Przez kraj wód, duchów i zwierząt/XX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przez kraj wód, duchów i zwierząt |
Podtytuł | Romans podróżniczy |
Wydawca | Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zatem — stało się. Przełom.
Wędrówka moja teoretycznie trwać by mogła do nieskończoności, a w każdym razie bardzo jeszcze długo, gdyby nie nagły zwrot w metodzie poszukiwań.
Zamierzałem właśnie autem machnąć się z Krakowa do Buska i do Solca, gdy oto nieoczekiwanie w pamięci odżył mi jakiś skrawek jedynej mojej rozmowy, jaką miałem z Lalką w Bagateli.
Prawda! Przecież ja kusiłem ją do ucieczki, kusiłem wizją Włoch, na co ona najwyraźniej mi odrzekła:
— Wenecja! Wybieram się tam niedługo...
Cóż za gapa ze mnie! Cóż za okaz roztargnienia! istocie, obdarzonej taką pamięcią zjełczałą i wykoszlawioną uwagą, zachciało się laurów Holmsa i Ossendowskiego!
To było oszałamiające odkrycie. Serce zamarło mi ze wzruszenia. Nie Sopoty, nie Truskawiec, ani Krynica, nie Busk i nie Ojców, ale Wenecja, tylko Wenecja!
W kilka dni potem, odbywszy gehennę formalnością paszportowych, opuszczałem granice kraju wód, zwierząt i duchów, by w mieście dożów znaleźć wreszcie tę, której szukałem zrazu, z pasją, a potem już tylko przez inercję.
W Wenecji tydzień cały minął mi na przetrząsaniu hotelów, restauracji, cukierni. U „Florjana” zaglądałem pod kapelusz każdej niewieście, nawet z Campanilli badałem okolicę, a wieczorem wdzierałem się w rozleniwione, żółte stado gondol, których żywa zawartość chóralnie się wydzierała, piała, rechotała do księżyca. Bo gdy się jest w Wenecji, trudno odmówić sobie rozkoszy barkarolli.
—Prachtvoll! — wzdychają gondole, stłoczone wokół łodzi, na której wynajęty przez Hotel Bauera tenor bzdyczy jakąś canzonetkę.
— Wunderschoen! Nicht wahr, Frau Kommerzrat?
— Wanda, Zdzisiek, śpiewajta, próżniaki — nawołuje jakaś mamusia, pewnie pani wędliniarzowa z Targówka. — Śpiewajta! Stary, każ im śpiewać! Droga tyle kosztowała, a te baranie głowy ani me ani be. Widzicie, nobkoło wszystkie państwo śpiewają! Siódmego dnia zdarzył mi się wypadek, który mię skłonił do rozmyślań nad pomysłowością kobiet, a jednocześnie i nad plastyką mojej mimiki, dotychczas przez życzliwe osoby uważanej za wzór wyrazistości. Mianowicie oberwał mi się guzik u fragmentu szaty, od wieków słusznie zwanego spodniami. Wzywam tedy pokojówkę, czarnooką szelmę, i gestykulacją daję jej do zrozumienia, że z powodu tego braku jestem smutnym jeńcem hotelu.
Uśmiechnęła się do mnie, że aż mi poty wystąpiły na czole. Niebawem wróciła, oddając mi własność moją... To było straszne: wszystkie guziki odprute. Tak bowiem dziewczę zrozumiało moje zlecenie mimiczne. Nim spodnie znowu stały się możliwe do użycia, upłynęło parę godzin, w ciągu których... O, Lalko, czy przebaczysz moją płochość? O, Ireno, mgło marzeń zamarłych!
W każdym razie pyjama Lalki, ta sama, która już w Ciechocinku rolę swoją odegrała, teraz przeszła na własność pokojowej, Emilji. Upominek ten miał tę dobrą stronę, że mnie osobiście nic nie kosztował. Moje rozstanie się z pijamą było symbolem przerwania poszukiwań Lalki. Jeżeli już Lalki niema w Wenecji, to musiała pójść do nieba. Wobec czego: ciche westchnienie, paciorek, uszczypnięcie w biały podbródek Emilji — na pożegnanie z Wenecją.
I znowu pociąg pospieszny niósł mię na północ, ku legendarnej krainie wód, zwierząt i duchów. Wracam do Warszawy. Wracam z pewną pociechą w sercu, że moja Odysseja (dziś powinno się mówić: Ossendoja) powiodła mi się całkiem niezgorzej. Bo proszę tylko pomyśleć, co za szczęściarz ze mnie: jeździć po świecie w pogoni za niewiastą, ulec obłędowi pościgu, szukać dobrowolnie nieszczęścia — a w wyniku wrócić samemu, bez poszukiwanej, bez bagażu kaprysów i niezadowolenia — to się dopiero nazywa wyjść cało z niebezpiecznej awantury.
Na dworcu w Warszawie złożyłem sobie solenną gratulację:
—Winszuję pomyślnego zakończenia eskapady, owo ją drogą, jaka ta Lalka poczciwa: cichem pójściem do nieba uszczęśliwiła aż dwie kochające ją istoty: męża i mnie.
Tegoż dnia po południu, gdym szedł na tradycyjną czarną do Węgierkiewiczowej, kędy czekała już im mnie czereda kolegów, którym miałem opowiedzieć dzieje swej szalonej tułaczki, przy wejściu do cukierni ktoś schwycił mię za łokieć.
Oglądam się — i blednę. Władek Guzyczyraki — Zambrzycki, wdowiec. W ręku dźwiga jakieś paczki — niewątuliwie cukry i ciastka.
Oczywiście, padamy sobie w objęcia, co czynię tem chętniej, że w objęciach przyjaciela łatwiej jest ukryć własne zmieszanie.
—Doskonale się składa! — woła zacny kompan. — Musisz pójść do nas na kawę.
—Do Łodzi? — pytam głosem najsmutniejszym. — Pójść do Łodzi... Do was?
—„Czyżby się po raz drugi ożenił” — daję sobie w myśli pytanie, w twarzy Zembrzyckiego dopatrując się cech szaleństwa.
—Jakto, nie wiesz, żeśmy się ostatecznie przenieśli do Warszawy? —
—Jakto „wy”? — dziwię się zupełnie szczerze.
— My, to znaczy ja i żona.
— Jaka żona? — badam opanowany przez niepokój.
Ten zaś wzrusza ramionami.
— Miałem i mam tylko jedną żonę. Jest nią Lalka.
— Więc...
Urywam, bowiem nie zdaję sobie sprawy, co mam mówić. Tylko serce skacze mi, jak pchła.
Oprzytomniałem dopiero na ulicy, gdy oblał mię zaduch i swąd miasta.
— Więc... Któż, do czarta, znalazł ją i gdzie?
Zambrzycki śmiał się, gdyby pomylony.
—Kto? Nikt. Ona sama. I to nazajutrz po rzekomem jej zniknięciu. Okazuje się, że wtedy cały dzień spędziła w Wenecji...
— Człowieku — przerywam mu wrzaskliwie. — Ja stamtąd dziś wracam! Przetrząsnęłem wszystkie hotele, ani śladu.
Teraz Zambrzycki był zdumiony.
— Co za hotele?...
— No, w Wenecji...
— Przecież tam niema ani jednego hotelu...
Stanął, oparł się o latarnię i prysnął donośnym śmiechem.
— A to ładne nieporozumienie! Ja mówię o parku „Wenecja”, w Strudze pod Warszawą, gdzie ojciec mojej żony, czcigodny pan Marcin Okraczek, trzyma budkę z wodą sodową i piernikami. Lalka, uważasz, posprzeczawszy się ze mną, chcąc mię zaniepokoić, pojechała do „Wenecji do taty, którego jako idealnie dobra córka, często zresztą odwiedza...
— I jeszcze jedna nowina — rzekł Zambrzycki, a w głosie jego brzmiała radość. — Dalaj — Lama i król Nepalu zrzekli się nareszcie praw do mnie, jako do kapłana sekty Putra. Dziś jestem już obywatel polski, a mimowolne bramińskie moje małżeństwo uświęcił kościół...
Kiedyśmy się zbliżali do domu, w którym państwo Zambrzyccy zafundowali sobie mieszkani. Władek stanął nagle i rzekł:
— A pyjama Lalki?
Czułem, jak się rumienię.
— Widzisz, mój kochany, to długa historja. Długa, zabawna i pouczająca. Dzieje tej pyjamy i dzieje ostatnich dwóch miesięcy — opowiem wam przy czarnej kawie...
(W tem miejscu czytelnik niechaj cofnie się do pierwszej kartki niniejszej książki { o ile ciekaw jest tych dziejów, niech sobie przeczyta romans podróżniczy „Przez kraj wód, zwierząt i duchów”, od początku, aż po ostatnie słowo: