Przez kraj wód, duchów i zwierząt/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez kraj wód, duchów i zwierząt |
Podtytuł | Romans podróżniczy |
Wydawca | Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po wysłuchaniu irytującej opowieści o bohaterach Krzaczyna, a po czterech zaledwie dniach pobytu w Kosowie — rozstanie się z uroczym zakątkiem Pokucia. Wyjeżdżamy — Jodzewicz do kieratu zajęć dziennikarskich, a ja na dalszy ciąg wędrówek.
Część podróży odbywamy razem wielkopańskim „Cadilliacem”, który przywiózłszy tu zamożnego jakiegoś kuracjusza, za sute honorarjum decyduje się zawieść nas do Lwowa.
Migały kilometry, a myśmy milczeli. Usta zamknęła nam, a zwłaszcza mnie uraza. Uraza całkiem zrozumiała: wczoraj po południu w czytelni zakładowej zawarliśmy znajomość z dwoma pannami — jedna niczem perła, niczem lukier, anioł w przejrzystej szatce, druga stara, nudna, chora i chuda rozpaczliwie — istny znak głodu, wojny i morowego powietrza, a pozatem jeszcze na imię jej było Modestja, Ten lekkoduch Janek odrazu dopadł pierwszej, mnie pozostawiając obowiązek prysiudów do uosobienia głodu, wojny i wszelkich klęsk.
Milczeliśmy przeto w zgodnym duecie: ja zły ciągle, tamten rozmarzony. Aż tu wypadek (polskiego pisakę na polskiej drodze zawsze spotkać może wypadek). Kawalerskim pędem mijaliśmy właśnie powiatowe miasto Z., gdy pijany benzyną i ruchem „Cadillac” wpadł lekkomyślnie na stos brukowca, dotkliwie kalecząc sobie silnik i podwozie. Cóż, oprócz spóźnienia na pociąg groził nam jeszcze postój w zapowietrzonej dziurze z niechlujnemi jadłodajniami i mrowiem żydostwa.
Kiedyśmy kwaśni w wieńcu gapiów kręcili się bezradnie koło chorej machiny, z dworku, stojącego po drugiej stronie ulicy, wyszedł czerstwy, niemłody już brodacz i, przedstawiwszy się grzecznie, ofiary katastrofy zaprosił do siebie na posiłek.
W domu doktora Józefa G. (tak się nazywał nasz dobrodziej) powitała przybyszów piekielna wielogłosowa wrzawa: szczekanie psów, miauczenie kotów, gwizd kosa, charczenie papugi, krak wrony, a nawet wycie młodego wilczka.
— Szanowni panowie — rzekł doktór, gestami i rózgą poskramiając swoją menażerję — medycynę człeczą zamieniłem na weterynarję dlatego, że obcowanie ze społeczeństwem zwierząt znakomicie umoralnia człowieka. To też proszę o wyrozumiałość, oraz o sympatję dla moich domowników.
— Nie trrrrrrrać głowy dla białogłowy — wrzasnął szpak w tonie rewelacji.
— Szpaczku jesteś durny stwór! — pogardliwie odpowiedziała mu papuga, grzmocąc skrzydłem po łbie osowiałego kruka.
W pokoju stołowym zadymił niebawem, poezją łowów zapachniał rasowy bigos, a w kieliszkach rozzłociła się kleista ciecz krupniku, sporządzonego na rumie, ziołach i wanilji. Płyn len ma cudowną własność tak dalece skutecznego zagłuszania poczucia czasu, że po zażyciu dwóch tylko dawek, wszelkie rozkłady jazdy, wszelkie terminy i kalendarze tracą aktualność, sens i sugestję.
Gdyśmy po śniadaniu znaleźli się w gabinecie (za oknem pogromca maszyny ociekającemi oliwą łapami gmerał w stalowych trzewiach motoru), uwagę moją zwrócił stojący na biurku przycisk, nader orginalnie pomyślany; na płycie marmurowej oprawna w srebro kość, zwykły, dobrze tylko oczyszczony rosołowy gnat, a na nim przykucnięta myszka, kunsztownie wypchane zwierzątko.
—Słuchajcie zarazem — rzekł gospodarz, gdyśmy spytali o pochodzenie sprzętu. — Opowieść moja wytłumaczy wam pobudki życzliwości, jaką mam dla zwierząt. Działo się to przed piętnastu laty, kiedy po ukończeniu medycyny osiadłem w miasteczku M., by tam się ożenić i pierwszą zająć praktyką. Ciągnęła ranie zawsze wieś i gospodarstwo, więc aby sobie stworzyć złudzenie sielanki, założyłem koło swego domu ogród i kwietnik, tudzież minjaturowy sadek. Z pośród szkodników i zamiłowanych wrogów mojej fermy najwięcej zdrowia kosztował mię niejaki Kubas, ulubiony jamnik matki mojej narzeczonej, szelma i kajdaniarz, dla którego największą rozkoszą było rozgrzebywać grządki ogrodowe. Że jednak pracy swej starałem się bronić wszelkiemi środkami, nie wyłączając mechanicznych, przeto między mną a niegodziwą sobaką rozgorzała szalona, pełna nienawiści i pomysłów walka. Pies był konsekwentnie podły i okrutny; nocą, naprzykład psocił w mym ogrodzie, a potem jeszcze stawał pod oknem i wył przerażająco, wył cierpliwie, abym tylko nie mógł spać. Odwzajemniałem mu się miotaniem z procy kamieni, lub podrzucaniem przynęty, smakowicie wyglądających zrazów nadziewanych siarką i goryczą. O zgładzeniu potwora mowy być nie mogło: przyszła teściowa, widząc wzmagający się między mną a jej ulubieńcem antagonizm, uczyniła mię odpowiedzialnym za koleje walki, oraz za zdrowie obrzydliwego koszlona. A zresztą wzajemna nienawiść nasza tak była silna i szczera, tyle nam zabierała czasu i myśli, że nie wyobrażałem sobie jakoś życia bez awantur z Kubasem, Może jeszcze krupniczku?
Do nerwów naszych zaczęła przenikać nowa dawka słodkiego jadu.
— Aliści przeszła kreska i na pieska — ciągnął swą opowieść pan Józef, z zadowoleniem rozczesując płową brodę. — Na jakiemś psiem weselu szkodnik odniósł takie obrażenia cielesne, że trzeba mu było corychlej nastawiać złamaną nogę. Podczas operacji Kubas warczał ostrzegawczo i zarozumiale, ale że rozsądku sobace nie brakowało, więc też skończyło się na warczeniu, Nawet w chwili nastawiania kości, kiedy to i człowiekowi wolno ryczeć, mdleć i kąsać, mój zwierz postękując nieco, ograniczył się do bardzo obiecujących spojrzeń. Po dwu tygodniach, kiedy z chorej łapy ostatni już zdjąłem opatrunek, wylazł Kubas z koszyka, przeciągnął się, ziewnął i, jak gdyby nigdy nic, z fachowem ujadaniem potruchtał na podwórko. Tegoż dnia wieczorem, siedząc nad książką, usłyszałem przyjacielskie szczeknięcie, połączone z drapaniem w drzwi. Kiedy sygnał powtórzył się jeszcze kilkakrotnie, wyszedłem do sieni; poczułem jak z ciemności coś się wygramala i zaczyna kręcić u mych nóg. Po chwili to coś jest już w gabinecie. To Kubas, kucnąwszy na zadku, wypuszcza z paszczy na dywan wielką kość. Zrozumiałem, że ma to być honorarium od wdzięcznego pacjenta, a jednocześnie znak pojednania. Kość zgody, prześliczny objaw psiego sumienia, zdecydował o mojem dalszem powołaniu: z zapałem poświęciłem się leczeniu zwierząt.
— A mysz? — spytał Jodzewicz, bardzo serdecznie i gościnnie nalewając sobie krupniku.
To już późniejsze, nie mniej znamienne zdarzenie. Gdym się ożenił, w moim zwierzyńcu domowym znalazła się też kotka, której jakoś wypadło pomoc w cięższym, bo pierwszym połogu. W pewien czas potem żona powiła mi córkę. W okresie rekonwalescencji, kotka Beba, chcąc mi się widocznie odwzajemnić za udzieloną jej pomoc, codziennie rano wskakiwała na łóżko chorej, zawsze ze świeżo zdławioną myszą w zębach, poczem zostawiwszy dar na kołdrze, skromnie biegła na strych do swoich małych. Jedną z tych myszy umieściłem razem z „Kością zgody”, jako wytłumaczenie mojej pasji do zwierząt, pasji tak zdecydowanej, że aż żona moja, osobistość zresztą wysoce zazdrosna, przeniosła się z dziećmi do Lwowa, byle tylko jaknajdalej trzymać się od mego zwierzyńca.
Do pokoju wszedł kierowca i dał hasło do odjazdu.
Już za miastem ciągle nadąsane milczenie pierwszy przerywam ja, w tonacji najserdeczniejszej:
—Słuchaj, Janku, kres wspólnej naszej podróży już niedaleko, ofiaruję ci zgodę.
Kiwnęliśmy sobie nosami, uścisnęli dłonie. Ale obu nam szumiała podlana sowicie krupnikiem wzruszająca opowieść doktora Józefa.
—Słuchaj — rzeknę uroczyście. — Chcąc dowieść swej życzliwości dla ciebie, zgłaszam się z kością zgody.
— Niby jaką? — żywo zapytał towarzysz podróży.
W obliczu poważnej chwili staje się solenny.
— Pamiętasz jeszcze pannę Modestję? Pamiętasz tę litanję klęsk, ten długi worek podstarzałych kości, przez ciebie danych mi do zabawy? Oddaję ci te kości bezpowrotnie i bezinteresownie. Niechaj i panna Modest ja przyda się nam na co, niech będzie przynajmniej kością naszej zgody...
A dumnemu z tej ofiary sumieniu szepnąłem:
— O, czemuż to Lalka nie może być świadkiem tego aktu samowyrzeczenia się...