<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Reporter
Pochodzenie Nieznanym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
REPORTER

Reporter — to oczy i uszy redakcji. Reporter — to ogar gończy, to plaga wielkich tego świata i najnędzniejszych nędzników. Reporter ściga i jednych i drugich z jednakowem zacięciem.
Reporter jest koniecznością dla redakcji i jest karą Bożą dla innych współpracowników. Dlaczego? Dlatego, że nieraz się zdarza taki, naprzykład wypadek: Feljetonista jest pewny, że nazajutrz zrana będzie obliczał, ile wierszy napisał i jakie mu za to wypada honorarjum, aż tu — nic! Ani wierszy, ani honorarjum, ani feljetonu. Wszystko to bowiem zburzył reporter, dostarczywszy redakcji w ostatniej chwili wypuszczenia numeru sensacyjnego artykułu o zamachu na Mussoliniego. Feljeton wyrzucono — Mussoliniego wciśnięto na jego miejsce.
W stare czasy, gdy jeszcze redagowałem pismo, miałem reportera, który się nazywał podług paszportu — Lifszyc, a śród dziennikarzy — „Czort“.
Pomimo, że byłem redaktorem, a więc ów „Czort“ miał być mojemi uszami i oczami, nienawidziłem go. Miałem poważne przyczyny do takiego uczucia względem Lifszyca. Nieraz gdy o 3-ej w nocy podpisywałem już ostatnią stronę dziennika, aby go puścić na maszynę i basta! iść do domu spać — cicho, bez szmeru, otwierały się drzwi do gabinetu i przez szczelinę niewidzialna ręka wsuwała długie pasemko zapisanego papieru, a głuchy bas Lifszyca huczał tajemniczo:
— Świeżutkie... krwią pachnie!
Istotnie najczęściej bywała to jakaś zbrodnia nocna.
Musiałem dokonywać obrzezania artykułów innych współpracowników, przestawiać wzmianki, wciskać „świeżutki“, krwawy opis „Czorta“ i przeklinać go za to, że nie daje mi spać.
Ten reporter, człowiek prawie pięćdziesięcioletni, słynął ze swoich awantur miłosnych i zwycięstw śród kobiet o bardzo podejrzanej reputacji. Pewnego razu, po wręczeniu mi swojej notatki, korzystając z tego, że czekam na jej odbitkę, pocichu wszedł do gabinetu i usiadł naprzeciwko mnie. Spojrzałem na jego iście djabelską bladą twarz, z haczykowatym nosem i rzadkim, już siwiejącym zarostem. Wlepił we mnie okrągłe, świdrujące oczy i szepnął, krzywiąc cienkie wargi w jakimś złośliwym uśmiechu:
— Redaktorze... zakochałem się!
Umilkł, lecz spostrzegłem, że ramiona mu drżały.
— Idź pan do djabła! — zawołałem. — Taki stary drab i puszcza się wciąż na jakieś romanse! Głupie to i ohydne przy pana siwych włosach!...
Lifszyc znowu wparł we mnie jarzące się źrenice.
— Nie! Nie! — szeptał gorąco. — Teraz to inaczej! Ona ma zaledwie 18 lat i pokochała mnie pierwszą miłością... Nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło!... Jestem kochany! Jestem kochany!
Zasłonił twarz powalanemi atramentem rękami o zakrzywionych niby szpony palcach.
Byłem zdumiony, gdyż niewątpliwie sam „Czort“ przeżywał chwile wzruszenia. Zerwał się nagle i, patrząc mi groźnie w oczy, ryknął swoim głuchym basem:
— Wara od niej! Zabiję kochanka i ją!
— Cóż pan mi wygraża?! — zauważyłem, podnosząc się. — Ja nie mam żadnych zamiarów burzyć szczęścia pana. Życzę wszelkich pomyślności, myślę jednak, że wielkie głupstwo pan robi, lecz to nie moja rzecz. Nawet dobrze, że się pan żeni, bo, przynajmniej, nie będziesz się pan tłukł po nocach jak dusza niepogrzebanego nieboszczyka...
— Zobaczymy — warknął „Czort“ i wyszedł.
W parę dni później młoda, bardzo powabna kobieta, elegancko i gustownie ubrana, uśmiechnięta i zalotna, zjawiła się w redakcji. Była to pani Lifszycowa.
Przynosiła potem często artykuły reportera, który tymczasem latał po mieście, uganiając się za sensacyjnemi wypadkami i nowinami.
Pewnego dnia spotkałem panią Lifszycową, wychodzącą z redakcji z młodym współpracownikiem — poetą satyrycznym. Śmieli się oboje, poufale rozmawiając i żartując.
— Hm... — mruknąłem, patrząc na nich.
— ...a więc dziś o szóstej spotkamy się w restauracji Dominika... — doszedł mnie przyciszony głos poety.
— Hm... hm... — mruknąłem ponownie. — Biedny, stary Lifszyc! Teraz rogaty jeszcze bardziej będzie do czorta podobny...
Minęło kilka dni. Kiedyś mignęła mi w pokoju współpracowników postać Lifszyca, nigdy w dzień nie odwiedzającego redakcji.
— Co pan tu robi, nocny ptaku? — zapytałem go.
— Przyszedłem zameldować redaktorowi, że dziś wyjeżdżam na tydzień... Mam interes... pilny... — rzekł, nie patrząc na mnie.
— Niech pan jedzie, ale zastępca pana powinien pracować jak należy — odpowiedziałem.
Tej nocy nie miałem prawie nic do roboty. Reporterzy nic mi nie przynieśli i spodziewałem się już o pierwszej oddać numer do druku, gdy nagle usłyszałem cichy dzwonek w przedpokoju.
Po chwili drzwi się uchyliły i przez szparę wsunęła się bardzo długa wstęga papieru.
— Świeżutkie, krwią pachnie... — rozległ się głos Lifszyca.
— Wchodź pan i dawaj! — rzekłem opryskliwie. — Też wybiera pan czas na tę krew swoją! Miał pan przecież wyjechać? Dlaczego pan tego nie uczynił?...
„Czort“ wślizgnął się do gabinetu i wyciągnął do mnie długi, bardzo długi rękopis.
Zacząłem czytać i porwałem się na równe nogi.
Reporter Lifszyc z niezwykłemi szczegółami opisywał zamordowanie przez reportera Lifszyca żony i jej kochanka — poety z mego dziennika.
— Żarty? — zapytałem, patrząc na bladą twarz „Czorta“, lecz w jednej chwili zrozumiałem, że nie był to żart, tylko dramat ponury, jak noc jesienna.
— Zobaczy pan jakie to żarty... — mruknął i, ująwszy telefon, połączył się z policją. Czynił pierwsze, krótkie zeznanie...
W kwadrans później policja już wyprowadzała z lokalu redakcji reportera — mordercę, a on, wychodząc, zatrzymał się na progu i, zwróciwszy do mnie bladą twarz, z wykrzywionemi ustami i pałającemi oczami, dobitnym głosem rzekł:
— „Czort“ nigdy już do was nie powróci, nigdy! Niech redaktor powie tym młokosom od dziennikarstwa, że prawdziwy reporter do końca życia pozostaje na posterunku! Ostatni jego artykuł powinien zawierać opis własnego pogrzebu. Co do mnie, to ja w swoim czasie przyszlę panu wzmiankę o tem.
Reporter nacisnął kapelusz na oczy i, skinąwszy na policjantów, wyszedł z redakcji...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.