O panie, czyż słyszałeś głos jego?
— Tak. Mówił ze mną bardzo długo.
— Tego jeszcze nie było; musisz być bardzo wielkim emirem.
— Duch nie sądzi ludzi wedle ich stanu.
— Czy widziałeś go może?
— Twarzą w twarz.
— Panie, ty mię przerażasz! Jak wyglądał?
— Takich rzeczy nie można wyjawiać. Pójdź i prowadź mnie; muszę jaknajszybciej dostać się do Lican.
— Co się stanie z Madaną, która czeka na ciebie?
— Sprowadzisz mię najpierw na właściwą drogę, a potem wrócisz i powiesz jej, by na mnie już nie czekała. Przyjdę jutro do Szordu.
— Co powie ojcu, gdy ciebie od niej zażąda?
— Niechaj mu powie, żeby natychmiast poszedł do ducha jaskini. Także ty, jeśli spotkasz twojego ojca, wyślij go zaraz do jaskini. Musi tam przyjść, choćby nie wiem co miał do zrobienia. Jeśli nie posłucha odrazu, to po nim.
— Panie, mnie lęk ogarnia. Chodźmy!
Wziąłem znowu psa za smyczę, a dziewczynę za rękę. Jak schodziliśmy w dół, oczywiście znacznie szybciej niż przedtem pod górę. Dotarłszy do przełęczy, zwróciliśmy się w dół naprawo zamiast nalewo. Dziewczyna znała teren tak dokładnie i prowadziła mnie tak pewnie, że w kwadrans już dostaliśmy się na drogę, łączącą Lican z Szordem. Tu zatrzymałem się i rzekłem:
— Znam już tę ścieżkę; musimy się rozstać. Gdy dziś rano wleczono mnie tędy, zapamiętałem sobie drogę. Dziękuję ci, Ingdżo; jutro się znów zobaczymy. Dobranoc!
— Dobranoc! Pochwyciła moją rękę i tchnęła na nią ledwie odczuwalny pocałunek, puczem, jak spłoszona sarna, pomknęła w mrok nocny. Stałem minutę bez ruchu, potem ruszyłem drogą do Lican, ale myśli moje biegły wstecz, ku Szordowi.
Uszedłem może z połowę drogi, kiedy usłyszałem tętent koński przed sobą. Usunąłem się nabok poza krzak, aby nie być widzianym. Jeździec zbliżył się do mnie szybko i przejechał. Był to rais. Oddalił się już nieco, kiedy zawołałem:
— Nedżir Beju!
Zatrzymał konia.
Spuściłem Dojana ze smyczy, aby go nie krępować w ruchach na wypadek, gdyby pomoc jego była mi potrzebna, i przystąpiłem do raisa.
— Kto jesteś — spytał.
— Twój jeniec — odrzekłem, chwytając konia jego za uzdę.
Pochylił się naprzód i spojrzał mi w twarz. W tej chwili sięgnął ku mnie, ale ja okazałem się zręczniejszym i uchwyciłem go za rękę.
— Nedżir-Beju, wysłuchaj w spokoju tego, co ci mam powiedzieć. Ruh ‘i kulyan posyła mnie do ciebie: masz natychmiast pójść do jaskini.
— Kłamco! Kto cię uwolnił?
— Czy będziesz posłuszny wołaniu ducha, czy nie?
— Psie, ja cię zabiję!
Sięgnął ręką za pas, ale w tej chwili szarpnąłem go z całych sił. Nogi wypadły mu ze strzemion, a on zataczając wielki łuk, runął z konia na ziemię.
— Dojan, bierz!
Pies rzucił się na niego, podczas gdy ja męczyłem się, aby konia uspokoić. Gdy mi się to udało, zobaczyłem raisa leżącego na ziemi bez ruchu. Pies stał nad nim i trzymał szyję jego między swymi straszliwymi kłami.
— Nedżir-Beju, najmniejszy ruch, najcichsze odezwanie się, życiem przypłacisz; ten pies gorszy od pantery. Zwiążę cię i zabiorę do Lican. Jeżeli nieodpowiednio ruszysz ręką, lub powiesz słowo, każę cię rozedrzeć.
Widząc groźną śmierć przed oczyma, nie śmiał się opierać. Zabrałem mu najpierw broń: strzelbę i nóż, a potem związałem go smyczą zupełnie w ten sposób, jak mnie skrępowano. Wkoócu podrzuciłem go na nogi i przyprzągłem do strzemienia także tak, jak to ze mną byli postąpili.
— Pozwolisz, Nedżir-Beju, że wsiądę na konia; dość już długo dziś na nim siedziałeś. Naprzód!
Posłuchał bez oporu, bo widział, że opór na nicby się nie przydał. Nie myślałem mego obecnego korzystnego położenia wyzyskiwać na to, aby mu urągać i zachowałem się całkiem milcząco. On sam przerwał ciszę, ale głosem tak ostrożnym, że dosłyszałem w nim obawę przed psem, gotowym go chwycić za najlżejszem ozwaniem się.
— Panie, kto cię wypuścił?
— Później usłyszysz!
— Gdzie mnie prowadzisz?
— Zobaczysz później.
— Każę Madanę oćwiczyć! — groził.
— Dasz temu pokój! Gdzie masz moją broń i resztę rzeczy?
— Nie mam ich.
— Znajdą się. Słuchaj, Nedżir-Beju, czy nie masz lepszego konia od tego?
— Mam koni dosyć.
— Bardzo mi przyjemnie. Przypatrzę im się jutro i wybiorę sobie jednego za tego, którego dzisiaj mi kazałeś zastrzelić.
— Da ci go szejtan. Jutro w tym czasie będziesz znowu w niewoli!
— Zobaczymy!
Nastała ponownie cisza. Chcąc nie chcąc kłusował obok mnie, a pies tuż przy jego nogach. Niebawem ujrzeliśmy Lican przed sobą.
Pod moją nieobecność zamieniła się miejscowość w obozowisko. Po prawej stronie Cabu panowała zupełna ciemność, ale po drugiej płonęły ognie przy ogniach, a obok nich leżały lub stały gromady ludzi. Największe ognisko buchało w górę przed domem meleka. Dostrzegłem je już zdaleka i aby uniknąć wszelkich dłuższych przystanków, puściłem konia kłusem, a pojmany musiał lecieć pędem. Mimo to poznano mnie ze wszystkich stron.
— Obcy, obcy! — brzmiało zewsząd, gdzie tylko przejeżdżałem, albo odzywał się okrzyk: Nedżir-Bej! I do tego pojmany!
Niebawem mieliśmy też za sobą liczny orszak, który usiłował dotrzymać nam kroku. Tak przybyliśmy przed dom meleka. Stało przed nim około sześćdziesięciu zbrojnych wojowników. Jako jednego z pierwszych ujrzałem sir Dawida Lindsaya, opartego wygodnie o ścianę. Skoro tylko mię spostrzegł, nastąpiła natychmiast w jego znudzonej twarzy zmiana. Czoło się podniosło, szczęka dolna opadła, jakby omdlała, usta otwarły się, jakby miały połknąć całego fowling-bulla, a nos wzniósł się, jak szyja kozła, który wietrzy coś podejrzanego. Następnie wykonał Dawid długi herkulesowy skok w kierunku do mnie i chwycił mnie w otwarte ramiona właśnie wtedy, gdy zeskakiwałem z konia.
— Master, sir! — ryknął. — Znowu tutaj? Heigh-day! Hurra! Welcome! Hail, hail, hail!
— No, nie uduścież mnie, sir Dawidzie! Tamci chcą także mieć cośkolwiek ze mnie!
— Eh, oh, ah! Gdzieście siedzieli? Gdzie byli? Jak poszło? Sam się uwolnił? Laek-a-day, przyprowadził jeńca! Cudowne! Niepojęte! Yes!
W tej chwili porwano mię z innej strony.
— Allah, illa Allah! Wszakże to ty, effendi! Dzięki Allahowi i prorokowi! No, opowiadaj!
Był to Mohammed Eimin, a stojący obok niego Amad el Ghandur zawołał:
— Walahi, to Bóg tak zrządził! No, koniec biedzie. Zihdi, podaj nam rękę!
A tam z boku stał mały hadżi Halef Omar. Nie powiedział ani słowa, ale dwie łzy radości błyszczały w jego wiernych oczach. Podałem i jemu rękę.
— Halefie, to w wielkiej części tobie zawdzięczam!
— Nie mów tak, zihdi! — odparł. — Czem ja jestem wobec ciebie? Brudny szczur, szkaradny jeż, pies, który się cieszy, gdy uszczęśliwi go twoje spojrzenie!
— Gdzie jest melek?
— W domu.
— A bej?
— W najskrytszej izbie, gdzie siedzi jako zakładnik.
— Chodźmy tam!
Dokoła nas zebrał się wielki tłum ludzi. Odwiązałem raisa od strzemienia i poleciłem mu, żeby wszedł ze mną do domu.
— Nie wprowadzisz mnie do środka! — zgrzytnął.
— Dojan, baczność!
Okrzyk ten wystarczył zupełnie. Poszedłem przodem, trzymając w ręku koniec sznura, a jeniec ruszył za mną bez wahania. Gdy się drzwi za nami zamknęły, zerwał się na dworze burzliwy pomruk; to tłum usiłował sobie wytłumaczyć niezrozumiałe dlań zdarzenie. Wewnątrz wyszedł naprzeciw nas melek, a ujrzawszy mię, wydał głośny okrzyk radości i wyciągnął do mnie oba ramiona.
— Emirze, co widzę! Jesteś już znów z powrotem, zdrów i nietknięty! A tu Nedżir-Bej, pojmany!
— Tak. Chodźcie, a wytłumaczę wam wszystko!
Weszliśmy do największej komnaty, położonej w parterze. Tu położyli się wszyscy na rogożach, pełni oczekiwania, tylko rais musiał stać dalej. Smyczę jego trzymał pies w zębach i warczał groźnie przy każdym ruchu jeńca.
— Jak dostałem się w ręce raisa z Szordu, i jak tam ze mną postępowano, to powiedział wam zapewne Halef — zacząłem.
— Tak — zabrzmiało dokoła.
— Nie potrzeba więc wam tego powtarzać i...
— O, właśnie, emirze! Opowiedz to sam jeszcze raz! — przerwał mi melek.
— Później. Teraz niema na to czasu, czeka nas bardzo ważne zadanie.
— Jak się wydostałeś na wolność i jak pojmałeś raisa?
— I o tem później usłyszycie dokładnie. Rais podburzył całą okolicę do rzucenia się jutro rano na Berwarich, a to byłoby zgubą Chaldanich...
— Nie! — ozwał się jeden głos.
— Nie sprzeczajmy się! Była tu tylko jedna istota, która mogła pomóc: Ruh ’i kulyan...
— Ruh ’i kulyan! — zabrzmiało dokoła wśród zdziwienia i przestrachu.
— Tak jest, i ja byłem u niego.
— Znałeś jego jaskinię? — zapytał melek.
— Odszukałem ją i opowiedziałem mu wszystko, co się stało. Wysłuchał mię spokojnie i powiedział mi, żebym...
— Rozmawiał z tobą? Słyszałeś jego głos? Emirze, to nie zdarzyło się jeszcze nikomu ze śmiertelnych — zawołał jeden z Chaldejczyków, którzy weszli razem z nami. — Jesteś ulubieńcem Boga i głosu twego słuchać nam należy!
— Uczyńcie to, mężowie, a wyjdzie to wam na dobre!
— Co rzekł duch jaskini?
— Powiedział, żebym zaraz ruszył do Lican i sprowadził doń meleka, beja z Gumri i raisa z Szordu.
Głośne „ach“ podziwu przebiegło po zgromadzeniu, a ja mówiłem w dalszym ciągu:
— Pośpieszyłem na dół i spotkałem raisa. Powiedziałem mu, że wzywa go Ruh ’i kulyan, a ponieważ nie chciał słuchać wezwania ducha, wziąłem go do niewoli i przywiodłem tutaj. Sprowadźcie beja, żeby to usłyszał!
Melek powstał z miejsca.
— Emirze, nie żartujesz? — zapytał.
— Rzecz jest za poważna na żarty!
— A zatem musimy być posłuszni. Ale czy to nie jest niebezpieczne brać beja ze sobą? Jeśli nam umknie, będziemy bez zakładnika.
— Musi nam przyrzec, że nie ucieknie, a słowa swego dotrzyma.
— Sprowadzę go.
Wyszedł, a niebawem powrócił z bejem.
Ujrzawszy mnie, pośpieszył ku mnie władca Gumri.
— Jesteś spowrotem, panie! — zawołał — Alochhem d’ Allah — dzięki Bogu, który cię nam powrócił! Dowiedziałem się o twem zniknięciu z największym smutkiem, gdyż byłem przekonany, że cała nadzieja moja polega w tobie.
— I ja z wielką obawą myślałem o tobie, beju — odpowiedziałem mu. — Wiedziałem, iż życzysz sobie widzieć mnie wolnym, a Allah, zawsze dobrotliwy, ocalił mnie z mocy nieprzyjaciela i przywiódł znowu do ciebie.
— Kto był twoim nieprzyjacielem? Ten tu?
Wskazał przytem na Nedżir-Beja.
— Tak — odrzekłem.
— Oby Allah zgubił jego i jego dzieci, i dzieci jego dzieci! Czyż nie byłeś przyjacielem tych ludzi tak samo, jak byłeś moim? Czyż nie przemawiałeś i nie działałeś dla ich dobra? I za to napadli na ciebie i wzięli cię do niewoli! Widzisz więc, czego masz się spodziewać po przyjaźni Nazarahów.
— Wszędzie są ludzie źli i dobrzy, zarówno wśród muzułmanów, jak i chrześcijan, to też przyjaciel nie powinien cierpieć na równi z wrogiem.
— Emirze — odrzekł — miłuję cię. Zmiękczyłeś mi serce, że nosiłem się z myślą zawarcia pokoju z tymi ludźmi, teraz jednak porwali się na ciebie i dlatego niechaj nóż między nami rozstrzyga.
— Zważ, że jesteś ich jeńcem! — wtrąciłem.
— Moi Berwari przyjdą i mnie uwolnią.
— Są już, ale zbyt słabi liczebnie.
— Za nimi stoją tysiące.
— Gdy ci nadejdą, będzie już po tobie. Znaleźliby cię już tylko trupem. Jesteś tu zakładnikiem i atak twoich ludzi przypłaciłbyś życiem.
— Więc umrę. Allah zapisał to w księdze, co ma spotkać wiernego. Nikt nie zmieni swojego kismet[145].
— Zważ, że melek ofiarował mi gościnę! On nie chciał, żeby mi się stało cokolwiek złego. Rais tylko działał przeciwko nam nieprzyjaźnie i bez wiedzy innych.
— Jak wydostałeś się, panie?
— Powie ci to Ruh ’i kulyan.
— Rah ’i Kulyan? — zawołał ździwiony. — Czy był u ciebie?
— Nie, ja byłem u niego, a on życzy sobie, żebyś przyszedł do niego.
— Ja? Kiedy? — pytał niemal zatrwożony.
— Natychmiast.
— Panie, żartujesz! Ruh ’i kulyan jest duchem potężnym, a ja nie jestem niczem innem, jak biednym ylidżi[146], który musi drżeć przed niewidzialnym.
— On nie jest niewidzialnym.
— Czy widziałeś go?
— Widziałem i mówiłem z nim.
— I nie umarłeś natychmiast?
— Żyję, jak widzisz.
— Tak, wy emirowie z Frankistanu wiecie, jak obcować z duchami.
— Czyż niema tu wielu ludzi, którzy byli u ducha jaskini i nie pomarli?
— Mówili do niego, lecz go nie widzieli.
— Nie powiedziałem ci, że go zobaczysz. Kazał tobie, melekowi i Nedżir-Bejowi przyjść do jaskini. Czy nie chcesz posłuchać tego rozkazu? I melek tam pójdzie!
— W takim razie pójdę i ja.
— Spodziewałem się tego. Czy nie zapominasz przy tem, że jesteś jeńcem meleka?
— Czy sądzi, że mu ucieknę?
— Musi być ostrożnym. Czy przyrzekasz mu nie próbować ucieczki i czy dasz słowo, że dobrowolnie tu znowu powrócisz?
— Daję mu słowo.
— Podaj mu rękę!
Uczynił to, poczem melek go zapewnił:
— Beju, ufam ci, i nie każę cię pilnować, chociaż posiadanie twojej osoby więcej dla mnie znaczy, niż posiadanie wielkich skarbów. Nie pójdziemy, lecz pojedziemy! Ty wolno na swoim koniu.
— Jechać? — spytałem — czy można po tej drodze?
— Jest droga dokoła — odrzekł — dłuższa wprawdzie, ale konno prędzej nią dostaniemy się do groty, niż wspinając się mozolnie po wzgórzach. Pojedziesz z nami, panie?
— Tak, chociaż do ducha nie pójdę.
— Ale co się stanie z Nedżir-Bejem?
Wymieniony rzekł chytrze, nie czekając mej odpowiedzi:
— Nie idę z wami; zostanę tutaj!
— Słyszałeś, że Ruh ’i kulyan cię woła — ostrzegł go melek poważnie.
— Nie zważam na to, co mówi ten cudzoziemiec!
— Więc nie chcesz usłuchać ducha?
— Słucham go, ale nie wtedy, gdy mi posyła tego Franka!
— Lecz ja ci rozkazuję!
— Meleku, jestem Nedżir-Bej, rais Szordu, i ty nie masz prawa mi rozkazywać!
Melek spojrzał na mnie pytająco, zwróciłem się więc do małego Halefa:
— Halefie, czy nie widziałeś tu sznurów?
— O tam w kącie ich dosyć, panie.
— Weź trochę i chodź tutaj!
Mały hadżi zmiarkował, o co idzie. Dał stojącemu w drodze raisowi porządnego szturchańca i podniósł potem z ziemi sznury z włókien daktylowych, ja zaś oświadczyłem melekowi:
— Jeśli nie chce dobrowolnie, to go zmusimy. Przywiążemy go do konia tak, że się nie będzie mógł ruszyć.
— Spróbujcie! — groził rais. — Kto się do mnie zbliży, temu zrobię to, co ty mężowi Madany!
— Co ma na myśli? — spytał Halef.
— Ma być przywiązany do konia, ale chce zdeptać każdego, co się doń zbliży.
— Maszallah, ten człowiek oszalał!
Z tymi słowy na ustach skoczył mały człowieczek, i w mgnieniu oka leżał olbrzymi Chaldani na ziemi. W pół minuty potem miał nogi tak ciasno skrępowane, że cała jego postać była nieruchoma, jak w futerale.
— Ależ, Halefie — przypomniałem mu — on ma siedzieć na koniu.
— Nie trzeba, zihdi — odparł. — Położymy tego dżadda[147] brzuchem na koniu; tak może się nauczyć pływać.
— Dobrze; wynieś go!
Mały wziął wielkiego za kołnierz, podniósł go, obrócił się doń tyłem tak, że grzbietem dotknął grzbietu i wywlókł go. Reszta wyszła za nimi, a Lindsay przystąpił do mnie.
— Master — rzekł — nic nie zrozumiałem, nothing not, mniej, niż nic. Dokąd idziecie?
— Do ducha jaskini.
— Ducha jaskini? Thunder-storm! Czy mogę iść z wami?
— Hm! Właściwie nie.
— Pshaw! Nie zjem tego ducha!
— Wierzę!
— Gdzie on mieszka?
— Tam na górze, w skale.
— W skale? Czy są tam ruiny?
— Nie wiem; było ciemno, kiedy tam byłem.
— Skały, jaskinie, ruiny, duchy! Może i fowling-bulle?
— Wątpię.
— A mimo to pójdę z wami! Byłem tu sam tak długo. Nikt mnie nie rozumie. Cieszę się, że odzyskałem was napowrót. Weźcie mnie z sobą!
— Dobrze, ale nie zobaczycie nic.
— Disagreeable, uncivil! Chciałem także raz ducha zobaczyć; ducha lub widmo! Idę jednak razem! Yes!
Kiedy wychodziliśmy z domu, zastaliśmy przed nim całą ludność z Lican, a mimo to panowała wśród zebranych zupełna cisza. Przy świetle pochodni widziano, jak z pomocą Halefa przywiązałem raisa do siodła, ale nie poruszyły się żadne wargi, aby zapytać o przyczynę tego, w każdym razie niezwykłego postępowania. Sprowadzono konie i potrzebną ilość pochodni i dopiero, kiedyśmy wsiedli, objaśnił melek zgromadzonych, że udajemy się do ducha jaskini. Nakazał, aby aż do naszego powrotu nic nie przedsiębrano, a potem odjechaliśmy poprzez gromady zdumionych słuchaczy.
Naprzód jechał melek z bejem, potem Halef, prowadzący konia z raisem, a ja z Anglikiem zamykaliśmy orszak. Melek i Lindsay nieśli pochodnie, oświetlając nam drogę.
Z początku była to ścieżka dobrze utorowana, ale wnet zjechaliśmy z niej, przyczem dość było miejsca dla dwóch obok siebie idących koni. Była to jazda nader fantastyczna. Pod nami leżała w ciemnościach dolina Cabu, przez którą szło może dotąd czterech Europejczyków. Po tej stronie, na prawo od nas, błyszczała ku nam krwawa łuna pochodni z Lican, a nalewo, po tamtej stronie, wskazywała matowo jasna plama owo miejsce, gdzie obozowali Kurdowie. Ponad nami czerniały masy górskie, a na ich szczycie mieszkał duch, który był dla mnie samego zagadką, pomimo że pozwolił mi się „zrekognoskować“. Co się zaś tyczy nas sześciu, to jechaliśmy wśród upiornych refleksów łuczywa, a gromadkę naszą tworzyli: jeden Arab z Sahary, jeden Kurd, dwaj Nestorjanie, dwaj Europejczycy i jeniec wpośrodku.
Skręciliśmy dokoła załomu skalnego. Dolina zniknęła za nami, a przed nami wychyliły się pnie lasu wysokopiennego, po którego gruncie jechaliśmy w górę. Migotliwe światło obu pochodni włóczyło się od gałęzi do gałęzi, od listka do listka, a obok nas, przed i za nami pomykało, trzepotało i ulatywało coś jak pomiędzy szpaltami powieści o upiorach. Śpiący las oddychał, szemrząc poważnie, a tętent naszych koni brzmiał po miękim gruncie, jak dalekie dudnienie bębna w żałobnym marszu.
— Straszne! Yes! — rzekł Anglik półgłosem, wstrząsając się. — Nie pojechałbym tu sam do ducha. Well! Byliście sami?
— Nie.
— Nie? Kto był przy tem?
— Dziewczyna.
— A maid! Good lack! Młoda?
— Tak.
— Piękna?
— Bardzo.
— Zajmująca?
— Rozumie się! Bardziej niż fowling-bull.
— Heavens, macie szczęście! Opowiedzcie!
— Później, sir. Wy także zobaczycie ją jutro.
— Well! Osądzę, czy rzeczywiście bardziej zajmująca, niż fowling-bull. Yes!
Cicho prowadzona rozmowa zamilkła znowu. Było coś świętego, nieskalanego w tej głębokiej nocy leśnej i od tej chwili nie było słychać żadnych głosów prócz parskania któregoś z naszych koni.
— Jesteśmy u celu — rzekł melek. — Tu o dwieście kroków w dół znajduje się skała, a w niej jaskinia. Tu zsiądziemy z koni i zostawimy je. Czy idziesz razem?
— Tak, z powodu raisa, ale tylko pod jaskinię. Zgaście pochodnie!
Przywiązaliśmy do drzew konie, przy których mieli pozostać Halef i Lindsay i odczepiliśmy raisa. Aby mógł iść, zdjęto mu pęta z nóg, ale pies stał tuż obok i obserwował go oczyma, które nawet w ciemności można było rozpoznać; był to ów fosforyczny blask, jaki widzi się w oczach tintorery[148], kiedy nocą woda morska się świeci, a pod przezroczystą falą można dostrzec tego straszliwego potwora.
— Raisie, pójdziesz za melekiem i bejem. Ja idę za tobą, a jeśli się będziesz ociągał, to poczujesz jeszcze na sobie siłę zębów mojego psa!
Temi słowy dałem znak do drogi. Zachowano ten sam porządek, a Nedżir-Bej nie zawahał się ani na chwilę, czy posłuchać mego zarządzenia. Zeszliśmy wpoprzek grzbietu górskiego, a następnie pochyłością w dół, skąd ujrzałem już skałę pod nami. W pięć minut zaledwie staliśmy na tem samem miejscu, gdzie czekała na mnie Ingdża podczas mojej rozmowy z duchem jaskini.
— Wejdziecie do jaskini i pójdziecie prosto, dopóki nie ujrzycie światła — powiedziałem.
Cała przygoda nie pozwoliła widocznie uczestnikom na obojętne zachowanie się, jak to można było wywnioskować z ich długiego, głębokiego oddechu, gdyż twarzy ich dostrzec nie mogłem.
— Emirze, rozwiąż mi ręce! — prosił rais.
— Na to się odważyć nie można — odparłem.
— Nie ucieknę; wejdę do środka!
— Bolą cię?
— O bardzo!
— Tak samo kazałeś ty mnie moje ręce związać i taki sam ból musiałem znosić cztery razy dłużej. Mimo to rozwiązałbym cię, ale nie wierzę twemu zapewnieniu.
Milczał; zatem moja nieufność była uzasadniona. Melek i bej wzięli go w środek.
— Panie, zostaniesz tutaj, czy też wrócisz do koni? — zapytał bej.
— Jak chcecie.
— Zostań więc tu. Ten człowiek mógłby spowodować konieczną potrzebę pomocy z twej strony.
— Więc idźcie; będę tu na was czekał.
Oni poszli, a ja usiadłem na głazie. Pies tak dobrze pojął swoją powinność, że szedł za raisem, dopóki go nie odwołałem. Teraz przysiadł obok mnie, położył mi głowę na kolanach, jakgdyby prosił, aby go głaskać. Nie żałowałem mu tej pieszczoty.
Siedziałem tak w ciemności długo, długo. Myśli moje pobiegły nad góry i doliny, za lądy i morza do ojczyzny. Ileż dałby za to niejeden badacz, żeby mógł być tu na mojem miejscu! Jakżeż cudownie prowadził mnie Bóg aż tutaj i chronił, podczas gdy wielkie, dobrze uzbrojone ekspedycje wyginęły i zniszczone zostały tu, gdzie ja znalazłem tak przyjazne przyjęcie! Na czemże to polegało? Ileż przeczytałem książek o obcych krajach i ludach, ile przytem nabrałem mylnych przesądów! Niejeden kraj, niejeden naród, niejeden szczep, wydał mi się teraz zupełnie innym — lepszym, niż mi go przedstawiono. Niepodobna iskry Bożej stłumić w żadnym człowieku doszczętnie, a najdzikszy człowiek uszanuje obcego, skoro się spotka z poszanowaniem z jego strony. Wyjątki są wszędzie. Kto miłość sieje, zbierze miłość zarówno u Eskimosów jak u Papuasów, u Ajnosów i Botokudów. Nie wyszedłem wprawdzie z całą skórą; ma ona trochę blizn, szram i dziur, ale dlatego tylko, że wędrowałem, żeby tak rzec, jako „ubogi podróżny“, a każdy, choćby najbardziej uprzejmy terminator, musi przyjąć czasem jakieś ostre słowo lub nawet klapsa jeszcze mniej sympatycznego. O gdybym mógł być pionierem cywilizacji i chrześcijaństwa! Nie szedłbym pomiędzy dalekich braci, aby ich od siebie odpychać lub nawet niszczyć, bo uważałbym, że tak samo są dziećmi Boga, jak my dumni egoiści. Ceniłbym każdą formę ich kultury, nawet najdrobniejszy jej zaczątek. To niemożebne, żeby jeden syn Ojca wszechrzeczy był taki sam jak drugi, to też nie samolubstwo, lecz bezinteresowność potrafi z istotnem powodzeniem opowiadać to wzniosłe słowo, co „głosi pokój i zwiastuje zbawienie“. To słowo; wszakże ono nie pochodzi ani od Kserksesa, ani od Aleksandra, ani od Cezara, ani od Napoleona, lecz od tego, który się urodził w stajence, kłosy jadł z ubóstwa, nie miał gdzie głowy skłonić, a zawsze głosił: „Szczęśliwi miłujący pokój, albowiem oni zwać się będą synami Bożymi“.
Upłynęła przeszło godzina, a jeszcze siedziałem sam. Zacząłem się już obawiać, że towarzyszom stało się co złego w jaskini i namyślałem się już, czy nie lepiejby było pójść za nimi, kiedy usłyszałem odgłos kroków.
Powstałem i ujrzałem ich trzech, a równocześnie zauważyłem, że raisowi zdjęto już więzy.
— Czekałeś bardzo długo! — ubolewał melek.
— Bałem się już o was — odrzekłem — i niebawem byłbym był do was poszedł.
— Nie było potrzeba. Panie, widzieliśmy ducha jaskini i mówiliśmy z nim!
— Czy poznaliście go?
— Tak. To... powiedz ty pierwej to imię!
— Marah Durimeh?
— Tak, emirze! Ktoby to był pomyślał!
— Ja! Przeczuwałem to już od dłuższego czasu. O czem mówiliście z nią?
— To jest i zostanie tajemnicą. Panie, ta niewiasta, to sławna meleka[149], a to, co do nas mówiła, nastroiło nam serca na rzecz pokoju. Berwari będą naszymi gośćmi i opuszczą Lican jako nasi przyjaciele.
— Czy rzeczywiście? — spytałem uradowany.
— Tak jest — odrzekł bej z Gumri. — A czy wiesz, komu to zawdzięczamy?
— Duchowi jaskini.
— Tak, ale najpierw tobie. Emirze, stara królowa kazała nam być twymi przyjaciółmi, ale my byliśmy już nimi poprzednio. Zostań w tym kraju jako brat mój i nas wszystkich!
— Dziękuję wam! I ja miłuję krainę ojców moich i chciałbym głowę swoją w niej złożyć, ale pozostanę u was wraz z towarzyszami, dopóki czas na to pozwoli. Czy Marah Durimeh zostanie nadał duchem jaskini?
— Tak, lecz nikomu wiedzieć tego nie wolno. Przysięgliśmy milczeć o tem, póki nie umrze. I ty o tem nie powiesz, emirze!
— Nikomu!
— Ona cię jutro w domu moim odwiedzi, bo cię miłuje, jak gdybyś był jej synem lub wnukiem — rzekł melek. — Teraz już chodźmy.
— A Chaldanie zwołani przez Nedżir-Beja? — spytałem, chcąc być pewnym.
Na to przystąpił do mnie wymieniony i podał mi rękę:
— Panie, bądź także moim przyjacielem i bratem i przebacz mi. Kroczyłem drogą fałszywą i chętnie teraz zawrócę. Otrzymasz spowrotem wszystko, co ci zabrałem, a ja pójdę zaraz na miejsce zebrania moich ludzi, aby im donieść, że będzie pokój.
— Nedżir-Beju, masz moją rękę, przebaczam ci chętnie! Ale czy wiesz, kto mnie uwolnił?
— Wiem. Marah Durimeh mi powiedziała. To Madana i Ingdża; a córka moja sama zaprowadziła cię do ducha jaskini.
— Czy gniewasz się na nie?
— Gniewałbym się bardzo i ukarałbym je surowo, ale słowa meleki dały mi poznać, że niewiasty postąpiły bardzo dobrze. Pozwól, że ja cię odwiedzę!
— Proszę cię o to! A teraz chodźcie; towarzysze moi będą się o nas obawiać.
Opuściliśmy tajemnicze miejsce, wydostaliśmy się na wzgórze i zastaliśmy rzeczywiście Halefa i Anglika w wielkiej o nas obawie.
— Gdzie tak siedzicie, m aster? — zawołał Lindsay. Omal nie poszedłem zabić tego holeghost z troski o was!
— Widzicie, że ten czyn zuchwały nie był potrzebny.
— A cóż tam było na dole?
— Później, później; teraz ruszajmy.
Wtem Halef ujął mię za ramię:
— Zihdi — szepnął mi — ten człowiek już nie związany!
— Uwolnił go duch jaskini, Halefie!
— W takim razie ten Ruh ’i kulyan jest duchem bardzo nieostrożnym. Chodź, zihdi, zwiążemy go znów natychmiast!
— Nie. Prosił mnie o przebaczenie, a ja mu przebaczyłem!
— Zihdi, jesteś tak samo nieostrożny, jak duch, ale ja będę mądrzejszy! Jestem hadżi Halef Omar i nie przebaczam mu!
— Nie masz nic do przebaczania!
— Ja? Nie? — spytał zdziwiony. — O, wiele, bardzo wiele, zihdi!
— Cóż takiego?
— On targnął się na ciebie, na ciebie, którego jestem przyjacielem i obrońcą, a to o wiele gorsze, niż gdyby pojmał mnie samego. Jeżeli mam mu przebaczyć, to musi mię o to poprosić. Nie jestem ani Turek, ani Kurd, ani tchórzliwy Nazarah, lecz radżul el Arab[150], który nie pozwala swojego zihdi obrażać, ani martwić. Powiedz mu to!
— Może znajdzie się sposobność do tego. Teraz siadaj na konia; widzisz, że tamci już wsiedli.
Melek zapalił nowe pochodnie i ruszyliśmy spowrotem. Nie milczeliśmy już tak, jak wtedy, gdyśmy jechali w górę. Tylko ja jeden nie brałem udziału w rozmowie, prowadzonej przez tubylców płynną kurdyjszczyzną, a przez Lindsaya i Halefa ułamkami angielskiego i arabskiego języka; z tej rozmowy rozumieli oni obaj zaledwie tysiączną część.
Wizyta nasza na górze dała mi sporo do myślenia. Na czem polegała władza, którą miała Marah Durimeh nad szejkiem zarówno, jak nad bejem z Gumri? To, że była królową, nie mogło jeszcze samo dla siebie wywierać takiego wrażenia. Trzeba było czegoś więcej, aby w tak krótkim czasie pogodzić z sobą dwu przeciwników, usposobionych względem siebie tak wrogo zarówno przez swe pochodzenie, jak i wiarę. A równie cudowną była tak szybka przemiana dzikiego, nieokrzesanego Nedżir-Beja w człowieka przyjacielskiego i potulnego jak baranek. Dllaczegożby miało to wszystko tajemnicą dla mnie pozostać? Inny osobnik ludzki chełpiłby się takim wpływem i władzą. Ta Marah Durimeh była nietylko tajemniczą istotą, lecz także niezwykłym charakterem. Co za ponętny temat dla ciekawego człowieka, włóczącego się po szerokim świecie, aby zbierać dla swego pióra zajmujące tematy! Przyznaję, że więcej mi teraz zależało na tajemnicy starej królowej, niż poprzednio na sporze pomiędzy Kurdami a Chaldejczykami.
Gdyśmy ujrzeli światła Lican, rzekł rais z Szordu:
— Teraz muszę się z wami rozstać.
— Czemu? — zapytał melek.
— Muszę się udać na miejsce zebrania moich ludzi, by im powiedzieć, że będzie pokój, bo gotowi się zniecierpliwić i jeszcze przed świtem uderzyć na Kurdów.
— To idź.
Odjechał wprawo, a my dostaliśmy się w pięć minut potem do Lican. Ludność przyjęła nas z wielkiem zaciekawieniem. Donośnym głosem zwołał ich melek, a następnie wyprostował się w siodle, by im oznajmić, że wszelka walka skończona, bo tak Ruh ’i kulyan kazał.
— Czy każemy Berwarim czekać do jutra? — zapytałem następnie.
— Nie. Niechaj się zaraz dowiedzą.
— Kto będzie posłem?
— Ja — odrzekł bej. — Nikomu tak prędko nie uwierzą, jak mnie. Czy pojedziesz razem, panie?
— Tak — rzekłem — lecz zaczekaj trochę.
Zwróciłem się do najbliższego Chaldejczyka z zapytaniem:
— Znasz drogę do Szordu?
— Znam, emirze! Czy tak dokładnie, że trafisz nawet po nocy?
— Tak, emirze!
— Czy znasz tam Ingdżę, córkę raisa?
— Bardzo dobrze.
— A może i kobietę, która zwie się Madana?
— Ją także.
— To siadaj na koń i jedź tam. Powiesz obydwom, że mogą pójść spać bez obawy, gdyż nastał pokój. Rais został moim przyjacielem i nie rozgniewa się na nie za to, że mię puściły z chałupy.
Poczuwałem się do obowiązku zawiadomienia tych dwu poczciwych niewiast o szczęśliwem wyjściu z dzisiejszych zawikłań, gdyż wyobrażałem sobie, że będą się obawiały nagany, lub kary ze strony raisa. Wydawszy to polecenie, przyłączyłem się do beja z Gumri. Ruszyliśmy już, kiedy melek zawołał za nami:
— A sprowadźcie Berwarich! Niech będą gośćmi naszymi!
Znałem drogę, pomimo że zrobiła się uciążliwą spowodu drzew i zarośli. Nie ujechaliśmy jej jeszcze do połowy, kiedy zabrzmiał przed nami głośny okrzyk:
— Kto idzie?
— Swoi! — odpowiedział bej.
— Powiedzcie imiona!
Bej poznał wartownika po głosie.
— Cicho, Talafie, to ja sam!
— Panie, to ty? Szykr’ Allah — dzięki Bogu, że słyszę twój głos! Czy udało ci się uciec?
— Nie uciekłem. Gdzie wasz obóz?
— Jedź prosto; zobaczysz ognie!
— Prowadź nas!
— Nie wolno mi, panie!
— Czemu nie?
— Należę do warty i nie wolno mi opuszczać tego miejsca, dopóki mnie nie zluzują.
— Kto u was dowodzi?
— Wciąż jeszcze rais z Dalaszy.
— W takim razie wybraliście sobie bardzo rozumnego dowódcę, teraz jednak ja już tu jestem i tylko mnie macie słuchać. Warty już nie potrzebne. Chodź i prowadź nas!
Kurd wziął swoją długą flintę na ramię i ruszył przodem. Wnet ujrzeliśmy ogniska obozowe, przeglądające pomiędzy drzewami, i dostaliśmy się na ten sam plac, na którym odbyliśmy naradę dnia poprzedniego.
— Bej! — zabrzmiało dokoła.
Pełni radości zerwali się wszyscy, by go powitać. Mnie także otoczono i pozdrawiano serdecznymi uściskami ręki. Tylko dotychczasowy dowódca stał zdala i przypatrywał się całej scenie posępnym wzrokiem. Widział, że jego władza się skończyła. W końcu jednak przystąpił do beja i podał mu rękę.
— Bądź pozdrowiony! — rzekł. — Umknąłeś?
— Nie. Wypuszczono mnie dobrowolnie.
— Beju, to największy cud, jakiego dożyłem.
— To nie cud. Zawarłem pokój.
— Postąpiłeś zbyt pośpiesznie! Posłałem do Gumri, a rano przyłączą się do nas setki Berwarich.
— W takim razie ty działałeś zbyt pośpiesznie. Czyż nie wiedziałeś, że ten emir poszedł do Lican, aby pośredniczyć w zawarciu pokoju?
— Napadli na niego.
— Ale ty dowiedziałeś się potem, że to nie melek kazał na niego urządzić napad.
— Co otrzymasz od Chaldanich za pokój?
— Nic.
— Nic? O beju, postąpiłeś nierozsądnie! Napadli na ciebie i zabili kilku naszych. Czy niema już w tym kraju zemsty, ani ceny krwi?
Bej spojrzał mu w twarz ze spokojnym uśmiechem, ale ten uśmiech był złowrogi.
— Jesteś rais z Dalaszy? — spytał głosem ogromnie przyjaznym.
— Tak — odrzekł rais zdziwiony.
— A mnie znasz chyba także?
— Czemuż miałbym cię nie znać?
— Więc powiedz mi, kto jestem?
— Bej z Gumri.
— Słusznie! Chciałem tylko zobaczyć, czy się nie omyliłem; sądziłem bowiem, że opuściła cię pamięć. Jak myślisz: co uczyni bej z Gumri człowiekowi, ośmielającemu się wobec tylu dzielnych mężów nazwać go nierozsądnym?
— Panie, czy chcesz za usługi moje odpłacić mi niewdzięcznością?
W tej chwili nabrał głos beja zupełnie innego brzmienia.
— Płazie! — zahuczał. — Czy chcesz tak ze mną postąpić, jak przedtem z tym oto emirem? Usta jego zgromiły cię, a ręka jego skarciła. Czy mam się bać ciebie, którego ten cudzoziemiec nie bał się z konia zrzucić? Zresztą, za jakie usługi mam ci być wdzięcznym? Kto cię ustanowił dowódcą? Czy ja? Powiadam ci, że Ruh ’i kulyan kazał nam zawrzeć pokój, a że głos ducha doradzał łagodność, więc i ja ci przebaczę. Ale nie waż się powtórnie postąpić wbrew temu, co czynię! Dosiądziesz natychmiast konia i pojedziesz do Gumri oznajmić Berwarim, że mogą spokojnie w wioskach swoich pozostać. Jeżeli nie usłuchasz mnie we wszystkiem natychmiast, to jutro będę wraz z tymi wojownikami w Dalaszy, a wtedy dowiedzą się w całej krainie Chal od Behedri do Szuraizi, od Biha do Beszukha, jak syn sławnego Abd-el-Summit-Beja karze kiaję, który ośmiela mu się sprzeciwiać. Ruszaj, niewolniku turecki!
Oczy beja błyskały tak złowrogo, a ręka jego wyciągnęła się z gestem tak nieodpartego rozkazu, że rais, nie mówiąc ani słowa więcej, dosiadł konia i odjechał w milczeniu. Następnie zwrócił się bej do innych:
— Ściągnijcie straże i chodźcie z nami do Lican, w gościnę do naszych przyjaciół!
Kilku odbiegło, a reszta jęła gasić ogniska. Bez słówka opozycji opuściliśmy w dziesięć minut polanę i pojechaliśmy do Lican.
Gdyśmy tam przybyli, przedstawiła się oczom naszym scena bardzo ożywiona. Ustawiono olbrzymie stosy drzewa, aby ogniska pomnożyć i powiększyć. Wielu Chaldanich zajętych było biciem baranów, a dwa wspaniałe woły leżały już na ziemi; miano jeszcze zdjąć z nich skóry, wypatroszyć, pokrajać na kawałki i na ogniu upiec. Oprócz tego zwleczono yjitasze[151] z całej wsi i ustawiono w długim szeregu, a przy nich siedziały kobiety, dziewczęta i mełły ziarno na mąkę, aby z niej potem sporządzić placki.
Powitano się spoczątku cicho i obie gromady jęły się ostrożnie i z pewną nieufnością jeszcze mieszać ze sobą; ale w kwadrans potem połączyli się jedni i drudzy w przyjaznym nastroju; zewsząd zabrzmiały wesołe okrzyki uwielbienia dla ducha jaskini za to, że cierpienie w radość zamienił.
My honoratiores (używam tego słowa naturalnie z ogromną dumą) siedzieliśmy na parterze domu melekowego i rozmawialiśmy przy uczcie o zdarzeniach ostatnich dni. Oczywiście był przy tem i mój dzielny Halef, a moje publiczne uznanie dla jego wierności i odwagi sprawiło mu widocznie wielką satysfakcję. Dzień już nastał, kiedy udałem się z towarzyszami do górnej komnaty, aby choć kilka godzin się przespać.
Zbudziwszy się, usłyszałem na dworze znajomy mi głos raisa z Szordu. Pośpieszyłem na dół, gdzie powitał mię bardzo przyjaźnie. Przyniósł wszystko, co mi zabrano; nie brakowało najmniejszego drobiazgu. Zarazem zapewnił mnie o gotowości swej do wszelkiego zadośćuczynienia, jakiegobym tylko odeń zażądał. Oczywiście, że stanowczo się na to nie zgodziłem.
Przed domem leżeli Kurdowie i Chaldowie pomieszani z sobą i spali spokojnie.
Wtem ujrzałem zbliżające się z dołu dwie niewiasty. Przysłoniwszy dłonią oczy, poznałem Ingdżę i hożą „pietruszkę“. Stara, słodka Madana, wystroiła się rzeczywiście wspaniale. Głowę jej ocieniał kapelusz, który składał się tylko z szerokiej kresy, podczas gdy otwór główki przykryty był wielkim kogucim pióropuszem. Zamiast obuwia miała stopy owinięte dwiema czerwonemi niegdyś ścierkami, których barwę jednak teraz z trudem tylko można było rozpoznać. Z bioder jej zwisał pstry dywan zamiast spódnicy, przewiązany w pasie szarfą, którą w innych warunkach wdziałbym za kuchenną ścierkę. Górną część jej ciała okrywało coś, czego nazwaćby nie potrafił nawet najgruntowniejszy znawca garderoby. Była to niby kasawiaka, niby wór na kartofle, trochę beduina, trochę żagiel rzymski, częścią szal koncertowy, a częścią kapa na ławę, coś z salopy, a coś ze śliniaczka. Z pomiędzy tej tajemniczej części garderoby a dywanu wyzierała koszula — ale, o słodka „pietruszko“, czy to płótno czy skóra z podeszwy? Czyż w Cabie niema dość wody, serdeczna wybawicielko emira z Frankistanu?
Całkiem inaczej wyglądała Ingdża. Gęste, pełne jej włosy zwisały w dwu warkoczach na plecy, a szczyt głowy zdobiła zalotnie turecka czerwona chusta, złożona z fałdy. Śnieżno białe szarawary kobiece dochodziły do zgrabniutkich smyrneńskich trzewiczków. Biust jej okrywała sięgająca do pasa niebieska i żółto szamerowana bluzka baszybożucka, a na tem wszystkiem miała zaub[152] z cienkiej, błękitnej, bawełnianej materji.
Gdy podeszła bliżej i mnie ujrzała, pociemniały jej brunatnawe policzki. „Pietruszka“ przystąpiła siedmiomilowymi krokami do mnie, skrzyżowała ręce na piersiach i wykonała ukłon tak głęboki, że końce jej bioder sterczały niemal ponad poziomo zgiętymi krzyżami.
— Sabah ’I ker — dzień dobry, panie! — pozdrowiła. — Chciałeś nas widzieć dzisiaj, oto jesteśmy!
Odpowiedziałem na to krótkie, wojskowe zgłoszenie:
— Bądźcie pozdrowione i wnijdźcie ze mną do domu. Niechaj moi towarzysze poznają niewiasty, którym zawdzięczam ocalenie.
— Panie! — rzekła Ingdża — przysłałeś nam posłańca; dziękujemy ci, gdyż rzeczywiście byłyśmy w strachu.
— Czy widziałaś już swego ojca?
— Nie. Nie było go w Szordzie od wczoraj.
— Jest tutaj. Wejdź!
Już we drzwiach natknęliśmy się na raisa, który właśnie chciał opuścić dom. Zdziwił się trochę, ujrzawszy córkę, ale zapytał ją głosem przyjaznym:
— Czy mnie szukasz?
— Teraz wojna, a nie widziałam cię od wczoraj — odrzekła.
— Nie obawiaj się, nieprzyjaźń już się skończyła. Idźcie do żony meleka; ja nie mam czasu.
Wyszedł, dosiadł konia i odjechał, ja zaś poszedłem z obydwiema na górę, gdzie towarzysze ukończyli właśnie poranną toaletę.
— Heigh-day, kogo tu sprowadzacie, master? — zapytał Lindsay.
Wziąłem obie białogłowy za ręce i poprowadziłem je ku niemu.
— Oto są obie lady, które wybawiły mię z jaskini lwa — odpowiedziałem. — Ta, to Ingdża, perła, a ta druga nazywa się Madana, pietruszka.
— Pietruszka, hm! Ale ta perła jest przepyszna! Macie słuszność, master! Obie dzielne, obie! Ofiaruję obydwom podarunki, zapłacę, dobrze zapłacę, bardzo dobrze. Yes!
Reszta towarzyszy ucieszyła się też poznaniem obu Chaldejek i przyznać należy, że okazano im wiele poważania i uprzejmości. Zostały aż do popołudnia i spożyły z nami obiad, poczem odprowadziłem je przez kawał drogi do Szordu. Kiedy się żegnałem, spytała Ingdża:
— Panie, czy rzeczywiście pogodziłeś się z mym ojcem?
— Tak jest.
— I przebaczyłeś mu zupełnie?
— Zupełnie.
— I on się już nie gniewa na mnie? Czy nie będzie mnie łajać?
— Nie powie ci ani słowa nieprzyjaznego.
— Czy odwiedzisz go kiedy?
— A czy przyjmiecie mnie chętnie, on i ty?
— Tak, panie!
— Więc przyjdę niebawem, może dziś jeszcze, a może jutro.
— Dziękuję ci. Bądź zdrów!
Podała mi rękę i odeszła, ale Madana zaczekała dopóki dziewczyna nie oddaliła się na tyle, żeby nie mogła słyszeć, poczem rzekła:
— Panie, czy pamiętasz o czem mówiliśmy wczoraj?
Domyślałem się, co nastąpi i odpowiedziałem z uśmiechem:
— Przypominam sobie każde słowo.
— A jednak zapomniałeś jedno słowo.
— Ach! Które?
— Namyśl się!
— Zdaje mi się, że wiem wszystko.
— O, zapomniałeś właśnie najlepsze słowo, najlepsze ze wszystkich.
— Więc powiedz je!
— Słowo o podarunku!
— Moja zacna Madano, nie zapomniałem o nim bynajmniej. Przebacz mi, przybywam z kraju, gdzie niewiasty wyżej się ceni, niż wszystko inne. One, takie piękne, takie delikatne i miłe, nie mogą trudzić się ciężarami. Dlatego nie wręczyliśmy wam podarunków. Nie powinnyście nieść ich tą długą drogą do Szordu; przyślę je wam jeszcze dziś. A skoro jutro tam przyjdę, to widok twój ucieszy serce moje, gdyż ujrzę cię ozdobioną tem, co ci z wdzięcznością ofiaruję.
Chmura zniknęła, a jasny blask słońca rozpromienił pomarszczoną twarz zacnej „pietruszki“. Złożyła ręce i zawołała:
— O, jak szczęśliwe muszą być kobiety waszego kraju! Czy to daleko stąd?
— Bardzo daleko.
— Ile dni drogi?
— Znacznie więcej niż sto.
— Jaka szkoda! Ale przyjdziesz jutro spewnością?
— Całkiem pewnie!
— A więc bywaj zdrów, panie! Ruh ’i kulyan okazał, że jesteś jego ulubieńcem, a ja cię zapewniam, że także jestem twą przyjaciółką!
Podała mi rękę i pośpieszyła za Ingdżą. Gdyby Frankistan nie był tak daleko, „pietruszka“ moja spróbowałaby może poznać na własne oczy „szczęśliwość naszych białogłów“!
Wracając, nie doszedłem jeszcze daleko, kiedy ujrzałem jakąś postać, schodzącą ze wzgórza. Była to staruszka Marah Durimeh. Ona poznała mnie także, zatrzymała się i skinęła na mnie. Ujrzawszy, że idę za jej skinieniem, odwróciła się i wolnym krokiem jęła znów wchodzić na górę, gdzie zniknęła za krzakiem. Tam na mnie czekała.
— Pokój Boży niech będzie z tobą, mój synu! — pozdrowiła mnie. — Przebacz mi, że kazałam ci iść pod górę. Dusza moja cię miłuje, a w domu meleka nie mogę być z tobą sama i dlatego cię zawołałam do siebie. Czy masz dla mnie trochę czasu?
— Ile tylko chcesz, dobra matko moja.
— Więc pójdź!
Wzięła mię za rękę, jak to matki czynią z dziećmi, i poprowadziła dalej jeszcze o kilkaset kroków, aż do miejsca, porosłego mchem, skąd niespostrzeżenie objąć można było wzrokiem całą dolinę. Tam usiadła.
— Usiądź koło mnie — prosiła.
Usłuchałem wezwania. Zrzuciła z ramion płaszcz i siedziała obok mnie taka dostojna, czcigodna i cześć nakazująca, jak postać jakaś z czasów proroków Izraela.
— Panie — rzekła — spójrz tam między wschód a południe! To słońce niesie wiosnę i jesień, niesie lato i zimę; wiele lat jego przeszło nad moją głową. Przypatrz się jej! To nie siwizna starości, ale biel śmierci. Powiedziałam ci raz w Amadijah, że już nie żyję i powiedziałam ci prawdę; jam jest duch Ruh ’i kulyan.
Zatrzymała się. Głos jej brzmiał tajemniczo, jakby płynął gdzieś z odległych przeszłości, a mimo to drgał wzruszeniem żyjącego serca, a oczy, zwrócone na gwiazdę dnia, lśniły wilgotnym blaskiem.
— Słyszałam wiele i widziałam wiele — mówiła dalej. — Widziałam, jak upada wysoki i jak wznosi się niski; widziałam, jak zły triumfuje i jak dobry niszczeje; widziałem, jak szczęśliwy łzy leje, a nieszczęśliwy się raduje. Kości odważnego drżały ze strachu, a bojaźliwy czuł w sercu odwagę lwa. Płakałam razem z nimi i śmiałam się, wznosiłam się i spadałam, aż przyszedł czas, w którym nauczyłam się myśleć. Wówczas poznałam, że wielki Bóg rządzi wszechświatem, że dobry Ojciec wszystkich trzyma za rękę, bogatego i biednego, który się raduje i tego, który płacze. Ale wielu odeń odpadło i teraz śmieje się z niego, a jeszcze inni zowią się jego dziećmi, ale są dziećmi tego, który mieszka w dżehennie. Dlatego wielki ból wlecze się po ziemi i po ludziach, którzy nie chcą się dać Bogu ukarać. A jednak nie nadejdzie już drugi potop, gdyż Bóg nie znalazłby drugiego Noah, któryby mógł zostać ojcem lepszego rodu ludzkiego.
Zrobiła ponownie pauzę. Słowa jej, brzmienie jej głosu, ciche, a jednak wymowne oczy, jej powolne, jakgdyby zmęczone, a mimo to znaczące gesty, wywierały na mnie głębokie wrażenie. Jąłem pojmować tę władzę duchową, jaką ta kobieta miała nad biednymi intelektualnie mieszkańcami tego kraju. Zaczęła mówić dalej:
— Dusza ma drżała, a serce groziło pęknięciem; biedny lud budził we mnie litość ku sobie. Byłam bogata, bardzo bogata w dobra doczesne, a w sercu mojem mieszkał Bóg, którego oni porzucili. Życie moje umarło, ale ten Bóg nie umarł. Powołał mnie na swoją służebnicę. Teraz błądzę z miejsca na miejsce z pastorałem wiary, aby mówić i kazać o Wszechmocnym i Wszechdobrotliwym, lecz nie słowami, z którychby się wyśmiewano, tylko czynami, które spływają błogosławieństwem na potrzebujących miłosierdzia Bożego. Stara Marah Durimeh i Ruh ’i kulyan byli dla ciebie dotąd zagadką; azali są tem nadal dla ciebie, mój synu?
Nie mogłem postąpić inaczej; pochwyciłem jej rękę i przycisnąłem do ust.
— Rozumiem cię! — rzekłem.
— Wiedziałam, że ty powiesz tylko te słowa. I ty zmagasz się z życiem, pasujesz się z człowiekiem, który jest poza tobą i w tobie samym.
Spojrzałem na nią szybko. Czyżby była obdarzona darem jasnowidzenia? Skąd to, że oko jej wnikało aż tak głęboko i tak dobrze widziało? Nie odpowiedziałem jej, więc ciągnęła dalej, pytając:
— Czy jesteś w swoim kraju emirem?
— Nie tem, co u was zwie się emirem. U nas są emirowie rodu, emirowie majątku, emirowie wiedzy, oraz emirowie cierpienia i walki z życiem.
— Do których należysz?
— Do ostatnich.
Przypatrzyła mi się badawczo i spytała:
— Czyś bogaty?
— Jestem ubogi.
— Ubogi w złoto i srebro, ale nie pozbawiony innych dóbr, gdyż serce twoje rozdaje dary, które drugich radują. Słyszałam, ilu sobie przyjaciół zdobyłeś. Mnie także uszczęśliwiłeś. Czemu nie zostajesz w ojczyźnie, czemu idziesz w obce kraje? Mówią, że wędrujesz, aby bronią czynów dokonywać, ale to nieprawda, gdyż broń zabija, a ty nie pożądasz śmierci bliźniego.
— Marah Durimeh, nie powiedziałem jeszcze nikomu, dlaczego kraj mój opuściłem, ale ty to usłyszysz.
— Czy i w twojej ojczyźnie nikt o tem nie wie?
— Nie. Jestem tam nieznanym i samotnym człowiekiem, ale ta samotność dobrze wpływa na moje serce.
— Mój synu, tyś młody jeszcze. Czyż Allah nawiedził cię już takiem cierpieniem, że dusza twoja cofa się do siebie, szuka samotności?
— Nie to jest przyczyną, o czem myślisz, lecz to co tobie jeszcze żyć każe — odparłem.
— Wytłumacz mi to! — rzekła.
— Kto usycha z pragnienia na pustyni, ten pozna się na wartości kropelki, ocalającej życie spragnionemu; na kim zaś spoczywał ciężar trosk i cierpienia, a żadna ręka nie wyciągnęła się doń z pomocą, ten wie, jak cenną jest miłość, do której tęsknił daremnie. A jednak całe me serce pełne jest tego, czegom nie znalazł, pełne owej miłości, co Syna Ojca w niebiesiech pchnęła na ziemię, aby niósł wieść radosną, że wszyscy ludzie braćmi są i synami jednego Ojca. I jak Zbawiciel zstąpił na ziemię z wyżyn, do których nikt śmiertelny nie dotrze, tak idą wysłańcy Jego na cały świat głosić ewangelję miłości tym wszystkim, którzy błądzą jeszcze w ciemnościach. Oto są emirowie chrześcijaństwa, bohaterowie wiary, melekowie miłosierdzia.
— Ale nie wszyscy nauczają tak, jak ty teraz mówisz — wtrąciła. — Są wysłannicy, którzy prześladują głosicieli prawdziwej wiary. Patrz na ten kraj, nad którym świeci teraz to słońce! To samo słońce widziało tu śmierć tysięcy, ta sama rzeka, którą tu spostrzegasz, porwała setki trupów ze sobą. A czemu? Zapytaj emirów wiary, co mieszkali za górami Karita i Tura Szina, pytaj szejków książąt chrześcijańskich, co byli u namiestników sułtana i godzili się na to wszystko spokojnie! Czyliż każdy sułtan i szach chrześcijański nie ma prawa i obowiązku bronić chrześcijan, gdziekolwiekby się znajdowali? Dziś w nocy ocaliłam chrześcijan tej doliny od śmierci, ja, kobieta; czemu ci emirowie mniej mają władzy odemnie? Niegdyś byłam meleką, dziś jestem tylko starą kobietą, a jednak słuchają głosu mego Turcy, Kurdowie i Chaldanie. Ja także głosiłam chrześcijaństwo dziś o północy, ale nie chrześcijaństwo słowa, o którego znaczenie spierają się ci, co od mego odpadli, lecz chrześcijaństwo czynu, w który nikt wątpić nie może. Karćcie złych, a dziękować będą wam potem, podczas gdy dobrzy, co tęsknią do wybawienia, z radością powitają wasze zbliżenie. Nie wysyłajcie posłów, co gasną jak iskry w morzu, lecz mężów, których baliby się ciemięzcy, a wówczas zakrzykną góry radośnie i zatriumfują doliny; kraj spłynie błogosławieństwem i wypełni się słowo o jednym pasterzu i jednej owczarni. Azali ten jeden pasterz nie ma już swego namiestnika na ziemi? Dlaczegóż sami odwracacie się od niego? Wróćcie doń, a wówczas zjednoczycie się i potęga tego, który was wyśle, zamieni ziemię na belad el kuds[153], płynący mlekiem i miodem.
Powstała wśród tej przemowy. Postać jej wznosiła się wyprostowana przedemną, z rysów jej tryskało życie, oczy gorzały zapałem, a głos brzmiał donośnie i pełno, jak gdyby do tysięcy mówiła. Była to chwila, której nigdy nie zapomnę. Skończywszy, wyczerpana usiadła znowu. Ta niewiasta musiała wiele słyszeć i widzieć, wiele przeczuć i przemyśleć, a może wiele nawet przeczytać. Co miałem jej odpowiedzieć?
— Marah Durimeh, czy i mnie zganisz? — spytałem.
— Ciebie? Czemu tak przypuszczasz?
— Ponieważ jestem także wysłańcem.
— Ty? Kto cię posłał?
— Nikt. Sam przybywam.
— Aby nauczać?
— Nie, a jednak i tak.
— Nie rozumiem cię, mój synu. Wyjaśnij mi to!
— Powiedziałaś sama, że życzysz sobie wysłańców czynu, ale czynu, który w morzu nie gaśnie. Bóg rozdziela dary wedle mądrości swojej. Jednemu daje podbijającą wymowę, drugiemu każe działać, dopóki nie przyjdzie czas, w którym działać nie może. Nie posiadam daru wymowy, więc niech wybuja ten talent, jakiego mi Bóg udzielił. Dlatego trudno mi wytrzymać w ojczyźnie; muszę ustawicznie wychodzić, aby nauczać i kazać nie słowem, lecz tem, że każdemu bratu, u którego zagoszczę, przydam się na coś. Byłem w krajach i pośród ludów, których nie znasz z imienia, gościłem u ludzi o białej, żółtej, brunatnej i czarnej skórze, byłem u chrześcijan, Żydów, muzułmanów i pogan i siałem wszędzie miłość i miłosierdzie. I było mi to na odchodnem hojną zapłatą, gdy usłyszałem: „Ten cudzoziemiec nie znał trwogi; mógł i wiedział więcej od nas, a szanował naszego Boga i miłował nas; nie zapomnimy go nigdy, gdyż był to dobry człowiek i dzielny towarzysz; on był „chrześcijaninem“! W ten sposób zwiastuję moją religję prawdziwego człowieczeństwa. A jeślibym znalazł choćby tylko jednego człowieka, któryby nabrał dla tej religji szacunek i umiłował ją, wówczas dzieło dnia mego nie będzie daremne i ułożę się gdzieś na tej ziemi chętnie do spoczynku po mej wędrówce.
Nastąpiła pauza długa, bardzo długa. Bez słowa na ustach patrzyliśmy jakiś czas w ziemię, poczem Marah Durimeh ujęła mię zwolna obiema dłońmi za rękę.
— Panie — rzekła — miłuję ciebie!
Stare, zmęczone oczy spojrzały przytem na mnie tak po macierzyńsku serdecznie, że nigdy tego nie zapomnę!
— Synu mój — rzekła. — Kiedy opuścisz tę dolinę, nie ujrzy cię już oko moje, ale Marah Durimeh będzie się modlić za ciebie i błogosławić ci, dopóki się nie zawrą te oczy. Będziesz też jedynym człowiekiem, znającym mą tajemnicę, prócz owych trzech, którzy byli o północy u ducha jaskini.
— Jeżeli lepiej jest milczeć, to zrzekam się tego; skoro jednak chcesz mi tajemnicę rzeczywiście i chętnie powierzyć, to przyjmij odemnie podziękowanie.
— Tamci trzej przysięgli nie powiedzieć o tem nigdy ani słowa...
— I ja nigdy o tem nie powiem.
— Do nikogo?
— Do nikogo!
— Więc dowiesz się o wszystkiem.
I zaczęła opowiadać. Była to historja zdolna wsławić niejednego autora, historja długa z owych czasów, kiedy to trzy potwory Abd-el-Summit-Bej, Beder-ChanBej i Nur-Ullah-Bej tępili chrześcijaństwo w dolinie Cahu; historja, przy której opowiadaniu włosy stają m głowie. Trwało długi czas, zanim się skończyła, poczem staruszka dość długo jeszcze siedziała obok mnie w milczeniu. Ciszę przerywrało tylko chwilami tłumione szlochanie, przyczem ręka jej podnosiła się często ku oczom, aby je osuszyć z łez, obficie płynących. Potem sama złożyła znużoną głowę na mem ramieniu i prosiła mię scicha:
— Opuść mię teraz! Chciałam zejść do Lican, ale wrócę jeszcze i zaczekam, póki się serce me nie uspokoi. Wieczorem do was tam przyjdę.
Uszanowałem to życzenie i odszedłem.
Przybywszy do Lican, nie zastałem już Kurdów, tylko bej czekał na mnie.
— Emirze — powiedział — ludzie moi odeszli i ja odchodzę, ale spodziewam się, że powrócisz jeszcze do Gumri.
— Przybędę tam.
— Na długo?
— Na krótko, gdyż Haddedihnowie tęsknią za swoimi.
— Obiecali mi przybyć także i naradzimy się, jak najbezpiecznej dostać się do Tygrysu. Bądź zdrów, emirze!
— Bądź zdrów!
Obok stał melek z moimi towarzyszami. Bej pożegnał się z nim raz jeszcze i pośpieszył, aby swoich Kurdów dopędzić.
Marah Durimeh dotrzymała słowa: przyszła wieczorem i kiedy mogła mówić ze mną bez obecności drugich, spytała:
— Panie, czy spełnisz mą jedną prośbę?
— Z całego serca.
— Czy wierzysz w moc amuletów?
— Nie.
— A jednak zrobiłam dziś jeden dla ciebie. Czy będziesz go nosił?
— Tak, jako pamiątkę od ciebie.
— Weź go zatem. Nie pomoże, dopóki zamknięty; ale jeśli kiedy będzie ci potrzeba wybawcy, otwórz go! Ruh ’i kulyan wesprze cię wówczas, choć nie będzie u twego boku.
— Dziękuję ci!
Amulet był czworokątny i zamknięty w zeszytym kawałku perkalu. Ponieważ opatrzony był we wstążkę, zawiesiłem go sobie zaraz na szyi. Miał mi się później przydać istotnie i to bardzo wbrew mej otwarcie wyznanej niewierze; nie mogłem jednak spodziewać się, że zawartość jego będzie tak nadzwyczajna.





  1. Pan.
  2. Gasiciel światła.
  3. Droga mleczna.
  4. Dosłownie: Stara bez głowy (Wielka Niedźwiedzica).
  5. Wenus.
  6. Waga.
  7. Kwaterowy pułku — major.
  8. Szef bataljonu.
  9. Podpułkownik.
  10. Oficer sztabowy, adjutant.
  11. Naczelnik sądu.
  12. Opłata składana przez nie-mahometan.
  13. Najwyższy sędzia Turcji azjatyckiej.
  14. Naczelnik.
  15. Dosłownie: „To ja sam“, lub „to jestem ja sam“ — znak, który ma znaczenie podpisu.
  16. Rymarz.
  17. Zebranie radnych.
  18. Pieczęć namiestnictwa.
  19. Konsul.
  20. Naczelnik.
  21. Filiżanki porcelanowe.
  22. Sałata z drobnych listków pistacji.
  23. Kozina.
  24. Dosłownie: Kamienie młyńskie; twarde, wysokie okrągłe pieczywo.
  25. Gołąb.
  26. Nietoperz.
  27. Krawiec lub handlarz ubraniami.
  28. Ubranie wełniane.
  29. Czapka filcowa lub z koziej wełny.
  30. Szarańcza.
  31. Albania.
  32. Serb.
  33. Jutrzenka.
  34. Hiacynt.
  35. Kwiat.
  36. Słowik.
  37. Naramiennik.
  38. Dosłownie: twoją ofiarą.
  39. Sokół.
  40. Klacz.
  41. Wędzidło.
  42. Żyd.
  43. Komendant.
  44. Człowiek pospolity.
  45. Okno.
  46. Gospodyni.
  47. Dziewczyna, służąca.
  48. 79 złotych.
  49. Konopie.
  50. Pietruszka.
  51. Cebula.
  52. Czosnek.
  53. Sierżant.
  54. 18 złotych.
  55. Pantofel.
  56. Restaurator.
  57. Pisarz sądowy.
  58. Podatek majątkowy.
  59. Lekarz.
  60. Kosmyk włosów nad czołem.
  61. Apteka.
  62. Handlarz ziół.
  63. Jagoda śmierci.
  64. Mucha.
  65. 1½ funta.
  66. Król, książę.
  67. Nieczyste.
  68. Bajarz (opowiadający bajki).
  69. Na Mojżesza.
  70. Bronią.
  71. Wąs.
  72. Właściciel kawiarni.
  73. Więzienie.
  74. Najwyższy sędzia Turcji azjatyckiej.
  75. Wicekról.
  76. Wieś Kurdów Kazikan.
  77. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment tekstu (błąd w druku) uzupełniony na podstawie wydania z 1909 roku tego samego wydawnictwa w tym samym tłumaczeniu – str. 225.
  78. Artylerzyści.
  79. Sierżant-major.
  80. Samson.
  81. Pająk, krzyżak.
  82. Napój nad napojami.
  83. Kurcz łydek.
  84. Druga moneta papierowa obok „sehimów“.
  85. Po kurdyjsku: Duch jaskini.
  86. Skazaniec.
  87. Nestorjanie.
  88. Matka Boska Marja.
  89. Pamiątka.
  90. Drobnostka.
  91. Jaszczurki.
  92. Kiełbasy.
  93. Na Boga.
  94. Morwa.
  95. Pan, władca.
  96. Przyjaciel, towarzysz.
  97. Na moją głowę.
  98. O Boże!
  99. Fajka wodna.
  100. Hal — wuj, am — stryj, a razem: obrońca.
  101. Zemsta.
  102. Żaba.
  103. Proch do strzelania oznacza jednak także środek leczniczy, lekarstwo.
  104. Gorączka.
  105. Akuszerka.
  106. Gość.
  107. Pałasz, miecz.
  108. Władca. Wyższy stopień od chodih, panie.
  109. Dosłownie: Niedźwiedź lodu.
  110. Stół.
  111. Tragarz.
  112. Gitara.
  113. Szyba.
  114. Kara pieniężna.
  115. Obcymi.
  116. Rak.
  117. Tak nazywają siebie Nestorjanie najchętniej.
  118. Patriarcha.
  119. Arcybiskup.
  120. Biskup.
  121. Archidiakon.
  122. Diakon.
  123. Kapłan.
  124. Subdiakon.
  125. Lektor.
  126. Jezus.
  127. Naczelnik.
  128. Górny Cab.
  129. Chłopcze.
  130. Zapałka.
  131. Turecki sołtys wiejski.
  132. Aksamit.
  133. Stal.
  134. Żelazo.
  135. Wybrani, wybitni wojownicy
  136. Ochrona prawa domowego.
  137. U Kurdów przezwisko na perskich Sziitów.
  138. Nauczyciel, wychowawca.
  139. Kapłan mahometański.
  140. Łyżka.
  141. Łopata.
  142. Złoto i srebro.
  143. Całus.
  144. Pocałunek w rękę.
  145. Przeznaczenie.
  146. Śmiertelnym.
  147. Dziad.
  148. Rekin środkowo-amerykański.
  149. Królowa.
  150. Mąż arabski.
  151. Kamienie do mielenia zboża.
  152. Szeroka opończa od ramion do kostek.
  153. Święty kraj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.