<<< Dane tekstu >>>
Autor Franciszek Mirandola
Tytuł Pułapka
Pochodzenie Tropy
Wydawca Czasopismo „Maski“
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PUŁAPKA.

Trzymał się półprzytomny ze strachu zimnych, rdzawych krat więzienia i szeptał w czarną noc:
— Słuchaj! Słuchaj!
— Słucham! — mówiła noc czarna i wył wichr.
— Zbłądziłem w zakamarek, zbłądziłem... Coś zatrzasło drzwi ...wyjść nie było sposobu... domy się poczęły ruszać... obstąpiły mnie parkany... przygięły się drzewa od góry... a nadewszystko, ktoś zatrzasnął drzwi...
— Ja... noc, ciemność...
— Ty?... Nie, nie mów tak... Nie przerywaj... Nie może być... Więc mówię... zbłądziłem... A chciałem jeno... czekaj... coś chciałem... Acha... Coś połyskało na bruku...
— Szkło! Szkło! Rozbita flaszka z wódki... Przeglądał się w niej Syryusz świetny...
— Skąd wiesz? Nie, to było coś cudnego... I pocóżbym....
— Nie... nie...
— I pocóżbym dlatego miał zbaczać? Zresztą... wszystko jedno... nic zmienić tego nie zdoła, że: zbłądziłem.
— Nie prawda...
— Zbłądziłem... błądził... dził..... dził... eeeem... em!... Żeeee... błądził... błą... Żeee...
Coś, jak papuga wrzeszczało gdzieś z góry z pod sufitu.
Więzień zeskoczył z przymurka, na którym wisiał kurczowo trzymając się kraty.
Papuga się zbudziła. Sumienie! Cała znów noc męczarni... Co począć ...co?
Wyciągnął pięści w stronę ptaka i wbiwszy oczy w ciemność, rozkazał:
— Milcz!
Przez chwilę łopotały skrzydła i rozlegały się gardłowe dźwięki. Potem nastała cisza.
Liczył sekundy: jedna, dwie, trzy... dobrze!
— Posłuchaj! — szepnęła znów ciemność — To było tak...
— Czekaj! Czekaj! Jest tu pewnie jeszcze druga bestya. Poczekaj. Wlecze się przecież za człowiekiem druga forma sumienia... poczekaj...
Z wyciągniętemi ramiony obszedł całą celę.
Nic.
A może tam w górze, pod sklepieniem? — pomyślał.
I jakby w odzew przypuszczeniu rozległ się kędyś z pośród rozgałęzień gotyckich żeber, cichy, szyderczy śmiech.
Szukał skrzętnie za czemś, coby mu posłużyć mogło.
— Mam! — odetchnął radośnie.
Znalazł deskę ze sporym, sterczącym gwoździem.
Oparł ją o mur, spiął się w zwyż i szukał po sklepieniu.
Natrafił na gotyckie wypukłe żebra, niby napęczniałe krwawe żyły ciała ludzkiego, czy gałęzie drzewa.
Szedł po konarze żebra i wnet dotknął zwornika.
Misternie był wyrobiony w kształt małpy.
Położył dłoń na jej ustach. Śmiały się szyderczo, cicho.
Zamachnął się i trzasnął pięścią w te usta.
Zeskoczył na dół, rad bardzo.
Kopnął deskę. Padła z łoskotem. Zahuczało rozgłośnie, potem kaźnię zaległa cisza głęboka.
— Teraz mów! — powiedział w ciemń nocy. — Jak się to stało?
Nic mu nie odpowiedziało. Czekał, czekał... daremnie.
Ta cisza wprowadziła go w rozpacz. Zrozumiał, że chcąc nawiązać kontakt z zaświatem... zerwał go.
Chcąc uprościć drogę, zadeptał ślady w gąszczu życia.
Cisza.
Radby był usłyszeć cokolwiek, bodaj głos jakiś, bodaj papugi wrzask, bodaj śmiech małpy.
— Mów! — prosił jak dziecko spłakane, zestraszone.
Nie odpowiadało nic.
Jak człowiek, który wszystko utracił, począł rozumować trzeźwo, zimno, porządnie.
Był zdany na siły własne.
Przedewszystkiem więc: Jak się to stało?
— Szedłem prosto... nagle...
I już nic więcej nie wiedział, bo jakże może cokolwiek wiedzieć człowiek, który nagle zapadł się w świat inny.
Byle promyk słońca, byle głos jakiś. Po tej wątłej nici wydostałby się jakoś w świat żywych.
To nie był sen. O, sen jest jaśnią i prawdą wobec tych oto ciemności. Nie grób... grób jest ogrodem wobec tej kaźni!
Wstał i jął chodzić wokół zamkniętej przestrzeni.
Naraz stanął. Coś pukało... pukało... cichutko, lekko... ledwo dosłyszalnie.
Zaczął szukać.
Wodził rękami po ścianach.
Suwał je z góry, aż do posadzki.
Nic.
Szukał dalej... idą za owem nieuchwytnem pukaniem.
Nagle zadrżał.
Natrafił na coś miękkiego, ciepłego.
Po chwili trzymał w dłoniach małą ptaszynę.
Serce ptaka waliło młotem.
Od uderzeń tych drżał cały, drżały mury więzienia, tętniła ziemia...
Czuł, że uderzenia te mogą rozwalić ziemię.
Albowiem był to strach.
Porwał się biedz ku oknu, ale musiał go długo szukać. Nareszcie trafił i wsunąwszy rękę poprzez kraty otworzył dłoń.
Rozległ się furkot skrzydeł.
— A to było tak... — posłyszał nagle z ciemności.
Ciemń zaczęła opowiadać.
Przywarł do krat łakomie. Ujrzał słońce na czerni, rozświetliła się noc. Zrozumiał, że może w ciemku żyć radość.
Leżał na twardej słomie, głos od okna przywołał go i szeptać począł:
— A to było... tak...
— Jak? — spytał.
— Szedłeś prosto... prościuteńko, jak każe prawo... a nad głową twą była pieśń...
— Tyle wiem sam. Była pieśń radosna.
— Tak. Szedłeś tedy... gdy w tem nagle...
— Już wiem! Szkło! Rozbita flaszka!
— Nie!... Gdziesz tam!
— Nie?
— Więc mówię ci... Szedłeś... wtem... nagle z bocznej, brudnej uliczki ktoś krzyknął: Ratunku!
— I co? I co dalej? — pytał rozciekawiony.
Nagle pod sklepieniem załopotały skrzydła.
Więzień skurczył się ze strachu. Czekał ...wysilił swą wolę, skupiał do rozkazu, ale czuł, że mu jej braknie, że nie uśmierzy sumienia.
— Wiesz jak to się stało — powiedziała znów ciemność.
— No wiem... Ktoś z bocznej uliczki zawołał...
— Ale nie! Nie!
— Znowu inaczej?
— Tak było... Słuchaj! Szedłeś ulicą... szedłeś... ponad twoją głową był sztandar Jutra z koroną cierniową na czerwieni niepokalanej... wtem nagle...
— Ktoś krzyknął...
— Nie! Wcale nie! ...Nagle zapłakało dziecko... dziecko... mała dziecina przestraszona tem, że śmieci porwane wiatrem tańczą dziwacznie w kółko.
— I dlatego... ja...?
— Któż ci mówi, że dlatego...? Tak... było... to dosyć... tak, lub podobnie... Dlaczego to ON jeden chyba wie sam tylko... albo i ON nie wie... Może tego pytania całkiem niema... Któż zgadnie... Wiele „kwestyj“ pojawiało się na świecie, pojawia się i pojawiać będzie... choć wcale nie istnieją.
...To prawda. Na pytanie: Dlaczego?... odpowiedzieć się całkiem nie da... i koniec... podobnie, jak na skrzyp drzwi źle nasmarowanych, albo dźwięk dzwonka... pomyślał.
Poweselał. Rzeźwy był, silnym się czuł, wszystko w nim wołało o czyn.
Z wyciągnionemi przed się rękami chodził po kaźni od muru do muru.
Ratować, myślał, ratować trzeba, ...ratować koniecznie, jeśli już nie mnie, to to, co niosę...
... Serca mego męstwo, woli rozmach spętany rozkuć muszę... Tak człekowi nie wolno ginąć, ...nie wolno... Złe patrzy... a gdy pozna, że silne... Ratować trzeba siebie.... ratować... ratować!
Potrącił deskę, z której sięgał ku sklepieniu i po chwili dłubał wyjętym z niej gwoździem koło osady kraty. Ale to było czyste dzieciństwo... Ileż lat... ile lat... a co jeść tymczasem?
Jedynie u drzwi cośby się może zrobić dało... zaraz... ten sztyft... potem... tamten... ano może się uda...
Zajęła go praca, klęczał u drzwi odwrócony od okna, którego prostokąt nieznacznie odciął się od czarnego wnętrza kaźni. Wytężywszy wzrok dostrzedz też można było obok okna wypukłe żebro sklepienia i jakieś połyskujące oczy wysoko ponad drzwiami, jakby ptak drapieżny siedział przyczajony na gzymsie.
Pracował żarliwie, chociaż bez widocznego skutku, wybić usiłował nity wiążące zamek, dostać się do jego wnętrza.
Przestał rozmyślać, był niemal wesoły, miał coś w rodzaju nadziei... To był przynajmniej realny, prawdziwy zamek, zrobiony przez prawdziwych ludzi... już bez pytania oczywista jawa... Dotykał palcami tej rzeczywistości... syn ziemi pieścił żelazo wykopane z tej ziemi, obrobione rękami, czy maszynami ludzkiemi...
— Chodźno! Chodź! — szemrało od okna, mimo, że nikogo nie było widać.
Zbliżywszy się, choć ciemności zalegały wszystko, miał wrażenie, że okno więzienne znajduje się wysoko, bardzo wysoko ponad ziemią i że wychyliwszy się, możnaby patrzyć wprost z góry na czuby drzew i dachy domów.
— Wychyl się... wychyl się... — usłyszał.
Nagle coś mu się ciężkiego położyło na ramionach, jakgdyby ktoś go przytrzymywał z tyłu i nad samem uchem coś szepnęło:
— Samobójca!... Samobójca...
Chwycił się krat i trzymając się ich silnie, pił powietrze całą piersią. Teraz, gdy było bodaj trochę rozwidnione, stało mu się z dławiącej trucizny nektarem.
Pił powietrze, nie słuchając wcale, co szemrze koło niego. Był nawykły do głosów, dobywających się z każdego stworzenia... czytał ruch chmur i gwiazd hieroglify...
Wołało go wciąż, bez ustanku:
— Chodźno! Chodź! Już czas!
— Kędyż? Kędy? — pytał.
— Przez Wrota Strachu! — odpowiedział głos, jakby z wielkiej dali.
Dreszcz nim wstrząsnął.
— Jakto? Już? ...Dziś?
Pytał jak dziecko, co się boi dać wyrwać ząb zepsuty.
Znowu nie rozumiał nic a nic... Ten głos, ten głos, który go ratował tyle, tyle razy... teraz, w chwili nieszczęścia, w zawikłania momencie, strasznej goryczy, czaszę śmierci do ust mu przykłada?
Wrota Strachu... Nie, kiedyś, wśród światłości i ciszy, gdy zbieleją już włosy... ale teraz... dziś...
Umiał czytać ruch chmur, gwiazd hieroglify... i cóż z tego... nie umiał przeczytać swego życia...
— Chodź! — mówiła ciemność z coraz większej dali. — Chodź w przemienione istnienie, w wolność ty spracowany za młodu... chodź po szafirze radosnych tropów szukać życia innego co dnia...
— I czemuż — pytał — ty oddalająca się, tająca się w czerni wabisz mnie na okropną, przeraźną ścieżkę? Mówiłaś mi zawsze o zwycięstwie, o nieśmiertelności...
Z dali, ale wyraźnie, jak głos dzwonu, posłyszał:
— Jakto?... nie wiesz?... Nieśmiertelność jest córką skonu.
— Wiem, wiem — odparł trzymając się krat — Wiem, ale... wszakże kraty...
— Chodź! Jeszcze chwila, a drzwi się mogą zamknąć, z trzaskiem... na zawsze...
Napoły zdecydowany, zszedł jednak z przymurka i nagle rzucił się na posłanie ze słomy.
— A niech się tam zatrzaskują drzwi — pomyślał lekceważąco — byleby wróciło to, co jest prawdziwą, codzienną prawdą... to życie bez maski, czy też nawet w masce, ale w znanej, dobrze, znanej masce jawy... ach... byle wróciło...!
Ale nim dokończył tej myśli, już zawołał:
— Nie! Nie! Nie chcę przemazać pragnień, ...nie! Raczej śmierć!
— Chodź! — doleciało go z dali wielkiej.
Zerwał się.
— Dobrze! — wrzasnął z rozpaczą na całe gardło, aż jękły echa potężne. — Dobrze! Idę!
Wyskoczył na okno i przechylił się na zewnątrz.
Zdziwiło go, że przemknął kratę, jak duch.
Zdziwiło go też, że nie zaskrzeczała papuga.
— Ach! Więc ja nie zbłądziłem! — pomyślał — to była moja droga ...kawałek tylko biegła pośród ciemności...
I ogarnięty nagle ogromną radością, wolny już wnętrznie, rzucił się w półmrok gęsty.
Ledwo stracił z pod nóg ziemię, uczuł, że się kłębi pod nim powietrze, że go niesie, że u rąk ma długie, kładące się na fali wiatru skrzydła giętkie, ruchliwe, czułe na każde drgnienie, a stalowe, zdolne nieść wysoko... w samo choćby niebo.
Spłynął. I nagle ujrzał przed sobą w niepojętej oddali coś błyszczącego, niby mała gwiazda.
Podobne to było błyszczącemu ziarnu pszenicy.
Otaczała je jakby mgła jasna, jakby płomień liliowy, to znów szafirowy...
Od gwiazdy tej jaśniała szybko ciemna przestrzeń. Pędził w topiel światła, ciągniony, bezwolny, choć jednocześnie własną mocą, pospiesznie, nagląc się sam, jak do wybawienia.

Pod sklepieniem kaźni więziennej rozległ się łopot skrzydeł.
Wielkie, ciężkie ptaszysko sfrunęło na dół, siadło na przymurku okna i wsadziwszy głowę w kwaterę kraty patrzyło w rosnącą jasność, mrugając oczami.
A ponad ptakiem chwiała się w powietrzu na długiej, wężej szyi maska rozgrymaszonej małpy.
Patrzyła, co się dzieje.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Franciszek Mirandola.