Przez kraj wód, duchów i zwierząt/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Filochowski
Tytuł Przez kraj wód, duchów i zwierząt
Podtytuł Romans podróżniczy
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYDZIEŃ POLSKIEJ MESYNYł

Miejsce postoju — Kosów, Stacja dobroczynna rozładowywania intelektów — na przeciąg kilku tygodni wywczasu, słodkie uczucie bezpieczeństwa i pewności, iż nie zagraża ci tutaj żadna mobilizacja obowiązku, że nikt cię tu nie kupi i nie sprzeda, Pogodna, w sadach do stóp Karpat przywarta forteczka ciszy i spokoju.
A przecież po wstrząsach sopockiej „Luminozy”, a zwłaszcza Ciechocinka, należy mi się chyba parę dni Kosowa. Choćbym tu nawet nie znalazł poszukiwanej pani Lalki, a nie znalazłem jej w samej rzeczy.
Przyznać się też muszę, że wskutek silnych przejść (o, Migo!) obraz Lalki, nie mówiąc już o Irenie Tobczewskiej, trochę mi się zatarł, odrobinkę przymglił, zdziebełko zaciemnił. Dziś, aby przypomnieć sobie jej rysy, albo brzmienie głosu — muszę się przedtem dobrze skupić.
Kosów! Taki inny świat! Nie objęty konstytucją naszych hotelów uzdrowiskowych i pensjonatów „na świeżem maśle przy inteligentnej kresowej rodzinie”. Nawet komarów niema, nawet pluskiew. Przypadek albo luksus, ponieważ dwie te plagi, jako organiczny szczegół naszej rzeczywistości i naszego pejzażu, posiadły już prawo obywatelstwa w całej Kongresówce, w Małopolsce i na Kresach wschodnich Rzplitej. Ludziom, czującym styl i historję, wcale już nie przeszkadzają. A jeżeli przeszkadzają, to można przecież sobie od biedy poradzić. Komary naprzykład nie znoszą silnie aromatycznych substancji: dość posmarować się nieoczyszczoną naftą, by się skutecznie zabezpieczyć przed ukąszeniami. W walce z pluskwą radykalniejsze gospodynie stosują pewien, naprawdę niezawodny, a niesłychanie prosty zabieg, polegający na tem, że materac, a jeszcze lepiej całe łóżko polewa się benzyną lub smołą, a następnie się je podpala. Pluskwy giną wraz z ikrą prawie natychmiast, jako, że nie znoszą tak wysokiej temperatury.
Ale mam przecież mówić o polskiej Mesynie.
Właśnie, gdy mię już obejmował w posiadanie zielony spokój borów karpackich, gdy baterja hydropatyczna ziać zaczęła wodą ciepłą i zimną, w cieniutką jeszcze warstwę moich dni kosowskich wtargnął żywy epizod, a dywersja dla nerwów.
Nieoczekiwany ten ładunek przywiozła jedna z najpogodniejszych postaci, jakie mi się snują w polu mego widzenia, zacny kompan w sztuce spożywania życia, sam Jan Jodzewicz. Odrazu wyszło na jaw, że zjechał tu w celach specjalnych. Na dwa, trzy, najwyżej cztery dni. Zwłaszcza, że każda wycieczka dziennikarza, choćby na wakacje do jakiej Utraty podwarszawskiej, w oczach jego ma zawsze specjalny cel. W celowość przedsięwzięć Jodzewicza wierzę tem chętniej, że jako młody ustrój nie doszedł jeszcze tych lat, kiedy to wraz ze sklerozą i zaszczytami zjawia się nieodwołalna potrzeba czterotygodniowych dawek solanki, masażów, urodonalu, oraz wzmianek o wyjeździe na letnie wywczasy.
To też przybycie Jodzewicza trochę mię zaniepokoiło.
— Jestem tu — rzekł mi odrazu, jakgdyby domyślając się mego niezadowolenia — jestem, bom w ostatniej chwili się dowiedział, że oni mają tu przybyć. Informacjom swoim, jak widzę, nie mam nic do zarzucenia: oni przyjechali.
Ruchem głowy pokazał mi fontannę przed Willą Główną. W jaskrawem lśnieniu zbliżającego się południa, na wózku o trzech kółkach siedział starszy już wiekiem mężczyzna. Z wychudłej twarzy, w której stał skrzep bólu, patrzyły okrągłe nieruchome oczy. Były one gdyby dwa okna opuszczonego oddawna domu, przez które wygląda ruina i skrajne opuszczenie. Gdy się zahaczyło niechcący o ten rozchwiany, jakby pozbawiony kierunku wzrok, chwytał człowieka strach przeczuć, niemożliwych do opanowania. Tego rodzaju niepokój zjawia się niekiedy podczas burzy, między jednym piorunem, a drugim, albo nocą w pociągu, gdy znużoną świadomością szarpnie znagła myśl o katastrofie.
Na trawie obok wózka siedziała najwyżej dwudziestoletnia, do pewnego stopnia urodziwa nawet panienka, formalnie zajęta jakąś szydełkową robotą. Formalnie tylko, gdyż ręce co chwila ustawały w pracy, a z pod nisko rozpiętych brwi wyfruwało spojrzenie obce i dalekie, niczem z czasem obecnym i z miejscem tem nie związane. Musieli ci dwoje przyjechać wczoraj dopiero, i to już po wieczerzy, skoro w gronie gości zakładowych ich nie zauważyłem.
— Wyrażaj się jaśniej — kwaśno proszę, czując już smak sensacji, a co za tem idzie: kres parodniowego odpoczynku.
Ale Janek miał jakiś szczególny wyraz w oczach.
— Sprowadza mię tu potrzeba zasilenia instynktu społecznego — rzekł wyjątkowo poważnie. — Ten przykuty do wózka szaleniec, jako ofiara bezprzykładnego poświęcenia, jako rycerz swego zaścianka, literalnie oszałamia mię potęgą charakteru. Na kolana przed takiem widowiskiem! Przy zetknięciu się z heroizmem tak wysokiej klasy, z przykładem tak dalece posuniętego uspołecznienia — djabli biorą wszelkie pretensje osobiste i popędy odśrodkowe.
— „Djabli biorą odpoczynek!“ — mruknąłem, sprężony już do skoku w sam ogień opowieści. „Dziej się wola Boża!“
To, com słyszał, jako temat do głębszych rozważań i jako pomysł nowelistyczny, przeszło moje, nadmieniam: dość śmiałe, oczekiwania.
A było to tak.

W pewnem powiatowem mieście — prawdziwej jego nazwy przez dyskrecję unikam — w osiedlu, odrzuconem o trzy mile od kolei a o całą nieskończoność od większego świata, do miniaturowego bytu wtrącił się wreszcie bożek wielkich przeznaczeń, Interwencja ta spowodowała istny kataklizm: na chwilę glob ziemski musiał się chyba spłaszczyć, a w Kancelarji Podziału Szczęścia i Nieszczęścia miano spektakl niezwykły.
Konstrukcja życia mieściny, mającej za strawę miał drobnych jeno przeżyć lokalnych, a na deser spóźnione zawsze gazety, zatem konstrukcja taka, nie przygotowana do cięższej masy wypadków, musiała się zachwiać, niebezpiecznie zgiąć, wykoszlawić. Co innego bowiem Mesyna, którą nawiedziło tyle nieszczęść, że w końcu przestały już one na nią działać, co innego więc drzemiąca na wulkanie Mesyna, a co innego Krzaczyn — tem swojskiem imieniem doraźnie ochrzcijmy zawstydzone miasteczko — Krzaczyn, gdzie trzęsienie ziemi musiało być naprawdę czemś, co się samemu burmistrzowi nie śniło.
Bo i jakże? Grunt solidny i poważny, nigdy nawet śladu torsji podziemnych nie zdradzał; głęboka Narew płynęła wprawdzie w wartkiem, ale stanowczo jednostajnem tempie; za plecami miasta stały ciche wzgórza z „Królową Boną” na czele, a naokoło w szerokim promieniu żyzna równina z czatami dzikich grusz na miedzach. Pełne gdakania kur i beczenia owiec przedmieścia, niczem od wsi się nie różniące, za rzeką do lipami wysadzonego gościńca przyrośnięta osada Piątnica, dalej opuszczone forty, browar ziemiański, gdzieś dalej młyn jak z ballady, potem jeszcze jakaś osada ze zniszczoną gorzelnią, a potem...Potem pewnie koniec świata, a najwyżej jakaś pustka bez pejzażu, bez dróg, bez światła i powietrza.
Krajobraz zatem pogodny, równy, ludzie ani zbyt trzeźwi, broń Boże, ani zbyt rozpici, atrakcje odpustów, jarmarków, targi, uczty świąteczne u dziekana lub u prezesa rady miejskiej, wybory do zarządu Lutni i Koła Wioślarzy; karty w resursie, imieniny u notarjusza, jakieś rocznice u naczelnika poczty albo u lekarza weterynarji, bal doroczny u komendanta ochotniczej straży pożarnej, estety i arbitra w sprawach honorowych. Słowem przeciętny wyjątek z przeciętnej polskiej prowincji.
No, może znów nie taki przeciętny. Krzaczyn miał ambit bujny i w hierarchji Europy rad się był uważać za czynnik niepozbawiony znaczenia, oraz uroku. Kiedy naprzykład skoalizowana lewica we Francji zmusiła prezydenta Milleranda do ustąpienia, burmistrz krzaczyński, mianujący siebie prezydentem miasta, zaciekły socjał, wydał u wioślarzy bankiet, gmach magistratu iluminował czerwonemi lampjonami, wypożyczonemi z miejscowego teatrzyku, w kinie nakazał grać przed każdym w tym dniu programem „Marsyljankę“, a panu Doumergue wysłał telegram treści następującej: „Demokratycznemu prezydentowi rzeczypospolitej francuskiej serdeczne powinszowania, oraz życzenia owocnej pracy na odpowiedzialnym posterunku przesyła demokratyczny prezydent Krzaczyna”. W odpowiedzi na ten niedwuznaczny gest, po jakiemś zwycięstwie Mussoliniego w parlamencie, komendant krzaczyńskiej ochotniczej straży pożarnej, w życiu codziennem notarjusz, zaciekły prawicowiec, chcąc zemścić się na burmistrzu, urządził na mieście capstrzyk strażacki z kopcącemi pochodniami i ryczącą orkiestrą. Burmistrz podobno szalał z wściekłości, kiedy na ulicach rozbrzmiewała „Rota“. „Marcia Reale“, „Giovinezza, giovinezza“, okropnie zresztą fuszerowane, a na czele oddziału toporników, topory swe* niosących po liktorsku na ramieniu, długi i majestatyczny, w kasku, w szlifach generalskich, z buławą hetmańską w garści i ze starożytnym rapierem przy boku, w otoczeniu brzęczących ostrogami adjutantów, kroczył dumny sprzymierzeniec dyktatora Włoch, bożek walki z niszczącym żywiołem, sam rzekłbyś ogniotrwały, niedosiężny, największy z notarjuszów...
Nie te wszelako szczegóły stanowią o odmienności Krzaczyna. Krzaczyn bowiem jest tylko jednym z warjantów zasadniczego motywu prowincji. Przecież i Łomża, i Koło, i Płock mają swoich komendantów, swoje ambicje, wzloty i upadki, swoje niebo ideałów, swoich Cezarów i Herostratów, a na mapie istnienia Krzeczyn, zarówno, jak jego koledzy z prowincji, ma swój symboliczny krążek z drobno napisanem imieniem. Czemu więc nie gdzieindziej w Polsce zatrzęsła się ziemia, tylko tam właśnie i, jak narazie, tylko tam? Czemu to Krzaczynowi, a nie, dajmy na to, Ostrołęce przypadł w udziale zaszczyt ponad siły i nadzieje?
Dłuższe rozważania na ten temat zakrawałyby już na metafizykę. Naszem skromnem zadaniem jest przyjąć do wiadomości ten bezsprzecznie niezwykły fakt, że nocą z czternastego na piętnasty listopada roku dwudziestego piątego, chrapiącą potężnie mieścinę zbudził nagły wstrząs, połączony z głuchym hukiem podziemnym. Ślepe już okna rozbłysły tedy światłem, na ulice zaś wyległy postacie w paltach, narzuconych wprost na bieliznę. Pod osłoną mroku dzielono się trwogą, zdumieniem i chaotycznemi domysłami.
Ponieważ w jednym domu stanął jakoby zegar, w dwu innych opadł tynk ze ścian, a u stelmacha rzekomo trzasnęły drzwi, co, mówiąc nawiasem, stwierdzono dopiero o świtaniu, przeto wśród westchnień i żegnań się bojaźliwych, ale i nie bez okrutnej, starannie ukrywanej uciechy, na wniosek mierniczego jednomyślna zapadła uchwrała, że Krzaczyn nawiedziło autentyczne trzęsienie ziemi.
Djagnoza ta pociągnęła za sobą właściwe następstwa. Mianowicie okazało się, całkiem zresztą nieoczekiwanie, że wyrządzone przez katastrofę szkody przedstawiają się znacznie poważniej, niż początkowo, przed powzięciem decyzji przypuszczano. Naczelnik poczty, który z pod niezapiętej bekieszy świecąc woreczkami kalesonów, latał ze swem wzburzeniem od gromadki do gromadki, nagle nietylko okulał na obie nogi, ale i głowę obwiązał opatrunkową gazą, dając tem początek dość pokaźnemu orszakowi „ofiar katastrofy w ludziach”.
Trzęsienie ziemi! Krzaczyn polską Mesyną! Trzęsienie ziemi w środku Europy!
Intendent szpitala, znakomity, niedoceniony zresztą polityk i publicysta, korespondent dziennika, wydawanego w mieście wojewódzkiem, już przed wschodem słońca telegrafował do swego organu o okropnem nieszczęściu, depeszę swoją wyposażając w imponujące cyfry strat i ofiar, oraz w grozą przejmujące obrazy klęski. W województwie wiadomość uczyniła niesłychane wrażenie; sekretarz wydziału bezpieczeństwa publicznego, on-że korespondent PAT-a, pchnął natychmiast do Warszawy ponuro brzmiącą nowinę, która za pośrednictwem agencji stołecznych z żelaznych baszt radjo poszła w daleki i w najdalszy świat.
Dla Krzeczyna nastąpiły dni wyjątkowe, jedno pasmo cudownych świąt. Nawet jesień wstrzymała pochód słot i ziąbów: z zapleśniałego nieba wyjrzało żółte słońce i przez czas trwania triumfu przyświecało szczęściu obywateli. Do miasteczka zjechały niezwłocznie komisje administracyjne tudzież naukowe: głośne imiona i wybitne stanowiska spadać zaczęły na bruk całemi pęczkami. Dochodzenia, ekspertyzy, bankiety, przemowy, warkot samochodów, fotografje zbiorowe, salony patrycjatu nocami rzęsiście oświetlone, odświętny zgiełk restauracyjek miejscowych i cukierenek... Tak, pod „Złotym Koniem“ i pod „Smokiem“, w „Grand Cafe BrzystolPępkowski“, tylko tam i w kuchniach ojców miasta zbożny nie ustawał trud, wszystkie zaś inne warsztaty pracy stanęły. Święto, żywa bajka! Nawet chorzy przestali chorować, a w szpitalu, w owe dni niezapomniane, pozostawionvm bez opieki lekarskiej, śmiertelność nagle znikła, takie tam panowało ożywienie! Gwarno i rojno było na ulicach miasta. Wciąż nowe osoby, nowe auta. Tu idą, naprzykład, dziennikarze z Warszawy, tam dalej grupka uczonych z. Krakowa i Poznania, dalej zaś w perspektywie Alei Dwudziestego Szóstego Marca (pamiętna data sprowadzenia nowej sikawki dla straży) zdąża aż dwuch ministrów w towarzystwie podsekretarzy stanu, woiewody i szefa biura prasowego. Starosta, jako dla Krzaczyna dziś już zbyt niepozorna figura, całkiem się nie liczy. Bo cóż to jest starosta? Tyle czasu nosa zadzierał, żadał honorów, na przedstawieniach amatorskich sztywny i wyniosły zasiadał w loży starościńskiej (tej z orłem, na wszelki wypadek zarezerwowanej dla prezydenta państwa), aż przyszła kryska! Aptekarz, krótki i rudy patryciusz, postać aż po dziurki w nosie nadziana morałem, a przytem zasobna w gotówkę, urządziwszy obiad na cześć ministrów, w zaproszeniach demonstracyjnie pominął starostę. Wprawdzie powiatowy satrapa przyszedł sam, podobno na wyraźne zadanie wysoko postawionego solenizanta, ale w ciągu uczty gospodarz zupełnie nie zwracał na natręta uwagi.
Stare, fantastycznie niechlujne furmanki żydowskie, jedyny łącznik ze stacją kolejową, nagle zaczęły się nazywać powozami, a obdarci woźnice — było ich zaledwie siedmiu — zawiesiwszy sobie na plecach pierwotnie wykonane blaszki z numerem, na Nowym Rynku urządzili sobie tuż przed hotelem „ImperjalSzapiro“ stację „dorożek miejskich“. Jakżeż miasto takie, jak Krzaczyn, obecnie mogłoby się obyć bez przyzwoitych fiakrów?
Z pośród innym zmian, jakie zaszły w obyczajach miasta, wymienić należy i te, że komendant-notarjusz, znany gallofil, zaczął mówić przez nos, coraz częściej, zwłaszcza wobec dostojnych gości, używając okrzyku „par sacrebleu”, a żona jego przy spotkaniu z żoną mierniczego, dotąd najserdeczniejszą swoją przyjaciółką, zdaleka już wołała:
— Inżynierowo, nic z pogawędki, śpieszę się, bo i dziś jeszcze mam prezesa sądu apelacyjnego na obiadzie!
— Nie zatrzymuję — brzmiała tedy nonszalancka odpowiedź — właśnie pan wiceminister spraw wewnętrznych prosił nas o gościnę...
Z rąk do rąk przechodził „Matin”, „Times”, „Berliner Tageblatt” z depeszą warszawską o straszliwej katastrofie w Polsce. Senny dotąd odprysk życia, Krzaczynem zwany, niespodziewanie stał się, przynajmniej we własnem mniemaniu, ośrodkiem zainteresowania Europy, ba, a może i całego świata.
Wszyscy byli dumni tą dumą kłującą w oczy sąsiadowi, o tę dumę dziwnie zazdrośni i skłonni do wybuchów.
Aż kiedyś dyrektor gimnazjum powiedział na ulicy prokuratorowi:
— Drogi panie, nie nadymaj się pan tak wobec mojej skromnej osoby, bom i ja przecież jest mieszkańcem Krzaczyna.
Wtedy tamten coś zuchwale przebąknął o wypadnięciu mu w noc krytyczną futryny z okna.
— Między nami mówiąc, — szatańsko roześmiał się dyrektor, — toś pan sam ją wyrwał dla honoru, niby jako fikcyjna ofiara klęski. I nie dmij się, powtarzam, gdyż rozmawiasz pan z człowiekiem, którego w pamiętną noc niebezpiecznie przygniotła szafa bibljoteczna.
—. Kłamstwo! — na całą ulicę huknął prokurator. — Sameś pan nazajutrz kazał szafę na siebie przewrócić!
— Jak pan śmie zarzucać mi kłamstwo, wyłamywaczu własnych futryn, komedjancie obrzydliwy! Ostrzejszemu starciu zapobiegł przechodzący w tym czasie dziekan, który zjeżonych przeciwników własną rozbroił skromnością.
— Spokojnie, kochani chrześcijanie, rodacy najmilsi! Drogi panie dyrektorze, kochany prokuratorku, spokojnie, na miłość Boską! Kłócicie się, o pierwszeństwo w klęsce zabiegacie burzliwie, jak gdyby nie wiedząc, że naprzykład u mnie w kuchni spadła półka z rondlami i omal mi gospodyni nie zabiła, ja zaś wskutek straszliwego wstrząsu znalazłem się pod łóżkiem i po dziś dzień z trudnością poruszam prawą ręką. A patrzcie: mimo tak oczywisty i niebylejaki szwank, milczę, nie chwalę się jakoś. Milczę, gdyż taka jest wola Pana, który bez naszego udziału sam klęską i zaszczytami szafuje, drodzy moi...
Niebawem okazało się, że w życiu miasta głębsze zaszły zmiany, niżby się można było zrazu spodziewać. A zatem córka rudego aptekarza zerwała z narzeczonym, sekretarzem magistratu z sąsiedniego miasta. Obecnie przecież marjaż panny krzaczyńskiej z jakimś tam sekretarzyną, całe życie zaszytym w norę powiatową, o której nikt nigdy we Francji ani w Anglji nie słyszał, to byłby już shoking, a nawet nonsens, do djabła! Zwłaszcza, że papo magister zostać ma prezesem zarządu olbrzymiego hotelu, a właściwie świeżo zawiązanej „Kompanji Wielkich Hotelów w Krzaczynie, S. A.”, hotelów, które wobec wzrastającego rozgłosu polskiej Mesyny w końcu trzeba będzie wybudować. Narazie choćby jeden tylko, byle był wielki i pełen komfortu. Plac już znaleziono — na miejscu składu desek Borucha Indychmana, nie ustalono jedynie poglądu na typ gmachu: ma to być sobowtór „Majesticu” paryskiego, czy też „Excelsiora w Nowym Jorku? Wobec rozbieżności zdań sprawę postanowiono oddać pod arbitraż księdza dziekana, bywalca, który w swoich wędrówkach dotarł aż do Rzymu.
Ale szczęście, jak wiadomo, nie może trwać wieki. Po tygodniu bankietów, mówek i upojenia, komisja geologów jednogłośnie orzekła, że wstrząs, przez miasteczko początkowo uznany za katastrofę, a nie odczuty naogół przez sejsmografy, co ostatecznie mogło być spowodowane małą czułością aparatów, po bliższem zbadaniu na miejscu, nie powstał wskutek głębszych zmian w skorupie, ale jest tylko następstwem...
Rzekome trzęsienie jest następstwem nieznacznego zaledwie usunięcia się ziemi, na zachód od miasta podmytej przez podskórne dopływy rzeki. Wobec tego uczeni nie mogą sobie wytłumaczyć, jakie mogły być przyczyny tych dziwnych, niczem nieuzasadnionych spustoszeń, które zresztą na własne widzieli oczy...
A zatem nie wulkaniczne trzęsienie ziemi!
O ile noc z czternastego na piętnasty listopada mogła mieć dla mieszkańców Krzaczyna smak słodkiego narkotyku, szalonego snu o sławie, o tyle orzeczenie komisji zagrzmiało, niczem sygnał zatracenia. Bo jakże? Więc ten krótki, jak mgnienie, a cudowny okres miałby się skończyć naprawdę? Więc Krzaczyn, winem, zaszczytami i laurem oszołomiony Krzaczyn, miasto znane już z depesz w świecie całym, przestanie być nagle ośrodkiem Europy i wrócić ma na dawne swoje miejsce — o trzy mile od kolei, a o całą nieskończoność od wielkich kuźnic historji? I nikt tu już aż do końca świata nie przyjedzie? I ani „Majestic” ani „Excelsior” nie stanie na placu Borucha Indychmana, żaden drapacz nieba, komfortowy olbrzym, którego dyrektorem zarządzającym miał zostać właściciel kawiarni „Grand Cafe Brzystol-Pępkowski”, a prezesem naczelnym Kompanji Budowy wielkich Hotelów w Krzaczynie, S. A., sam pan magister, prezes towarzystwa dobroczynności, wiceprezes wioślarzy, członek honorowy kasy pogrzebowej, kandydat na posła, jeżeli nie na senatora! Jakto — więc to już koniec? Tak szybko? Sen to był zatem?
Stało się. W samej rzeczy przyszedł kres. Bez uprzedzenia, nie szczędząc serc ani ambicyj.
Już tego dnia, kiedy komisja swój okrutny wydała wyrok, rozjechali się wszyscy goście, co do jednego, Znieważony Krzaczyn zbladł, zbuntował się i na znak protestu nie uwierzył komisji. Uznał ją za kupę bałwanów, których najprawdopodobniej przekupiło sąsiednie miasteczko, pomawiane o bliski kontakt z masonerją, miasto usiłujące z niedoszłą Mesyną rywalizować o cywilizacyjne przodownictwo w okolicy. Niemniej jednak, mimo gwałtowne sprzeciwy, urok Mesyny polskiej przepadł i na to nie wskóra żaden akt rozgoryczenia.
Zdyskwalifikowana Mesyna utonęła w rozpaczy i pijaństwie. Nieczynne od krytycznej nocy warsztaty pracy milczały i nadal, teraz wszystko na znak żałoby, fiakry, to jest siedmiu żydów-woźniców, zdjęły z pleców blaszki z numerkami, a policja cofnęła czasu trjumfu wydany rozkaz „w przedmiocie obowiązkowego zamiatania ulic co środę rano i sobotę wieczorem”. Patrycjat miejski, ponury i stroskany, ustawicznie odbywał jakoweś narady, często przeciągające się do późnej nocy. Ksiądz dziekan modlił się coraz żarliwiej, proboszcz od św. Barbary zaniechał zupełnie partyjek preferansa, a inspektor skarbowy, teoretyk okultyzmu i przyjaciel alkoholu, machnąwszy ręką na świat pozazmysłowy, rozpił się doszczętnie. Miasto nijak pracy jąć się nie mogło — z żalu, złości i tęsknoty za minionym rajem. Powrót do dawnej rzeczywistości zaciężył Krzaczynowi, niczem świeżo nabyte kalectwo.
Tajemnicze obrady hunty krzaczyńskiej też się wreszcie skończyły. O czem tam mówiono — o tem nikt narazie nie wiedział, nikt krom dyskretnie milczących uczestników obrad. Przygnębienie, tudzież poczucie odpowiedzialności, pieczęć żelazną nałożyły na ich usta, Z bladych czół biło jednak światło uduchowienia, powiedziałbyś nawet: majestatu. Krzaczyn atoli domyślał się, że zapaść musiała decyzja przełomowej wagi. Z pośród spiskowych najwięcej szacunku wzbudzał aptekarz postawą pełną godności i wyrazem, w którym była i duma i pokora przeznaczeń i jakaś apostolska radość z oczekiwanej męki, Krzaczyn niczego jeszcze nie wiedział, czuł jeno, że to w rękach magistra z woli wybrańców skupiły się dzieje...
A tymczasem nocami od wieczora do świtu przez szpary okiennic z apteki przesączało się na ulicę światło. Nikt nie przeczuwał, że „officina sanitatis” pokryjomu pracowała, jako fabryka prochu. Aptekarz, sam jeden już, bez pomocników, ostrożnie międlił coś w tyglach i misach, ładował w sagany, a polem odnosił do piwnicy, gdzie zawsze czuwał ktoś z wtajemniczonych.
Wreszcie nadeszła taka noc, kiedy pod aptekę zajechał wóz z owiniętemi słomą kołami, zabrał opakowane starannie naczynia i najcichszą dzielnicą przemknął się pod pagór, zwany Królową Boną, kędy czekali już bladzi ze wzruszenia minerzy: mierniczy, oraz naczelnik poczty.
To była nieprawdopodobnie piękna noc. Choć zimna mrozkiem grudniowym, lecz zasłuchana w głos pędzących zdarzeń. Bogowie zeszli na ziemię, by ziścić legendę o herosie. Nike rozpina skrzydła i okrzyk zaraz wyda spiżowy, iż dreszcz przez historję przejdzie straszliwy...
O, któż ten czyn wyśpiewa godnie!
To była piękna noc. Nagle...
To była niesłychanie, porywająco piękna noc. Stanęła nad nią łuna sławy i odtąd imię Krzaczyna przechodzi do symbolu. Nagle...
O godzinie siedemnastej minut dwadzieścia trzy przez ciemności potoczył się głuchy huk. Właściwie — tylko taki sobie huczek. Można się było od niego obudzić, albo też i nie obudzić. Powiem nawet, że istota, dość nawet czujnie śpiąca, na upartego mogłaby wstrząsu nie usłyszeć zupełnie.
Miasto wszelako, choć niby uśpione, dziwnie szybko się na ten huk odezwało. W kilkunastu domach, w których zresztą za maską okiennic od wieczora czujnie płonęły lampy, gdyby w oczekiwaniu wypadków już zamówionych, jak na komendę, rozległ się przeraźliwy krzyk, brzęk tłuczonego szkła, oraz łoskot przewracających się sprzętów. Dziwnie szybko też zajęczały dzwonnice kościołów — na alarm dziwnie szybko powypadali na ulicę ludzie z obandażowanemi głowami i wrzaskiem: „ratuj się, kto może, bo trzęsienie ziemi”.
W niespełna pół godziny po wybuchu patrycjat miasta zebrał się na sesję nadzwyczajną.
— Słabo jakoś wypadło — rzekł z ponurym akcentem lekarz. — Detonacji całkiem prawie nie było słychać.
—Nic się nie zatrzęsło — rozpacznie szepnął właściciel kina „Guliwer”.
— Nasz magister najwidoczniej sfuszerował — stwierdził dentysta, duży autorytet w sprawach miłości i dobrego tonu.
— Wprawdzie wstrząśnienie nieznaczne, ale zato w mieszkaniach duże szkody, inspektor czuwał nad tem osobiście...
—Czy wysłano już depesze do województwa, do Warszawy, do Paryża?
Pytania i odpowiedzi padały ciężkie, od ukrytej w nich troski.
Miano już przystąpić do obrad. Przyszli wszyscy chyba. Kogóż brak jeszcze?
— Aptekarza niema!
Minął kwadrans, pół godziny, a on się nie zjawiał. Uszła wreszcie noc, brudny świt rozlał się na wschodzie, a magistra jak niema, tak niema.
Sesja zatem nie doszło do skutku, Zaniepokojeni członkowie hunty udali się tam, gdzie TO się miało stać, Pod Królową Bonę, A tam tymczasem...
Tak, to był nieszczęśliwy wypadek. Przedwczesny wybuch. Aptekarz nie zdążył uciec, gdy minerzy, ofiarnie zrzekłszy się w ostatniej chwili zaszczytów, jemu właśnie podali płonący lont, aby samym natychmiast, co tchu biegiem wracać do miasta.
Dzień się zaczął, kiedy w wilgotnych piaskach rozkopu ujrzano nieruchomą głowę i rękę. Odkopano, żyje. Przytomność tylko za długo nie wraca. Cóż, ogólne wstrząśnienie, szok nerwowy, kontuzja pewnie.
Po kilku dniach bohater sztucznej katastrofy otworzył oczy. Pierwsze jego pytanie było:
— Jak wyszło, czy nie zbyt słabo?
Lekarz, który czuwał nad herosem, ponuro zwiesił głowę.
— Depesze wysłane? — z męką badał chory.
— Tak jest, zaraz po wybuchu.
— Przyjechali? Piszą dużo?
Doktór nie podnosił stroskanego czoła.
— Nic nie piszą. Nikt nie przyjechał.
Drętwa cisza. Tylko na podwórku z szalonem przejęciem gdacze nośna kura.
Obandażowana głowa na poduszkach dziko błysnęła oczyma.
— Nawet z województwa nikt nie raczył się pofatygować — gorzko użalał się konsyljarz. — Nikt, a tyle ruinacji, tyle ofiar! Dziekan stłukł całą zastawę porcelanową, wiesz pan, tę w kwiatki. Dyrektor kazał sobie drągiem rozwalić głowę. U mnie nie znajdziesz pan ani jednego chyba całego grata... Żona ciągle płacze... A potem okazuje się nikt...
Konsyljarz podszedł do okna i biernie patrzył w siny, śniegiem już prószący dzień.
Gdzieś za chmurami płakał anioł Krzaczyna...

Jodzewicz zamilkł, wzrokiem przywarłszy do niesamowitej głowy aptekarza na wózku.
Południe Kosowa było wysokie, niebieskie i złote. W gałęziach drzew odbywało się ptasie wesele. Gdzieś za parkiem piały koguty. Świat wysłuchał opowieści obojętnie, a potem znowu zajął się sobą, niepomny na dramat Krzaczyna i czyny jego bohaterów.
— Przerwałeś mi wypoczynek, zmarnowałeś moją pauzę — kwaśno wyjęczałem. — Jutro stąd wyjeżdżam. Atmosfera wielkości obowiązuje. Tu się odbywa uroczyste nabożeństwo heroizmu. A ja w programie mam przecież nie bohaterstwa, ale, ale...
Chciałem powiedzieć: „Ale poszukiwanie kobiety, której nawet imienia nie znam”, nie chcąc jednak wdawać się w szczegóły, zamilkłem.

Pod ciężarem mojej złości i przygnębienia, południe jakby się obniżyło, przestwór zwęził, a modre perspektywy w alejach sadu pociemniały.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Filochowski.