Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo
Podtytuł Obrazek współczesny
Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
RODZEŃSTWO.
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM PIERWSZY.
W KRAKOWIE,
NAKŁADEM WYDAWNICTWA »DZIENNIKA POWIEŚCI«.
1884.
W DRUKARNI «CZASU» FR. KLUCZYCKIEGO I SP.
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.





DO CZYTELNIKA.

Witając czytelników na progu naszego wydawnictwa, chcemy powiedzieć o niem słów kilka.
Powieść zajęła w ostatnich czasach tak wybitne w literaturze stanowisko, tak coraz bardziej się rozszerza i grunt znajduje w ukształconych społeczeństwach, że śmiało powiedzieć można, jest ona obecnie jedną z potrzeb dziennych. Prócz przyjemnej a wielce pożytecznej rozrywki, jakiej dostarcza, stała się propagatorką żywotnych idei i prądów społecznych, najwymowniejszym ich rzecznikiem, najmilej słuchanym popularyzatorem, którego wpływ dawno już uznano i stwierdzono.
Zauważyliśmy ogólne zajęcie się przeważnej części publiczności — (zwłaszcza piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego) — fejletonami i kroniką pism dziennych, następnie tygodnikami i w nich zawartemi powieściami i w ogóle ruchem literacko-artystycznym. Otóż fejleton i kronika pisma codziennego szczupłe posiadają ramy; zmuszone bowiem ustąpić pierwszego miejsca polityce, trzymają się na uboczu. Tygodniki, przedziałem dni siedmiu — niecierpliwią wszystkich czytelników. Im większe zaś powieść umieszczona budzi zajęcie, tem dłuższym zdaje się upływ czasu między ukazaniem się pojedyńczych numerów.
Chcąc tedy zapełnić te braki — wydawać będziemy pismo nasze codziennie w objętości 1½, arkusza druku (t. j. 24 stronnic) licząc przedewszystkiem na poparcie osób nie zajmujących się wcale polityką — zatem przeważnie na... płeć piękną.
Dziennik Powieści usunie praktycznie potrzebę wypożyczania książek; przynosząc bowiem prenumeratorom przeszło 30 tomów rocznie, zapewni im z czasem piękny zbiór.
Ztąd też sądzimy, że podejmując nasze wydawnictwo, znajdziemy podstawę bytu, zwłaszcza, gdy usilnem staraniem naszem będzie jak najgodniej sprostać zadaniu, a mianowicie: mieć na uwadze nietylko zdrową treść powieści, ale i wybitną jej wartość literacką.
W tej myśli przeprowadziliśmy obszerną korespondencyą z pierwszorzędnymi autorami naszymi, prosząc o współpracownictwo. — Szereg ich utworów rozpoczynamy dotąd niedrukowaną najnowszą dwutomową powieścią p. t. Rodzeństwo, napisaną dla nas w Magdeburgu przez nestora literatury polskiej J. I. Kraszewskiego.
Co do przekładów — które równocześnie przy utworach oryginalnych umieszczać będziemy — czytelnik spotka dzieła zarówno autorów francuskich, jak i niemieckich, włoskich, angielskich, czeskich etc.
Szczególną zaś uwagę zwrócimy na współczesną beletrystykę angielską, wiadomo bowiem jak cenne posiada perły.
Jak już prospekt ogłosił — prócz powieści, otrzyma czytelnik codziennie dwie kartki Nowin. W dziale tym pomieszczone będą wszystkie ważniejsze, miejscowe, krajowe i zagraniczne wypadki. Główny nacisk położymy na wiadomości literackie i artystyczne, a w podawaniu ich usilnie starać się będziemy o to, aby pochodziły z pierwszej ręki, t. j. wykluczamy przedruki z pism krajowych, tak, że czytelnik otrzymywać będzie najświeższe wiadomości.
Czy wydawnictwo niniejsze zgadza się z celem naszym dostarczania taniego a dobrego czytelnictwa, nie chcemy o tem mówić sami, pozostawiamy to uznaniu Czytelnika i ludziom bezstronnym, nieinteresowanym.
Od poparcia czytającej publiczności zależy rozwój naszego wydawnictwa. O poparcie to prosimy — przyrzekając sumiennie i godnie wywiązywać się z zaciągniętych obowiązków.

Wydawnictwo.

Po kilkudziesięcioletniej niebytności w Warszawie, ten ktoby nagle się znalazł w początku ulicy Nowego Świata, naprzeciwko niedawno wymurowanej kamienicy, na gruzach zburzonego starego domu Radcy Stanu Bronisława Szelawskiego, przypatrując się jej wspaniałej i wytwornej budowie, mógłby się sądzić przeniesionym do której ze stolic europejskich Hausmanowską rószczką dotkniętych.
Nie mogła się ona może nazwać pałacem — ale przed stu laty wznoszone tutaj tak zwane pałace, porównane być nie mogły do tego gmachu artystycznie obmyślanego, wykonanego ze starannością wielką o szczegóły, opatrzonego we wszystko, czego współczesny komfort wymaga.
Od dachu kształtnemi zamkniętego mansardami, do głównych wschodów ze szląskiego marmuru, od okien z szyb zwierciadlanych do drzwi ozdobnych bronzami — wszystko z sobą harmonizowało i składało całość czyniącą zaszczyt budowniczemu.
Znawca tylko wymagający i wymyślny skrzywiłby się może, znajdując tę piękność oklepaną, pospolitą, zużytą, pozbawioną wszelkiej oryginalności, jednem słowém — trywialną.
W nowym Wiedniu, Paryżu, Berlinie, a nawet Dreznie, co roku takich kamienic stają seciny, podobnych do siebie jak siostry rodzone. — Ale na skromną Warszawę było to bardzo wytworne, i podziwiano gust człowieka, odwagę spekulatora, bo koszta wzniesienia takiego domu, bardzo być musiały znaczne. Za to jednak, wyglądała kamienica prześlicznie, a okazało się, że Radca Stanu, który dla siebie zachował tylko drugie piętro — wynajął z łatwością sklepy na dole, entresol, pierwsze piętro i resztę, bardzo korzystnie lokatorom zamożnym, spokojnym, umiejącym ocenić wszystkie wygody takiego mieszkania.
Rozumie się, że tu już dla uboższych, przynoszących z sobą zaniedbanie, zabrukanie, nieporządek... łachmany — wcale miejsca nie było, nawet pod strychem. Tu mogli tylko mieszkać bardzo porządni ludzie.
Mówiono nawet o postawionych w kontraktach warunkach względem dzieci i psów, — dosyć uciążliwych — ale panu Radcy szło o to, aby dom na stopie przyzwoitej utrzymać.
Po wynajęciu okazało się, że Radca i pochwalić się mógł kamienicą i interes zrobił wcale dobry.
Opowiadano, że jeden z bankierów ofiarował za nią odstępne znaczne, ale Szelawski sprzedać nie chciał, myślał nawet o nabyciu placów sąsiednich i stawianiu nowych domów podobnych.
Człowiek był z głową i z krédką, umiejący rachować nawet wówczas, kiedy się zdawał fantazyi ulegać. Syn zamożnego bardzo szlachcica, zdolnością i pracowitością dobił się naprzód dosyć wysokiego stanowiska w hierarchii urzędniczej, a że go to zbliżyło do świata finansowego, korzystał ze stosunków z nim — i puszczając się na spekulacye, które się wiodły bardzo szczęśliwie, dorobił się — jak mówiono, znacznego majątku.
Zwolna podobno nawet pragnienie robienia pieniędzy, które rośnie w miarę, jak się ich więcej zdobywa, tak opanowało urzędnika, że więcej giełdą, ruchami jej, niż obowiązkami swojej posady był zajęty — chociaż na pozór spekulacyi tych się wypierał, — używając do nich pośredników i nie występując na jaw z niemi. Ale wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi.
Wiodło mu się wogóle bardzo szczęśliwie, co winien był wielkiemu taktowi w postępowaniu i rzadkiemu instynktowi, trafności w obejściu się z ludźmi. Wielu mu zazdrościło, ale nieprzyjaciół nie miał.
Powiodło mu się i ożenienie wcale szczęśliwie z bardzo ładną, miluchną, pieszczoną jedynaczką niegdy kupca i obywatela miasta Warszawy, którą poślubił zakochawszy się w niej.
Naówczas miała ona jeszcze braci i posag nie wielki, ale rodzeństwo wymarło i Radca odziedziczył oprócz kapitału kilka domów nad Wisłą, wielce niepozornych, wyglądających na obrzydliwe rudery — ale przynoszących mu czynsze ogromne.
Były to domostwa dla ubogiej, najuboższej ludności przeznaczone, — brudne, niezdrowe, cuchnące, ale nie wymagające nakładów i procentujące olbrzymio. Kłopotliwe to było, wymagające na miejscu czuwającego administratora — ostatecznie jednak korzystne bardzo. Radca też żadnych tu reform wprowadzić nie myślał.
Troje dzieci niedorosłych składały rodzinę pana Radcy, a żona wyglądała tak świeżo, młodziuchno, ubierała się tak elegancko, iż trudno było uwierzyć, że była matką dziesięcioletniego chłopaka.
Radca Szelawski cieszył się szacunkiem powszechnym, znano go jako człowieka zasad surowych, nieposzlakowanego w niczem, pilnującego granic prawami oznaczonych, strzegącego się czynności wątpliwych i dwuznacznych, ale zarazem wiele wymagającego od innych, a wcale na żaden sentymentalizm nie chorującego.
Można się było domyśleć, że trochę ogładzonego egoizmu, kryło się pod tą powłoką czystą i piękną. W życiu i postępowaniu pana Bronisława wszystko było jak najściślej obrachowane, — a uczucia i passywy serca nie kierowały nim nigdy. Miał za zasadę nic nie przedsiębrać pod wpływem wzruszenia, czekając aż się ono ukołysze.
Pomimo to nie można go było nazwać zimnym, bo w towarzystwie okazywał się nadzwyczaj uprzejmym, miłym, wyrozumiałym, skarbiącym sobie chętnie życzliwość wszystkich, rozbrajającym uprzedzenia, łagodnością i panowaniem nad sobą.
Z powierzchowności Radca wydawał się prawie młodym, chociaż przeszedł pono lat czterdzieści. Spokój ducha dawał mu świeżość, pogodę na twarzy, a nader wykwintne formy wszystkim miłym czyniły. Stosunki towarzyskie łączyły go z osobami do różnych warstw społecznych należącemi — ale głównie trzymał się średnich, chociaż wyżej by łatwo mógł sięgnąć.
Było to — jednego czerwcowego wieczora — miano podawać herbatę, na którą Radca powróciwszy do domu, czekając z cygarem w ustach, czytał gazetę.
Ubrany trochę za młodo, ale skromnie — zdaleka wyglądał prawie na miejskiego eleganta dobrego tonu, chociaż łysiejące czoło i małe zmarszczki około oczów, zblizka go nierównie starszym czyniły.
W nowym domu, takim jakim go sobie wzniósł pan Radca, mieszkania wszystkie odznaczały się komfortem i pewną elegancyą — ale równie spowszedniałą i trywialną jak budowa, do której należały.
Przypominało to pierwszorzędne hotele zagraniczne i domy nagle zbogaconych bankierów. Wszystko, aż do obrazów na ścianach, ani złych ani dobrych — nie raziło i nie wyróżniało się, nie wychodziło ze średniej skali smaku wieku — lecz nie zbywało na niczem, co dowodzić mogło dostatku i starania o uwygodnienie życia.
Krajobrazy szwajcarskie i tyrolskie przyozdabiające ściany, nie miały nic w sobie Calam'owskiego — ale gdyby nie jaskrawość, uszły by w oczach nie wymagających ludzi. Sprzętów kształty nie uderzały nowemi pomysłami, ale udawały one dąb i heban do złudzenia.
Radca czytał jeszcze gazetę, myśląc może o czem innem, gdy cichym, małym kroczkiem weszła powoli, ustrojona bardzo wdzięcznie, z batystową chusteczką w ręku, żona jego.
Była to bardzo ładna laleczka, uśmiechnięta, z przymrużonemi oczkami, delikatna, wątła, pieszczona i zakochana w sobie. Idąc nie pominęła oczyma żadnego zwierciadła, choć tylko mąż na nią czekał.
Blondynka ciemna, dosyć wdzięcznych, drobnych rysów twarzy, bardzo zręczną obdarzona figurką, z oczyma dużemi szafirowemi, z małemi usty koralowemi, zdawała się zdjętą z jakiejś chromolitografii, lub na jej wzór kolorowaną.
Szła zwolna, trochę znudzona, oczyma czyniąc wyrzuty mężowi, który się zbliżania jej nie domyślał, tak był pochłonięty czytaniem dziennika — a w istocie rozmyślaniem o czem innem.
Stanęła nareszcie tuż, o krok przed nim i lekko zakaszlała — obudźże się... to ja jestem!! Radca w istocie ruszył się jak przebudzony, rzucił gazetę, uśmiechnął się i wstał spiesząc ku niej.
Ona — wzdychała patrząc mu w oczy z wyrzutem.
— Broniś — więc to nieuniknione! odezwała się po cichu — potrzeba jechać! niestety! potrzeba jechać, a taka to podróż....
Nie dokończyła. Bronisław wtórował jej westchnieniu.
— Lolu moja — odezwał się czule. Jest to przecie podatek nieuchronny, który musiemy starym rodzicom płacić co roku. — Należy im to. Prawda, że podróż jest trochę nudna, pobyt dosyć kłopotliwy — ale my w Wólce nie zabawiemy długo...
Piękna Lola bawiąc się chusteczką, poruszała ramionami
— Nie sądźże, proszę, poczęła rękę przykładając do piersi, że ja twoich rodziców nie kocham, nie mam dla nich należnego szacunku, ale — obyczaj i tryb życia ich na wsi, wszystko nas tak jakoś dzieli, taki to inny świat ten wiejski, przestarzały.. — a w dodatku — westchnęła — dzieci także zabrać potrzeba!
— Koniecznie! nieodzownie, pospieszył mąż całując ją w rękę. Moja matka tak chciwą jest wnucząt, takby nam choć jedno odebrać pragnęła, nie mogąc ani od Julianowstwa, ani od Sabiny się doprosić, że nie chcąc jej dać, przynajmniej raz w rok pokazać musiemy wnuki.
Słuchając tego wyroku pani Bronisławowa patrzyła w ziemię i krzywiła się bardzo znacząco.
— Oddać im jedno z dzieci! zawołała — za nic w świecie! nie mogę! Wierzę, żeby tam je pieszczono, ale co za wychowanie! Ani Jadwisi, ani Klemensa, ani Maryanka nigdy nie oddam od siebie.
— No, i właśnie dla tego, rzekł mąż z naciskiem — dla tego trzeba im choć pokazać dzieci. Nie możemy ojca i matki zrażać od siebie.. szczególniej od ciebie.. potrzebujemy ich.. a starzy tak są dobrzy i serdeczni....
— Ale ja nie przeczę! pospieszyła trochę kwaśno Lola, ja ich kocham także.. Wierz mi..
Zatrzymała się krótko i dodała:
— Kiedyż jedziemy? wybrać się muszę..
Radca oczy podniósł ku sufitowi, zdając się rachować.
— No — najdalej, pojutrze — rzekł — bo w wigilią świętego Jana musiemy już być w Wólce i spocząć..
Nieznacznie brwi się ściągnęły pięknej Loli.
— Będziemy więc w wielkim komplecie — rzekła, bo i Julianowstwo i Mecenas...
— Nieochybnie — przerwał Radca, wszyscy wiedzą, że rodzice do tego przywiązują wagę, że sobie nas widzieć życzą. Julianowstwo, którym podróż na Warszawę wypada, zjawią się tu lada chwila, i zapewne ztąd pojedziemy wszyscy razem. Tylko co ich nie widać.
Żona nic nie odpowiedziała. W salce jadalnej słychać było przygotowania do herbaty.
— Domyślałam się tego, szepnęła spoglądając na męża z uśmieszkiem, na wszelki wypadek przygotowałam herbatę.,
Mąż pocałował ją w rękę.
— To się nazywa być gosposią troskliwą o honor domu! rozśmiał się uradowany. — Mnie się zdaje, że Kalikst też przyjdzie się zameldować do podróży...
— Naturalnie — odpowiedziała żona — spóźniłam dlatego herbatę, aby jej dwa razy nie sztukować.
Spojrzała na zegar stojący na kominie.
— Kalikst wpadnie tylko jak po ogień, bo się zawsze spieszy. Należy to do.. dobrego tonu u Mecenasa, nigdy nie mieć czasu, tak strasznie go ludzie rozrywają..
Radca się uśmiechnął.
— Żart na bok, rzekł, ma istotnie wielką wziętość, umie chodzić około interesów! Kalikst pomimo to nie chybi do Wólki, a i Sabina z mężem, jestem pewny, stawić się będzie u rodziców. Jakże by to wyglądało, gdybyśmy my chybili? Weszło to już w obyczaj choć raz w rok starym się pokłonić — no i to się im należy.. Węzły rodzinne...
Bronisław mówił, ale piękna Lola, zadumana, już go nie słuchała. Powolnym krokiem zbliżali się ku salce jadalnej, przez której drzwi na wpół otwarte widać było naprzeciw bufet wspaniale rzeźbiony, równie pospolity i oklepanych form, jak wszystkie sprzęty tego domu. — Ale wyglądał pokaźnie zdaleka.
Dzwonek dał się słyszeć w przedpokoju.
Radca stanął, oczekując aby mu zwiastowano gościa o dosyć niezwykłej godzinie przybywającego, — gdy — nie oznajmiony w progu się zjawił mężczyzna, rysami twarzy trochę przypominający gospodarza.. a nieco młodszy od niego.
Był to pan Mecenas Kalikst, brat o którym świeżo mówiono — prawnik, nadzwyczaj czynny, wzięty i zdolny, Doktor utriusque i pan Kalikst Szelawski.
— O wilku mowa! rozśmiał się, zwracając ku niemu gospodarz.
Kalikst, chociaż fizyonomią nieco przypominał starszego brata, życiem inny jej wyrobił charakter...
W Bronisławie czuć było trochę zmuszonego się w sobie zamykać urzędnika, — w Kalikscie więcej było ognia i energii jawnej, a nawet umyślnie się uwydatniającej.
O kilka lat młodszy, stosunkowo twarz miał bardziej zmęczoną, i mniej okazywał starania o elegancyą i pozory młodości.
Oczy jego biegały żywo, usta drgały nim je otworzył.
— Zgadujecie już — począł witając bratowę, która go zalotną minką przyjmowała — zgadujecie dla czego i z czem przybywam?? Jedziecie??
— Naturalnie! pospieszył z odpowiedzią brat, rękę mu podając.
Kalikst włosy żywym ruchem ręki poprawił nieszczęśliwie na głowie, a w istocie rozrzucił je tylko.
— Ja — także! westchnął Mecenas, naprzód, że mi tęskno do moich starych, powtóre, że to obowiązek, chociaż tak jestem właśnie zarzucony sprawami, tyle mam do czynienia, że ta para dni wiele mi kosztować może — a! co robić!
Zżymnął ramionami.
— O starych naszych zapominać się nie godzi — dodał. Julek tylko co go nie widać, z pewnością także nadciągnie.
— I Sabina z mężem, rzekł gospodarz, musiemy być wszyscy. Mnie się zdaje, że oni albo już są w Warszawie, lub dziś muszą nadciągnąć.
Milczeli, Mecenas się tymczasem rozpatrywał po mieszkaniu zadumany.
— Herbatę podają, dodał Bronisław, bratu kapelusz z rąk biorąc — chodź z nami! O tej porze już w biurze nic nie masz do czynienia, a tak dawnośmy się nie widzieli, choć się codzień o siebie ocieramy. Ale i ty i ja.. mamy tyle do czynienia.
W ulicy dał się słyszeć turkot powozu, sama pani pospieszyła do okna, wychyliła się i wyjrzała.
— Przysięgłabym, że Julianowstwo! zawołała żywo. — I — tak jest! to oni! dodała obracając się do męża.. Biegnę kazać coś dodać do herbaty.. Wracam natychmiast.
Dwaj pozostali bracia, na spotkanie najstarszego, skierowali się ku przedpokojowi. Na wschodach słychać już było rozmowę.
Okrzyk się dał słyszeć, gdy drzwi otwarto. Pan Julian Szelawski, prowadząc powoli żonę, wchodził i rozglądał się bardzo ciekawie po kamienicy.. Uśmiechem, w którym reszta jakiegoś sarkazmu pozostała, przywitał braci.
Pani Julianowa piękna, ale rysów już przywiędłych, nadzwyczaj starannie ustrojona, woniejąca, z minką arystokratyczną, uśmiechem wymuszonym, pańskim, przywitała mężowskich braci.
— Czekaliśmy już, mając przeczucie, że kochanych braterstwa dziś widzieć będziemy, i że po drodze nas nie pominiecie — zawołał gospodarz, całując podaną rączkę.
W tem za rodzicami idący, ukazał się kilkunastoletni wyrostek, elegant rysami twarzy przypominający Julianową.
A! i Chryzio także!! dorzucił Mecenas...
— Musieliśmy przynajmniej najstarszego wziąć z sobą, odparł pan Julian, boby się dziadek i babunia gniewali.
Chryzio kłaniał się zdaleka dosyć zimno, witając stryjów.
Starszy od obu, pan Julian Szelawski, stosunkowo był równie dobrze, jak oni zakonserwowany i wyglądał młodo. Postawę miał daleko więcej pańską, arystokratyczną. Żona jeszcze wybitniej charakter ten nadać sobie pragnęła. Wprawdzie przybywała do państwa Bronisławowstwa, ale czuć było, iż tem czyniła im łaskę, że to sobie za zaszczyt powinni byli uważać. Spełniała obowiązek, jaki węzły rodzinne wkładały, z chłodem widocznym.
Oboje państwo ubrani byli z przesadzoną elegancyą, a Chryzio wyglądał paniczykowato, na młodego anglika. Ładny chłopak naśladując rodziców, prezentował się z minką lekceważącą, niemal pogardliwą. Jego, równie jak rodziców razić się zdawała kamienica nowa, tak błyszcząco i zbytkownie urządzona.
— Pierwszy raz jestem w twoim pałacu, żartobliwie wchodząc na próg odezwał się pan Julian. Ba! ba! co za przepych! co za wykończenie! jaka wytworność! Powinszować panu Radcy! Jedno tylko mnie razi, dodał, to, że ten pałacyk z lokatorami dzielić potrzeba... Ja lubię, jak anglicy być panem u siebie..
Zapewne! przerwał Bronisław. Na wsi jest to możliwe, nie w mieście, gdzieby było za nadto kosztownem..
Wchodzili powoli do salonu, pan Bronisław śledził na twarzy brata, jakie uczyni wrażenie. Państwo Julianowstwo temi samemi zazdrosnemi, nieco szyderskiemi oczyma mierzyli salon, któremi się przypatrywali wspaniałym wschodom z marmuru szląskiego, pokrytym kobiercem..
Bronisław oczekiwał pochwał należnych.
— Co to was kosztować musiało! zawołał w końcu Julian.
— Dosyć dużo — odparł szybko gospodarz — ale bądź cobądź, opłaca się to. Nie byłbym dla dogodzenia fantazyi i pochwalenia się przed ulicą, wkładał kapitału, gdybym pewnym nie był, że procentować musi.
Wprawdzie domy moje nad Wisłą przynoszą stosunkowo daleko więcej, ale to inna wcale spekulacya..
Sklepy na dole, pierwsze piętro, na innych obrachowane lokatorów, ani dnia nie stały próżno, a mam ludzi spokojnych i zamożnych. Niemal się o nie licytowano, miałem pretendentów do wyboru.
Z pospiechem, zarumieniona nadbiegła w tem gosposia, witając z wielką czułością i nadskakiwaniem wystrojoną, zimną i znudzoną bratową, którą mocno się zajęła, starając jej przypodobać. Pani Julianowa hołdy te należne sobie, przyjmowała dosyć obojętnie.
Pomimo braterskich stosunków — między osobami tak blizko z sobą krwią połączonemi, chłód się dawał czuć widoczny. Bracia, bratowa, spoglądali na siebie z rodzajem nieufności i obawy — mówiąc rachowali się z każdym wyrazem.
Pan Julian westchnął, rozsiadując się w fotelu.
— A za tem, odezwał się żartobliwie — stawiemy się wszyscy, aby odbyć naszą doroczną pańszczyznę!! Nie bierzcie mi za złe, że używam tak nieprzyzwoitego wyrazu. Kocham naszych starych rodziców, radbym ich widzieć, ale ten święty Jan z sąsiadami, z proboszczem, z rezydentami, w ciasnym dworku.. na kuchni starego Konrada!!!
Pan Julian ręką zamachnął — żona patrząc na niego, uśmiechnęła się, ale widać było, że otwartości z jaką wybuchnął, nie pochwalała. — On nie zważał na to.
— Ojciec i matka, oboje się tak z tem wszystkiem obyli, że im to wszystko starczy i miłem jest, a sąsiedzi, szlachta zakwaśniała, rubaszna stanowi towarzystwo najupodobańsze... Dla nas zaś w tem otoczeniu parę dni przebyć trudno.. Tryb życia nie nasz. Jeszcze ja bym to wszystko zniósł łatwiej ale moja biedna Helusia, której lada zapach niezwykły wadzi, nawykła do innych ludzi, obejścia się.. prawdziwe dla mnie robi poświęcenie.
Bracia słuchali tego wynurzenia się obojętnie; pani Julianowa oczy spuściła..
— Nie powiem i ja, żeby mi bardzo smakowała ta obowiązkowa podróż do Wólki na znajomą mi galaretę Konrada i ptisie — rzekł ramionami poruszając Bronisław: moja Lola też delikatna, dom niewygodny, ciasnota — ale rodzice są rodzicami, mamy dla nich obowiązki.
— Ja w dodatku musiałem Chryzia wziąć — dodał Julian — boby mi dziad miał za złe, ażebym mu najstarszego wnuka choć raz w roku nie pokazał.
Zwrócił się do zmarszczonego i milczącego Kaliksta i rzekł wskazując na niego:
— Ot, komu najłatwiej — nie żonaty, dzieci za sobą nie potrzebuje ciągnąć, gospodarstwa nie porzucił.
— Doskonały! przerwał Mecenas, gospodarstwa nie mam, prawda, ale cudzych interesów stokroć od waszego gospodarstwa ważniejszych na głowie bez liku, a za te odpowiadam.
Wy macie tylko własne..
Właśnie hr. Z... powołuje mnie jako Radcę prawnego do Spółki, która się zawiązuje pod jego opieką, jest to interes, w którym i ja spodziewam się udziału.. Musiałem prosić, aby pierwsze posiedzenie odłożono..
W tem pani Julianowa, która słuchając rozpatrywała się ciągle po salonie, uśmiechając się to do męża, to do Chryzia, wtrąciła głosem pieszczonym i akcentem nieco cudzoziemsko brzmiącym.
— Trzeba staruszkowi papie przebaczyć, ale doprawdy, rodzinę mając dosyć liczną i życząc ją widywać u siebie, oprócz tego tylu przyjaciół i znajomych, — będąc tak majętnym — żeby się upierać siedzieć w tym starym dworku i żyć na tak niewłaściwej stopie!!
Nie dokończyła ruszając ramionami.
— I zawsze, co roku tożsamo się powtarza — dodała po chwili żartobliwie.. Zjeżdżamy się, nie ma nas gdzie pomieścić. My z bratową musiemy dusić się w jednym pokoiku.. panowie...
— No! o nas mowy nie ma — rozśmiał się Bronisław — ojciec pamięta te czasy, gdy gościom dawniej pościelano w szopie na sianie.
— Przynajmniej, żeby mi Chryzia gdzie w wilgoci albo na przeciągu nie umieszczono — dodała Julianowa.. On tak delikatny! Gotowam się narazić, a na to nie pozwolę..
Lola zaciskając usteczka spojrzała na bratową.
— Ja wszystkie moje dzieci zabrać muszę — odezwała się — dziadek tego wymagał.. przebiegam myślą dom i drżę z trwogi, gdzie oni mnie z niemi pomieszczą..
— Panie nasze, dzieci — przerwał Bronisław — wszystko to jeszcze niczem — najgorzej z nami, z którymi ceremonij nie ma.. Skrupi się na nas!!
Dziesięcioletni chłopak, synek gospodyni, przystojny i żwawy, daleko mniej wyelegantowany, niż Chryzio — wsunął się właśnie, szepcąc matce, że podano herbatę, a piękna Lola zbliżyła się do wspaniałej bratowej, przepraszając ją, że na przyjęcie nie była przygotowaną.
Zdaje się jednak, że przeciwnie być musiało, bo stół w jadalnym pokoju bardzo obficie był przysmakami zastawiony, i jak wszystko, co otaczało państwa Bronisławowstwa, świecił, połyskiwał, chociaż zbyt smakownem urządzeniem się nie odznaczał. Jaskrawe fajanse angielskie zastępowały porcelanę, srebra były widocznie przypadkowo nabyte i niedobrane, — cały serwis robił wrażenie zbieranej drużyny.
Wzrok pani Julianowej, surowej w sądzeniu o elegancyi domu, do której niezmierną wagę przywiązywała, z przyjemnością spoczął na tym stole mieszczańskim, na którego przyozdobienie gospodyni domu się wysadziła.
Dwaj chłopcy, paniczykowaty Chryzio i żwawy, nieco mniej wydelikacony, łobuzowaty Klemens, syn gospodarza, zdala tylko spoglądali na siebie.
Angielska moda Chryzia imponowała malcowi, który kołując starał się zbliżyć do niego, aby mu się lepiej przypatrzeć.
— Zdaje się, że w Wólce nie znajdziemy nic nowego — począł, zasiadając pan Julian, i rozpatrując się po półmiseczkach z zimnemi przekąskami. Jak zapamiętam rodziców, nigdy u nich żadne krzesełko raz sobie naznaczonego miejsca nie zmieniło. To powolne, spokojne, jednostajne życie, ludziom i sprzętom daje niespożytą siłę. Są tam ławeczki i stołki starsze, niż my wszyscy, a wyglądające młodo.
Dwie panie zaczęły spiskować po cichu, bracia przysunęli się do siebie.
— Dom ojca, ciągnął dalej Julian — możnaby oddać do muzeum starożytności. Przypomina wiek przeszły ze swymi rezydentami, z polską swą zawiesistą kuchnią, ze sługami pociesznie spoufalonemi i patryarchalną fiziognomią.
Westchnął.
— Mój Boże! dokończył — gdyby ojciec nie upierał się sam w Wólce gospodarować i kapitałami rozporządzać — jakiegoby się można dorobić majątku! ale z nas nikogo nie posłucha.
— Ba! odparł Bronisław śmiejąc się, ojciec nie przywiązuje wagi do grosza i majątku, a dziś bez tej sprężyny niema życia, gdyby chciał!!
— Bez pieniędzy i bez stosunków, wegetuje się tylko — dodał Mecenas. Stosunki zaś na to się tylko w istocie przydały, aby dorabiać się pomagały. Dziś pieniądz wszystkiem!
Pani Julianowa obejrzała się tylko, ale nie zaprzeczyła.
Nasi starzy tej wagi grosza nie chcą zrozumieć dodał Julian, co roku się zawsze o to z ojcem posprzeczać musiemy.
— Ja się dziwuję, że starego nadaremnie tem męczysz i nudzisz się daremnem argumentowaniem — rzekł Bronisław. Jego nie przekonasz — to darmo!
Nie mogę, nie umiem się wstrzymać, mówił Julian obojętnie. Zaczyna się zwykle od tego, iż ojciec mi czyni uwagi, że żyjemy na zbyt wysokiej stopie, że zbyt wiele wydajemy, — ja zaś odpowiadam mu tem, iż on by także powinien i mógł żyć wygodniej i wydawać więcej. Od słowa do słowa...
Pan Julian skończył śmiechem..
Mecenas patrzył w okno słuchając.
— Ba! ba! jakby sam do siebie zawołał Bronisław, gdyby ojciec obracał tem co ma, jak należy!
Julian tłumaczył się dalej.
— Ojciec i to nam ma za złe, że się do lepszego towarzystwa liczemy: szukamy go..
— Powinienby nam to wszystkim wymawiać, dodał Bronisław, bo wszyscy się o to staramy, aby mieć stosunki.. i — dzięki Bogu, nie możemy się na to skarżyć.. Każdy z nas w swojej sferze.
Kalikst zamruczał coś niezrozumiałego.
Przeleciały wejrzenia — i rozmowa się urwała nagle. Trwało trochę milczenie, które pani Julianowa zapytaniem jakiemś ogólnem zamknęła i obojętniejszemi zajęto się przedmiotami.
Pomiędzy dwiema paniami, pomimo pozoru poufałości, coś sztywnego i zimnego raziło. Lola jako gospodyni nadzwyczaj się okazywała uprzejmą. Julia przyjmowała to łaskawie. Bracia spoglądali na siebie jak gdyby więcej się badali, niż zbliżyć pragnęli. Julian szczególniej był przedmiotem obserwacyj dla młodszych, nad którymi starał się okazać jakąś wyższość.
Zaczęto układać warunki podróży.
Przyszło do tego, że p. Julianowa wtrąciła, patrząc na męża.
— Już choćby się kochana mama miała trochę na mnie skrzywić, a ja bardzo proszę Juliana, aby się zaopatrzył w niektóre niezbędne zapasy jadalne.. Trafiało się to, że po wieczerzy bywaliśmy głodni... Kawę dają z cykoryą — a ja jej przełknąć nie mogę — a herbata!!
Załamała ręce.
— To prawda, potwierdził mąż, ale potrzeba tak zręcznie się z tem obejść, aby matka się nie dowiedziała. Byłoby jej bardzo przykro.
— Szczególniej strzedz się należy Justysi — wtrąciła Helena cicho, jest to szpieg, który wszystko podpatrzy i nic nie utai..
Na znak dany przez męża potajemnie, pani Julianowa zarumieniła się i zamilkła nagle.
W tem Mecenas spojrzawszy na zegarek, ruszył się z miejsca nagle. Skorzystał z tego Julian i sięgnął także po kapelusz. Nie bardzo ich zatrzymywano, ale Lola z wielką grzecznością i przymileniami odprowadziła bratową aż do sieni.
Tu nastąpiły czułe i długie pożegnania, mąż podał rękę Helenie, która pochyliła mu się do ucha i rzekła:
— Bronisławowa zawsze jeszcze dosyć świeżo wygląda — ale co za ton, jakie krygi! Zawsze w niej czuć kupcównę.. a ten dom z całym swym przepychem złego smaku, jakie to parwenjuszowskie!!
Poruszyła ramionami. Julian uśmiechając się, milczał, i dopiero gdy zamilkła dorzucił.
— Bronisławowi pod względem majątkowym powiodło się bardzo szczęśliwie, ale powiadają, że potajemnie gra na giełdzie, a to rzecz niebezpieczna.
— Mecenas postarzał — szepnęła do męża Helena, widząc, że Kalikst zatrzymał się na górze i nie szedł za nimi.
— Ale i jemu się dobrze powodzi — dodał Julian. Tylko, że od niego nie łatwo się czego dowiedzieć. Mówią, że ma wziętość wielką.
Można było prawie zaręczyć, że Kalikst z Bronisławem szepczący jeszcze na górze, po trosze także Julianowstwo obgadywali, a Lola przysłuchując się pomagała.
Stłumione uśmieszki słychać było... Kalikst, który się pożegnał nareszcie i zszedł na dół — nie napędził brata i dał mu siąść do powozu, zwolniwszy kroku, aby się nie spotykać.

Bronisławowstwo pozostali sami, i zajęli się szczególniej bratem Julianem i jego żoną. Starczyło to na wieczór cały.






Nie lekką jest do noszenia starość, czyni ona człowieka zależnym, odbiera mu siły — a przywary jak brodawki z wiekiem stają się widoczniejsze, gdy piękne rysy zacierają się i znikają. W pewnych jednak szczęśliwych warunkach, siwy włos bywa srebrzystą koroną, wieńczącą starość namaszczoną spokojem.
Jakie życie, taka starość.
Są ludzie, którzy nie starając się o to, pozostają młodymi w późnym wieku — duchem i sercem nie zwiędłem. Nic śmieszniejszego nad tych, co się czynić chcą młodymi, nie będąc nimi.
Z rozkoszą można było patrzeć na dwoje staruszków, którzy pięknego czerwcowego wieczora siedzieli w ganeczku od ogrodu, skromnego dworku szlacheckiego.
Życie nie odebrało im sił i zdrowia, a tak się uśmiechali do siebie, jak gdyby nigdy spokojnego ich żywota nie zamąciło najmniejsze nieporozumienie.
Starszy znacznie mężczyzna, z siwym, prawie białym włosem, który mu spadał na ramiona, z wąsem zawiesistym, — na pierwsze wejrzenie był jednym z tych najpospolitszych typów, które na obrazach mają staropolską i staroszlachecką uosabiać fiziognomią.
Artyści nadają im zwykle dosyć nieokreślony, ogólnikowy charakter — coś szlachetnego, ale nie wybitnego i nie dosyć indywidualnego. W twarzy pana Jana Szelawskiego, pięknej i spokojnej, mało nawet marszczkami poprzecinanej, było wiele więcej wyrazu, niż zwykle się w tych wąsatych ogólnikach spotyka. Łagodnego charakteru a pomimo to energiczna, czasem przybierała odcień żartobliwy, niekiedy oblekała się poszanowanie obudzającą powagą.
Siedemdziesiątkilkoletni Szelawski zachował jeszcze całe swe siły, a nadewszystko całą umysłu świeżość, pamięć i choć czasy, których dożył, otoczyły go światem zmienionym, różnym od tego, jaki go wykołysał — umiał się z nim pogodzić, nie bluźniąc przeszłości, nie zaprzeczając teraźniejszości dobrego, jakie z sobą przyniosła.
Ale — człowiekiem był starego autoramentu, z tej epoki, która jeszcze dzieci swe cale inną, niż my dziś wychowywała metodą.
Dziś, dla pospiechu czy dla ułatwienia ludzie uczą się wszystkiego, nie wyjmując życia — z książek, z pisanego, drukowanego schematu. Dawniej książka była tylko pomocniczą, dopełniającą — wielkim nauczycielem była życia praktyka — życie samo.
Wszystko nabywano — usu, — mnóstwo rzeczy nigdzie nie spisywanych — z ust do ust przechodziły. Prawnik nim się wziął do statutów i korrektur, był dependentem, manualistą — gospodarz szedł na pole uczyć się obchodzenia z rolą.
Z przeszłości, z jej doświadczenia skarbów, najdroższe może arkana, które sobie podawano żywem słowem — przepadły, gdy nie było ich w końcu zdać komu.
Szelawski był tym człowiekiem, którego przedewszystkiem wyrobiło doświadczenie. Czytywał on, lubił i cenił naukę, ale rozum jego i umiejętność całkiem były różne od tych, które się czerpią z ksiąg, i na nich kształcą.
Urodzony około 1797 roku, nie pamiętał już tego wieku, na którego skraju przyszedł na świat — ale z jego woni i barw wiele do niego doleciało i przylgnęło. Wrażenia bliższe kolebki są zawsze najsilniejsze. Później, z jednych wieku pojęć wyleczyło go doświadczenie — innych upadku żałować kazało.
Godził się przecie z nowem życiem, ludźmi i światem.
O kilkanaście lat młodsza od niego żona, Serafina z Drwęskich Szelawska, była jakby dla niego stworzoną małżonką. Kilkadziesiąt lat pożycia wspólnego, — temperamenty ich, pojęcia, przekonania, doprowadziły do harmonii tak szczęśliwej, iż było to idealne niemal połączenie dwu istot składających jednę.
Byli sobą bardzo szczęśliwi, a i dzieci przyniosły im pociechę..
Szelawski możeby ich trochę innemi rad był widział — ale się im na świecie powodziło — szli według własnych przekonań — a stary rozumiał to dobrze, iż człowiekowi zostawioną być musi swoboda wyboru drogi, rozporządzania sobą, — samoistność, której godność jego wymaga.
Wiecznie dzieci na pasku trzymać nie można. Sprzeczał się czasem z synami, robił im uwagi — ale nie nadużywał ojcowskiej władzy.
Wieczór był czerwcowy, często u nas najpiękniejszej pory roku, bo Maj bywa zimny i psotny. Nie nadeszły skwary jeszcze, liść nie stracił swej świeżej zieloności wiosennej, krzewy kwitły i błonia okryte były pstremi kobiercami wiosny. Muzyka ptasia, która tak prędko milknie, owo wesele gniazd, rodzicielskim kołysanych śpiewem, jeszcze się rozlegało po lasach, a w ogrodzie Wólki Szelawskiej gwarno było. Ganek na ogród wychodził. W gałęziach drzew i zarośli ptaszęta jedne się do snu przysposabiały, drugie do nocnych koncertów.
Z ganku widać było gęste skupione drzewa po staroświecku niegdyś zasadzone rzędami, ale już dziś nie raziła ta symetryczność, bo lipy, klony, jesiony i kasztany z niej się wyłamały. Jedne pozesychały i pnie po nich zostały tylko, drugie tak szeroko rozpościerały konary, że szczerby powypełniały.
Czyściuchno było do koła, ale nie wytwornie po prostu. Tu i owdzie nie wahał się ogrodnik taczki, rydla, koszyka lub próżnych doniczek zostawić przy ścianie lub pod drzewami, nie kryjąc się z niemi.
Ganek drewniany, chociaż dosyć obszerny, sparty na słupach, do żadnego stylu budowlanego nie mających pretensyi, zawierał stolików parę, ławki i krzesła niewykwintne, zużyte, a dobrze już słotami i deszczami spłukane. Para wazonów, oleandrów, mniejsze wazoniki z kwiatami znajomemi dawno zaaklimatyzowanemi, były całą jego ozdobą.
Dla państwa Szelawskich chwila ta wieczorna poprzedzająca kolacyą, była porą odpoczynku i gawędki o rzeczach dnia powszedniego. Tym razem jednak mieli się o czemś ważniejszem naradzić, a przynajmniej porozumieć. Zbliżał się święty Jan, dzień imienin pana Sędziego Szelawskiego, a zwykle na tę uroczystość, rodzina cała zbierała się do swojego patriarchy.
Członkowie jej rozproszeni, obowiązani byli zbiedz do Wólki, choćby na czas krótki, aby się z ojcem i dziadem zobaczyć i zdać mu sprawę z tego, jak się im tam wiodło i co dalej zamyślali.
Chociaż staruszek pamiętał jeszcze tę epokę festynów, która zwykła była nader solennie obchodzić wszystkie rocznice, i począwszy od wystrzałów z moździerzy do pyramidy cukrowej z cyfrą, czuła się obowiązaną do oznak wesela nader hałaśliwych i kosztownych — pan Jan nie lubił występów, ucztowania, pijatyk i lusztyków. Mówił nieraz z goryczą je przypominając, że się one do upadku naszego przyczyniły.
Przyjęcie u Szelawskich było dostatnie, obfite, ale nie wyszukane, kucharz stary nie wysadzał się na nowości, — pewne tylko tradycyonalne, imieninowe potrawy, upierając się gotować, więcej dla miłości własnej i okazania umiejętności, niż dla państwa i gości.
Ogromny szczupak na drewnianym blacie, okrytym serwetą, indyk z podlewą, galarety i ciasta musiały się stawić koniecznie. Stary Konrad ostatnie rozkazy odbierając od pani, obstawał przy tych niezbędnych półmiskach, pyramidzie i przyozdobieniu stołu, posługując się dosyć szczęśliwie zastosowanem przysłowiem.
— Nie zawsze to świętego Jana — juścić, proszę jaśnie pani, bez tego imieniny nie mogą być, bo coby to były za imieniny!
Nie chcąc zasmucać Konrada, pani się godziła w końcu na wszystko, i w milczeniu wanilję, cynamon, cukier i karuczek ważyła. Konrad stary nic nowomodnego uczyć się nie chciał, pogardzając wymysłami temi zamorskiemi i mrucząc — niech się sobie z tem młodzi popisują.
Dwór państwa Szelawskich nie był zbyt obszerny, choć dzieci dawno o wybudowanie wygodniejszego, a szczególniej pokaźniejszego nalegały. Bolało to synów, że ojciec ich siedział w takim starym budynku, który na folwark wyglądał.
W ciągu roku jednak starczył teraz dwór dla wszystkich, — tylko dla gości o pomieszczenie wygodne łatwo nie było.. Musiano się ściskać i przenosić. Szelawski sam i jejmość czuwali, aby przewidzieć wszystko, a stary myślał nawet o tem, aby obroków nie zabrakło dla koni i miejsca w stajniach gościnnych. Fornalki musiały ustępować do chlewków. Zresztą życie w Wólce wymaganiom nowym elegancyi, wymysłom współczesnym importowanym z za granicy, niewiele ustępstw robiło.
Żyło się tu po staremu, jak ojcowie; — słudzy byli starzy jak panowie, porządek raz wprowadzony się nie zmienił. W każdym wątpliwym wypadku odwoływano się do prejudykatu.
— Pamiętasz, jak to tam było!
Tego nie przełamanego argumentu starczyło, aby to co raz było — powtórzyć się musiało.
Majątek starych Szelawskich z pewnością by na daleko wystawniejsze życie starczył — ale Sędzia niechętnie się z nim popisywał i trwonić go dla fantazyj nie chciał. Stękał z nałogu uskarżania się, chociaż nietylko na Wólce długów nie było, ale po wyposażeniu córki, wyprawieniu w świat synów, pozostały znaczne, co rok się powiększające kapitały, o przyszłość więc nie potrzebowali się troszczyć. Żyło się skromnie, bez skąpstwa, oszczędnie, bo do tego trybu przywykli oboje, ale nie zbywało na niczem.
Szelawski wiedział, że obracając śmielej kapitałami, mógłby się był daleko więcej dorobić — ale zbogacenia się kosztem spokoju na dni stare, nie pragnął. Dbał tylko o niezależność, zbytnich dostatków obawiając się jak ciężaru i pokusy.
Dla dzieci pragnął mieć tyle tylko, aby im dopomódz do pracy — nie zaś zapewnić próżnowanie i używanie — które ludzi psuje.
— Niech się dorabiają — praca jest rzeczą zdrową, powtarzał.
Synom, jakeśmy widzieli, poszczęściło się wszystkim, — byli już, a przynajmniej wydawali się majętniejszymi od ojca. Najstarszy Julian, wziął naprzód znaczny posag po żonie, potem niespodziewany po niej spadek; żył na stopie prawie pańskiej, a oboje z nią przywiązywali do tego największą wagę, aby wejść i wcielić się w ten świat arystokratyczny, do którego żona Juliusza należeć prawo sobie rościła.
Drugiemu, panu Radcy również się powiodło w zawodzie jego i na spekulacyach giełdowych, a tak namiętnie gonił za groszem i tak się dorabiał szczęśliwie, że mu przepowiadano miliony. Najmłodszy, Kalikst, prawnik, mecenas, głowa tęga, pracowity, zabiegły, — choć może na oko mniej stał świetnie, niż bracia, ale stosunki miał rozgałęzione i na przyszłość widoki wielkie.
Córka wyszedłszy za bardzo bogatego człowieka, należała już do świata, do którego państwo Julianowstwo usiłowali się dostać. — Mąż jej miał imię piękne i kolligacye najświetniejsze.
Stan ten rodziny, jak widzimy, stawił ją wyżej w społeczeństwie nad rodziców, a zapewniał stosunki, których starzy ani mieli, ani szukali. — I synowie i córka pod wpływem życia, obcowania, obracania się w kołach i sferach wyższych, wśród najwykwintniejszego towarzystwa, — obyczajowo i umysłowo daleko od rodziców odbiegli.
Staruszkowie wydawali się im zacofani, zardzewiali, trochę śmieszni — zbyt prostoduszni. Uśmiechano się z nich po cichu.
Najlepiej się to czuć dawało, właśnie czasu tych odwiedzin świętojańskich, gdy się wszyscy na imieniny ojca zjeżdżali, równie dzieciom jak rodzicom.
Starzy może więcej się tem niepokoili, niż byli dumni, że ich dzieci tak przerosły. Szelawski, gdyby to od niego było zależało, skromniejsze losy, bliżej siebie i gniazda byłby przekładał dla synów i córki. Czuł się osamotnionym, osieroconym bez nich, a gdy przybywali, i coraz trudniej mu się było porozumieć z niemi — milczał posępnie.,
Kochał niemniej tych oddalonych, choć czuł, że oni dla niego zwolna ostygali.
Babunia, tęskniąca za wnuczętami, żadnego z nich na wychowanie i wypieszczenie doprosić się nie mogła — a tak je kochała zdaleka, tak była ciekawa, tak im liczyła lata..
Pustkę w domu, po rozproszeniu familii, po troszę zapełnili rezydenci.
W najuboższym dawniej domku szlacheckim bez nich się nie obchodziło. Świadczyli oni o tej wielkiej solidarności świata szlacheckiego, który się czuł jakby jednem ciałem. Niekiedy zubożały, wydziedziczony, stary, nieznany nikomu człeczyna przybywał, prosząc się na jeden nocleg do dworu, a pozostawał w nim na całe życie.
Szelawscy też mieli swych rezydentów.
Prawie tego samego wieku, co gospodarz — bezdzietny, bezdomny, pan Teodor Kunaszewski, niegdyś wojskowy, potem gospodarz i rolnik, człowiek niepraktyczny i łatwowierny (dla siebie) — służył teraz Szelawskiemu, jak mógł. Jako sobie pan nie utrzymał się długo, pomocnikiem i sługą był wcale znośnym.
Słuchał ciągle opowiadań jego ciągle się powtarzających, trochę wyręczał w gospodarstwie, jeździł z poleceniami do miasta, grywał z nim na parole i zdrowaśki w maryasza, powierzono mu klucze od piwnicy, w której stały butelki ze starym węgrzynem, — a — choć nie szczególnie pisał — zastępował Sekretarza.
Pani Sędzina w szczególnych razach posługiwała się nim także. Umiał się obchodzić z alembikiem.
Ciasną izdebkę zajmując w oficynie, Kunaszewski małem się obchodził, odzieży miał dosyć, buty mu sprawiano, a oszczędzając jego miłość własną, czasem Sędzia, pod pozorem, że dla niego były ciasne, swoje mu oddawał. — Bieliznę przepierano, dorzucając do niej nowe koszule poznaczone, przychodził do stołu — czegóż mógł więcej żądać?
Ażeby mu w sakiewce kilka złotych nie brakło, Sędzia darowywał od czasu do czasu źrebaka, którego potem Kunaszewski najczęściej jemu samemu sprzedawał.
Cichy, posłuszny, pokorny, przygarbiony, pan Teodor choć małe i nie znaczące miejsce zajmował, — gdyby go zabrakło, z trudnością by się dał zastąpić. Tak go już widzieć byli nawykli stojącego zawsze w tym samym kątku, przy ścianie, z wyrazem twarzy smutnym, a na ustach z tym wyciśniętym wiecznie uśmiechem rezydenta, któremu się zachmurzyć nie godzi, aby widokiem swym państwa nie zasmucił.
Przy pani Szelawskiej mieszkała, daleka jej krewna, przez Drwęskich z nią spowinowacona, niegdyś bardzo majętna, tragicznemi losy dotknięta Podkomorzyna Boduska.
Strata dzieci, ruina majątkowa, nakoniec wypłakanych oczu, czyniła ją prawdziwą męczennicą. Bliższa rodzina, z którą się poróżniła, dać jej nie chciała schronienia, ona go też przyjąć od niej nie mogła i miała zamieszkać w klasztorze, gdy Szelawscy ofiarowali jej gościnę u siebie, przez politowanie nad losem, chociaż ciężar to był wielki, bo Boduska, dotknięta nieszczęściami tylu, stała się zgryźliwą, podejrzliwą, nieufną, i niezmiernie w pożyciu trudną.
Res sacra miser, mówił o niej Szelawski, i znoszono wszystkie dziwactwa Podkomorzynej, obchodząc się z nią z największą delikatnością, pilnując, aby jej nie zbywało na niczem, do czego za szczęśliwszych czasów była przywykłą. Na palcach musiano chodzić przed nią, mierząc słowa, odgadując myśli, znosząc kaprysy, które ona sama potem opłakiwała.
Ociemniała zupełnie Podkomorzyna nie potrzebowała pomocy niczyjej, chodziła sama po domu i ogrodzie, niecierpliwiła się czasem, gdy jej dodawano straż i przewodnika, odgadywała czego widzieć nie mogła, ale pilnować jej jednak musiano. Wiele życia było jeszcze w tej ruinie, uświęconej pobożnością gorącą, ale się ono nie zawsze objawiało łagodnem. Znaczniejszą część dnia spędzała Boduska na modlitwach w pokoiku, który miała obok sypialni Szelawskich, lub w ogrodzie latem pod starą lipą, na ławeczce noszącej jej nazwisko, ale wymodliwszy się, gryzła siebie i drugich, to opłakując, iż była im ciężarem, to skarżąc się na przedłużone życie, to narzekając na rodzinę..
Prawdziwą zasługę mieli Szelawscy, znosząc biedną męczennicę, z anielską dla niej łagodnością i poszanowaniem.
Gromadki domowników dopełniało roztropne i bardzo ładne dziewczątko, czternastoletni wyrostek, sierota Justysia, — prawa ręka i ulubienica Sędzinej, wyręczająca ją, ożywiająca swą młodością zestarzałych inwalidów. Teraz, gdy dzieci się rozbiegły po świecie, gdy wnuków im nie chciano powierzyć, Justysia ich zastępowała. Później ją bliżej poznamy.
Rozmowa między starymi od kilku dni już toczyła się ciągle o dzieciach i ich przyjęciu. Usłyszawszy, że żona poruszyła kluczykami, Szelawski zadumany, przerwał milczenie.
— Moja panno (tak ją po dawnemu nazywał mąż) moja panno — więc, więc — jak sądzisz? Julek, ten poczciwy Julek, czy nam choć jednego syna przywiezie? Prosiłem go w liście o to..
— Trzeba było do niej napisać, szepnęła Szelawska.
— A jakże! w przypisku umizgnąłem się do niej — dodał stary.. My najstarszego Chryzia prawie nie znamy, to już kilkunastoletni chłopak.. a z każdym rokiem w tym wieku ogromna zmiana. Rośnie to jak na drożdżach..
O Bronisławowej nie zapomniałem także.. wyraźnie dopisałem, całując piękne rączki, iż się jej z całą gromadką dzieci spodziewam i wyglądam.. Będziesz ich miała troje... Myśl zawczasu, gdzie się to pomieści, i na czem pościele..
— Byle tylko Lola je przywiozła, ja o pomieszczenie turbacyi nie mam, odpowiedziała Sędzina. Dla młodzieży męzkiej jest przecie górka.. pościelą im świeżutkiego, pachnącego siana, okryją dywanikami, da się poduszki skórzane w świeżych nawleczkach, a kołder sławuckich jest dosyć.. Czegóż mogą więcej żądać??
— Ba! ba! — począł stary — my, bywało, nie potrzebowaliśmy nawet i siana, gotowiśmy byli spać na stęchłej słomie, na lada wojłoku, bodaj na ziemi gołej, ale — moja panno! inne to były czasy! Nawet najmajętniejsi panowie, magnaci wychowywali dzieci hartując je, a nie pieszcząc — a — dziś — a dziś!
Zamilkł głową potrząsając Szelawski, pogładził włosy, zakręcił wąsa, i poczekawszy, mówił dalej głosem zniżonym.
— Trzeba i to mieć na względzie — że co nasz pan Julian — to nie my. — To już całą gębą — pan! nawykł sobie nie odmawiać niczego — on i żona.. Bez wygódek, bez zbytków, bez wymysłów ani stąpią. Julian temu nie winien, ja go inaczej wychowywałem, ale wziął żonę delikatną, przyzwyczajoną do pieszczot i sam zmiękł przy niej. Teraz i on i ona z każdym rokiem więcej stają się wymagający. Prosta rzecz, przechodzi to na dzieci. Chryzio się pewnie bez służącego nie ubierze, a smarkacz po trzy razy na dzień toaletę odmienia, a matka go dla swej przyjemności strojąc, próżności uczy.
Westchnął Szelawski.
— A i z Bronkiem, dodał — będziesz jejmość dobrodziejka także kłopot miała i z jego magnifiką, — ona też, choć kupcówna, ale delikatna, i radaby Julianową naśladować. W mieście to im tam łatwo o wszystko. Poślą do kramów, dostaną o każdej godzinie co zechcą, a na wsi — cale co innego...
— A! mój Jasieczku! przerwała Sędzina, mniej daleko frasobliwa, niż mąż, nie trzeba nadto przewidywać! Ty dziś jesteś jakoś usposobiony do troskania się, nie w humorze, a zobaczysz, jak wszystko pójdzie gładko. Czego im u nas zabraknąć może? Dzięki Bogu, dom i spiżarnia zasobna, ja zawczasu przed świętym Janem uprowidowałam się we wszystko, ani głodu, ani pragnienia nie doznają.
Stary się uśmiechnął.
— Nie zapominaj, że to są pieszczochy — dodał. Nie dosyć im dać wszystko, potrzeba jeszcze, aby to było takie, jakie oni nawykli mieć w domu, bo nie będzie smakowało podniebieniom popsutym.. Będą się krzywili, ale — Bóg z niemi, ja tylko asińdźkę przestrzegam.
— A jużby też! zamruczała Sędzina, posmutniawszy trochę. Sama radość widzenia się z nami nie da im myśleć o tych tam fatałaszkach. Ja się wcale nie boję.
— I ja także, rzekł stary — a mówi się to tak, aby się mówiło.. Trzeba mieć wzgląd na tych biedaków. Nazywam ich biedakami, bo to nieszczęście prawdziwe, gdy człowiek sobie nałogi wyrobi, a potem, nie mogąc im dogodzić, cierpi.
Spartańskie wychowanie nikomu nigdy nie zaszkodziło.
— My też, kochany Jasieczku, przerwała żona, przypomnij sobie, nie wychowywaliśmy ich na gagatków i waliwonczyków. Nawet mój Benjaminek Kalikst, przypomnij sobie.
Szelawski dał znak głową, że nie zaprzecza.
— Ale tak, tak! rzekł żywo — wszystko to święta prawda.. Tymczasem i ten Kalikst twój, pan Mecenas, mieszkający w stolicy, mający ciągle do czynienia z panami, którzy mu interesa swoje powierzają — i ten się rozpieścił. — Nie mogło być inaczej, bo tacy prawnicy, których, jak doktorów, wszyscy potrzebują, — jak doktorowie bywają przyjmowani, tem co jest najlepszego w domu, ugaszczani, pieszczeni. — Muszą się więc i oni popsuć.
Staruszka zlekka poruszyła ramionami, klucze, które trzymała w ręku, brzęknęły znowu.
— Bądź ty tylko spokojny, mój Jasieczku, rzekła, będzie wszystkiego dosyć i czego dusza zapragnie.
Konrad zawczasu myśli o kuchni, i chce się nawet na pastety wysadzić.. Zobaczysz! Rybę mamy na pewno przyobiecaną, cielaka się tłustego zabije, wołowinę najpiękniejszą przyrzekł Abraham. Gdyby ćwierci było mało — znajdziemy czem połatać. Drobiu mamy tyle, że go nie zjedzą, a jakie kurczęta!!
— Liczyłaś że, moja panno, ile się osób zbierze, biorąc w to i kochanych sąsiadów? zapytał Szelawski.
— A — jakże! mniej więcej obrachowywałam i sąsiadów, którzy pewno nie chybią — dodała spiesznie Sędzina. Niema dnia, gdzie tam, niema godziny prawie, żebyśmy o tem z Justysią i Konradem nie rozprawiali. Stary Konrad lepszą ma pamięć nademnie.
— No, to przepraszam cię za moje nudziarstwo, kochana Serafinko — dokończył spokojnie stary. Jeżeli wspomniałem o tem, to tylko, aby ci później oszczędzić kłopotu.
Niema nic przykrzejszego nad te nieznośne — urwij, podaj! — gdy się zawczasu nie przygotowało.
Cichym, posuwistym, bojaźliwym krokiem od ogrodu na ganek wsunął się w tej chwili, z głową odkrytą, przygarbiony, w szarej, długiej, letniej kapocie, z twarzą urzędownie, z obowiązku uśmiechniętą, pan Teodor Kunaszewski. Kapelusz stary słomiany, życzką niegdy czerwoną opasany, który trzymał w ręku, dowodził, że powracał z dalszej jakiejś wycieczki.
Pierwszy go postrzegł Szelawski.
— Gdzieżeś to bywał, panie Teodorze! odezwał się, ręką go witając. Głosem grubym, ciężko się z piersi wydobywającym, Kunaszewski, stanąwszy przy słupie w ganku, odpowiedział, ocierając pot z czoła.
— A cóż? włóczyło się po polu..
— Ja już dosyć dawno nie byłem koło pszenicy — rzekł Sędzia. Ciekawym jak tam ona wygląda, szczególniej na Glinkach? Pszenica to nasza gotówka, najlepszy grosz, można powiedzieć dochód cały.. — a to kapryśnica, jejmościanka, albo rumianek, albo maczek ją zbałamuci, i po wszystkiem..
— Hm! odezwał się po małym namyśle Kunaszewski, ja — przyznam się panu Sędziemu, więcej się zawsze o żyto obawiam, niż o nią. Pszenica czasem wyjdzie z pod śniegu, ani jej widać, niech tylko wiosna posłuży, na podziw odżyć umie, wysypie się i będzie lepsza, a bezpieczniejsza niż ta, co buja i wylega. Z żytem, gdy na wiosnę słabe, — nie pomoże nic — trzeba odorać.. Ja w pogońce nie wierzę.
— No a żyto jak wygląda tam na dole? spytał Sędzia.
— Niczego, wcale dobrze, mówił Kunaszewski, chociaż nadzwyczajnego urodzaju, trudno się spodziewać w tym roku. Może omłót to wynagrodzi, ale na snop urodzaj będzie — mierny.
— Co Bóg da! Co Bóg da! odezwał się Szelawski. Podziękujemy mu zawsze. Lepszy rydz, niż nic.
Pomilczawszy trochę, pan Teodor zwrócił się do Sędzinej, która stała i przysłuchiwała się rozmowie.
— Państwo dobrodziejstwo, rzekł, będą mieli na święty Jan gości dużo, trudno będzie może pomieścić.
Myślałem, że moja stancyjka przydałaby się dla kogo! bo to przecie lato, ja zahartowany, prześpi się lada gdzie. U mnie czysto.. Ustąpię chętnie..
Skłonił się stary.
— Ale, obejdzie się bez tej oferty twojej, mój Kunaszewski — pospieszyła z odpowiedzią staruszka. Miejsca będzie dosyć dla wszystkich — obmyślane to już, wyznaczone, po co masz stare kości rugować i tułać się po kątach.. Nie trzeba!
— Dla mnie by to nic nie znaczyło — odparł rezydent, rzeczy nie mam wiele, w kwadrans się upakuję..
— Niema potrzeby! potwierdził Szelawski. — Jejmość zawczasu obrachowała się — siedź zdrów i nie ruszaj się. Stancyjka twoja dla ciebie dobra, boś ty nie wybredny, ale dla tych.. panów!!
Kunaszewski skłonił się znowu i zamruczał.
— Dla mnie by to była satysfakcya, państwu w czemkolwiek usłużyć.
W tej chwili, przeze drzwi od bawialnego pokoju, nadeszła Justysia, ładna dzieweczka z bardzo jasnemi włosami, gładko przyczesanemi i na plecy spadającemi w dwu obfitych, grubych warkoczach. Schyliła się coś na ucho szepcząc Sędzinie, która się zaraz poruszyła.
Wychowanka, ulubienica pani miała twarzyczkę bladą, rysów bardzo regularnych, oczy duże niebieskie, ślicznie oprawne z długiemi rzęsami, czoło trochę za wysokie, ale i ono i cały wyraz fiziognomii rozbudzonej, zapowiadały nad wiek rozwinięty umysł, przezorność i roztropność. — Ubrana bardzo skromnie bez najmniejszego o elegancyą starania, była za to czyściuchną, opiętą, wyszurowaną — jakby świeżo wykąpaną i umytą. Nie było pyłku na niej, żaden włosek nie ruszył się z miejsca mu wyznaczonego. — Pracowitość jej gospodarska, najmniejszego śladu nie pozostawiła na ubraniu. Justysia po całych dniach musiała biegać, zaglądać do najmniej czystych zakątków, do kuchni, izb czeladzi, do chlewków nawet — ale pilnować się tak umiała, że nawet na podeszwach jej trzewiczków, pochodów tych nie było znaku. Sędzia prześladował ją zawsze, że wygląda zasmolona. Straszył ją, oznajmując o plamach na sukience, których nie było; Sędzina żartowała z niej, że się po dziesięć razy na dzień umywała. Cała elegancya Justysi na tem polegała..
W ubogiej tej sierocie jakąś szlachetniejszą krew znać było. Ruchy miała bez wymuszenia zręczne, nóżki i rączki małe i kształtne, rysy twarzy dotąd jeszcze pozbawione wybitnego wyrazu, ale regularne i wyszlachetnione.
Sędzina prorokowała, że gdy się to rozwinie i rozkwitnie — ludzie za nią szaleć będą.. Nigdy jej tylko tego nie mówiła w oczy, a Justysia tak była pokorną, jakby się wcale nie domyślała, że między ludźmi kiedykolwiek czemś odznaczyć się może. Była to sierota nad sierotami, tak dalece bowiem nie miała nikogo, że nawet pochodzenia jej dobrze nie znano.
Sędzina ile razy bywała zmuszoną opowiadać historyą swojej Justysi, rozpoczynała ją zawsze.
— Wygląda to na scenę z romansu, albo na bajkę.
Tak było w istocie.
Przed laty dziesięciu, gdy raz pani Szelawska była w Łucku dla nabożeństwa u Dominikanów w tymsamym domu zajezdnym od dni kilku zajmująca izdebkę podróżną, kobieta uboga, zmarła nagle, zostawując czteroletnie dziecię — bez żadnej opieki.
Z papierów, które przy niej znaleziono, nie wiele się dowiedzieć było można. Jechała z Królestwa, nazwisko Wolskiej było tak pospolite, że policya z niego nic prawie dojść nie mogła. Zaczęto poszukiwać rodziny, a tymczasem litościwa Szelawska wzięła sierotkę do siebie.
Taką była wersya oficyalna — i nikt z bliższych nie śmiał wątpić o prawdzie tego, co mówiła pani Sędzina — jednakże po za granicami Wólki stworzono sobie legendę o pochodzeniu Justysi wcale inną, tajemniczą, i chciano w niej widzieć jakąś — krewną daleką, nie uznaną czy po Drwęskich, czy po kimś z rodziny, który się nie mógł zająć jej losem.
Sędzina opowiadała dalej wszystkim, że lata upłynęły na próżnych poszukiwaniach i korespondencyach: o których skutek się nikt nie troszczył — a ona tymczasem przywiązała się do wychowanki o którą nikt się nie upominał.
Wolskich różnych herbów od Wól i Wólek zwanych, tyle rodzin było w dawnej Polsce, że pomiędzy niemi krewnych sieroty odszukać zdawało się już niepodobieństwem.
Mgła więc gęsta okrywała kolebkę Justysi. — Z drobiazgów, które razem z dzieckiem oddać miano Szelawskim, wnosić było można, iż Wolscy ci do szlachty należeli, bo się sygnet znalazł herbowny..
Musieli też niegdyś być ludzie dostatni, bo wszystko co zmarła miała przy sobie (opowiadała Sędzina), choć stare, zużyte, wynoszone — wytwornem niegdyś było i drogiem. Cudem jakimś (zawsze wedle słów pani Szelawskiej) i metryka dziecka znalazła się przy matce, chociaż żadnych innych papierów z sobą nie miała. Z tej tylko imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki wydobyć się dawało. Dziecię ochrzczono w Częstochowie, gdzie się z ksiąg metrycznych okazało, że Wolscy przypadkowo przebywali.
Mówiono w początkach wiele o tej nagle zjawiającej się zagadkowej sierocie — obudzała ciekawość, ale gdy w przeciągu lat kilku do niczego nie doprowadziły badania i starania o rozświecenie tajemnicy, zapomniano o jej pochodzeniu; Sędzina się do niej przywiązała jak do własnego dziecka — i mowy już o tem nie było..
Justysia, z losem jaki ją spotkał w tym wieku, którego pamięć prędko się zaciera — oswojoną była, przejednaną, nie zdając się czuć osierocenia. W Szelawskiej miała najczulszą matkę, a przyszłość nie nabawiała ją najmniejszą troską.
Czasem tylko stary Szelawski, który się też przywiązał do sieroty, spoglądając na nią z politowaniem, zdawał się niepokoić o los, jaki ją spotka.. Sędzina musiała obmyśleć zawczasu przyszłość, bo była o nią zupełnie spokojną.
Gdy ją o to zapytywano, odpowiadała dwuznacznie.
— Co Pan Bóg przeznaczył, to ją nie minie.. Znajdzie przecie poczciwego człowieka, co się z nią ożeni.
Twarzyczka aż nadto piękna, dziewczyna stateczna, gospodarna, rozgarnięta, a i my też o niej nie zapomniemy, dostanie coś pod poduszkę.. Z pocałowaniem rączek weźmie ją zamożny szlachcic, a skarb będzie miał!!
Synowie i córka Szelawskich, nie bez pewnej zazdrości z każdym rokiem postrzegali rosnący wpływ i znaczenie Justysi w domu rodziców.
Obawiano się wyposażenia zbyt hojnego, i posądzano dziewczę, że z przywiązania starych do siebie, zechce korzystać. Nie potrzebujemy więc mówić, że chociaż się z nią obchodzono bardzo grzecznie, — lubioną nie była..
Gdy Justysia nadeszła, przewidzieć było łatwo, że z sobą zabierze Sędzinę — jakoż wyszły zaraz obie.
Szelawski pozostał sam z Kunaszewskim i rozmowa rozpocząć się miała jak zwykle o prognostykach pogody, które znaki powietrzne zapowiadały, gdy od pokoju bawialnego ukazał się krokiem ciężkim stąpając mężczyzna silny, zdrów, średniego wieku, w sukni duchownych, choć z postawy i ruchów więcej na wojskowego, niż na kapłana wyglądał.
Rysy twarzy jego nie były piękne, ale wiele życia miały w sobie, i uśmiech je ozłacał poczciwy, a serdeczny..
Stanął w progu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!! odezwał się głosem tubalnym.
Usłyszawszy pozdrowienie, Sędzia się prędko porwał z siedzenia i pospieszył go witać.
Był to proboszcz, sąsiad najbliższy, ale należący do rodziny, bo się rodził z Szelawskiej, siostry Sędziego, który mu prebendę wyrobił, aby go mieć bliżej siebie.
W sile wieku, z pogodą i zdrowiem na obliczu, ksiądz Zaręba wszędzie gdzie się zjawił, przynosił z sobą błogosławieństwo i pociechę. Z twarzy jego mówiło — Pokój ludziom dobrej woli.
Ks. Zaręba nietylko w Wólce, ale ulubieńcem był okolicy. Syn niegdyś bardzo zamożnej rodziny, jakim sposobem przyszedł do obleczenia sukni, do której się nie zdawał stworzonym — z tego się zaś sam nie spowiadał, ani Szelawscy nie tłumaczyli.. Po cichu domyślniejsi rozpowiadali, że się kochał w pannie, której mu nie dano i z rozpaczy wyrzekł się świata.
Spełniał teraz wzięte na siebie obowiązki z gorliwością bezprzykładną, gorączkową.
Ale — miał nieborak, słabostkę jednę, która, chociaż u ludzi mu krzywdy nie czyniła, we własnych oczach go upokarzała. Szlacheckie dziecko, ze krwią snadź wziął w spadku miłośnictwo namiętne myślistwa.
Walczył on z niem, bo się z powołaniem jego nie zgadzało, opłakiwał tę namiętność. Sam się za nią publicznie karcił, obwiniał, ale wykorzenić z siebie nie mógł.
Dość było przy nim wspomnieć łowy, dość było widoku psów i broni myśliwskiej, aby się zapomniał zupełnie. Drżał słuchając opowiadań, a niekiedy oprzeć się nie mogąc pokusie, poły sutanny zakasawszy, stawał na przesmyku. — Za co się potem na surową skazywał pokutę.
Nie przeszkadzało mu to do spełniania powinności swych dniem i nocą, z poświęceniem największem, — ale dręczyło sumienie. — Unikał też, o ile zdołał, wszelkich okazyi spotykania się z myśliwymi, rozmów z nimi. Sąsiedzi, ludzie żartobliwi, a nie widzący w tem nic zdrożnego, naumyślnie nastręczali mu zręczność zapolowania, po troszę go potem prześladując tą pasyjką, której on się wstydził.
— Zkądże cię to, mój ojcze, Pan Bóg prowadzi? zawołał Szelawski, oglądając się za żoną.
— Jadę od chorego, kochany wuju — rzekł ksiądz witając go czule. Chwała Bogu, nic mu nie będzie, a dobrze, że się wyspowiadał. Ponieważ mi wypadło około samych wrót przejeżdżać, chciałem się wujowstwu pokłonić — cóż słychać!
— U nas? mój ojcze! odparł Szelawski — no, nic — oprócz przygotowań do przyjęcia dzieci, których wiesz, że się na ten święty Jan spodziewamy, jak zwykle. Jejmość i ja łamiemy sobie głowy, aby im tu dobrze było, bo wiesz, jak to drodzy a rzadcy goście.
— Rzadcy! powtórzył ks. Zaręba — a któż temu winien, jeśli nie kochany wujaszek sam? Po co ich było tak daleko w świat rozpuszczać? niechby się byli trzymali kupy, około własnego gniazda.
— Los zrządził, jam niewinien — odparł stary.
Sędzina, bryczkę siostrzeńca zobaczywszy na podwórzu, wróciła, aby go przywitać i zatrzymać na wieczerzę. Radzi mu byli wszyscy..
Ks. Zaręba w najcięższych razach, w najsmutniejszych wypadkach, przynosił zawsze słowo pokrzepienia i pociechy. — Bóg dla niego był przedewszystkiem, Bogiem miłosierdzia i łaski. On sam umiał znosić wszystko z tą pogodą w duszy i na twarzy, której drugich uczył swym przykładem.
Milka tylko mała dzieliła Wólkę Szelawska od plebanii, ksiądz więc bywał tu częstym gościem, wujowi najmilszym, bo się ich charaktery dobrze z sobą godziły. W domu nie czyniono z nim ceremonii żadnej, jako z członkiem rodziny.
Kuzynów swoich, których po prostu braćmi nazywał, znał od dzieciństwa, zajmował się ich losem. Kochał ich jak braci, ale z nimi nie zawsze się godził i często im gorżką prawdę powiadać musiał, którą oni nie słodko też przyjmowali. Obawiano go się, ale szanować musiano. — Znał słabości wszystkich i nie oszczędzał, gdy do rozprawienia się przyszło.
— Spodziewam się, rzekł pochylając do Sędziego, że wujowi żadne z dzieci nie chybi? Były już zapewne listy? zapewnienia?
— Żadnych — odparł Szelawski, ale to właśnie zapewnia mnie, że przybędą. — Gdyby który z nich stawić się nie mógł, tłumaczył by się zawczasu.. Zjadą pewnie i z wnukami, tak, że nam to piękną uczyni gromadkę.
Uśmiechnął się ksiądz Zaręba.
— Choć raz w rok! dodał — toć, co najmniej wujowi należy.. Julek, Bronisław powinni sprezentować dzieci, a Kalikst pokazać, że nie posiwiał na starem kawalerstwie.
Dzieci musiały porosnąć.
A Sabina?
— Sądzę, że i ona przyjedzie — westchnął stary, i jakby mu na myśl coś smutnego przyszło, usta szczelnie zacisnął, oczy spuścił, zamilkł.
Przyspieszono wieczerzę, gdyż ks. Zaręba potrzebował wracać do domu, i całe towarzystwo Wólki znalazło się teraz w jadalnym pokoju, po staroświecku przyozdobionym tylko kilku portretami familijnymi, mężczyzn w deliach czerwonych z rysiami, kobiet w fryzurach wysokich z kwiatami lub różańcami w ręku. Nie było tu rzeźbionego kunsztownie kredensu, jak u pana Bronisława, zastępował go prosty stół z klapami zasłany serwetą, ani porcelany, zamiast której używano pospolitego fajansu, wyjąwszy dni uroczyste, bo na te, choć z obawą i ostrożnościami wydobywano stary serwis saski z kwiatami, — z którego zawsze się coś stłukło — niestety..
Ostatnia weszła, w czarnej zasłonie na głowie, której nigdy nie zrzucała, tragicznej postaci, wyprostowana, z głową podniesioną, oczyma jasnemi, otwartemi szeroko, choć dawno świata nie widziały — pani Podkomorzyna.
Wśród tej powszedniej prozy życia, dziwnie odbijała ona z tem niemal ostentacyjnie noszonem i chlubiącem się sobą męczeństwem, znoszonem z dumą i energią nie poddającą się losowi.
Bez niczyjej pomocy ociemniała wsunęła się do pokoju, znalazła miejsce dla siebie przeznaczone obok gospodyni, i zajęła je pozdrawiając niemem głowy skinieniem. Nie potrzebowała ona nikogo oprócz Justysi, która jej potrawy przysposabiała, krajała i na ucho cichą dawała informacyą.
Pani Boduska tak już była do swojego kalectwa i do miejscowości przywykłą, iż w wielu czynnościach instynktowo sobie bardzo zręcznie radzić umiała, gniewając się nawet, gdy się nią do zbytku opiekowano.
Po krótkiem milczeniu i pobłogosławieniu stołu przez ks. Zarębę, rozmowa znowu się rozpoczęła o dzieciach i nadziei rychłego widzenia ich w Wólce. Sędzia cieszył się nią, chociaż zarazem czuć było jakąś obawę i troskę, która go niepokoiła. Dzieci teraz tak innem życiem żyły, z tak odmiennego przybywały świata! Szelawska myślała tylko o tem, jak się wnuki po roku niewidzenia wydadzą, czy podrosły, wypiękniały, zmieniły się bardzo? Rok w dzieciństwie i młodości tak czasem wielkie przynosi z sobą różnice!
Widząc obłoczek jakiś na czole męża, starała się jejmość rozpędzić go wesołem usposobieniem.. Ks. Zaręba wtórował siostrze dobrym humorem, i Kunaszewski nawet wtrącał się słówkiem nieśmiałem, ale Szelawski uśmiechając się im, pozostał zadumanym. Coś mu na sercu ciężyło..
Dzień jeszcze się nie skończył i na podwórzu dosyć jasno było, gdy wstano od stołu, bo wieczerza się zwykle z dwóch tylko potraw składała. Siostrzeniec przeprosił Szelawskich i natychmiast pospieszył na plebanię, niepokojąc się, czy go tam nie potrzebowano. Po wyjeździe jego Podkomorzyna zwróciła się ku ogrodowi, a Justysia, wedle zwyczaju, mając chwilę wolniejszą, towarzyszyła jej w tej przechadzce.
Wprawdzie jako przewodniczki nie potrzebowała jej staruszka, znając ulicę i ogród doskonale, ale bardzo lubiła Justysię i chętnie ją brała z sobą, bo przed nią się swobodnie skarżyć i wywnętrzać mogła, a razem o czemś od niej dowiedzieć. We dnie zaś dziewczę czasu nie miało.
Przechadzki te wieczorne należały do zwykłego programu.
Sparta na ramieniu dziewczęcia Podkomorzyna długo milcząc szła ulicą staremi drzewami wysadzaną. Justysia nie przerywała milczenia. Na ostatek Boduska, zwracając się ku niej, spytała.
— No cóż? jużeście się przygotowali na przyjęcie waszych gości?
— Bez mała czego, odparła Justysia poufale — zdaje się wszystko zapewnione..
— Tak! tak — przerwała Podkomorzyna, wam się zdaje, że macie już, czego tylko dusza zapragnąć może, ale dla pani Julianowej i Bronisławowej zawsze będzie mało, zawsze tym pieszczonym paniom czegoś zabraknie. O! ja choć nie widzę, ale doskonale to rozumiem.. Wszystko to popsute, rozmiękłe, do tych potrzeb nawykłe, których wy nie znacie nawet. — O! ja to wiem! Przygotować się potrzeba na to, że z was po kątach śmieszki stroić będą! Ja ci to mówię..
Justysia przerwała cicho.
— Cóż robić! myśmy i do tego przygotowane..
— Stary — dodała ciszej Podkomorzyna — ja po głosie to rozpoznaję, był zasępiony przy wieczerzy — nieprawda?
— Trochę — odparła Justysia, ale to tak co roku bywa. Najgorzej, że wina wszystkiego na mnie spada, ale ja to wolę, niżby na moję dobrodziejkę ją składano. Pani Julianowej, choć się uczę jej obyczaju, zawsze czegoś do umycia, ubrania i do śniadania zabraknie.. Przynajmniej mogą się potem z nas pośmiać z panią Bronisławową — bośmy wieśniaczki, i wielu rzeczy nie rozumiemy. Szczęściem moja dobrodziejka albo tego nie widzi lub do serca nie bierze, a pan... choć rozumie przyboleje.. potem mu to przejdzie..
— Poczciwi starzy, wtrąciła Podkomorzyna głosem stłumionym, oni się zawsze z tych odwiedzin wielkiej pociechy spodziewają, a potem tylko decepcyą mają i zmartwienie!!
— A! martwić się bo niema czem, przerwała Justysia, zmęczą się tylko nasi państwo, przez tych dni parę.
— Parę dni? zapytała Podkomorzyna..
— Tak — chyba parę, bo nic więcej. Julian, Bronisław i Kalikst, wszyscy oni mają zawsze o tej porze tak pilne interesa, tak się spieszyć muszą z powrotem!!
Nie wątpię, że rodziców kochają, że radzi ich widzą, no — ale mają też obowiązki, życie własne ich ciągnie. Dzieci! dzieci! tyle z nich pociechy, póki w kolebce i na ręku.
Westchnęła ciężko Podkomorzyna. Uszły kroków kilka, a Justysia dodała swobodniej:
— E! e! jakoś to będzie i jakoś się przebędzie! Ja się nawet nie bardzo trwożę, choć na mnie wiele rzeczy spada.. jam do tego nawykła.. W tym roku wszystko tak starałam się przewidzieć zawczasu — a choćbym jaką burkę dostała, byłem dobrodziejce oszczędziła kłopotu — chętnie ją zniosę!
— Burkę? przerwała z czułością Podkomorzyna, za cóż byś ty, mrówko pracowita, jeszcze burkę dostać miała!
Justysia pocałowała ją w rękę i wedle zwyczaju Boduska przechodząc do osobistych wspomnień, do własnych straconych dzieci, do osierocenia i tego życia na łasce — po raz tysiączny boleć zaczęła i opowiadać o szczęściu minionem.. Justysia starała się ją pocieszać i rozrywać, odciągając od przeszłości do teraźniejszości, — papląc o zachodach starego Konrada, łamiącego głowę, jak wiejskim i pańskim dogodzi podniebieniom, o Kunaszewskim przygotowującym zabawy dla dzieci, które z nich nigdy nie korzystały — bo one dla nich były zanadto proste i nie wyszukane. Właśnie pan Teodor pracował nad huśtawką...
Pomimo całej swej powagi, Podkomorzyna dawała się rozrywać plotkami, nawet tyczącemi się kuchni i Konrada. — Więc Justysia żartobliwie przypomniała rok przeszły, jak tajemniczo Julian i Bronisław późną nocą dobywali podróżne łakocie, ostrożnie żony podkarmiając niemi, i jak się to potem wydało. — Ale starzy Szelawscy nie dowiedzieli się o tej zgrozie, która Konrada do rozpaczy przyprowadzała. Corpus delicti, opróżniona porcelana po strasburgskim pasztecie, była nieprzepartym dowodem, iż kuchnia starego nie starczyła im i nie smakowała..
Justysia brała to lekko i żartobliwie, Podkomorzyna niemal tragicznie, mając za złe dzieciom iż się parę dni nie mogli poskromić, aby rodzicom i ich domownikom oszczędzić przykrości. Nie zapuszczając się tak głęboko, jak ona w rozpoznawanie przyczyn, dla których dzieci, wyszłe z pod tej strzechy, teraz się pod nią nie znajdowały już, jak w domu, Justysia żartowała z tego; pani Boduska przepowiadała rozbrat jakiś w przyszłości, który mógł się dać uczuć rodzicom boleśnie.. Ona wszystko brała tragicznie..
W istocie pomiędzy tem gniazdem starem, z którego wyszły dzieci, a nowym życia ich trybem, pojęciami, nawyknieniami — przestrzeń z początku mniej znaczna, coraz wzrastać musiała. Starzy nieruchomie stali w miejscu, młodzi szli z prądem wieku.. Życie wyrabiało w nich wymagania coraz dobitniej różniące się od tych, które rodzicom starczyły.
Co roku, mimowolnie wznawiały się o to spory, nie przez rodziców, ale przez dzieci wywoływane. Juliana raziło skromne do zbytku stanowisko ojca, oględność jego bojaźliwa w interesach, umyślne pozorne zubożanie się w oczach ludzkich, gdy on i ona spinali się do arystokracyi, największemi ofiarami gotowi okupić w niej prawo obywatelstwa. Pan Julian i żona co roku się starali rodziców nawracać, ale Szelawscy stali przy swym bycie skromnym. Pałacyku murować nie myśleli wcale, ani służby szaraczkowej w liberyą herbowną przebierać. Sędzia, przywiązany do swego pierworodnego, bolał, znajdując go na drodze fałszywej.. Nie czynił mu wyrzutów, ale dawał czuć, że to, co Julianowstwo zwali istotną potrzebą, dogadzało tylko ich próżności... Wychowanie też paniczykowate Chryzia nie smakowało dziadowi, ale z panią Julianową walczyć o to było trudno..
Sama pani, wniósłszy znaczny majątek, mając prawo nim rozporządzać, choć Julian własnego się też dorobił i powiększył wspólny, miała nad mężem przewagę. Zwolna poślubił on jej przekonania, i rodzice wpłynąć już na niego nie umieli..
Pomimo wielu ustępstw, za każdym świętym Janem, pomiędzy ojcem a synem przychodziło do sporów, które niesmak pewien zostawiały po sobie.. Stary wypowiedziawszy co myślał otwarcie — milczał potem, zostawując Julianowi swobodę..
Z Bronisławem, który, jakeśmy mówili, w hierarchii urzędniczej, zdolnościami i pracowitością dorobił się w prędce wysokiego stanowiska, różnice pojęć i zdań, choć mniej wyraziste, także się czuć dawały.
Szelawski stary wolałby go był widzieć swobodniejszym, mniej zależnym — bodaj gospodarzem na wsi raczej, niż panem Radcą, i mniej chciwie choć dotąd szczęśliwie — spekulującym. Bronisław mówił ciągle o milionach, a stary tego roznamiętnienia do nich, tej ich potrzeby, gorączki złota, która syna w coraz niebezpieczniejszą grę ryzykowną rzucała — nie rozumiał. On średni stan i zamożność, ową aurea mediocritas, uważał za najpożądańszą, obawiając się roznamiętnienia dla grosza — auri sacra fames.
Na ostatek i z najmłodszym Kalikstem nieraz ojciec się musiał posprzeczać. I ten, zamiast iść powoli, dorabiać się na świecie wziętości stopniowo — gorączkowo dobijał się spraw najtrudniejszych, narzucał, cisnął, podejmował interesów najbardziej zawikłanych, przywiązując, równie jak bracia starsi, zbytnią wagę do szybkiego dorobku — do stosunków z temi sterami, do których wcielenie się zawsze okupiać potrzeba.
My, powtarzał mu stary Szelawski, mieliśmy dawniej za prawidło: ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka — dziś wy się wszyscy spieszycie nadto, chcielibyście nie dojść, ale doskoczyć odrazu do celu, rzucacie się na złamanie karku, nie zważając na to, że wszystko stawiacie na jednę kartę.
— Czasy się zmieniły! odpowiadał pan Kalikst.. Chcemy parą i szybkim pociągiem stanąć u mety.. Trudno się oprzeć prądowi — obyczaj wieku!!






Po długiem niewidzeniu, gdy się zjedzie rodzina, w pierwszej chwili, niema najzimniejszego serca, któreby się nie poruszyło, niema oczu, któreby mimowolnie łzą nie zaszły.
Najostyglejszy człowiek czuje się wspomnieniami młodości wstrząśniętym.
Chwila to niczem niezamąconego a krótkiego szczęścia. Dzieci szukają w twarzy rodziców zmian, jakie czas mógł wywołać — starzy cieszą się temi co porozkwitali i powyrastali.
Witając przybywającą swą gromadkę, Szelawscy w istocie dumni nią być mogli. Cała ona wyglądała tak zdrowo, dostatnio, wypieszczona przez los szczęśliwy, — na licach jej czytać było można takie z życia i bytu własnego zadowolenie — że Bogu za to należało dziękować!
W ganku powstała wrzawa, śmiechy, wykrzyki, wołania. Ściskano się, całowano, patrzono sobie w oczy.
— A! Julian utył! mówiła matka..
— Starzeję! odpowiadał syn, całując ją w rękę.
— Julianowa odmłodniała, wypiękniała! — wołał stary.
— A Bronisławowa — ujęła się Sędzina — ściskając drugą synową — patrzajże, jak pączek różany! Tylko zawsze delikatna!
Dziad i babka chwytali po kolei, trochę sztywnego, ale ładnego Chryzia, wyrywali sobie dzieci Bronisławowstwa, trochę zmięszane i dzikie.
Dwie synowe, im mniej może im obu dworek stary szlachecki smakował, w początkach się tem wdzięczniej starały do niego uśmiechać, wszystko tu znajdując, najśliczniejszem i najmilszem.
Pytania, odpowiedzi, niedokończone opowiadania krzyżowały się nieustannie.. Sędzinie na twarz wystąpiły kolory, Szelawskiemu ze wzruszenia ręce drżały.
Z kolei uścisnąwszy synów, powracał do każdego z nich, zadając pytania, obawiając się dla jednego z nich okazać obojętniejszym. Sędzina tymczasem zajmowała się paniami, przepraszając je z góry, jeżeli w Wólce nie będzie im tak wygodnie, jakby pragnęła.
Julianowa półgębkiem zaręczała, że w Wólce, w kochanej Wólce, u rodziców zawsze im było najlepiej, najwygodniej, — że wszystko tu było doskonałe.
Bronisławowa potwierdzała wymuszonemi uśmiechami.
W sali jadalnej przygotowywano herbatę, nie czekając na Sabinę, której się tegoż dnia spodziewano, ale godzina przybycia nie była oznaczoną.
Sabina, córka państwa Szelawskich, która, po mimo skromnego posagu, wyszła za bardzo zamożnego, starej i pańskiej rodziny człowieka, zakochanego w niej dla piękności, którą słynęła — opływała także w dostatkach, a żyła w tym świecie, do którego Julianowstwo tak bardzo dostać się pragnęli. Pani Julianowa musiała próbować przez siostrę braterską ułatwić sobie wstęp do niego i zostać zawiedzioną, gdyż — pomimo pozornej uprzejmości, między paniami chłód panował.. Mąż Sabiny na Słupi Słupski, chlubiący się starym rodem, unikał zbyt ścisłych z rodziną żony stosunków. Julianowstwo ze swemi pretensyami do państwa, wydawali się im obojgu śmiesznymi. — Bronisława Słupski traktował grzecznie, ale tak zimno żeby mu się nie dać spoufalić z sobą. Mecenasem się posługiwał w interesach, ale trzymał go także od siebie w pewnem oddaleniu.
W drugich znajdując pretensye do arystokracyi — śmiesznemi, sam pan Adolf miał tę wadę, u nas dosyć pospolitą, że swemi z nią stosunkami lubił się chwalić, okazując, że żył na stopie równości — kuzynkowie hrabiowie i książęta, z ust mu nie schodzili.
Żona obyczaj ten przejęła od męża.
Szelawski pozwalał sobie czasem z zięcia żartować, ale bardzo delikatnie. — Każdy ma swą słabostkę, mówił, a Adolf nie winien, że go tak wychowano.
Oboje państwo Adolfowstwo byli młodzi, piękni i parą dobraną.
Elegancya dobrego smaku, podnosiła wdzięk ten, którego im zazdroszczono. Julian bardzo także przystojny mężczyzna, żona jego ładna kobieta, przy Słupskich wyglądali pospolicie, nie mieli dystynkcyi. Bronisławowa, zgrabniuchna, śliczna, delikatna, przypominała subretkę.
Ta mało na pozór znacząca, różnica powierzchowności, przyczyniała się też do żywienia między rodziną pewnego rodzaju zazdrości i — chłodu.
Miano już zasiadać do herbaty, gdy klaskanie z bicza, kazało się domyślać przybycia Sabiny z mężem.. Julian z przekąsem nazywał ją panią hrabiną. Ruszyli wszyscy na przyjęcie, nie wyjmując rodziców.
Przed gankiem stała już śliczna kareta podróżna, za którą w pewnem oddaleniu postępował angielski furgon ze służbą i pakunkami. Służba w liberyi herbownej otwierała powóz, gdy Szelawski podniósłszy ręce, witał i błogosławił wysiadającą córkę. Przybywała ona tak wystrojona, jak gdyby nie odbyła długiej i nużącej podróży.
Pan Adolf w wieczornem, wiejskiem ubraniu angielskim szykiem, miał minę lorda, i widać było, że ta anglomania nie była w nim mimowolną.
Uderzająco piękną była jeszcze pani Adolfowa, ale wdzięk jej twarzyczki przypominał nieco te sztychy keepsakowe, którym nic zarzucić nie można, oprócz, że im brak życia, i że są bardziej lalkami, niż kobietami. Jakim sposobem córka pani Sędzinej, wychowana w Wólce, nie znająca dawniej innego świata nad ten, co ją otaczał, mogła się pod wpływem męża przeistoczyć na taką idealną modną panią — wiele osób tego nie rozumiało..
Kochała męża, sfery, w które weszła, odpowiadały jej usposobieniom — i przekształciła się zupełnie, zastosowując do nich.
Dawniej była ona do Justysi podobną, skromną dzieweczką, dziś miała powagę i urok królowej, a tak z wysoka na świat patrzała.
Stojąca zdaleka Julianowa na widok wystrojonej tak smakownie Sabiny pobladła, i obie z Bronisławową spojrzały na siebie znacząco. Adolf wprawdzie ojca żony pocałował w rękę, to jest pochylił się ku niej, ale natychmiast wyprostowawszy się, przybrał ton pański, lekceważący, pogardliwy niemal, do którego był nawykłym. Do każdego jednak po kilka słów grzecznych przemówić się czuł obowiązanym.
Wprost od ganku całe towarzystwo przeszło do przygotowanej wraz z wieczerzą herbaty... Było to ustępstwo dla dzieci i wyjście z obyczaju zwykłego, ale kolacya się też spóźniła.
Przy herbacie Justysia w sukience opiętej, ciemnej, z białym prostym kołnierzykiem, gospodarowała, posługiwała.
Nie narzucała się ona z powitaniem gościom, ale panowie i panie wiedząc, jakie łaski miała u Sędzinej, z kolei czuli się w obowiązku słówkiem lub ruchem okazać, że o niej nie zapomnieli. Za każdym razem dziewczę zarumienione kłaniało się bardzo nizko.
Matka rozpłomieniona nie wiedziała sama jak synowe i córkę posadzić miała, aby żadna z nich nie czuła się upośledzoną. Zostawiła więc wybór miejsc im samym, a że Julianowa siadła przy Podkomorzynie, Sabina, jakby od niechcenia pierwsze lepsze zajęła krzesełko na szarym końcu.
Zdawało się jej, że — miejsce przy Podkomorzynie właściwie może — komu innemu należało.
Stary Szelawski tych wszystkich maleńkich odcieni nie widział wcale, i nie przywiązywał do nich wagi, ale po upływie godziny może, gdy ożywienie początkowe ostygło — sztywność, z jaką się wszyscy ocierali o siebie, mocno się już czuć dała.
Mierzono się oczyma, przesadzano w grzecznościach, a raził chłód, który panował między rodzeństwem. Nie dotykał on rodziców, którzy byli rozrzewnieni i szczęśliwi.
Gdy się to działo w salce jadalnej, w dworku przygotowania do ulokowania tych wszystkich gości, do rozmieszczenia ich, dostarczenia rozmaitych drobnostek — sprawiały zamęt niesłychany. — Służba biegała, tracąc głowy, wywoływano co chwila zapytaniami Justysię, dziewczę powracało po rozkazy do Sędzinej, do koła domu nie ustawała pospieszna krzątanina, nawoływania i krzyki.
Z samą już służbą tak wykwintną, jak państwa Adolfowstwa i Julianowstwa, niemało było zachodu. Spoglądała ona bowiem na starą czeladź i domowników Szelawskich z takiej wyżyny, jakby za ujmę miała z nią się pospolitować.
Rozporządzenia pani Szelawskiej w wielu względach musiały być zmienione. Pani Bronisławowa chciała mieć przy sobie dzieci, kamerdyner pana Adolfa dla pana wymagał osobnego pokoju i krzywił się, gdy mu jeden wspólny z panem Julianem wskazano.
Pani Julianowa żądała, aby Chryzio nie na górce, ale przy ojcu pozostał... a tam trudno było trzecie łóżko postawić.
Wszystko to o tę nieszczęśliwą Justysię się obijało i rozbijało, bo Sędzina tak była swojem szczęściem zajęta, że całując ją i ściskając powtarzała. — Rób sobie co chcesz, moje dziecko! Ja już nic nie wiem, oprócz, że ich mam.
I biedne dziewczę, narażając się, musiało łamać głowę nad tem, jak żądaniom dogodzić i wszystkim uczynić zadość, albo przebłagać.
Herbata i wieczerza przeciągnęły się bardzo długo, rozmowa stała ożywioną, chociaż mówiono tylko o sprawach ogólnych, gospodarstwie, cenie wełny, zboża i majątków... Sędzina tymczasem dopytywała o wnuków, których jej nie przywieziono. Sabina szczególniej się uniewinniać musiała, bo nie przywiozła żadnego.
Po dziesiątej nareście czas było pomyśleć o spoczynku, a właściwiej o rozejściu się, bo każdy tyle miał jeszcze do czynienia u siebie, przed położeniem się do snu, że wiele czasu upłynęło, nim świece pogaszono, rozmowy ustawać zaczęły, i spokój powrócił. Justysia i czeladź, która na dzień jutrzejszy tyle miała do przygotowywania, o spoczynku ani mogła pomyśleć.
Pan Adolf z Julianem w jednym pokoju pomieszczeni, radzi nie radzi, musieli sobie wzajemne czynić ustępstwa. Adolf nawykły był do nocnej lampy i bez niej nigdy nie sypiał. Julian zaś przy świetle sypiać nie mógł. Trzeba było ocillensią tak postawić, aby przyświecając jednemu, dla drugiego mogła być niewidoczną.
Materace w Wólce okazały się twarde i nie elastyczne, łóżka ciasne, pani Adolfowa znajdowała miednice do umywania za małe, a wodę za twardą. Zamiast do studni, posłano po nią do stawu.
Słowem niemal wszyscy kwaśno jakoś ten dzień zakończyli, przewidując, że następny, który był wigilią świętego Jana, także się okaże do przebycia nie łatwym.
Panie elegantki miały mnóstwo rzeczy do prasowania, a żelazek dwa tylko znajdowało się we dworze, z których jedno nadłamane. Służące zawczasu zapowiadały opóźnienie z ubraniem, a pani Julianowa kwaśno się skarżyła przed mężem, iż nie wiedziała, że nawet żelazko potrzeba było przywieść z sobą.
Od brzasku wszystko było na nogach, oprócz podróżnych. Sędzina sama poszła dojrzeć śmietanki do kawy i lukrowanych sucharków. Konrad latał jak oparzony, po drodze pędzając kuchtów.
Na ten dzień, który starzy sam na sam z dziećmi spędzić mieli, rachowali najwięcej, że się szeroko rozmówią o interesach, dowiedzą od nich, jak się im powodzi, nacieszę niemi bez przeszkody.
Synowie też pragnęli zbliżyć się do ojca, bo każdy z nich coś z sobą przywoził, o czem na osobności, we cztery oczy chciał mówić z Szelawskim lub z matką.
Julian nie tracił nadziei, że potrafi nakłonić starego, aby stopę, na której żył, odmienił, wygodniej się urządził, a skromnością swą (jak się wyrażał) ich nie kompromitował. Co roku wznawiała się rozmowa o tem, a Julian miał nadzieję, że z pomocą żony i siostry potrafi rodziców nakłonić.
Bronisław miał interes osobisty — wiedział, że ojciec znacznemi mógł rozporządzać kapitałami, a te wedle jego obrachunku, ledwie mu pięć do sześciu mizernych procentów przynosiły. Chciał go namówić do powierzenia ich sobie, — z obrotu ich spodziewając się zysków ogromnych.
O tem inaczej mówić, jak na cztery oczy nie było podobna.
Mecenas, wezwany właśnie jako radca prawny przez hr. Z. — do spółki, która się zawiązywała, również na kapitał ojca zwróconą miał uwagę, chcąc go namówić do wzięcia udziału w przedsiębiorstwie. Obiecywały się dywidendy bajeczne, konkurencyi żadnej nie było.
Żaden z braci nie zwierzał się z swych myśli drugiemu, — szło o to, jak do ojca dostąpić, i bez przeszkody mu wyłożyć, przekonać, iż powinien był we własnym interesie posłuchać rady syna. Mecenas, który dawniej był ulubieńcem matki, trochę na jej pośrednictwo rachował.
Zebrano się na śniadanie, na które panie pościągały się późno, w rannych toaletach, zniecierpliwione ubieraniem się w ciasnocie, bez dużych zwierciadeł i w niewygodnych warunkach. Bronisławowa z pomocą jednej służącej, zmuszoną była ubierać troje dzieci, miała też aż zaczerwienione oczy.
Stary Szelawski wyszedł wyświeżony, wesół, szczęśliwy, i otoczony rodziną, pozostał już w salce, z kolei przywołując do siebie to jednego, to drugiego syna.
Żaden z nich nie oddalał się, czatując na to, aby się drudzy rozeszli, i tak do obiadu nikt się z nich poufale z ojcem nie mógł rozmówić. Jeden pan Adolf swobodniejszy, przechadzał się z cygarem po ogrodzie, naglądając po kątkach...
Około południa znalazł wreście Bronisław sposobność po cichu zapytać ojca, czyby z nim na osobności się nie mógł rozmówić!
Szelawski się rozśmiał.
— Cóż to! masz jakie sekreta? zapytał.
— Sekretów nie mam żadnych, odparł Bronisław, ale nie wszystko rad człowiek w świat puszczać. Mały interesik mam, który i dla mnie i dla ojca może być nie bez znaczenia.
Szelawski spojrzał i rzekł sucho.
— Znajdzie się chwila.
— Jutro z powodu gości do ojca przystąpić będzie trudno — dodał syn.
Ponieważ żona w tej chwili Bronisława odwołała, Kalikst czatujący w ganku, zbliżył się do ojca, i zamiast domagać się rozmowy na osobności, przysiadł się do niego, poczynając wprost rozpowiadać o zawiązującej się spółce, o swoim w niej udziale, i o wielkich na niej sperandach.
Los mu tak sprzyjał, iż nikt nie przeszkodził, a Mecenas w końcu zagadnął ojca, czyby i on także nie chciał należeć do tak pożytecznego a wielce obiecującego przedsiębiorstwa, dla którego samo imię założyciela było rękojmią powodzenia.
— Ojciec kochany kapitały ma na pięciu, sześciu procentach po ludziach — dodał w końcu, tu dywidenda musi dać najmniej piętnaście, a stracić niepodobna.
Szelawski siedział zamyślony, zakłopotany, i długo patrzał na syna.
Tak, rzekł — wszystko to być może, ale wszelkie podobne przedsiębiorstwo na straty też narażone bywa. Wolę mniejszy zysk, a spokój święty.
Potrząsnął głową.
— No — a gdyby ojciec mnie na to pożyczył? — spytał Kalikst.
— Na spekulacyą pożyczać, — odparł stary — nie godzi się. Mógłbyś narazić mnie i miałbyś na sumieniu. Cudzem spekulować, wierz mi — niebezpieczna.
— Zmięszany nieco Mecenas umilkł.
— Szkoda, dorzucił po chwili — kraj na tem traci — gdy kapitały nie są właściwie użyte. Cudzoziemcy z tego korzystają. Przemysł nasz podnieść należy...
— Jam do tego za stary — rzekł Szelawski, a i tobie oględnym być życzę. Przynajmniej nie wkładaj w to wszystkiego. Najpewniejsze spekulacye nie dają się obrachować — i zawodzą. Ja się ich już wyrzekłem.
Kalikst spuścił głowę zmięszany, bo wiedział, że po takiej odprawie, ojca by już namawiać było daremnem.
— Ja — dokończył mam taką wiarę w powodzenie naszej spółki, że nie wahałbym się włożyć w nią wszystkiego, co mam — ale nie mam wiele!
Powracający spiesznie do salonu Bronisław przerwał im rozmowę. W progu dosłyszał słów ostatnich, domyślił się o co chodziło, i skorzystał z tego, aby naprowadzić na własne spekulacye na domach, o których począł rozpowiadać szeroko...
Utrzymywał, że teraz właśnie pora była budować, bo miasto się rozrastało, ludność powiększała, lokale coraz drożej płaciły... Przywodził cyfry i fakty, Szelawski słuchał, ale milczał, i wcale się nie dawał poruszyć. Nie zdawało się go to bynajmniej zachęcać do próbowania szczęścia.
Wtem i Julian przyłączył się do rozmowy, ale stanął w opozycyi przeciwko Bronisławowi, dowodząc, że zawsze najlepszą lokatą kapitałów była ziemia, gdyż tej wartość rosła ciągle, a budowle z czasem na szacunku tracić musiały.
Dotknąwszy tego przedmiotu, począł opisywać dobra przyległe jego posiadłości, które właśnie na sprzedaż były wystawione, i znajdował, że ojciec by je nabyć powinien, etc. etc. On sam żałował bardzo, iż kupić ich nie mógł..
— Ze wszystkiego i jabym już ziemię wybrał, odparł stary nie bardzo się dając tem ożywić — ale w kupowaniu trzeba mieć na uwadze, ażeby się też nie obciążać zbytecznie pracą, której podołać trudno. Przez posły wilk nie tyje, samemu trzeba pilnować.. O oficyalistów u nas trudno..
Wszyscy synowie znajdowali ojca nadzwyczaj ostygłym i zamkniętym w sobie.
Panie i dzieci wchodzące z Sędziną, zmusiły przerwać te rozprawy.
Starzy gdy tylko mogli rozpocząć pytania o wnukach, o ich wychowaniu, zdolnościach, natychmiast się ku temu zwrócili.
Ale i tu, warunki pedagogiczne rodzice rozumieli inaczej, starzy po swojemu, jak to niegdyś bywało, i zgodzić się było trudno.
Tak zszedł dzień cały, a ku wieczorowi wszyscy, nie wyjmując rodziców, czuli się zmęczonymi. Synom próby z ojcem nie powiodły się, więc i humory były nieosobliwe. Wieczorem ożywiona bardzo rozmowa ranna stała się jakąś ostygłą, ciężką, i chwilami długie milczenie ją przerywało. Spodziewano się ks. Zaręby, któryby był pożądany wszystkim, ale nie przyjechał dnia tego.
Nazajutrz grozili goście liczni z sąsiedztwa, dla panów Adolfa i Juliana szczególniej wstrętni, bo to wszystko była drobna szlachta, zadrewniona, do lepszego towarzystwa liczyć się nie mogąca, rubaszna, i zbyt się spoufalająca.. Ton, który ona nadawała zebraniu, jej wesołość, obejście się z młodymi Szelawskimi raziły ich nieprzyjemnie.
Części składowe towarzystwa imieninowego, znane były z lat dawniejszych pp. Adolfowi i Julianowi, a mało się tu co zmieniało, mogli więc zawczasu wiedzieć, jak ich ściskać i całować niemiłosiernie będą sąsiedzi..
Niestety! wszystko, czego się obawiali, co przewidywali, spełniło się wedle dawnego programu. Wcześniej od innych przybył ks. Zaręba w nowej sutannie, dystynktoryum na piersiach, wesół i nielitościwy dla kuzynów, z których żartować lubił, a nic go rozbroić nie mogło. Im więcej ich drażniła jego prawdomówność — tem więcej nią im dokuczał, wyśmiewając szczególnie pańskie tony i zbytnie elegancye.
Około południa ciasno być zaczęło nietylko w pokojach, ale w ganku i w sieni. Bryczki, koszyki odwieczne, najtyczanki, landary, powozy, którym nazwiska dobrać było trudno, nadciągały jedne po drugich.
Do odwiedzenia Wólki w tym dniu przyczyniała się i ciekawość, zbliżenie do gości zdaleka, młodych Szelawskich i Słupskiego, o których zamożności i stosunkach wiele tu rozpowiadano.
Nie brakło więc nikogo z dawniej znajomych, a młodzi panowie otoczeni, badani, zamęczani pytaniami ledwie starczyć mogli natrętom serdecznym, z którymi w dodatku ciągle się całować było potrzeba, co Juliana do rozpaczy przyprowadzało.
Śniadanie trwało aż do obiadu, który się opóźnił, bo stoły potrzeba było powiększać, choć z domowników nikt do nich nie myślał siadać. Stary Konrad wysadził się z obiadem, dwoma zupami, z których jedna była rakowa, ze szczupakiem olbrzymim i bardzo łupkim, z pyramidą wspaniałą i galaretą. Wszyscy, oprócz młodych Szelawskich unosili się nad sztuką kuchmistrzowską starego Konrada, któremu też nie zbywało nigdy na kuchtach oddawanych tu na naukę.
Począwszy od zdrowia solenizanta, poszły potem koleją niezliczone toasty aż do nieuniknionego — kochajmy się! — które Adolf i Julian spełnić musieli, spoglądając na siebie z ironicznym uśmiechem.
Panie, które niewiele jadły, krzywiły się, szeptały, i znużone wstały nakoniec od stołu, zostawując mężczyzn na ożywionych rozmowach przy pełnych kieliszkach..
Nie było we zwyczaju w Wólce nigdy podawać szampana, zastępowało go daleko kosztowniejsze węgierskie stare — braku tego napoju nikt nie czuł, oprócz Adolfa i Juliana, którzy do niego byli nawykli.
W ogóle, chociaż goście się nie bardzo może ubawili, żadnym dysonansem dzień ten nie został zakłócony i wszystko odbyło się w należytym porządku, dzięki zabiegliwości Justysi, która zmęczona, głodna, z wypalonemi na twarzyczce rumieńcami, nie usiadła i nie spoczęła, aż ostatni z sąsiadów rozjeżdżać się poczęli.
Sędzia usunął się do swego pokoju, aby spocząć nieco, bo sprawowanie obowiązków gospodarza, w którem synowie mało go wyręczali, w końcu starego znużyło.
Ku wieczorowi wszyscy się jakoś rozpierzchli i panie poszły do swoich pokojów.. Z przybyłych nie pozostał nikt oprócz ks. Zaręby, który się liczył za domownika i członka familii — ten pozostał do nocy, bo ciekawym był braci, z którymi się rozmówić dotąd nie mógł poufałej, oni też, znając, jaki miał wpływ na ojca, radzi go byli zaskarbić sobie.
Nie była to rzecz łatwa, gdyż proboszcz ze swych przekonań i trybu zapatrywania się nie czynił ustępstw nikomu.
Pierwszy Mecenas Kalikst wyszedł z nim do ogrodu, zamierzając próbować, czy — nie pozyszcze go sobie.
— Coś ty mi, panie bracie, rozpoczął wesoło ks. Zaręba, chmurno i znużony wyglądasz? hę? Jakże tam u was? Co się z tobą dzieje? Nie myślisz się żenić? Matce byś tem sprawił radość wielką, bo znajduje, że mało ma wnucząt i że jesteście skąpi, bo jej nie chcecie się nawet pochwalić z niemi.
Mecenas rad nie rad musiał się dostroić do żartobliwego tonu.
— Gdzie mnie myśleć o ożenieniu? odezwał się. Jestem dopiero w dorobku.. Szłoby mi dobrze, ale co chwila się rozbijam o to, że nie mam za co rąk zaczepić?
— Jakto? przerwał proboszcz — przecież tobie nie potrzeba wkładać nic, oprócz pracy i doświadczenia. Czyż i ty na wzór Bronisława, rzucasz się w spekulacye?
— Nie rzucam się, ale one same mi się narzucają, odparł Kalikst. Ot, naprzykład teraz.
I począł rozpowiadać o spółce, w której chciał wziąć udział koniecznie.
— Przyznam ci się nawet, dokończył, że ojca namówić do niej chciałem, albo przynajmniej skłonić do pożyczenia mi — ale ojciec.. głuchy..
— Znasz go przecie nie od dziśdnia, odparł ks. Zaręba. Ma swe przekonania, swój system, i tego się trzyma, a ma słuszność, wierz mi. Nadaremnie go więc męczyć tem. Przekonacie się kiedyś, że stary jest przewidujący i sądzi o rzeczach zdrowo. Namawiać go na ryzykowne przedsiębiorstwa, stracony czas, a czynicie mu tem przykrość. Jabym ci był to odradził.
— Nie nalegałem wcale — wtrącił Kalikst — nawiasowo się o tem zgadało.. Wy tu na wsi, poza światem, zastarzałe macie uprzedzenia i pojęcia. Boicie się wszystkiego..
Ruszył ramionami ks. Zaręba.
— Dajcie nam pokój, rzekł — wam tylko bogactwa i pieniądze w głowie.. — my wolemy błogosławiony spokój i mierność. Nie znajdujesz, że wujowstwo tak jak są, są szczęśliwi, po cóż mają więcej i czego innego szukać?
— Ale, mój bracie — przerwał Kalikst, trochę zniecierpliwiony. — Mogliby nierównie żyć wygodniej, weselej, w lepszem towarzystwie, w warunkach świetniejszych, — gdyby tylko chcieli..
— A jeśli im z tem dobrze? — zawołał ks. Zaręba. Swojego szczęścia i pojęć nikomu, narzucać nie godzi się. Mówisz o lepszem towarzystwie, czy znajdujesz, iż to, w którem my się obracamy, jest złe?
— Broń Boże, ale przyznasz mi — dodał Kalikst, że nie wygląda ono świetnie!
— Czy i ty zachorowałeś jak Julian, na rozmiłowanie się w elegancyach i państwie?
Ks. Zaręba poruszył ramionami.
— Rodzicom inne życie, towarzystwo, obyczaj chcieć narzucić, byłoby okrucieństwem i egoizmem z waszej strony — mówił dalej. Przynajmniej ty, mój Kalikście, nie powinieneś się przyczyniać do tego..
Ja bo — dodał nieco zmieszany Mecenas — nie mam pretensyi uczyć starych życia — tylko mi żal, że przy takich środkach robienia fortuny, jakie ma ojciec.. wegetuje..
Westchnął. Ksiądz na niego popatrzył niemal z politowaniem.
— Za to wy — rzekł, żyjecie co się zowie, piersią całą! Zważcież, rodzice was nie nawracają, dają wam swobodę, a wy jej starym odmawiacie? Suum cuique, każdy wiek, temperament, ma inne skłonności i popędy.. Wszystko to może potrzebne i kompensuje się wzajemnie..
To mówiąc ks. Zaręba, po małym przestanku, umyślnie rozpoczął z innej beczki.
— Wuj, jak widzisz, nic a nic nie postarzał, wujenka taka ruchawa i ożywiona jak była.. Powinniście się cieszyć. Na tych naszych starych czuć i widać i błogosławieństwo Boże.. Co to za ludzie! Ja zblizka na nich patrząc — wielbię. Co to za spokój ducha, jaka łagodność i wyrozumiałość!
Kalikst słuchał milczący, myślami goniąc pewnie gdzieindziej.
— Sędzinie tylko brak wnuczka, któregoby wychowywać mogła — dodał, i rachuje na ciebie, gdy się ożenisz.
— Ja! przerwał Kalikst — ale ja nie myślę wcale o ożenieniu. Nie mam na to czasu.
— A gdy się potem żenić zechcesz, będzie po czasie, dodał Zaręba.
Kalikst poruszył ramionami.
Szli dalej ulicą. Proboszcz chciał się zapewne dowiedzieć coś o Bronisławie i zagadnął o to Mecenasa.
— Bronisławowi jak się powodzi? zapytał.
— O ile ja wiem, dobrze — odparł Mecenas, chociaż nie wszystkie jego spekulacye i pomysły są szczęśliwe. Rzuca się zbytecznie. Lękam się, aby gorączka budowania w końcu go nie zawiodła.. Słyszę, że na giełdzie gra namiętnie. Wcale to co innego, spekulacye jak ja je rozumiem, a taka gra, w którą on się dał wciągnąć; ale Bronisława przekonać trudno, powodzenie to dotychczasowe go zaślepia..
Zdaje mi się, nie wiem, szepnął ciszej, że Bronisław także może ojca by rad nakłonić do spółki z sobą...
— Możesz być spokojny, rozśmiał się proboszcz, bo wuj ani dla niego, ani dla ciebie nie ustąpi ze swoich przekonań, zostawcie go przy nich.
— Naturalnie, jeżeli mu z tem dobrze — westchnął Kalikst...
Zaczęli mówić o rzeczach obojętnych.
Gdy się to działo w ogrodzie, Bronisław wypatrzył chwilę i znalazłszy ojca samego, wystąpił nie z prośbą, ale ze sprawozdaniem ze swego stanu majątkowego i z dorobku, który winien był swej zabiegliwości..
Szelawski słuchał go z zajęciem, zdawał się cieszyć nawet, lecz nie okazał, ażeby mu drogi i środki obrane, wielce się podobały.
Gdy w końcu zmęczony Radca mówić przestał, ojciec westchnął.
— Cieszę się, że wam się powodzi, rzekł. Wszyscy uganiacie się za fortuną, jak widzę.. Za moich czasów było inaczej, myśmy ją uważali za narzędzie, nie za cel zabiegów..
Dzisiaj inny jest prąd wieku.. Wszystkie wasze wysiłki, całe staranie, aby się prędko dorobić i wiele, a im się więcej dorobi, tem chciwość rośnie.. i tak niema temu nigdy końca.
Uśmiechnął się staruszek..
— Wszyscy jesteście szulery i gracze..
— A! przerwał, chcąc się wytłumaczyć Bronisław, mamy dzieci, dla nich więcej, niż dla siebie pracujemy..
— Chcecie więc, aby oni próżnować mogli? odparł stary. Mnie się zdaje, że dać im wychowanie i pierwsze środki do zużytkowania go — to obowiązek rodziców. Niech potem pracują.
W ten sposób chłodno, spokojnie, Szelawski odpowiadał synom, sprowadzając zawsze rozprawy z nimi w tym przedmiocie do tak prostych założeń, że dalej już sprzeczać się nie było podobna. Na ostatek zaś, z taką tolerancyą i poszanowaniem ich swobody się oświadczał, że musieli mu odpłacać wzajemnością, nie śmiejąc nalegać.
Bystrzejszy może od braci, Radca postrzegł teraz, że na rodziców wpłynąć, wprost tak szturmem ich biorąc, nie było można, i że nieznaczne, powolne jakieś działanie, na drogach, mniej widocznych, skuteczniejszem być mogło.
Nie nalegając więc, łagodnie i wesoło, zakończył ogólnikami i życzeniami na przyszłość.
Lice staremu Szelawskiemu się rozpogodziło.
— Dzięki Bogu, rzekł — i nam jakoś nie źle na świecie i wam się powodzi — nie pragnijmy nadto..
Późnym wieczorem, wszyscy już wiedzieli, po próbach bezskutecznych, że z niczem z Wólki odjadą. Nie skarżył się żaden, nie chcąc się wydawać z tem, co miał na myśli, owszem nadrabiali humorami, aby nie okazać, że się zawiedli.
Zjazd ten familijny, po którym sobie każdy z nich coś obiecywał, okazał się kropla w kroplę podobnym do tych, co go poprzedziły. Wieczorem już wszyscy poczęli przebąkiwać o tem, jak niezmiernie spiesznie im było z powrotem do domu. Julianowa niepokoiła się o resztę dzieci. Julian był zaproszony przez kogoś, Adolfowstwo spodziewali się u siebie kuzyna, hrabiego.
Bronisław, upartszy od innych, byłby może pod jakimś pozorem dał się dłużej jednym dniem zatrzymać, dla rozpatrzenia się i pozyskania sobie matki — ale żona jego pieszczona, delikatna a niekontenta, że wszędzie ją Adolfowa i Julianowa zaćmiewały, zniechęcona — oświadczyła, że za nic w świecie dłużej tu bawić nie może.
Mąż musiał być jej posłusznym.
Nazajutrz rano, powozy stały przed dworkiem, pakowano, wynoszono, wybierali się wszyscy, w chwili rozstania — cudem jakimś rozbudziło się znów uczucia trochę..
Stary Szelawski miał łzy na oczach, żona jego z wnukami nie mogła się rozstać, szczególniej z córeczką Bronisławowej, którą by była rada zatrzymała, ale matka się jej wyrzec nie chciała.. ani na miesiąc nawet.
Stojąc w ganku, starzy błogosławili odjeżdżającym krzyżem świętym.






Po odjeździe pozostawało przywrócenie porządku w domu, co ani prędko ani łatwo do skutku przyjść nie mogło. Od piwnic począwszy do strychu, wszędzie, wszystko było do góry nogami poprzewracane, bo w czasie tej trzydniówki, nikt o ładzie nie miał swobody pomyśleć. Spieszono się, chwytano, aby dogodzić wymaganiom, wiedząc, że stan ten nie potrwa długo.
Stary Konrad, wydawszy ostatnie śniadanie, siedział sparty na stole, i na kuchtów zdał obiad, bo mu już sił zabrakło.
Justysia w czasie pożegnań stała zdaleka, odpowiadając ukłonami na spojrzenia i ruchy, któremi się jej pozbywano, nieco zazdrośnie spoglądając na faworytkę. Wszyscy znajdowali, że Sędzina psuła sierotę i nadto się do niej przywiązywała..
Gdy Mecenas ostatni siadł do powozu, załzawiona staruszka, spostrzegłszy Justysię, podeszła ku niej z rękami podniesionemi, w milczeniu i ściskać ją poczęła.
Było to zarazem nieme podziękowanie i uznanie, że teraz tu ona dzieci zastąpić miała. Nie powiedziała jej tego, ale pomyślała staruszka. — Ona jedna jej została.
Dzieci rozbiegły się znowu, wnuków jej powierzyć nie chciano, ale miała tę sierotę, wychowaną jak własne dziecię, serce się nią zaspokoić musiało..
Justysia rozrzewniona także całowała ją po rękach.
— Musisz być na śmierć zamęczona, odezwała się w końcu staruszka — idź, proszę cię; odpocznij, połóż się, nie spałaś dnie, noce.. ja wiem.. Kredencerz i Mateuszowa cię wyręczy..
— A! niech dobrodziejka wierzy mi, całując w rękę Sędzinę, odpowiedziała Justysia — ja wcale tak zmęczoną się nie czuję. Jestem młodą, mam siły, pani by wypoczynku potrzebowała.
Staruszka nie odpowiedziała nic, choć w istocie nogi pod nią drżały.
Ani mąż ani ona nie mówili nic z sobą teraz o dzieciach, — obawiali się o jakieś niemiłe wspomnienie przypadkiem potrącić. Obojgu te dni nadziei i oczekiwanej radości zostawiły po sobie wyczerpanie i pustkę w sercu.
Czyją to było winą? Ich, czy dzieci?
Nie umieli sobie wytłumaczyć, ale skłonni byli obwiniać się sami o zbytnie wymagania, o surowość, o niedostateczne przejęcie się tym duchem czasu, któremu młodzież była posłuszną. Stary Szelawski po odjeździe zaczynał żałować, że się okazał tak nieużytym, szczególnie dla Kaliksta.. Powinien był, zdawało mu się — jakąś sumę poświęcić.. na próbę. Przez całe życie miał za zasadę, aby od dzieci zależnym się nie czynić i nie narażać ich na pokusę.. ale.. wszystko ma granice..
Zdaleka uśmiechali się sobie staruszkowie, unikając rozmowy, lękając się jedno drugie czemś zmartwić..
Sędzina nie skarżyła się, że jej wnuków odmówiono, on nie zwierzył się z rozmów z Bronisławem i Kalikstem..
W ciągu dnia potem dopiero zawiązała się rozmowa, a Szelawska pierwsza poczęła ją od wychwalania dwóch synowych, — podnosiła macierzyńską troskliwość Bronisławowej, piękne wychowanie Chryzia i czułość Julianowej; on przyznawał Mecenasowi, że się znakomicie wykształcił i był na drodze do wyrobienia sobie stanowiska wpływowego, a i Bronisław też olbrzymio robił fortunę. — Podnoszono troskliwie dobre strony, chociaż westchnienia przerywały rozmowy, a wejrzenia nawzajem się badały. Usiłowali wmówić sobie, że św. Jan pozostawił najmilsze wspomnienia. — Sam na sam z sobą pozostawszy, Szelawski długo chodził po pokoju, nim pacierz mówić rozpoczął, lice mu sposępniało, oczy mgłą zaszły, — mimowolnie powtarzało się w duszy. — Na starość człowiek jest drugim zawadą i ciężarem!!
Potrzeba było dni kilku, ażeby wzruszenia i wrażenia, które zjazd po sobie zostawił, zwolna się ukołysały i zatarły.
Zyskała na tem najwięcej, sama nie wiedząc Justysia. Sędzina, która już dawniej kochała ją jak własne dziecię, szukała teraz w tej miłości dla sieroty wynagrodzenia za wszystkie zawody, widziała w niej same doskonałości, była pewną, że przynajmniej to serce nigdy dla niej nie ostygnie. W początkach to przywiązanie wyrzucała sobie jak krzywdę wyrządzoną rodzinie, jak grzech prawie — starała się ostygnąć, ale powoli potrzeba kochania wzięła górę.
Wszyscy ją opuszczali, nic miała nikogo, mogłoż być grzechem przywiązanie się do sieroty, która ją jedną miała na świecie?
W oczach jej Justysia urastała co chwila, a że i Podkomorzyna ją wychwalając wtórowała, — widziały w niej prawdziwe cudo. W czasie zjazdu nowe dała dowody takiej pracowitości, skromności, pamięci na wszystko, takiego taktu w obejściu się z temi paniami traktującemi ją z góry, posługującemi się nią bez żadnego względu, że Sędzina czuła się w obowiązku za siebie i za nie jej zapłacić.
Szelawski w tym względzie zupełnie podzielał zdanie żony i również był wdzięczen Justysi.
Taksamo jak w Wólce pozostało dosyć chmurne wspomnienie tego zjazdu, z rozmów z dziećmi i wielu drobnych różnych faktów, które niepostrzeżone przeszły, a zostawiły po sobie wrażenie — tak i goście wywieźli ztąd odjeżdżając niesmaki, zawody i kwasy, nie przypisując ich sobie — ale przyczynę składając na starych.
Zdaniem ich wszystkich Szelawski zestarzał bardzo, stał się twardym i nieużytym, a w przekonaniach zastarzałych upartym, tak, że nawet mówić z sobą nie dawał.
Panie zarzucały Sędzinie, że na Justysię zlawszy całą miłość swą, dla nich zobojętniała — i widziały w czternastoletniej dzieweczce intrygantkę chytrą, fałszywą, przebiegłą i niebezpieczną.
Szelawska kilka razy zdradziła się z troskliwością swą o dziewczę, które się zamęczało — pochwycono to i komentowano. Pani Adolfowa znajdowała ją rozpieszczoną i za niewłaściwe uważała, że przypuszczano do salonu, gdy miejsce jej było w garderobie.
Państwu Julianowstwu Wólka wydała się smutniej, niż kiedykolwiek opuszczoną, oznaki skąpstwa w niej obrzydliwego, słowem każdy coś wywoził ztąd przykrego, bolesnego, groźnego.
Tysiące drobnostek przypominano sobie po drodze, znajdując je na przemiany rozśmieszającemi i oburzającemi. Pani Bronisławowa zaprzysięgała że nigdy tu już więcej dzieci wszystkich nie przywiezie z sobą. Taksamo Julianowa żałowała, że zabrała Chryzia, który nie miał dla siebie przyzwoitego towarzystwa i narzekał na rubaszne obejście się kilku rówieśników, którzy się z jego kostiumu i mowy wyśmiewali.
Kalikst był zrażony, ale nie rozpaczał, widział tylko, że z ojcem postąpił sobie nietrafnie i że na pozyskanie go innych środków użyć było potrzeba. Starał się je obmyśleć zawczasu..
Państwo Adolfowstwo, poddawali naturalnie najsurowszej krytyce i całe towarzystwo, w które się wmięszać musieli i składowe części jego, nie wyjmując rodzeństwa. Dla Sabiny obie bratowe wydawały się szczególniej tem śmieszne, że nie mając smaku ani pojęcia prawdziwej elegancyi i dystynkcyi zdawały się ubiegać o okazanie obojga. Każdy ruch, każde słowo Bronisławowej i Julianowej przedziwnie były komentowane i dostarczyły obfitej treści rozmowom przez całą drogę. Nie zważała na to matka, że wyśmiewając tak rodzinę uczyła syna nieposzanowania dla niej i lekceważenia. Chryzio nawet czasem dosyć trafnie dopomagał matce, co ją i ojca cieszyło, chociaż nie dowodziło nic, bo ujemne strony nawet najniedołężniejsze chwytają umysły.
Nieznaczne na pozór były te skutki zjazdu, ale wszystkie te drobnostki wraziły się w pamięć, utkwiły w sercach, każda z nich czemś zachwiała, coś osłabiła, nadwerężając węzły, które właśnie zbliżenie się członków rodziny wzmocnić były powinny.
Ze starych sług Wólki, których goście sowicie obdarzyli na odjezdnem, nikt się z podarków nie cieszył, tak były po pańsku rzucone, tak widocznie przeznaczone dla zaskarbienia sobie tylko rodziców łaski. Żadne słowo serdeczne im nie towarzyszyło.
Rozumie się, iż panie o Justysi też nie zapomniały, każda z nich przyjechała ze zwykłym podarkiem dla niej — odmówić ich przyjęcia nie było podobna, a dziewczę upokorzone się czuło niemi i wcale jej one nie sprawiały przyjemności.. Nie były też zastosowane do jej potrzeb i położenia. Pani Adolfowa zostawiła jej kosztowną broszę, której sama nie nosiła, bo modną być przestała, a dla Justysi była nazbyt wspaniałą; Julianowa ciężką bransoletę, dla młodego dziewczęcia niewłaściwą; Bronisławowa zbyła się pięknej mantylki, sprawionej dla siebie, ale nie przypadającej jej do smaku..
Stary Konrad zebrał kilkadziesiąt rubli, ale ani jednego dobrego słowa, ani jednej pochwały, któraby go była rozweseliła. Drwiący ton z jakim pan Adolf wspomniał mu o pastecie, utkwił w pamięci starego.. A na ten pastet rachował on tak wiele!
Tydzień już upływał po świętym Janie, a dom w Wólce jeszcze do spokojnego swojego zwykłego trybu życia nie mógł powrócić. Wspomnienia zakłócały spokój, w gospodarstwie ciągle coś jeszcze trzeba było na dawne miejsce stawić i szczerby jakieś wypełniać.
Taksamo nie było długo końca rozprawom pomiędzy rodzeństwem o tem, co tu widzieli i słyszeli. Jeden Kalikst zamknięty w sobie, dumał i nic nie mówił.
Rozmyśliwszy się, pan Adolf Słupski przyznawał się do winy, iż Julianowstwo próżności i pretensyj nabrali, usiłując jego i żonę naśladować, nie obrachowawszy jak wielka majątkowa i towarzyska przestrzeń ich od siebie dzieliła.
Z wielką bystrością poglądu pan Adolf przekonywał żonę mnóstwem drobnych szczegółów, jak to naśladownictwo było widocznem a niezręcznem, a każdego roku wydatniejszem się stawało. Sabina wcale nie broniła brata, a tem mniej pani Julianowej. Woleli oboje pana Radcę, który wprost tylko dobijał się pieniędzy.
Z małemi warjantami zarzuty te nieusprawiedliwionych pretensyi, powtarzały się wszędzie.
W powrocie do Warszawy Julianowstwo wyprzedzili braci, pospieszając do domu; Mecenas później rozstał się z Bronisławem, mając wyznaczony termin, na który się stawić musiał. Rozpierzchli się więc wszyscy, powracając do tych kółek i ludzi, w których nawykli się byli obracać.
Stary Szelawski, parę dni spędziwszy na rozmyślaniu o tem wszystkiem, co słyszał od dzieci — uczuł potem potrzebę — usprawiedliwienia się przed samym sobą, uporządkowania interesów i rozpatrzenia się w nich. Zarzucano mu zaniedbanie się i bojaźliwość — Julian chciał, aby dobra nabywał i pałacyk budował, Bronisław namawiał na spekulacye, Kalikst żądał, aby do spółki należał, obiecującej dywidendy bajeczne. Stary Szelawski pytał sam siebie, czy w istocie tak się zaniedbał i zawinił nieporadnością?
Zdziwiona nieco staruszka, znalazła go zakopanego w papierach i rachunkach, z piórem za uchem, robiącego rodzaj inwentarza, sprawdzającego regestra, dobywającego notatki. Szelawski chciał sobie samemu dowieść, czarno na białem, iż może nie był tak złym gospodarzem, i że przy skromnych życia potrzebach, powiększył także swe mienie...
W istocie lice mu się wkrótce rozjaśniło, przyrost majątku, samą niemal oszczędnością nagromadzony, był znaczny.. W sumieniu czuł się czystym, i mógł się też nim pochlubić. Gospodarstwo szło wszędzie dobrze, kapitałom poumieszczanym na pewnych hypotekach, nic nie zagrażało.. Majątek nie rósł może tak szybko, jak w rękach Bronisława, ale też nie był narażony na straty.. Staruszek wstał od stołu prawie dumny, pochwalić się tem jednak nie mógł, gdyż — synowie byliby tem więcej wymagający.
— Przekonają się po śmierci mojej, iż nie tak byłem opieszałym i nieudolnym, jak sądzili. Oddadzą mi sprawiedliwość.
Spokój powrócił na jasne oblicze staruszka, a Jejmość mogła się tem pocieszyć, że znowu go widziała swobodnym na umyśle, krzepkim na ciele, czego pierwszym dowodem było, że z Justysi i Kunaszewskiego począł po staremu żartować, jednę prześladując umywaniem się, drugiego chybionemi przepowiedniami pogody i barometrem z pijawek...






W czasie bytności swej w Wólce, pan Mecenas, chociaż Spółką i pozyskaniem dla niej ojca zajęty, miał czas rzucić okiem na Justysię.
Nie mógł się on jeszcze nazwać starym kawalerem, ale miał przeszło lat trzydzieści, zbliżała się czterdziestka, bracia wszyscy byli pożenieni, rodzice mu ciągle przypominali, że i on o tem pomyśleć by powinien — on — odkładał, bo nie miał czasu.
Serce w nim spało.. Wybór żony dla niego łatwym nie był. Kalikst wymagał po swej przyszłej wiele i różnych przymiotów.. Nie szło mu o majątek, więcej o stosunki i spokój domowy. Ożenienie Bronisława, które go połączyło z bogatem mieszczaństwem, nie było mu do smaku. Nie lubił ani kupców ani finansistów.
Juliana widział pod panowaniem żony, zawojowanego przez nią, i to mu się nie podobało. — Myśląc często o wyborze żony, pragnął dla siebie naprzód młodziuchnej i pięknej, do której by się mógł przywiązać, a potem gospodarnej i takiej, któraby mu się powodować dozwoliła. Chciał mieć pewną wyższość nad nią i być u siebie panem.
Szukać takiej, dobrze wychowanej, a skromnej dzieweczki — nie miał czasu.
Niewiedzieć, zkąd przychodziło mu na myśl, że wychowanka matki sierota, piękne, właśnie dorastające dziewczątko, mogłaby być dla niego partyą dogodną, choćby bez posagu. — Kalikst nawet przypuszczał, że posag możeby się znalazł.
Widząc Justysię w takich łaskach u matki, wiedząc, jaki pani Serafina miała wpływ na męża, rachował na to, iż biorąc ją, mógłby rodziców opanować i na ojcu powoli wymódz nawet tak pożądane powierzenie sobie kapitałów..
Ze wszystkich względów ożenienie to zresztą było lub zdawało mu się być najłatwiejszem i wielce dogodnem. Powierzchowność Justysi podobała mu się bardzo, starzejąc sam, nabrał smaku do takich młodziuchnych wyrostków... Miała zaledwie lat czternaście, ale za rok lub półtora, dla czegoby jej nie miano wydać?
Czasu pobytu w Wólce, on jeden z rodzeństwa, po kilka razy zbliżał się, rozmawiał, łapał Justysię, i choć dziewczę biegające ciągle z kluczykami mało miało czasu, odpowiadało spiesznie, wyrywało się, Mecenas nie pominął żadnej zręczności zbliżenia się do niego.
Justysia wdzięczną mu była za to, a i matka dostrzegłszy tę grzeczność dla swej faworytki, dziękowała mu uśmiechem.
— Nieprawda, Kalikście, szepnęła później, — jakie to śliczne dziewczę z tej Justysi wyrosło, a za rok, dwa.. zobaczysz! Mniejsza zresztą o piękność, ale gdybyś ty wiedział jaki to statek, pracowitość, dobre serce.. Skarb, skarb, powiadam ci, nieoceniony!
— Nie dziw, kiedy ją mama wychowała! odezwał się syn.
— Złote dziewczę, ciągnęła dalej staruszka, Panu Bogu dziękuję, że mi ją dał jako podporę starości. Co jabym bez niej poczęta.. Ktoby mi ją mógł zastąpić?
Nawet panowie bracia dostrzegli, że Kalikst spoglądał, zajmował się i pomagał Justysi. Bronisławowi się to nie podobało i szepnął żonie.
— Frant! zobaczysz, że nas wszystkich zamatuje. Spogląda na Justysię, i kto wie, co mu po głowie chodzi, rachuje może, iż zaskarbiając sobie jej względy, pozyska rodziców? Gotów...
Spojrzeli na siebie. Bronisławowa zrozumiała, ale się obaczyła.
— Ale! cóż znowu! zawołała — sierota, niemal podrzutek, niewiadomego pochodzenia — bez grosza, Mecenas żądny grosza, głupstwa tego dla twarzyczki nie zrobi.. Co ci się śni!
— No — no, szepnął Bronisław — pożyjemy, zobaczemy — Justysia w łaskach wielkich, my rodziców z ich kapitałów rachunku słuchać nie mamy prawa, dać mogą ciepłą ręką, co zechcą. Mecenas napróżnoby koło niej tak nie dworował.
Justysię ta grzeczność dosyć widoczna pana Kaliksta niepokoiła, obawiała się, aby ją nie prześladowano, obawiała się instynktowo sama, nie wiedząc czego, odpowiadała mu półgębkiem i ledwie śmiała ku niemu zwrócić oczy, a jak tylko mogła uciec — odbiegała go co najprędzej.
Przez dni te jednakże grzeczności pana Kaliksta trwały bez przerwy, a w ostatku na odjezdnem, podszedł jeszcze do stojącej na stronie sieroty i zarumienił ją bardzo gorąco, dziękując za przyjęcie, przepraszając za kłopot, jaki miała z nimi, w końcu polecając się pamięci i domagając się o komisa do Warszawy...
Justysia w wielkim kłopocie była z podziękowaniami, jąkała się, rumieniła, oczy spuściła, drżała, chusteczkę w rękach ściskając.. aż Kalikst ulitowawszy się nad nią, odszedł nareszcie — oka pana Bronisława i to nie uszło.
Powróciwszy do Warszawy, każdy z nich miał tyle do czynienia, iż dosyć długo nie spotykali się z sobą. Mecenas dzień i noc zajęty był Spółką, Bronisław miał na widoku nabycie placu, który chciał zabudować na wzór pierwszego i wystąpić w nim ze wspaniałemi sklepami, na wzór paryskich Bazarów.. Potrzeba było znaleźć nietylko kapitał na kupno dosyć drogiego miejsca, ale na koszta budowy ogromne. Czyniono mu uwagi, że na taką skalę przedsiębiorąc budowę, która jedno tylko przeznaczenie mieć mogła, należało się upewnić, iż znajdzie się ktoś, co ją na ten cel wynajmie. Bronisław był przekonany, iż znaleźć się musi.
Nierychło Mecenas się z nim spotkał w resursie kupieckiej przy jakimś obiedzie. Pan Radca pierwszy się do niego zbliżył z bardzo uprzejmem powitaniem.
— No — nie tęsknisz po Wólce? zapytał żartobliwie, wlepiając w niego oczy.
— Ja? naprzykład? cóż to znaczy? odparł Kalikst — nie rozumiem.
— Nie rozumiesz? dodał Bronisław..
Myśmy wszyscy, począwszy od mojej żony uważali, żeś był z wielkiemi atencyami dla Justysi i posądziliśmy cię, że gotóweś był jako stary kawaler rozkochać się w wyrostku.
Mecenas poruszył ramionami.
— Liczycie więc mnie już do starych kawalerów! rzekł z uśmiechem.
W istocie Justysia mi się podoba, matka ją bardzo chwali i kocha, ale żebym miał aż tęsknić za nią — to już trochę za wiele.
— Żarty też są — odparł Bronisław poważniej. Wiem bardzo dobrze, iż panu Mecenasowi na myśl przyjść nie mogło, szukać sobie w niej romansiku, bo toby była zdrada, ani też widzieć w niej przyszłą towarzyszkę.. boć to sierota, dziecię na drodze znalezione, bez wychowania i kwalifikujące się dla ekonoma chyba..
— Ba! ba! odezwał się Kalikst nieco tem dotknięty. — Naprzód Justysia jeszcze dziecko, nie do romansów. Dziś to jeszcze bakfisz.. No — ale gdyby dorósłszy podobało mi się, czy sądzisz, że wahałbym się ją wziąć dla sieroctwa i ubóztwa? Ale ja wcale żenić się nie myślę. Bronisław zamilkł na chwilę.
— Owszem, dodał, o ożenieniu myśleć powinieneś, sam czas, ale masz prawo sięgnąć wyżej.
Przyznam ci się, że teorya twoja co do ożenienia, nie bardzo mi się podoba. Dla naszych żon perspektywa pani bratowej wziętej z garderoby — nie byłaby przyjemna niespodzianką. Cóżby na to powiedziała Sabina, Julianowa, a w ostatku i moja Lola?
Mecenas ruszył ramionami.
Trudno, abym was wszystkich pytał o pozwolenie w razie ożenienia — rzekł zimno, ale będziecie mieli prawo żyć lub nie z nami. Ja się nikomu narzucać nie będę.
W parę miesięcy potem sprawy Spółki wymagały podróży na prowincyę, tak, że Mecenas znalazł się o pięć mil od Wólki, i — przyszła mu myśl, odwiedzenia rodziców. Czy wspomnienie Justysi przyczyniło się do tego? nie wiemy. Nie uległ jej zrazu, wahał się, kombinował... ale na ostatku uległ pokusie.
Nie oznajmując się wcale, jednego letniego poranku pocztową bryczką, zapylony zajechał przed ganek. Matka pierwsza zobaczyła go, poznała i powitała okrzykiem radości.
W ciągu roku widzieć jednego z synów dla starych Szelawskich było czemś tak rządkiem, niespodzianem, a miłem, iż się nie posiadali z radości.
Staruszka biegnąc, wołała:
— Kalikst! Kalikst.. ten mój Benjamin! złote serce! patrzajcie — pamiętał o nas!
W ganku znalazła się przypadkiem obok Szelawskiej Justysia, mocno zarumieniona, zmięszana tem bardziej, że uściskawszy matkę, Kalikst się zaraz zwrócił do niej, pozdrowił ją i dopytywać zaczął o zdrowie i t. p.
Stary Szelawski przeżegnał się widząc syna pochwycił go zaraz do siebie. Przez cały dzień ten do wieczora, życie i ruch wielki panowały w spokojnym dworku, bo Mecenas zapowiedział, że poświęciwszy go rodzicom na całą noc wybrać się musi z powrotem. Tysiące rzeczy było do opowiadania, Mecenas był w najlepszym humorze, a Szelawski przy nim ożywił się i odmłodniał.
Nie próbował tym razem prawnik namawiać do udziału w przedsiębiorstwie, dla którego pracował, ale mu rozwijanie się jego malował z zapałem, ciesząc się tem, że wszystkie przewidywania szczęśliwie się ziściły, a przyszłość zapowiadała świetnie.
Korzystał z dnia tego Mecenas, mając w ciągu pobytu sam na sam z rodzicami dość czasu do rozmówienia się o wszystkiem, o wszystkich poufnie, szeroko — jak nigdy.
Po obiedzie, gdy Podkomorzyna i Kunaszewski odeszli, Justysia znikła, Mecenas na wspomnienie o Bronisławie i jego interesach — począł od pochwał Radcy, zabiegliwości jego, pracowitości — trafnego sądu i rachub dosyć szczęśliwych, ale — ale zarazem ubolewał, że go wciągnięto w potajemną grę na giełdzie, rzecz niebezpieczną, — znajdował, że bywał za zuchwałym niekiedy, za ryzykownym, a w spekulacyi na domach powodzeniem uzuchwalony mógł się za daleko posunąć.
Krytykował pomysł Bazaru...
Stary Szelawski był z nim zupełnie jednego zdania...
— Kocham Bronisława, mówił Mecenas, i dlatego niepokoję się o niego, ale mówić z nim o tem niepodobna, — nie słucha. Dotąd mu się powodziło, lecz właśnie dlatego potrzeba być bardzo ostrożnym.
— No — ciągnął dalej — powodzenie i inne za sobą prowadzi następstwa, zaczynają nieznacznie żyć na coraz większą stopę. Bronisławowa, dzieci potrzebują wiele, w nowym domu skala wszystkiego jest nowa i coraz rośnie.
Salon większy wymaga zaraz urządzenia się innego.. Są to pantofle Diderota...
Szelawski słuchając, widocznie się począł niepokoić, tak, że Kalikst musiał się wytłumaczyć, iż miłość tylko braterska obudzała w nim tę troskliwość, gdy dotąd szło szczęśliwie panu Radcy.
Oprócz tego Mecenas mnóstwo przyniósł nowin, wiedział o wszystkiem, i pierwszy oznajmił Sędziemu, że państwo Julianowstwo albo już przyległe dobra na przedaż wystawione nabyli, albo blizcy byli kupienia ich, co nieochybnie musiało za sobą pociągnąć zapożyczenie się, bo dostatecznych kapitałów nie mieli. W Wólce wcale o tem nie wiedziano, bo Julian się ojca nie radził. I to skłopotało starego, który się odezwał frasobliwie:
— Julek mi o tem mówił, będąc tu na św. Jan, odradzałem mu, aby się interesami zbytniemi nie obciążał. Dopilnować mu się będzie trudno, tem bardziej, że wiele czasu towarzystwu i ludziom poświęca. Nie posłuchał mnie i lękam się następstw..
Na ostatek co do państwa Adolfowstwa Słupskich, których Mecenas żartobliwie hrabstwem tytułował, wiedział o nich również, iż mocno być mieli zakłopotani interesami, bo w tym roku nawet z tego powodu za granicę się wybrać nie mogli — co panią Sabinę upokarzało i doprowadzało do rozpaczy.. Tak była nawykłą do tych letnich wycieczek!
Opowiadając o tem wszystkiem, pan Kalikst okazywał największe współczucie dla rodziny, znajdując, że wszyscy sami byli winni temu, co im zagrażało. Opowiadanie było oględne, aby do zbytku wielkiej nie wzbudziło obawy — ale starych zasmuciło.
— Co do Juliana, dodał w końcu Mecenas, — niema wątpliwości, że zabrnąwszy, zwrócić się może o pomoc do ojca. Naturalnie, psuć mu interesa bym nie chciał, ale więcej mi idzie o spokój rodziców, niż o niego — a kłaść w ten majątek zrujnowany kapitał grozi co najmniej tem, że przez długi czas żadnych nie przyniesie procentów. Gdy ojciec raz tylko rozpocznie pożyczać, nie będzie temu końca, a kto wie, jakich nakładów dobra zrujnowane wymagać mogą. Słowem zawikłania, troski wcale rodzicom, nawykłym do spokoju, nie potrzebne.
Trafiało to do przekonań starego i Mecenas zyskał wiele u niego rozsądkiem, jaki okazał. Zręcznie bardzo i ostrożnie dokonawszy, co postanowił pan Kalikst, odjechał wieczorem, żegnany jak najczulej, zostawując po sobie wspomnienie najmilsze.. Oboje starzy byli mu niewymownie wdzięczni, iż on, tak zajęty, mający interesów tyle, dla nich parę dni nie wahał się poświęcić.
Matka w nim znowu dawnego swego Benjaminka i złote serce znalazła..
Tajemnicą odwiedziny te długo być nie mogły, wiadomość o tem, że Kalikst jeździł do Wólki, że w niej dzień cały bawił, zrodziła niepokój, niemal trwogę.
Bronisław szczególniej się go obawiał, i o machjawelstwo posądzał.
Dowiedziawszy się o tem w mieście Radca, chociaż mu powiadano, że przypadkiem zabłądził Kalikst do rodziców, znalazłszy się w sąsiedztwie, kwaśny bardzo pospieszył do żony.
— Wiesz, rozpoczął zdaleka już, idąc do niej. Wiesz, Lolu, Mecenas jeździł do Wólki, był u rodziców, on, co nigdy na nic czasu nie ma, bawił tam cały dzień.
To ma znaczenie! On ze swą polityką i przebiegłością wszystkich nas w kąt zapędzi. Zobaczysz, — kapitały ojcowskie opanuje, z przed nosa nam je pochwyci! Nie bardzo to braterskie postępowanie...
Pani Bronisławowa pobladła nieco i zakąsiła usta.. Myślała długo, kręcąc główką.
— Niespodzianka, rzekła w końcu, a że nie bez — ale, to pewna. Kto wie, być może, iż tobie także wypadnie się wybrać do rodziców, nie zaraz — ale.. ale..
Porozumieli się wejrzeniem.
— Teraz, natychmiast pędzić do Wólki, rzekł mąż, byłoby nadto uderzającem, widocznem. Dalibyśmy to uczuć, że się go obawiamy, że go posądzamy. Krok byłby fałszywy i niezręczny. Dobrze jednak, aby Julianowstwo o tem wiedzieli. Smutna to rzecz zmuszonym być, własnego brata lękać się i podejrzewać, ale postępowanie Kaliksta ze wszechmiar mi się nie podoba.. Intrygant.. pochlebca, należy się mieć na ostrożności.
Nazajutrz pani Bronisławowa uczula potrzebę przypomnienia się bratowej Julianowej, a w przypisku umieściła wiadomość o podróży Mecenasa do Wólki, zazdroszcząc mu tego szczęścia, iż mógł widzieć rodziców.
Julian mocno się skrzywił.
Miał właśnie pisać do ojca wrzekomo, prosząc go o radę, z powodu nabycia dóbr, w istocie próbując, czy nie potrafi co uzyskać od niego — teraz był pewien, że Kalikst musiał temu zapobiedz. Posądzał go nawet, że podróż jego innego celu nie miała.
— Zawsze widziałem w Kalikście bardzo zręcznego człowieka, rzekł Julian, ale o taką przewrotność i intryganctwo go nie posądzałem. Niema wątpliwości, że poluje na kapitał ojcowski.. Mybyśmy także znaleźli sposób pozyskania sobie rodziców, oddając jedno z dzieci babce na wychowanie, ale nie myślę poświęcać go dla grosza..
Kalikst, dodał w końcu, jeżeli będzie w tem widział swój interes — gotów nawet starać się o Justysię i z nią ożenić. Teraz już i to przypuścić jestem gotów.
Od pani Julianowej wiadomość o »konkurach« Mecenasa i bytności jego w Wólce, w sposób żartobliwy udzielona, dostała się do państwa Adolfowstwa. — Mąż Sabiny niewielką do tego przywiązywał wagę, ale obawa, aby dziewczyna z garderoby została żoną jego szwagra, nie dawała mu spokoju.
— Skończy się na tem, pocieszała go żona, że z Kalikstem stosunki zerwać będziemy zmuszeni, jeżeli to ożenienie popełni.
Mecenas, który dawniej korespondował z matką, później zaniedbał się nieco, teraz znowu regularniej pisywać do niej począł. Staruszka tem odezwaniem się serca w dziecięciu była przejęta i zachwycona.
— Wszyscy mi oni ukochani, szeptała sobie, ale mój najmłodszy, mój Kalikst najwięcej ma do nas przywiązania. Nie ostygł, nie zapomniał o rodzicach.. poczciwy.
Tymczasem wypadki miały przekonać Sędzinę, że i reszta rodzeństwa o nich nie zapomniała. Nie można tego bowiem inaczej nazwać było jak wypadkiem, że jesienią Julian zaproszony na polowanie o mil kilka od Wólki, czuł się też w obowiązku skorzystać z tej sposobności i na kilka godzin zjechać do rodziców.
Była to również miła niespodzianka, ale stary zobaczywszy go, natychmiast sobie przypomniał przestrogi i przewidywania Mecenasa, przygotowując się już do tego, że od niego syn zażąda pożyczki.
Tymczasem Julian czy przeczuwał to, że znalazłby ojca trudnym, czy inną miał rachubę, mówił wiele o nowem nabyciu, o kłopotach, jakie ono na niego ściągnęło — ale wcale się do ojca o pomoc nie przymawiał. Wychwalał tylko dobra nabyte, zapewniał, że mu już odstępne dawano i — obiecywał sobie bardzo wielkie korzyści. Nowo zakupione posiadłości miały znaczne obszary lasów, chociaż bardzo zniszczonych, a na nich właśnie zbywało Julianowi, były więc mu niezbędnie potrzebne.
— My z żoną, dodawał Julian, postanowiliśmy bodaj się ograniczyć w wydatkach, o ile się to da przyzwoicie uczynić — a chcemy dzieciom pozostawić co się zowie pańską fortunę. — Nowe nabycie przeznaczamy dla Chryzia...
Zjechawszy na kilka godzin, Julian zabawił półtora dnia, nadzwyczaj był słodkim i miłym, umiał się przypodobać ojcu, ująć matkę i miłość ich dla siebie odżywić.
Nadzwyczaj szybko wiadomość o tej bytności w Wólce Juliana doleciała do Warszawy, tak, iż posądzać było można Mecenasa, że miał swojego korespondenta na miejscu, który pospieszył donieść mu o tem. Kalikst natychmiast udzielił nowinę Bronisławowstwu, na których ona popłoch rzuciła. Oni tedy jedni z całej rodziny, okazali się najozięblejszymi dla rodziców, którzy im mogli obojętność wyrzucać.
— Niema sposobu — odezwał się Bronisław do żony, przynosząc wiadomość. Trzeba koniecznie być w Wólce.. Ja, mógłbym pojechać, ale to teraz nie starczy, nietylko my oboje musiemy być u rodziców, ale bodaj i z dziećmi. Babka je kocha i łakoma jest na nie. Potrzeba się wybrać na dni kilka, a ja nawet byłbym za tem, ażeby na parę miesięcy powierzyć babce Jadwisię.
— Za nic w świecie! zaprotestowała matka. Co to — to nie. Kilka dni, jeżeli koniecznie potrzeba, gotowam zabawić, ale Jadwisię oddać — nie mogę, nie mogę! Odebrać mi ją potem będzie trudno.. nie!!
Bronisław nie nalegał na tę ofiarę, ale przy odwiedzinach stał mocno, szukając tylko, czemby je mógł upozorować. — Wyglądało to na wyścigi..
Dosyć niezręcznie w końcu wymyślił Radca, iż małe wykończenia, których dom wymagał, zmuszały go na czas jakiś mieszkanie opuścić, i napisał do ojca, że lepiej czasu tego użyć nie będzie mógł, jak zjeżdżając do rodziców, jeżeli na to pozwolą?
Zapytywał w liście, czy nie zrobią ambarasu, żartobliwie dodając, że w tym roku Kalikst i Julian tak ich zawstydzili, iż gdyby nawet nic z domu nie wypędzało, musieliby Wólkę odwiedzić, aby sobie opieszałości do wyrzucenia nie mieli i t. p.
Sędzina odpisała natychmiast najczulszem zaproszeniem, a znając Bronisławowej fantazye, oznajmiła nawet, jakie jej mieszkanie przygotowała. Stary Szelawski poruszony był i wielce uradowany.
— Poczciwe to dzieciska, mówił — bądź co bądź, gdy tylko okoliczności dozwalają — pamiętają o nas..
Bronisławowstwo przybywając, mieli to przekonanie, iż ich pobyt w Wólce z dziećmi zrobi lepsze i trwalsze wrażenie, niż odwiedziny, »jak po ogień« Kaliksta i Juliana.
Zabawili tydzień cały, a pieszczona i delikatna Lola, tak się starała być łagodną, ze wszystkiego zadowoloną, tak znajdowała przedziwnem w Wólce wszystko, tak była uprzejmą dla matki, iż ją pokochano więcej, niż kiedykolwiek. Nie mówi się już o dzieciach, które nadzwyczajnych swobód używały u babki.
Bronisław miał dosyć czasu i swobody, aby się z ojcem szeroko rozmówić o sobie i o rodzinie, jak najmniej staremu sprzeciwiając.
Żona jego tymczasem usiłowała się zbliżyć do Justysi, i zapewniała ją, że nietylko teraz, ale na przyszłość mogła rachować na serce jej, opiekę i pomoc. Sędzinie zaś dała do zrozumienia, iż w ich domu tyle osób bywało, tak mieli rozgałęzione stosunki, że gdyby Justysi się na wsi nie znalazło nic stosownego, oni by ją chętnie wzięli do siebie i pomogli do pięknego za mąż pójścia.
Ale tymczasem ani mowy być nie mogło o tem.
Małe podaruneczki, ciche, długie rozmowy, powierzanie dzieci Justysi (dowód nadzwyczajnego zaufania) pomimo obaw dziewczęcia i jego nieśmiałości — zawiązały poufalsze stosunki pomiędzy niem a Bronisławową. Justysia, choć z pewną obawą i wielkiem uszanowaniem, nieco się z nią oswoiła..
Lola zasiadając na długie poobiednie rozmowy z matką, bardzo zręcznie naprowadzała je na rodzinę, a szczególniej na Mecenasa, którego częściej widywała.. Malowała go żartobliwie, po troszę czyniąc śmiesznym i wyższość męża nad nim podnosząc. Mówiła o nim często przy Justysi, oskarżając o bałamuctwa, a choć dziewczę nie zdawało się na to zwracać uwagi — zapamiętało jednakże.
Nic łatwiejszego, jak okryć śmiesznością i obudzić podejrzenia, a gdy się to dokonywa z pewną zręcznością i wprawą, skutek prawie nieochybny. Zawsze coś z tego utkwi i pozostanie. Pan Kalikst tracił po troszę uroku, jaki go dotąd otaczał, nie wydawał się już tak dobrodusznym i serdecznym.
Pobyt państwa Bronisławowstwa, chociaż bezpośrednich nie wydał owoców, bo stary Szelawski, pomimo opowiadań syna o szczęśliwych spekulacyach, wcale do nich nie okazał się skłonnym — nie pozostał jednak bez skutków.
Babka tak się przywiązała do małej Jadwisi, iż widząc niemożność zabrania jej do siebie, tęskniąc zawczasu, zaczęła mówić o możliwem odwiedzeniu Warszawy, a nawet zabawieniu tam czas jakiś. Właśnie na dworku dach oddawna potrzebował odnowienia, mogli więc Szelawscy na czas jakiś, uciekając od tych robót niepokojących — pojechać do dzieci..
Przypuszczenia samego dosyć było, aby Bronisław oburącz je pochwycił i starał się wmówić rodzicom, że to była konieczność. Ofiarowywał się zarazem u siebie w domu urządzić jak najwygodniejsze pomieszczenie i zastosować się w życiu powszedniem do obyczajów Wólki. Możnaby zabrać Konrada, wziąć naturalnie Justysię i t. p. Kunaszewski tylko i Podkomorzyna mieli na gospodarstwie pozostać, a dozór powierzyć było łatwo ks. Zarębie.
Nadzwyczaj świetne to na przyszłość otwierało horyzonty.. Bronisław roił już, że potrafi skłonić rodziców do całkowitego przesiedlenia się do miasta, do oddania się w ich opiekę, co pociągało za sobą, powolne opanowanie kapitałów, zarządu i t. p. Nie mogło to przyjść odrazu ani łatwo, lecz pierwszy krok był tak, jak zrobiony.
Potrzeba było tylko postępować sobie oględnie, stopniowo.. Bronisław nie zwierzył się nawet przed żoną, całkowicie z tych marzeń, o których urzeczywistnieniu nie powątpiewał. Obawiał się, aby rodzeństwo nie zostało zawczasu zaalarmowane, i postanowiono zachować to w tajemnicy. Nadzieje oboje mieli jak najlepsze, Warszawa i życie w niej podobać się starym musiało.
W istocie w stosunku do wycieczek Mecenasa i Juliana, podróż i pobyt Bronisławowstwa nierównie miał większe znaczenie i więcej był na przyszłość obiecującym, ale też — maleńka, pieszczona, nie zdająca się rościć sobie praw do wywierania wielkiego wpływu Lola, była może ze wszystkich pań najzręczniejszą i stała się pomocą mężowi — niepospolitą. Wychowana w mieście, od dzieciństwa obyta z ludźmi i ich intrygami, umiała sobie radzić i myśli odgadywać, a była tak skromną (gdy chciała), że i z mężem i z obcymi przenosiła wpływ na nich istotny nad pozory, któreby tylko miłość własną zaspokajały. Chętnie dozwalała się czemś chwalić mężowi, choć wiedziała, że to było jej dziełem.
Bronisław najpewniejszym był, że jest głową domu i panem, gdy tymczasem kroku nie mógł stąpić bez pozwolenia Loli.
Justysia niedoświadczona, młoda, wychowana na wsi, na swą obronę przeciw tej narzucającej się jej opiece i kierownictwu, nie miała nic oprócz instynktu, jakim Bóg obdarza istoty wybrane. Pomimo nadzwyczajnych starań pani Bronisławowej dla pozyskania jej sobie, mimo wdzięczności, jaką dla niej czuła, — niewytłumaczona obawa jakaś nie dozwalała jej ani się zbyt zwierzać, ani spoufalić, ni rachować na obietnice.. Justysia naiwnie zapytywała siebie, dla czegoby pani Bronisławowa tak się w niej rozkochać miała, tak bardzo chcieć zajmować się losem! Na to nie znajdowała odpowiedzi.
Zręczna Lola taksamo jak Justysię starała się usidlić i pozyskać matkę staruszkę, którą ująć daleko łatwiej było. Za pomocnicze narzędzie służyło jej doskonałe własne dziecię Jadwisia, wyuczone, jak babcię dla siebie i dla rodziców zjednać miało.
Gdy po kilkodniowym pobycie tym w Wólce, państwo Bronisławowstwo wybrali się nareszcie do domu z powrotem — obojgu promieniały twarze. Starzy Szelawscy, chociaż nie oznaczyli czasu, prawie stanowczo obiecali przybyć do Warszawy i bawiąc tam, przyrzekli zamieszkać u Bronisławowstwa, przyjmując u nich gościnę.
Przewidujący wszystko pan Radca, zaklął tylko żonę, ażeby przedwcześnie nikomu o tem nie mówiła, szczególniej nie chwaliła się przed Mecenasem, który mógł rodziców zniechęcić i odstraszyć od Warszawy, malując wszystkie niedogodności podróży, koszta, kłopoty na jakie narazić się mieli, nie będąc nawykli do oddalania się z domu. Wszystko zamyślano zachować w tajemnicy, aż dopókiby podróż nie przyszła do skutku. Dla ułatwienia jej Radca postanowił sam po rodziców wyruszyć i w ciągu podróży być im przewodnikiem, czyniąc ją jak najmniej trudną, jak najweselszą i najwygodniejszą.
W Wólce nowa ta myśl wycieczki do dzieci, do Warszawy naprzód została przez Sędzinę przyjętą i uznaną za możliwą. Nie wątpiła, że mąż przeciwnym jej nie będzie, choć dla niego, starszego daleko, najmniejsza zmiana trybu życia połączona była z pewną ofiarą. Nawykłym był nadto do starych swych kątów, do godzin, nawet do powietrza, którem oddychał, pieca, który mu pokój ogrzewał, ubrania powszedniego, w którem mu było najwygodniej i kuchni Konrada, najzdrowszej dla niego.. Nowi ludzie, twarze, miejsca — pewnego wysiłku i oswojenia się wymagały..
Z początku pani Sędzina ostrożnie wnieść spróbowała, że możeby dla Jegomości, ruch, zmiana powietrza, rozrywka nie szkodziły, i zdrowiu były pożyteczne. Spodziewała się mieć za sobą doktora Frycza, starego domu przyjaciela i lekarza, który dla swych klientów wogóle był bardzo powolnym i najczęściej im na to wszystko pozwalał, czego oni sobie życzyli, opierał się na teoryi tej, że natura daje instynkta zbawienne, którym się przeciwić nie należy. Za najpierwszą bytnością starego tego oryginała, który lubił dobrze jeść i nakarmiony a napojony stawał się powolnym, choć do rany przyłożyć, Sędzina mu się po cichu zwierzyła z projektu podróży..
— U Bronisławowstwa, rzekła — będzie nam jak u Boga za piecem. Znają obyczaj ojca, potrafią się do niego zastosować. Lola w czasie bytności swojej o najmniejsze się szczegóły dopytywała. — Jegomość bywa teraz często zasępiony, rozerwałby się, odżywił. — Ta sedenterya, ja sądzę, niekoniecznie mu służy.
— No? a cóż on sam o tem mówi? zapytał Frycz.
— Jeszczem się wstrzymywała z badaniem go, odparła Sędzina. — Chciałam się wprzódy poradzić konsyliarza. Jakże sądzisz!
— Ja, w zasadzie nic nie mam przeciwko temu rzekł Frycz, rozumie się z zachowaniem wszelkich ostrożności, aby się nam stary nie zamęczył do zbytku.
Zmiana bywa czasem dla ogólnego stanu zdrowia korzystną. Waruję tylko, aby on sam sobie tego życzył, bo natura daje instynkta najlepsze i skazówki.
Poczciwy Frycz byt dla Sędziego wyrocznią, a gdy na jego zdaniu się opierając, Sędzina po raz pierwszy stanowczo mówić zaczęła o podróży do Warszawy — znalazła chętne ucho i usposobienie dobre. Sędzia wprawdzie z domu wyjeżdżać nie lubił, ruszyć mu się już było ciężko, ale wstrętu nie okazywał.
Zwolna oswoił się z tą myślą.
Była tedy mowa naprzód o zabraniu Konrada, ale sam Szelawski uznał to zbytecznem. W domu pozostać mieli Podkomorzyna i Kunaszewski, co się tyczy Justysi, ta Sędzinie była potrzebną i Bronisławową ją zaprosiła, więc choć zbytniej nie okazywała ochoty, musiała być posłuszną.
Tak tedy, podróż postanowiona została, ale czasu nie oznaczono. Stary Szelawski radby był zwlekał.






Stary pan Teodor Kunaszewski, chociaż zwykle się nosił bardzo skromnie i miał tylko dwa powszednie ubrania, zimowe i letnie, a jedno odświętne i paradne, — czuł się w obowiązku występować czysto i o ile możności codzień świeżo ogolony.
Wstawszy zrana i odmówiwszy krótki pacierz, szedł do okna, przy którem wisiało zwierciadełko, pucował angielską brzytwę, przyjaciółkę od lat dwudziestu, rozrabiał mydło z zimną wodą, aby po ciepłą ani posyłać ani chodzić, i brał się do operacyi, którą odbywał zamaszysto, wprawnie i prędko. Zbywał się tym sposobem golenia, którego nie lubił, ale naówczas brody nie było we zwyczaju zapuszczać, gdy pan Teodor był młodym, na starość więc nie chciał nowego obyczaju... nabierać.
Jednego dnia o nadchodzącej zimie, stała się rzecz niepraktykowana, Kunaszewski — zaspał. Gdy się obudził była dziewiąta, — a gdy golenie zbliżało się do końca, z wielkim pospiechem i nieosobliwem szczęściem wykonane, mogło być pół do dziesiątej.
W tejsamej chwili spojrzawszy przez okno, zobaczył w dziedziniec zajeżdżający powozik, wcale elegancki, czterema karemi konikami w wytwornych szlejach zaprzężony, — a w nim młodego nieznajomego gościa, którego lokaik bardzo zręczny i pokaźny o coś się dopytywał.
Panna Justyna właśnie ze dworu przechodziła do oficyny, i złożyło się tak, iż z przybyłym młodzieńcem, który zobaczywszy ją, wyskoczył z powozu, zetknęła się w progu.. Zaczęli coś mówić z sobą, panna Justysia się mocno zarumieniła, młodzieniec żywo dziękował — i zapukano do drzwi Kunaszewskiego.
Ten zaledwie miał czas starą czujkę, która mu służyła miasto szlafroka narzucić na ramiona, gdy ów młodzieniec, chłopak jak malowany, wszedł z uśmiechem na ustach.
— Pan Teodor Kunaszewski? zapytał.
Jąkając się, rezydent odparł.
— A.. jakże..
Przybywający przysunął się bliżej..
— Miło mi dziaduniowi dobrodziejowi się zaprezentować, Floryan Kunaszewski..
Pan Teodor osłupiał i z ust wyrwało mu się niedorzeczne tylko.
— Proszę!
Widocznie zrozumieć nie mógł, zkąd się mógł drugi Kunaszewski wziąć na świecie..
— Ale — jakichże Kunaszewskich! począł po chwili strwożony, bo ja familii nie mam, linia pana, to jest nieboszczyka Narcyza, wygasła..
— Właśnie, że nie, odpowiedział młodzieniec, bo ja jestem jego wnukiem, dodał przybyły..
— W imię ojca i syna — zamruczał pan Teodor. Narcyz po śmierci pierwszej żony zdesperowany pojechał do nowicyatu i zakapturzył się, mówili mi, że życie w klasztorze skończył.
— Jako żywo, rzekł młodzieniec, pojechał do nowicyatu to prawda, ale nie wstąpił; dostał się do Galicyi, ożenił powtóre, dorobił majątku, a syn jego Ferdynand, był moim ojcem.
— Nie dając familii znać o sobie? zapytał pan Teodor, któremu się to w głowie nie mieściło.
— Nie wiedział, gdzie jej szukać, rzekł pan Floryan. Wszakże i ja bym tu dziś nie był, gdybym się istnym przypadkiem o dziaduniu nie dowiedział.
— A zkądże moja egzystencya była waćpanu wiadomą! spytał zdumiony Teodor.
— Z drzewa genealogicznego — rzekł młody.. Nadzwyczaj mi to zawsze bolesnem było, że sam na świecie pozostałem z rodziny, niewypowiedzianie się też cieszę, iż kochanego dziadunia uścisnąć mogę i —
Tu się zbliżył do uścisku, ale Kunaszewski stał jeszcze tak rażony tem, co go spotkało, osłupiały, nie dowierzający, — że pan Floryan wstrzymać się musiał. Łzy nareszcie pokazały się staremu na powiekach.
— Jezu miłosierny! zawołał składając ręce.. a to cud prawdziwy! Ja sierota.. w tej oto mojej starości nagle znajduję familię.. Więc jesteś wnukiem Narcyza?
— Ale tak, tak, kochany dziaduniu — powtórzył młody.. oglądając się po izdebce — i niewymownie czuję się szczęśliwym. Cóż dziadek tu robi?
— Przyjacielski dom — odparł skłopotany Kunaszewski, spuszczając oczy. Cóż ty chcesz, żebym robił. Z Szelawskim znaliśmy się w młodości, ja straciłem wszystko i familię i majątek, ani domu, ani łomu. Musiałem u niego przyjąć gościnę.. przyjacielem jestem, rezyduję.. dobrzy, poczciwi ludzie, serca złote..
To mówiąc, pan Teodor obejrzał się skłopotany, aby posadzić gościa, nie było tylko jeden stołek zarzucony garderobą. Porwał więc suknie, położył je na łóżku i Floryana posadził.
— Siadajże..
— Dzięki Bogu, żeśmy się znaleźli, począł młody wesoło. Mnie dzięki Bogu na świecie dobrze, po ojcu i matce mam tęgich wsi parę około Lwowa, dwór jak cacko... zamożnym się nazwać mogę, dziadek u mnie będzie, jak w domu, a ja przynajmniej pustki takiej około siebie czuć nie będę. Nie godzi się, aby Kunaszewski na rezydencyi siedział.
Wstał starego uścisnąć, który niemal przytomność był stracił, i nie wiedział, co ma począć z sobą, a tu już do drzwi pukano.
— Kto tam!
Stary służące Szelawskiego Grzybowski wszedł poprawując chustkę na szyi i zwrócił się do pana Teodora.
— Pan Sędzia prosi, aby pan komornik (tytuł ten dawano Kunaszewskiemu) konie gościa swojego do stajni odprawił..
To mówiąc, skłonił się.
Stary rezydent dziękował coraz bardziej zmięszany, ale mu w pomoc gość przyszedł.
— Proszę za mnie podziękować, rzekł do sługi — będę miał honor razem z dziadem moim się zaprezentować...
Służący wyszedł i konie zabrano do stajni, a Grzybowski zarazem rzeczy gościa, proprio motu kazał znosić do pokoju we dworze, zwykle dla przyjezdnych przeznaczanego..
Rozeszła się wieść po dworze, iż jakiś wnuk przyjechał do starowiny, który od lat tylu zaręczał, że żadnej familii nie miał; panna Justyna go pierwsza widziała. Ciekawość była rozżarzoną do najwyższego stopnia, zwłaszcza, że powóz, konie, służba, wszystko w tym wnuku zapowiadało bardzo zamożnego człowieka.
Szelawski się cieszył, Sędzina kazała corychlej śniadanie przygotować, i posłała do Kunaszewskiego z rozkazem, aby na nie swego gościa przyprowadził.
Tymczasem dziadunio i wnuk, o którego istnieniu przez czas tak długi wcale nie wiedział — rozmawiali żywo. — Pytaniom, opowiadaniom nie było końca.
Pan Floryan wesół, młody, żywy, niezmiernie Kunaszewskiemu do serca przypadł, — coraz to podchodził ku niemu, ściskał go i całował. Gość też tak był serdeczny, jakby mu tego dziada brakło, a znalezienie go było dlań największem szczęściem.. Ale ile razy pan Floryan zagadywał, że chce zabrać z sobą p. Teodora, przerywał mu, krzywiąc się i mruczał.
— Niechajno! zobaczemy!...
Na prędce wreszcie ubrawszy się pan Teodor, jak pijany, odurzony, poprowadził wnuka do dworu, wiele mu wprzódy o zacności, o zamożności, dobroci i poszanowaniu, jakie Szelawskim należnem było, nagadawszy.
Było to niemal zbytecznem, gdyż młodzieniec jadać do Wólki, był już bardzo dobrze świadom, u kogo znajdzie dziadunia. Zbieg dziwnych w istocie okoliczności dopomógł do tego odszukania zatraconego biednego starca. Floryan Kunaszewski, dla zabawy nie z potrzeby znajdował się roku przeszłego w Iwoniczu, tam poznał się z młodym Wyszogrodzkim, który o trzy mile mieszkał od Wólki. Obiecawszy go odwiedzić, i przybywszy na miejsce, gdy mu przyjaciel o sąsiadach i sąsiedztwie opowiadał, — wspomniał pobieżnie rezydenta Szelawskich Kunaszewskiego. Od słowa do słowa, pan Floryan się w nim domyślił starca, o którego losie smutnym i niepewnym końcu słyszał. Ucieszył się tem — i znalazł w Wólce, jakby z nieba spadł starcowi, zgniecionemu już i nawykłemu do swej smutnej doli.
Szczęściem dla p. Teodora było, że nietylko znalazł wnuka, ale że nim był ten p. Floryan, chłopak niepospolitych przymiotów serca i duszy. Jak znaczniejsza część szlachty galicyjskiej, nawet najzamożniejszej, nie odebrał on wychowania zbyt umysłowo podnoszącego człowieka.. Skończył zaledwie szkoły, o uniwersytecie nie myślał, ale głowę miał otwartą, serce dobre, a powierzchowność tak przyzwoitą, że nawet w salonach Namiestnika bardzo swobodnie mógł i umiał się znaleźć. Tańcował doskonale, po francusku mówił dobrze, konno jeździł wybornie, wyglądał bardzo wdzięcznie, i po śmierci rodziców objąwszy majątek, rządził się dobrze.. Kochali go wszyscy.. Co dziwna — nie dokazywał, nie trwonił majątku, i cytowano go jako wzorowego młodzieńca.
Znaleziony dziadek był mu bardzo na rękę, gdyż bolało go zdawna, że ojcowskiej familii mu brakło, a nawet i wieści o niej.
Jadąc do Wólki, z góry sobie pan Floryan zapowiedział — niech sobie stary co chce robi, ale jego zabrać muszę! nic nie pomoże..
Szli do dworu na śniadanie, gdy po drodze młodzieniec szepnął na ucho dziadowi.
— Proszę, kochanego dziadunia — na samym wstępie spotkałem tu taką śliczną panieneczkę! Czy to córka, czy wnuczka gospodarzy!
Kunaszewski się uśmiechnął.
— No, patrzajcie młokosa, już widział! zawołał. Ani córka, ani wnuczka, ani krewna, ale wychowanka, sierota.. co prawda, bardzo ładna i poczciwe dziewczę.. Sędzina ją jak własne dziecko kocha.
— Ale — śliczna! powtórzył Floryan.
— To jeszcze dziecko! rzekł ręką machając stary.
— Sierota? spytał gość.
— Najzupełniejsza — odparł Kunaszewski, ale na tem się badanie przerwało, bo wchodzili do dworu...
Szelawski z żoną — i Justysia z boku, czekali na tego ciekawego gościa.. Zaczęły się tłumaczenia, opowiadania, podziękowania ze strony przybyłego za przyjacielski przytułek dany dziadowi. Starzy się rozrzewnili, Kunaszewski rozpłakał... usposobienie jakieś serdeczne objęło wszystkich...
Oboje Szelawscy z pierwszych słów p. Floryana domyślili się, iż im rezydenta zabierze.. a żal go było obojgu... Tymczasem zatrzymali wnuka i cieszyli się nim równie z panem Teodorem...
Zaraz tego pierwszego poranku tak się jakoś złożyło, że gość kilka razy się mógł zbliżyć do panny Justyny i okazał dla niej nadzwyczajną grzeczność.. Sędzina to postrzegła.
Justysia zwykle dla obcych dzika i nieprzystępna, bojaźliwa, osobliwym sposobem z p. Floryanem była swobodną i — sama o tem nie wiedząc, mimowolnie okazała się dla niego tak uprzejmą, jak jeszcze dla nikogo...
Piękność jej uderzyła Kunaszewskiego, p. Floryan naturalnością swą, dobrodusznością jakąś, wesołością młodą — zajął mocno — podobał się jej. Serce dziecinne jeszcze uderzyło po raz pierwszy.. Wejrzenia się spotkały, wystąpiły rumieńce, słowem można to było nazwać początkiem romansu, chociaż ani jemu ani jej jeszcze się nic podobnego nie roiło...
Nigdy Justysia z taką przyjemnością nie powracała do salonu, i zagadnięta nie odpowiadała tak śmiało.. P. Floryan przez cały ten dzień, bo go nie myślano puszczać z Wólki, ani tego dnia ani następnych — był w najpiękniejszym humorze tak, że nawet Podkomorzynę tragiczną kilka razy potrafił do pół uśmiechu zmusić.
Mówił wiele, łatwo, naturalnie, a w brzmieniu jego głosu było coś tak sympatycznego, że zdało się w niem serce odzywać...
Nazajutrz towarzystwo w Wólce powiększyło się przybyciem ks. Zaręby, który dowiedziawszy się o cudownem zjawieniu się wnuka, przyjechał naocznie się przekonać, iż mu nie skłamano.
Jak wszystkim tak i jemu Floryan się bardzo podobał — i nawzajem towarzystwo ożywiło się bardzo, i jeden tylko stary p. Teodor chodził posępny...
Szczęście, jakie go spotkało, budziło w nim pewien niepokój. Przyrósł już był, przywiązał się do Wólki, do Szelawskich, oswoił ze swem położeniem, które zmienić się miało. W jego wieku zmiana każda jeżeli nie straszną była, to przykrą,
A stary Sędzia powtarzał mu ciągle po cichu.
— A! jak nam po tobie tęskno będzie!
Kunaszewski gotówby był na swej służbie pozostać, ale wnuk ani słuchać nie chciał o tem.
Wypadek ten — epizodycznie tylko wchodzący w nasze opowiadanie — wcaleby nas mógł nie obchodzić, gdyby on nie wpłynął na usposobienie panny Justyny i sercem jej nie poruszył.
Przez trzy dni zabawił tu p. Floryan, widywali się i spotykali ciągle, razy kilka gość potrafił dłuższą nieco zawiązać rozmowę z Justysia, która się wcale nie wzdragała jej — i Kunaszewski, choć się może nie przyznawał do tego, odjeżdżał rozkochany. — Justysia pozostawała po raz pierwszy w życiu rozmarzona... Ze smutkiem myślała... że — nie dla niej sieroty był ten miły i dobry chłopak...
Floryan z nadzwyczajną troskliwością rozpytał się dziada o najdrobniejsze szczegóły tyczące Justyny, — był nawet tak natarczywym, że stary się śmiał z niego i tego zajęcia dziewczęciem, którego on piękność tak nadzywyczaj wychwalał...
— No, przystojna, niema co mówić, odpowiadał mu — ale żeby znowu miało być co tak extraordynaryjnego — ja — nie widzę. Niema jeszcze lat spełna piętnastu, więc to jeszcze niewiadomo jak się fizyognomia wyrobi. Może dorastając zbrzydnąć. Co ona ci tak w oczy wpadła.
Floryan nie tłumaczył się.
Sędzina, która dostrzegła z łatwością, iż jej wychowanica się gościowi podobała, chociaż na to bynajmniej nie rachowała, wdzięczną mu była, że się na niej poznał. Wypłaciła się za to, znajdując młodego Kunaszewskiego ślicznym i nadzwyczaj miłym.
Gdy przyszło w końcu do układów o zabranie p. Teodora przez wnuka, wyprosili sobie Szelawscy i on sam, żeby pozostał kilka miesięcy, dopókiby oni nie pojechali i nie powrócili z Warszawy. P. Floryan się na to zgodził dlatego, jak mówił, aby na przyjęcie dziadka w Sołomnej przygotować wszystko.. Sam zaś się ofiarował przyjechać po niego, i co więcej, ręczył, że co roku przynajmniej raz do Wólki z nim stawić się będzie..
Z pewnością ręczyć można, iż Justysi oczki przyczyniły się wiele do wyrobienia tego postanowienia. Słysząc obietnicę, dziewczę się zarumieniło, tembardziej, że Floryan na nią patrzył, ku niej był mówiąc zwrócony.
W jej biednem życiu sierocem — pierwszym błyskiem jakiegoś szczęścia — nadziei — było zjawienie się młodego Kunaszewskiego. Justysia była z charakteru i temperamentu swego zbyt umiarkowaną, ażeby na chwilowem wrażeniu budować coś miała. Broniła się marzeniu nawet, lecz miłem jej ono było, a tak nowem dla niej, tak rozkosznem, że choćby rychło się rozwiać miało i w niwecz obrócić.. nie odpychała go od siebie.
Pan Floryan niepodobnym był wcale do młodzieży, jaką dotąd spotykała. Drugiego dnia potrafił się zbliżyć i przyzwoicie spoufalić ze wszystkimi. Z Szelawskimi był jak z rodzicami, z Justyną jak z siostrą. Nie czynił wrażenia obcego człowieka, wcielił się do domu i rodziny z łatwością zadziwiającą. Zrozumiał życie tutejsze i zastosowywał się do niego tak, jakby je znał oddawna. Na wyjezdnem wszystkim się rozstawać z nim żal było.. W ostatniej rozmowie z Justysia coś jej podszepnął takiego, że się cała rumieńcem płomienistym oblała, spuściła oczy, nie wiedziała co odpowiedzieć, podniosła je i wejrzenie wymowne zastąpiło słowo, gdyż p. Floryan odszedł z wesołem obliczem. Justyna czuła, że to nie było rozstanie, że musieli się znaleźć znowu, widzieć i być tak serdecznie, może serdeczniej jeszcze, niż dotąd byli.
Pierwszy to był w jej życiu przyjaciel, o którym mogła myśleć, że i on jej nie zapomni.
Co się tyczy pana Teodora Kunaszewskiego, mówić nawet nie potrzebujemy, że się do wnuka przywiązał, rozkochał w nim, a wypadek ten zastygłym już starym tak wstrząsnął, tak go poruszył, zmienił, że prawie poznać w nim dawnego pokornego rezydenta było trudno.
Odżył w nim jakiś stary, zapomniany człowiek, który był przez długie lata pogrzebany, zyskał na jakiejś pewności siebie, mówił głośniej, obracał się śmielej, wyprostował nawet trochę, a choć względem Szelawskich zachowywał się zawsze z największem uszanowaniem, w obejściu się z nimi był pewien odcień zdobytej niezależności.
Pan Floryan nie odjechał, nie zmusiwszy dziada do przyjęcia pieniężnego zapasu, dosyć znacznego, który miał służyć dla przyzwoitszego wyekwipowania się, sprawienia garderoby i t. p. Wzdragał się p. Teodor długo, lecz wnuk potrafił go przekonać, że godność rodziny wymagała tego, i że, bądź cobądż dziad miał prawo przyjąć od wnuka małą pomoc, która jemu żadnej nie czyniła różnicy.
W sąsiedztwie długo nie mówiono tylko o tej dziwnej przygodzie Kunaszewskiego, a że u Wyszogrodzkiego wiele osób poznało młodego przybysza i wszystkim się on podobał, winszowano z serca Kunaszewskiemu szczęścia, jakie go spotkało.
Po odjeździe p. Floryana, którego dziad odprowadził do przyjaciela, — powróciwszy do Wólki, stary pozostał w swojem dawnem mieszkaniu i przy dawnych zajęciach, na służbie rezydenta, ale głos podnosił śmielej, wchodził inaczej na pokoje, mówił głośniej, i Podkomorzyna ślepa nawet znajdowała, że się odmienił znacznie.
Szelawscy powoli wybierali się do Warszawy. Nadeszła zima, a w tej porze roku doktor Frycz na podróż się ważyć nie życzył. Odłożono ją do wiosny, gdyż i dach na dworze, który do wyjazdu służył za pozór, dopiero w tej porze na nowo kryć rozpocząć było można.
Z dachem tym, który w początku tylko nowemi gontami osikowemi pobić miano, okazało się po bliższem rozpatrzeniu, że nietylko łat nowych potrzebował, bo stare były pogniłe, ale i krokwi część znaczniejsza wymagała zastępców.. Postanowiono więc całkowicie dać nowy, co pomimo wcześnie przygotowanego materyału, znaczniejszego wymagało czasu.
Podróż dla rodziny, oprócz Bronisławowstwa pozostała tajemnicą. Radca prosił rodziców, aby nie rozgłaszali o niej przedwcześnie, boby to zazdrość obudziło i ze wszechstron zapraszania... kłopot... Nie mówiono więc nic i nie pisano...
Nadeszła wiosna, lecz jedna z tych, które długo zimy nie mogą zwyciężyć. Potrzeba było oczekiwać, aż się pogoda ustali i drogi oschną. Odwykli od dalszych wycieczek oboje Szelawscy, wybierali się jak mówi przysłowie — niby czajki za morze. Mnóstwo rzeczy niepotrzebnych zdawały się im niezbędnemi, zabierano dla Sędziego, dla staruszki do czego tylko w domu byli nawykli, ale co się też z wielką łatwością znaleźć mogło w Warszawie.
Bronisław dla rodziców, po długich namysłach w nowo nabytym domu, obok swojego pałacu, przygotował obszerne, wygodne pomieszkanie na parterze, rozkazawszy drzwi wybić od siebie dla łatwiejszej komunikacyi.
Oddać też należy sprawiedliwość pani Bronisławowej, iż z troskliwością największą urządziła je czyniąc o ile możności do Wólki podobnem. Nie zapomniała o ładnym pokoiku dla Justysi, tuż obok Sędzinej. — Sędzia miał dla siebie parę pokojów, także na wzór zajmowanych przez niego w domu umeblowanych. Postarano się nawet, aby wielka sofa wygodna, na której zwykł był siadywać, zupełnie do starej jego była podobną.
Na ostatek gdy i cieplejsze dni nadeszły i w Wólce już było wszystko gotowem, jednego dnia pan Bronisław zniknął z Warszawy, jechał po rodziców, aby im towarzyszyć w drodze.
Dziwnym trafem tegoż dnia wieczorem Mecenas, który nie bardzo często brata odwiedzał — zjawił się w czasie herbaty i zastał bratowę samą z dziećmi i boną.
Zarumieniła się piękna Lola.
— Jakto? czyż brat nie wie?
— Ja! o czemże mam wiedzieć? odparł Kalikst.
— Ale ja byłam przekonana, że Broniś o tem oddawna musiał mówić Mecenasowi.
— O czem! zawołał Kalikst...
— O projekcie rodziców i ich podróży — dodała ukrywając, jak mogła zakłopotanie Lola. — W Wólce dach na dworze zupełnie się zdezolował, potrzeba kryć na nowo.. Ojciec i matka życzyli sobie natenczas przyjechać do nas..
Kalikst zdumiony niezmiernie aż wykrzyknął.
— Do Warszawy!
— Tak jest, spokojnie już na pozór, ciągnęła dalej pani Bronisławowa. Urządziliśmy dla rodziców mieszkanie tu u nas, obok w nowo nabytym domu, i mąż pojechał po nich, aby im towarzyszyć w drodze.
Nastąpiła chwila milczenia, gdyż Kalikst tak był niespodzianą tą wiadomością dotknięty, a jeszcze bardziej tem, że ona dla niego aż do tego dnia tajemnicą zostawała, iż — nie wiedział, co mówić..
Spuścił oczy, dumał.
— Przyznam się bratowej, odezwał się w końcu, po długim namyśle — że dla mnie jest to czemś tak niespodziewanem — zaledwie uszom wierzę.
Rodzice, co się od lat tylu z domu nie ruszali, nagle aż do Warszawy.. i my wszyscy w zupełnej o tem nieświadomości.
Uśmiechnął się ironicznie trochę, a pani Bronisławowa zarumieniła. Zawiało chłodem pomiędzy nimi.
— Byłam najpewniejszą, wybąknęła, że Broniś oddawna o tem wam mówić musiał, ale się rzadko widujecie, — wina w tem wasza...
Mecenas dumał.
— Nie rozumiem nic, rzekł w końcu — widywałem przecie Bronisława, spotykaliśmy się, nigdy mi o tem nie wspominał.
— Ale, trochę urażona przerwała bratowa, tajemnicy przecie robić z tego nie było powodu!
— Zdaje się — odparł Mecenas z rezygnacyą. Tak tedy będziecie mieli szczęście rodziców przyjmować u siebie i to zapewne potrwa dosyć długo, bo dach na domu.. nowy, w kilka dni się nie postawi.
— Zapewne — odparła chłodno Lola, podając Mecenasowi herbatę, który zadumany siedział i widocznie zachmurzony.
— Jabym też był chętnie mojego całego mieszkania rodzicom ustąpił, rzekł po chwili, ale nie wiedziałem o bożym świecie.
Rodzice więc przybywają — sami...
— Nie wiem, kogo zabiorą z sobą, odpowiedziała Bronisławowa, wątpię, aby im kto oprócz Justysi i służby towarzyszył.
Mówiąc o Justysi, spojrzała na niego znacząco, ale Mecenas zatopiony w myślach, nie dostrzegł zwróconego na siebie wzroku.
— Kiedyż się spodziewacie przybycia? dodał chłodno,
— Trudno obrachować — pospieszyła z odpowiedzią Lola, zapewne podróż pospieszną nie będzie, aby się ojciec zbyt nią nie utrudził.
Kalikst po namyśle, — odżył trochę, nie chcąc okazać, że zbyt wziął do serca wiadomość niespodziewaną. Zażądał tylko widzieć mieszkanie dla rodziców przeznaczone, i bratowa nie mogła się oprzeć, aby mu go nie okazać.
Drzwi nowo wybite, całe wewnętrzne urządzenie, w którem widocznem było staranie, aby Wólkę przypominało, uderzyło Mecenasa nieprzyjemnie, odezwał się z przekąsem.
— Widać, że oddawna musiało to być umówionem, kiedyście mieli czas tak wszystko pięknie i starannie przygotować! — A ja — ja o tem nic nie wiedziałem!
— Niesłuszny żal miałbyś do nas, odparła bratowa, gdybyś nam to chciał wziąć za złe. Nie kryliśmy się z tem przecie, ale widujemy się tak rzadko, a żyjemy z sobą tak mało, iż inaczej wypaść nie mogło..
— Reszta rodzeństwa zapewne szczęśliwszą być musiała odemnie, rzekł Kalikst — i jest o tem zawiadomioną?
— Nie wiem — krótko odparła Lola..
— Jesteśmy już w Maju — dodał Mecenas po namyśle. Jeżeli dach się dopiero rozpoczyna, wedle wszelkiego podobieństwa do świętego Jana nie będzie skończony, więc i imieniny ojcowskie zapewne w Warszawie obchodzić przyjdzie?
Lola powtórzyła zimno — tożsamo.
— Nie wiem.
Obejrzawszy mieszkanie, Mecenas powrócił z bratową do niej, i w prędce wziął za kapelusz, żegnając ją.
Oboje czuli, że się daleko chłodniej rozstawali, niż witali przed chwilą. Kalikst wyszedł zburzony cały, a im więcej myślał nad tem, tem go postępowanie Bronisława mocniej i dotkliwiej przeciwko niemu zniechęcało. Widział w tem oczywisty podstęp, zdradę, usiłowanie opanowania starych, intrygę.
Nie mógł tego bratu przebaczyć..
Potrzeba było dość długiego czasu, nim po przechadzce z myślami, które mu się naciskały do głowy, pan Mecenas trochę ostygać zaczął..
Nie wiedział jeszcze co pocznie, ale z góry postanowił nie pozostać z założonemi rękami wobec tej wypowiedzianej mu wojny. Nie inaczej bowiem postępowanie brata uważał jak za przeciwko sobie wymierzony krok, odbierający mu nadzieję pozyskania sobie starych..
Nie zastanowił się nad tem, że on sam rozpoczął w podobny sposób zabiegi około nich, że Bronisław płacił mu równą monetą — czuł się pokrzywdzonym i zagrożonym.. Upokarzało go to zresztą, że on, co się miał za tak zręcznego i przebiegłego, dał się Bronisławowi uprzedzić, uśpić i tak wielką odrazu nad sobą uzyskać przewagę.
Nie taił bowiem przed sobą Kalikst, że pan Radca nadzwyczaj zręcznie i szczęśliwie, potrafił zdobyć to, co za sobą nieobliczone mogło ciągnąć następstwa..
Rodzice przybywali do Warszawy, zdawali się na Bronisławowstwa, mieli być na ich opiece, pod ich nadzorem, nieustannie otoczeni przez nich! Łatwo było przewidzieć, że się tu przywiążą do wnuków, że pani Bronisławowa staruszkę z ich pomocą sobie pozyska, że w ciągiem obcowaniu ze starym Szelawskim Radca w końcu i na rozporządzenie kapitałami wpływ stanowczy potrafi zdobyć. Mecenas nigdy go tak zręcznym nie sądził, a nadewszystko tak skrytym i przebiegłym. Przypisywał osnucie całej intrygi Loli.. — Było to oczywiście jej dziełem.
Dać za wygranę! myślał, powracając do domu Mecenas. Nigdy w świecie! Wojna, więc wojna!
Trzeba było obmyśleć teraz bacznie środki prowadzenia jej, aby o ile możności poniesioną już klęskę powetować.
Mecenas miał tylko teraz jeden środek, jedną drogę. Stanowczo należało zbliżyć się do Justysi, korzystać z tego, iż mu ją, jakby naumyślnie tu przywieziono, i starać się ją pozyskać. — Kalikst gotów się był z nią ożenić, a przynajmniej dać poznać, iż mógł się aż tak daleko posunąć..
Potrzeba było z Bronisławowstwem pozostać na jak najlepszej stopie, udawać prostaczka, i nie brać im za złe tego podstępnego pochwycenia rodziców. — Mecenas nabrał otuchy.
— Ha! no — zobaczemy! rzekł w końcu, kochany brat sam może wpaść w sidła, które na nas zastawił. — Zręczny! prawda — ale to dopiero początek. Na wyścigach niekoniecznie ten pierwszy staje u mety, kto się pierwszy naprzód wyrywa!
Dodając tak sobie odwagi i obmyślając dalsze postępowanie, powrócił Kalikst do domu, postanowiwszy przybywających rodziców mieć nieustannie na oku..
Raz rozpocząwszy to, co nazywał wojną — Mecenas już przed żadnymi się nie cofał środkami, potrzeba mu było przybywających starych, jeżeli nie przed Warszawą już powitać, to przynajmniej na jej progu.. Znalazł więc sposób wywiedzenia się od służby w domu Radcy, kiedy się go spodziewano, i tak dobrze obrachował, że przed mostem spotkał staruszków, powóz zatrzymał, i z najweselszem obliczem ich i Bronisława uścisnął.
Zdawało się z niego, że nietylko mu nie miał za złe sprowadzenia do Warszawy, ale niesłychanie za tę myśl szczęśliwą był wdzięcznym. Tu przysiadłszy się do powozu brata, towarzyszył jemu i rodzicom do przysposobionego dla nich lokalu, w którym Lola uprzedzona, oczekiwała ukochanych gości.
Nie spodziewała się tylko razem z nimi zaraz zobaczyć Mecenasa, który z wielką galanteryą i bardzo wesoło ją powitał.
Szelawscy zachwyceni byli wszystkiem, co tu na nich oczekiwało, a Sędzia zobaczywszy swą kanapę, rozrzewniony ze łzami uściskał oboje gospodarstwo... Sędzina nie mogła się nacieszyć swoim i Justysi pokojem... Pamiętano o jej sierotce... ujęło ją to za serce..
Chwila ta przybycia była istotnie pełną serdeczności — a Szelawscy znaleźli się tak otoczeni dziećmi i wnukami szczęśliwi, uradowani, iż wszystkie podróży przykrości i znużenie jej zapomnieli.
Lola z wielką zręcznością ciągle umiała wskazywać, jak tu wszystko obmyślonem było na wzór Wólki i obyczajem rodziców...
Mecenas tymczasem nie zaniedbał przysunąć się do Justysi i szepnąć, że pod jej rozkazy się oddaje.
— Proszę panny Justyny, rzekł cicho — choć tu wszystko się zdaje tak szczęśliwie przewidziane i przygotowane... jeżeliby czego brakło, jeżeliby czego było potrzeba — wprost się udać do mnie.. Pani Bronisławowa zajęta dziećmi, on interesami, a ja jestem na usługi, aby rodzice jak najmniej czuli to swoje wygnanie. Zawsze ono dla naszych staruszków będzie — dosyć ciężkiem, mimo starań naszych..
Wojna, o podbicie rodziców, jeżeli się to tak nazwać godzi — rozpoczęła się tedy na dobre, ale prowadzona w ten sposób, że zgody pozornej i miłości braterskiej nie nadwyrężała. Bronisław zaraz tegoż wieczora, na obiad jutrzejszy musiał i zaprosił Mecenasa.
Wieczorem, gdy małżonkowie rodziców umieściwszy, opatrzywszy we wszystko, czego mogli potrzebować — znaleźli się sam na sam w sypialni, westchnęła Lola.
— Teraz się dopiero taniec rozpocznie — odezwała się do męża. Prawda, że dokazałeś sztuki, ale całą rodzinę sobie nią naraziliśmy, a co z Mecenasem — zobaczysz — będziemy mieli wiekuisty niepokój. Myśmy tu przywieźli starych, a on jak się weźmie koło nich — sam z tego skorzystać gotów.
Bronisław, sam to wszystko równie dobrze widział i wiedział — ale zapóźno się cofać było.
— Uważałeś, dodała Lola, jak na Kaliksta twarzy malowało się co czuł.. W łyżce wody by nas utopił.. No — i z Justysia natychmiast odnowił dobrą przyjaźń. Ja i nad nią i nad starymi teraz nieustannie czuwać będę musiała.
Ty masz swoje urzędowe godziny zajęte, giełdę, rachunki z budowniczymi — wszystko spadnie na mnie.
— Ale, moja Lolu! odparł mąż, wszak sama sobie życzyłaś tego, a teraz ci już ciężko...
— Stało się, rzekła Bronisławowa — nie wypieram się, że byłam tego zdania, wiele jednak rzeczy nie przewidywałam.
Pokręciła główką.
— Rozpocznie się taniec! powtórzyła.
Bronisław stał zamyślony.
— No, rzekł, nic znowu niema tak nadzwyczaj strasznego, Mecenasa się tak dalece nie lękam. Gorzej, że gdy się Julian dowie, a nawet Sabina, zakrzykną na intrygę!
— Nie potrzebujemy znowu tak bardzo zważać na ich krzyki — przerwała Lola. Głównie o to idzie, abyśmy celu dopięli..
Obróciła się nagle do męża z wyrazem silnego postanowienia.
— Ja ci powiem otwarcie — wszystko się to na nic nie zdało, jeżeli my nie potrafimy rodziców na zawsze utrzymać przy sobie. Trzeba im Wólkę obmierzić, Warszawę uczynić miłą i dogodna. Matkę ujmę po całych dniach jej wnuki zostawując, ty myśl o ojcu. Gdyby rodzice po kilku tygodniach, a choćby miesiącach mieli powrócić na wieś — wszystko przepadło.. Należy zwolna przeciągać ich pobyt.. coraz coś wymyśleć, starzy przyrzekną.. Choćby ponieść mieli ofiary — co robić. Inaczej — tyle tylko, żeśmy sobie familię narazili, skutku żadnego nie będzie.
Radca pomyślał trochę.
— Masz słuszność — odezwał się — ale zadanie trudne!
— Trzeba się o to starać!
Bronisław westchnął.
— Mecenas! przecedził między zębami..
Z nim mieć będę niejedno przejście..
Rozmowa w sypialni tak rozpoczęta długo się w noc przedłużyła — oboje zawczasu obmyślali środki, przewidywali co ich mogło spotkać — radzili wzajem jedno drugiemu, a pani sama okazała się nierównie lepiej do wojny usposobioną, niż mąż, który z podziwieniem słuchał, co się z tej małej, pięknej dobywało główki.
Rozmowa ta dodała mu otuchy, gdyż tak dzielnego sprzymierzeńca się w żonie nie spodziewał. — Wojna zdawała się jej sił i ognia dodawać, nigdy jeszcze nie widział jej tak ożywionej, dowcipnej i śmiałej...
Starzy Szelawscy w prostocie ducha ani widzieli ani się domyślali tego, co się około nich działo i przysposabiało. Na Sędziego podróż podziałała odżywiająco, — zajmowało go mnóztwo zjawisk nowych, o których zakopany na wsi nie miał wyobrażenia. Przewidzieć jednak było łatwo, że po tem podbudzeniu nastąpić musi pewne wyczerpanie i prostracya.
Tymczasem miasto ze wszystkiemi swemi objawami życia, zdawało się go żywo interesować... Sędzina z Justysią zajęte były jeszcze urządzeniem nowego gospodarstwa, gdy on już napawał się wrażeniami, i bawił jak dziecko.
Stosownie do planu, Bronisławowa tegoż dnia na kilka godzin dzieci posłała do babki, co ją niezmiernie uszczęśliwiło.
Pierwszy więc dzień pobytu rozpoczął się w warunkach najlepszych i wielce obiecująco. Sędzia nie mógł się znudzić, bo Radca mając jeszcze urlop nie wyczerpnięty, skorzystał z tego, aby mu wspaniały dom nowy pokazać i wszystkie jego szczegóły i piękności dać ocenić.
Nawykły do swojego dworku starego, Sędzia był w osłupieniu i przestraszył się niemal. Nie miał wyobrażenia, aby podobna wytworność przystępna była ludziom średniego majątku. Marmurowe wschody, złocone stukaterye, drzwi politurowane z bronzami, posadzki kunsztowne, meble okazałe zdumiały go i zbiły z wszelkiego możliwego rachunku. Nie pojmował, jak to procentować mogło. Powziął więc nadzwyczajne wyobrażenie o zdolnościach syna, który ofiarował mu się autentycznemi rachunkami dowieść, że ten pałac — przynosił mu procent znaczniejszy, niż dobrze na hypotece cudzej umieszczony kapitał.
Razem z tem jednak Sędzia w swem skromnem ubraniu, ze swą powierzchownością zadrewnionego wieśniaka wydawał się sam sobie w tych ramach złoconych — jakoś biednym i upokorzonym. Pojął teraz niemal nastawanie Juliana, aby sobie dom inny postawił i zmienił stopę życia.
— Jakie to są teraz wymagania czasu — mówił sobie w duchu. Myśmy do tego wcale nie byli nawykli, i ledwie po książęcych domach coś podobnego widzieć się trafiało..
Mecenas dobrze wyprzedziwszy obiadową godzinę, przybył zawczasu wprost do rodziców, zastał matkę samę z Justysią i starał się z tego korzystać.
— Bronisławowi, rzekł, winienem za to świeczkę, że potrafił dokazać tego i rodziców nam ściągnął do Warszawy. Myśl była doskonała.. ojciec pożyje, zabawi się, a matka się wnukami nacieszy do syta...
Byle tylko — dodał z uśmiechem, krzyku i wrzasku ich nie miała wkrótce nadto.
Zasiedli zaledwie na rozmowę, i Mecenas układał, co miał powiedzieć — gdy baczna pani Bronisławowa dopatrzywszy się, że Mecenas przybył, a wiedząc, że matkę znajdzie samą, nie pobiegła zaraz przeszkodzić mu.
Można sobie wyobrazić, jak był rad.. Przywitano się najczulej. W takich razach okazuje się tem więcej serdeczności, im mniej jej jest w istocie. Kalikst po chwili, za domowego się tu uważając, Lolę z matką zostawiwszy, sam poszedł dawać rady — Justysi.
Nie pozostawało mu na razie nic innego nad staranie się o jej względy — i miał postanowienie najmocniejsze — korzystać ze zręczności.
Ujęcie sobie dziewczęcia, zdawało się łatwem i pewnem.
Być nawet może, iż p. Kalikst by się nie omylił, bo Justyna dosyć dla niego była dobrze usposobioną, ale — epizod p. Floryana Kunaszewskiego stanął teraz na przeszkodzie. Dziewczę o nim tylko myślało.
Pani Bronisławowa, której uwagi nic nie uchodziło, wieczorem dnia poprzedzającego wymodliła sobie po cichu u Justysi, aby ona obiad zadysponowała zupełnie według zwyczajów Wólki i udzieliła pewnych wskazówek co do użycia przypraw, sosów i t. p. Zręczna kucharka miejska, której podarek przyrzeczono, wzięła na kieł, i wystylizowała obiad — pasticcio, który był jakby z pod serca Konradowi wyjęty.
Stary Szelawski był niesłychanie zdumiony, a ta atencya synowej rozczuliła go, ujęła i wprawiła w humor brylantowy.
— Widzi ojciec, rzekła, odpowiadając na podziękowania skromnie Lola, że u nas w mieście żyć można.
Skłamała tylko dodając, że zwykły stół ich domowy był właśnie tego rodzaju.
W późniejszym wieku do tych życia nawyknień przywiązuje się wagę zbyteczną i ceni się je więcej, niż są warte. Szelawscy, którzy może niepokoili się zmianą trybu odżywiania, uspokoili się. Sędzina była o męża bez obawy.. i również dziękowała synowej.
Mecenas został tem trochę skonfundowany. Bronisławowstwo tryumfowali.
Tak, począwszy od obiadu, szło bardzo pomyślnie wszystko..
Łamał głowę Mecenas, jakby on też mógł czemś rodzicom dowieść troskliwości o nich i przysłużyć się im, a zalecić.
Nie było to łatwem. Zabiegliwa pani Radczyni tak wszystko skupiła w domu, co tylko rodzicom mogło uczynić przyjemność, że im tu nic a nic nie brakło.
Kalikst chciał wydać obiad dla rodziców, ale Sędzia uściskał go i odmówił, czuł się znużonym i znajdował to niepotrzebnem, ofiarował lożę w teatrze, starzy nie decydowali się jechać, bo późnoby powracać musieli... potrzeba było czekać, czatować, a tymczasem małemi przysługami pannie Justynie i Sędzinie zapisywać się w pamięci.
Państwo Julianowstwo nic dotąd nie wiedzieli o przesiedleniu się rodziców, sama dopiero Sędzina im o tem doniosła.
Julian, który do podobnych środków dla pozyskania sobie rodziców nie uciekłby się — i miał pewien wstręt do nich, otwartszego będąc charakteru, z początku całego znaczenia kroku, jaki Bronisław uczynił, i doniosłości jego nie zrozumiał.
Bystrzejsza jako kobieta, pani Julianowa zwróciła uwagę jego, że nie było bez celu to nadskakiwanie.. i że ono grozić im mogło, co najmniej pewnem zobojętnieniem rodziców. Niechętnie przyznać musiał mąż, że miała słuszność, i po naradzie krótkiej wypadło, iż należało przynajmniej odwiedzić starych w Warszawie, co znowu tak bardzo trudnem nie było..
Oboje oni znajdowali postępowanie braci, gdyż o antagonizmie ich nie wiedzieli, — niedelikatnem i dosyć nieprzyzwoitem..
W drugim tygodniu pobytu państwa Szelawskich — nadjechali Julianowstwo..
Zbytniej czułości między braćmi a Julianem nie było oddawna, teraz ostygnienie dało się czuć mocniej jeszcze. Julian obchodził się z Bronisławem grzecznie — lecz nadzwyczaj chłodno, i jakby czuć mu dać chciał, że ich pewna przestrzeń rozdzielała, że nie należeli do jednego świata.
Mecenas korzystając z przybycia Juliana, pospieszył do niego, i w sposób bardzo na pozór prosty, opowiedział mu o tem jak pan Radca, — zręcznie umiał (bez jego wiadomości) skłonić rodziców do przyjazdu i czasowego zamieszkania w Warszawie.
Chciał w ten sposób okazując, że się nie solidaryzował z Radcą, pozyskać sobie Juliana.
Po części mu się też to powiodło.
— Sądziłem, odpowiedział mu Julian, że wyście to razem i za wspólną zgodą dokonali.. Naturalnie nic przeciwko temu mieć nie mogę, a swobody ojca krępować niczem nie myślę w żadnym razie — lecz.. wszystko to tak jakoś tajemniczo, cicho się zrobiło, iż postępowanie Bronisława wcale mi się nie podoba..
Spojrzał na Mecenasa, który wargi zagryzł.
— Ja też tego nie pochwalam, bo to zakrawa na intrygę, rzekł Kalikst.
Mieszkamy w jednem mieście, znając ojca, łatwo się domyśleć, że projekt nie przyszedł do skutku z dnia na dzień, a ja — prawie do przyjazdu rodziców, nic a nic nie wiedziałem..
Julian się skrzywił.
— Bronisław więc chce zaakaparować rodziców, dodał ironicznie.. i ruszył ramionami.
Po krótkiem milczeniu Kalikst mówił dalej.
— Wszystko to zabawnem jest, jeżeli chcesz, bo pobyt rodziców kilkotygodniowy, choćby i dłuższy — nie miałby znaczenia wielkiego, ale — tu o coś więcej idzie?
Odwrócił się pan Julian ciekawie.
— O cóż?
Nie domyślasz się — dodał Mecenas — idzie o to, aby rodzice zamieszkali stale przy Bronisławowstwie..
Za tem więc następuje, iż Radca obejmie, w pomoc ojcu przychodząc, rządy, interesa, kapitały, i — my pozostaniemy sobie widzami zabiegów.. z których on naturalnie korzystać nie omieszka.
— Smutne to, — przerwał Julian — i niezupełnie czyste.. ale cóż my poradzić możemy!
— Nic — odparł Mecenas — zawsze i wszędzie intryga, kto ma do niej talent, bierze górę. Ja nie obwiniam tak dalece Radcy — ale żonę. Wszystko jest sprawą Loli, która jako prawdziwe dziecię miasta.. nas i rodziców prześciga..
Tu przerwał nagle.
— Wolę nie kwalifikować, jakby to nazwać należało..
Bracia zamilkli, Julian mocno posmutniał... Mecenas zyskał w ten sposób sprzymierzeńca w nim i jego żonie, ale czysto platonicznego.
Oboje państwo Julianowstwo mieli wstręt do pokątnych zabiegów, boleli, ale nic poczynać nie chcieli.
Sędzia i staruszka matka na twarzach obojga Julianowstwa łatwo chmur dostrzegli i w obejściu się ich pewnej sztywności — ale przyczyny odgadnąć nie potrafili. Szelawski przypisywał to kłopotom, jakie Julian ściągnął na siebie nabyciem dóbr uciążliwem. Niepokoił się o niego, chociaż przez pewną dumę, on się już wcale nie skarżył i nie zwierzał.
Tak tedy składały się stosunki familijne, przy nadchodzącym nowym świętym Janie. To co Bronisławowstwo łatwo przewidywali, ziściło się, krycie dworu w Wólce nietylko nie było skończone, ale z powodu różnych drobnych przeszkód w wykonaniu, groziło przeciągnięciem się do Lipca.. kto wie? dłużej może.
Sędzia zwłaszcza poczynał być coraz niespokojniejszym. Wybrał się on na kilka tygodni, nie rachował wcale na miesiące. Sędzina, która dla wnuków, a szczególniej Jadwisi, gotową była o Wólce zapomnieć, starała się go pocieszać jak mogła. Chodził zasępiony i markotny. W istocie byłby może i on się zgodził z tem, co się zdawało nieuniknionem, ale Mecenas po cichu, niby go reflektując, rozbudzał za Wólką tęsknotę.
— Rozumie się, mówił, że ojcu nigdzie w świecie nie może być tak dobrze, jak w domu, niech sobie kto co chce mówi, choćby i u dzieci, nigdzie człowiek nie jest tak panem i swobodnym, jak u siebie.. To darmo!
No — ale przecież kilka jeszcze tygodni kochany ojciec potrafi przetrwać z nami..
I zaledwie to dokończywszy, Mecenas poczynał opiewać życie wiejskie, a szczególniej przyjemności pobytu w tej Wólce kochanej. No — i siostrzeńca ks. Zaręby, okrutnie było żal Szelawskim, iż go tak oddawna nie widzieli, a listy, które pisywał, nie starczyły im.
Bronisławowstwo jak mogli zapobiegali temu, aby Sędzia nie tęsknił zbytnio, a Lola rozpoczęła bardzo oględnie, zdaleka pierwsze poddawać myśli — pozostania stałego w Warszawie..
Sędzina zrazu tak zaprotestowała, że potrzeba się było cofnąć — próba się okazała przedwczesną.
Tymczasem ów św. Jan nadchodził, który między małżeństwem był przedmiotem niejednych już narad potajemnych. Radca czuł, że nie wszystkie jego rachuby wypadły tak, jak sobie życzył, — rodzina była ku niemu zrażona, ostygła, nieufna, rodzice serdeczni, przywiązali się więcej, ale o zupełnem zdaniu się i opuszczeniu Wólki myśleć jeszcze nie było można. Zostawało wiele — bardzo wiele do czynienia. Nadchodzący św. Jan miał posłużyć p. Bronisławowstwu do ujęcia sobie rodziców i do zbliżenia się razem do braci, którzy przybycia odmówić nie mogli. Zamierzano go obchodzić jak najuroczyściej, wielką ucztą i zebraniem osób jak najmilszych Sędziemu. Do tych należał siostrzeniec ks. Zaręba, po którym niezmiernie tęsknił stary.
Z listów jego dosyć często przybywających, donoszących ze szczegółami, co się w Wólce działo, dobitnie widać było, iż oddalenia się wuja nie pochwalał i że domagał się pilno powrotu na stare śmieciska. Pomimo to zaprosić go należało koniecznie.
Bronisławowstwo nie wiedzieli, iż nawet nie proszony byłby przyjechał, gdyż Julian skłaniał go do tego, przedstawiając mu, jak pobyt w Warszawie był dla starych nużący i niewłaściwy. Ks. Zaręba był tegoż zdania, a jemu wtórowało całe osierocone sąsiedztwo Wólki, domagające się kochanych Szelawskich..
Ściśle teraz obliczając się, państwo Bronisławowstwo widzieli, że choć na oko, dokazali wiele, jednak do celu, ku któremu zmierzali, jeszcze było daleko. Lola nie rozpaczała. Staruszka, babcia przywiązała się do wnuków tak, że po całych dniach niemi prawie wyłącznie się zajmowała. Jadwisia miała służyć za dźwignię, za narzędzie. Radca plan cały już był ułożył. Dom stary, w którym na dole mieszkali rodzice, chciał — wyrzekając się burzenia go i przebudowywania, odstąpić im na własność i t. p.
Korzyści pozostania w Warszawie według niego były tak wielkie, iż Szelawscy zgodzić się na przesiedlenie musieli, — chociaż reszta rodziny była przeciwko niemu. Działanie jej nie było zbyt widocznem i uderzającem, Bronisławowstwo więc zadanie swe łatwiejszem sądzili, niż było w istocie.
Przedewszystkiem święty Jan miał ująć Szelawskiego i dowieść mu, jak ten syn czule był przywiązany i cały dla niego wylany.
Zapraszające listy wcześnie rozesłano, opatrzone przypiskami samej pani, naglące, natarczywe. Oprócz ks. Zaręby Radca kilku sąsiadom, z którymi Sędzia był w przyjaźni posłał także inwitacye.
Obchód uroczysty miał się odbywać w nowym domu państwa Bronisławowstwa, gdzie się na przyjęcie bodaj stu osób gotowano. Św. Jan w mieście miał połączyć stary, wiejski obyczaj ze wszystkiemi szykanami i elegancyą stolicy.
Stary Szelawski przy nadchodzącym dniu tym coraz był frasobliwszy.
Pierwszy to raz od lat wielu miał chybić swym sąsiadom i przyjaciołom, nie mogąc ich u siebie ugościć. Ale dach był zaledwie w połowie ukończony, około domu, który w czasie robót odrapano i zabrukano, pozostawało wiele do czynienia. Bronisław całując ojca po rękach, zapewniał go, iż dzień ten w Warszawie równie uroczyście i serdecznie obchodzony będzie, jak w Wólce. On i żona okazywali tyle gorliwości, taką miłość dla rodziców — że niepodobna było nie uczuć dla nich wdzięczności. Tak, gdy z jednej strony na ten dzień Radca rachował, z drugiej liczyli nań Julian, ks. Zaręba i niezmiernie czynny pokątnie Mecenas.
Jemu tu z Justysią wcale się nie powodziło. Pomimo zabiegów, grzeczności, usiłowań zbliżenia się, pani Bronisławowa tak mu przeszkadzała skutecznie, a dziewczę było tak bojaźliwe i chłodne, że najmniejszego postępu nie zrobił p. Kalikst.. — Justysia okazywała mu szacunek wielki, ale obchodziła się z nim jako ze starszym kimś, nie rozumiejąc ani czułych wejrzeń, ani słówek, ani przymówień się do serduszka..
Pobyt w Warszawie nietylko że Mecenasowi na nic się nie przydał, ale prawie ostudził i oddalił Justysię od niego. Tem też gorliwiej pracował Mecenas nad tem, aby coprędzej skłonić rodziców do powrotu. Nie mogąc sam działać nazbyt czynnie, podbudzał Juliana, pisał do Sabiny, wstawiał się do ks. Zaręby, aby on życzeń dzieci był tłumaczem.
»Nikt z nas nie wątpi — pisał do niego, iż Bronisławowstwo z najlepszego serca radziby rodziców mieć przy sobie, pielęgnować ich i matce ułatwić w ten sposób zajęcie się wnukami — ale ze wszechmiar dla ojca pobyt w mieście nie jest stosowny, w jego latach nużący... dla interesów szkodliwy i t. p.»
Ks. Zaręba zupełnie podzielał ten sposób widzenia.
Oprócz niego na ten św. Jan z sąsiedztwa wybierał się stary, najpoufalszy przyjaciel Sędziego pan Porfiny Porkowski, oryginał jakich mało, mający przystęp i wpływ na niego niemały. — Na ostatek p. Floryan Kunaszewski, zgłosił się do dziada także, chcąc go zabrać z sobą i zawieźć dla powinszowania imienin..
Stary p. Teodor wahał się wprawdzie, nie chcąc opuścić Wólki, nadzoru nad domem i opieki nad ociemniałą Podkomorzyna, ale ona sama mocno nastawała na wyjazd.
— Zmiłuj się, jedź, jedź mój komorniku, mówiła — powiedz im, niechże rozum mają, niech się nie dają tam uwędzić w tej Warszawie. Do czego im to cudze wycierać kąty? Co to im tu źle było w domu!
Samo z siebie rozumie się, iż Julianowstwo nietylko sami, ale z dziećmi, że pani Sabina z mężem też wybierali się przybyć koniecznie.
Porobione w mieście znajomości, wiele osób dystynguowanych ze świata urzędniczego i finansowego miały też wziąć udział w tym festynie, z którym Lola chciała wystąpić co się zowie.
— Niech kosztuje co chce, mówiła, pokażemy, że dla rodziców nie żałujemy..
Bronisław zupełnie się godził z żoną — jak zwykle. Raz wszedłszy na tę drogę — nie można się już cofać było, musiano iść dalej, aby owoców nie stracić.
Radca zapraszając ks. Zarębę, miał i to na względzie, aby go nie narazić na wydatek, jemu więc i staremu Porkowskiemu, o którym wiedział, iż przyjedzie, ofiarował pomieszczenie w swoim nowym domu...
Ofiara ta przyjętą została.
Stary Szelawski, do którego przez żonę dochodziły wiadomości o przygotowaniach do obchodu, bo Justysia o nich zdawała raporty pani Serafinie — nie bardzo się cieszył, ale mocno był zakłopotany. Wydatek musiał być znaczny, a i tak już Radca łożył dosyć na przyjęcie rodziców, ofiara ta była staremu pewnego rodzaju ciężarem, bo nie wiedział, jak się miał wywdzięczyć. Sędzina go tem uspokajała, że Bronisławowstwo byli bardzo majętni, czynili to z serca i wcale sobie nie przykrzyli tym pobytem, owszem pragnąc go przedłużyć.
Przywiązała się tak do Jadwini, że tylko rozstanie się z nią miała na myśli i w sercu.






Na dwa dni przed świętym Janem panna Justyna ze służącą była na mszy u Bernardynów sama, bo Sędzina czuła się jakoś strudzoną, a powietrze było wilgotne.
Wychodziła już i sięgała rączką po święconą wodę, gdy usłyszała tuż pozdrowienie głosem, który ją radośnie przestraszył. Przed nią stał p. Floryan Kunaszewski, który jakiemś przeczuciem serca się tu znalazł, a może — może doszedł i wyszpiegował, że się tu z nią spotka..
Dziewczę zarumieniło się jak wiśnia i całe drżące oczy ku niemu podniosło..
— Pan tutaj! zawołała zmięszana, ale uśmiechająca się. Jakimże sposobem..
— Przywiozłem dziadunia na św. Jan i skorzystałem z tego, aby Warszawę zobaczyć i państwa Szelawskich odwiedzić, którym tyle winienem za mego poczciwego starego. Jakże państwu się w mieście podobało? Kiedy do Wólki z powrotem?
To mówiąc, wychodzili z kościoła.. Panna Justyna daleko śmielsza, niż sądzić było można, żywa i swobodna, rozpoczęła rozmowę. P. Floryan wcale się jej obcym nie wydawał, nie obawiała się go, jak innych mężczyzn.
— Nie umiem panu powiedzieć nic o mieście, rzekła — jest nam tu bardzo dobrze, ale się czujemy w gościnie. Pani Sędzina cieszy się wnukami, ale tęskni za swoją Wólką. Ja — ja i mówić nie potrzebuję, że się tu obcą czuję, państwo Bronisławowstwo są dla nas wszystkich nadzwyczaj łaskawi, — ale zawsze to — nie w domu!
Więc pani wieś woli? pytał Floryan.
— Wychowałam się na wsi, przywykłam do niej — mówiła Justysia. Gdyby nie wnuki, i moja dobrodziejka, tak długo bym tu wytrzymać nie mogła pewnie. Był pan w Wólce?
— Naturalnie — począł młody Kunaszewski, przywiozłem dziadka ztamtąd.
Pani Podkomorzyna pięknie się pani kłaniać kazała i poleciła mi naglić o powrót. Biedna staruszka zniecierpliwioną jest osamotnieniem, chociaż ma przy sobie pannę Zbrzeską..
— Jakże Wólka wygląda? mówiła ożywiając się Justysia.
— Nieładnie tymczasem — rozśmiał się Kunaszewski, około domu leżą szczątki starego dachu i krokwie nowe, śmiecin dużo i nieporządku, ale robotnicy spieszą, bo wszyscy za starymi panami są stęsknieni.
Justysia prawie po dziecinnemu zarzuciła pytaniami p. Floryana, który zwolna ją przeprowadzał do niezbyt oddalonego domu Radcy.
— Pozwoli pani towarzyszyć sobie do progu tylko, rzekł — bo u Sędziowstwa z dziadem trochę później stawić się będę..
Szli tak razem — a Kunaszewski miał tę pociechę, że znalazł swą dawną znajomą bardzo przyjaźnie dla siebie usposobioną i jakby spoufaloną teraz więcej, niż dawniej byli.
Czego to było skutkiem — po długiem niewidzeniu? oboje sobie nie potrafiliby byli wytłumaczyć — ale też nie myśleli wcale o znaczeniu tego fenomenu. Żyli z sobą myślami przez ten czas, sami o tem nie wiedząc. Wzruszenie, jakiego doznała mimowolnie Justysia na widok sympatycznego Florka, nie dozwoliło jej ukryć tego, co czuła i utaić, że mu była serdecznie rada. Na licu Kunaszewskiego malowało się tożsamo uczucie. Gwarząc wesoło doszli do domu i tu ją towarzysz pożegnał, na odwiedziny starszych było zawcześnie, a oprócz tego musiał pójść zabrać z sobą dziadunia, którego przywiózł.
Wszyscy się dnia tego ściągać zaczęli.. Późnym wieczorem nadjechał ks. Zaręba z Porkowskim, a że miał mieszkać w domu Radcy, gdzie przystęp Mecenasowi był nieco utrudniony, p. Kalikst się tak urządził, aby go pochwycić na ostatniej stacyi przed Warszawą, gdzie znalazł się, niby wypadkiem powracający ze wsi.. i z wyprawy w interesach Spółki, którą się zajmował tak gorliwie.
Lecz słowo powiedzieć musimy o panu Porkowskim z Porkowic, który towarzyszył proboszczowi.
Oznajmiliśmy go już jako oryginała. — Był nim w istocie i do wysokiego stopnia posuwał tę niezależność od powszechnie przyjętych obyczajów. Chciał być — jak utrzymywał, dziecięciem natury i jak najbliższym jej łona. Coś z teoryi Russa, coś z własnych pomysłów wytworzyło tu postać wyglądającą nieco rubasznie, dziko, ale bardzo sympatyczną i wielkiej zacności charakteru..
Cała, bardzo liczna rodzina Porkowskiego wychowała się pod wpływem jego i coś miała z protoplasty.
Charakterystyczną cechą ich był wstręt do elegancyj, do zbytnich wykwintności, do obcych wymysłów, do zbyt pieszczonego życia. Porkowski siebie, dzieci, wnuki hartował i uczył jak największej prostoty..
Ubierał się też w sukno jak najgrubsze, w odzież krojem jak najprostszym, jadał potrawy niewymyślne i dom jego, pomimo dostatku, bo Porkowscy byli bardzo majętni — wzorem był jak najskromniejszego urządzenia.
Rozumie się, że elegancya, zbytek, przepych były Porkowskiemu nietylko wstrętne, ale mu się wydawały szkodliwemi i demoralizującemi. Nie narzucał nikomu swojego trybu życia, rozumiejąc, że w tem ludziom należało zostawić swobodę, ale sam też się jej domagał i przykładem swym chciał nawracać.
Tak naprzykład z teoryi Porkowskiego wypadało, że człowiek do życia powinien się był obchodzić tem, co mu jego własna dawała ziemia. Kuchnia więc i piwnica jego prawie przypraw cudzoziemskich i przywoźnych rzeczy była pozbawioną, tolerowano trochę pieprzu i cynamonu, ale nie pił w domu p. Porfiry nic oprócz miodu, piwa i nalewek... a na stole nawet ryżu unikał, dowodząc, że kasza jęczmienna daleko jest pożywniejsza i smaczniejsza..
W obcym domu pił i jadł Porkowski, co mu podawano, ale u siebie ściśle się trzymał teoryi, a gości śmiejąc się przepraszał, ale dla nich dopuścić się nie chciał odstępstwa od przekonań. Pomimo to stół u niego był bardzo smaczny, a nawet do pewnego stopnia wykwintny, bo do teoryi należało, że człowiek zdrowo i dostatnio żywić się był powinien.
W towarzystwie stary Porkowski był miłym, wesołym, chętnie rozmównym i wielce otwartym człowiekiem, lubiącym polemikę i rozprawy, na które go teorye nieubłagane ciągle narażały. Ks. Zaręba liczył na niego wielce, że mu w pomoc przyjdzie dla przyspieszenia powrotu Sędziego do Wólki... Być może, iż spotkawszy się z Mecenasem na stacyi, pomimo jego zaręczeń, że się tu znalazł przypadkiem, ks. Zaręba domyślił się, co go tu sprowadziło. — lecz nie dał poznać po sobie.
Mecenas korzystając ze sposobności, natychmiast przystąpił do sprawy.
— Cała rodzina rachuje na kochanego wuja, rzekł ściskając go.. iż starych naszych skłonisz do powrotu do ich dawnego trybu życia.. obawiamy się dla ojca tyle zasiedzenia w mieście.. Bronisławowstwo chcą go zupełnie opanować. Owładli już matkę przez wnuki.. a co dalej będzie, jeśli się oddadzą w kuratelę..
Ruszył ramionami.
— Zatem idzie, że i w Wólce i w interesach ojciec się zaniedba.. lub wszystko zda jednemu.. a i dla zdrowia i dla spokoju naszych starych miasto nie jest najlepszem.
— Masz waćpan słuszność, przerwał przytomny powitaniu Porkowski, zażywny, okrągły, wesoły, żywy staruszek.. Nie wiem czy to angielski poeta powiedział, czy jakiś mąż święty, ale mnie się to widzi prawdą, że — Pan stworzył wieś, a człowiek skomponował miasto..
— Miasto jest też potrzebnem, przerwał Mecenas, ale ono nie dla wszystkich, a mianowicie nie dla starych..
I nie dla tych, co długiemi laty do wsi nawykli — dołożył ks. Zaręba. Z tem wszystkiem o Sędziego naszego ja się nie lękam — bo musi powrócić do Wólki.. to darmo.. a co mybyśmy bez niego tam robili, gdyby nas osierocił!
Zasiedli tedy przy popasie do rozmowy. Mecenas opisywał nowy tryb życia starych i usiłowania Bronisławowstwa, aby ich tam uprzyjemnieniem życia zatrzymać i przywiązać.
— Oprócz Bronisława — odezwał się wikary — wszyscyśmy jednego zdania, i jedne mamy obawy o rodziców.
Będziemy się starali skłonić wuja do powrotu rychłego..
Mecenas nie dosyć się umiejąc już powstrzymać, wybuchnął z tem, co miał na sercu.
— Bronisława, rzekł, ja nie obwiniam ani o rachuby, ani o intrygę, ale żona jego niewątpliwie wszystkiego tego przyczyną. Zręczna kobieta.. sądzi zapewne, że tem pomoże mężowi, który spekuluje i potrzebuje kapitałów.. Ojciec się starzeje, zwolna gotów wszystko zdać na Bronisława — a w takim razie.. my.. pójdziemy z kwitkiem — dokończył Kalikst.
— Za daleko idziesz w przypuszczeniu, odparł ks. Zaręba.. ale kuratela ta niepotrzebna wujowi, który się bez opieki obejść może..
— Niechże ojciec kochany, dodał Kalikst, działa w tym kierunku, wszyscy mu wdzięczni będziemy.
— Ja też na przyprzążce, dorzucił Porkowski, obiecuję Sędziego na wieś ciągnąć. Miasto dla niego niezdrowe.. Niech wraca!
Mecenas następnie opowiadać zaczął o pobycie rodziców w Warszawie, wrażenie, jakie on czynił na całej rodzinie, o zbyt widocznych zabiegach Radcy, dążących do opanowania i umysłu i worka ojcowskiego. Ks. Zaręba słuchał, ale z niesmakiem. Nie podobało mu się postępowanie Bronisława, ale i Mecenasa niepokój, zdradzający wprost interes tylko, a nie miłość, nie był mu do smaku. Posmutniał.
— Wiesz mój kochany Kalikscie, rzekł w końcu nie będę tego krył przed tobą — wszystkim wam mam to do wyrzucenia zarówno, że nadto macie zwrócone oczy i serca na te kapitały ojcowskie. Nie tyle wam idzie o rodziców, co o nie.
Oburzył się Mecenas..
— Ale ja do nich nie mam żadnej pretensyi! zawołał.
— Więc pocóż się tak niepokoisz? odparł ks. Zaręba. Ojciec wasz jest człowiekiem sprawiedliwym, żadnego z was nie skrzywdzi — bądź spokojnym; ale dla samej zgody familijnej potrzeba go ztąd wywieźć..
Mecenas pomówiwszy jeszcze chwilę, i usiłując zatrzeć wrażenie, jakie uczynił na Zarębie, pożegnał go i pod jakimś pozorem wyprzedził do Warszawy, nie rad z siebie.
My powróćmy do panów Kunaszewskich, którzy tego dnia, gdy Floryan się spotkał z Justyną, przybyli do Sędziego..
Pana Teodora poznać było trudno, tak się zmienił, spoważniał i odmłodniał skutkiem zupełnego oporządzenia nowego przez wnuka. Suknie nietylko, że mu powierzchowność nadały pokaźniejszą, ale oddziałały na ruchy, na umysł, na śmiałość w obejściu się. Czuć było, że rezydent przeistoczył się na niezależnego człowieka.
W domu Bronisławowstwa w wigilię św. Jana ruch już był wielki. Z kolei przybyli i odwiedzili rodziców państwo Adolfowstwo z dziećmi, pani Julianowa z mężem i rodziną.
Nikt nie okazywał gospodarstwu najmniejszego żalu za to, że — rodziców sobie tak przywłaszczyli, lecz nigdy między sobą rodzeństwo nie było tak sztywnem a zimnem, choć Bronisławowstwo oboje wysadzali się na grzeczności.
Ks. Zaręba, stary Porkowski, kilku przyjaciół Radcy wieczorem długo zabawiali solenizanta jutrzejszego, któremu na dobranoc złożono życzenia.. Pan Adolf wystąpił z podarkiem, którym był przepyszny zegarek genewski repetier, bo Szelawski się skarżył, że czasem nocami sypiać nie mógł, a lampki nie znosił. Chronometr był opatrzony na kopercie herbem Szelawskich i cyfrą Sędziego..
Nie było zwyczaju dawania wiązania rodzicom, pan Adolf więc był jedynym — i drudzy pomysłu mu zazdrościli. Sędzia wdzięczen był, ale wielce zakłopotany. Nie zwykł był przyjmować podarunków, myślał więc już o tem, jak się delikatnie odwdzięczyć.
Dnia uroczystego opisywać nie będziemy... Pani Bronisławowa chciała go uczynić i zrobiła w istocie wspaniałym obchodem, ale starego ojca zamęczono, — tłum był osób nieznanych, towarzystwo zmięszane i niejednolite, kuchnia zbyt pańska, elegancya wymuszona, pretensyonalna, a nie smakująca podniebieniom do niej nie nawykłym.
Bronisławowstwo popisali się z dostatkami, ale niemal upokorzyli tem Szelawskich. Lola, owa bardzo zręczna Lola, zapędziła się zbytnio i celu nie dopięła.. Nie było żywej duszy zaspokojonej tem, nie wyjmując jej samej i gospodarza. Bronisław pocieszał jak mógł żonę, ona tłumaczyła się przed mężem, oboje rozumieli, że feta skończyła się jako wielkie — fiasco.
Oprócz tego zjazd rodziny zapowiadał, że ona przeciwko Bronisławowstwu stanie i działać będzie. Otwartego charakteru i pokątnie nic nie lubiący czynić ks. Zaręba, uznał właściwem naprzód się rozmówić z Radcą.
Wieczorem wziął go na stronę.
— Słuchaj Bronisławie, rzekł — nie będę przed tobą taił, że ci familia ma za złe staranie o opanowanie rodziców. — Skarżą się wszyscy, posądzają cię o interesowność — nie spodziewam się, abyś chciał pozostać pod tem obwinieniem. Coś na to radzić potrzeba.
Radca zbladł nieco.
— O cóż mnie obwiniać można, odparł, starając się okazać jak najobojętniejszym. Babka sobie życzyła wnuków, nie mogliśmy jej ich dać, bo matka ma najpierwsze do nich prawa. Przyjechali się tu pocieszyć niemi w czasie, gdy dach się restauruje — cóż tu mnie zarzucić można? Ojcu jest dobrze, nam z nimi przyjemnie. Gdzież tu wina jaka?
Ja od ojca ani żądałem — ani wziąłem złamany szeląg. Co mi zarzucić można?
Ks. Zaręba chrząknął.
— Uderz się w piersi rzekł — porachuj z sumieniem. Bracia są niespokojni... Nie zatrzymuj dłużej wuja.. na co ci to..
— Ależ ja go tu nie wiążę, ani zmuszam do niczego! zawołał Radca. Mojem zdaniem zdrowiej, wygodniej, weselej mu tu jest, matce stokroć lepiej, ma wnuki, kłopotów domowych się pozbywają — ale.
Syknął proboszcz i ręką zamachnął.
— Nie narażaj sobie familii.
Radca był rozjątrzony.
— Familii! podchwycił. Gdybym nie wiem co dla zgody i miłości jej poświęcił, nigdy nie zdobędę! To darmo. Mecenas jest zgagą, zazdrosny, zły.. Juliusz dumny sam nie wie czem; wszyscy polują na pieniądze ojcowskie, a że ja stoję na straży i nie dopuszczam ich roztrwonienia, posądzają mnie, że sam chcę je pochwycić.
Nie — ale też drugim z nich ogołocić ojca — nie dopuszczę!
Ks. Zaręba ręce załamał.
— A! mój Bronisławie — zawołał, jakże to smutno, żeśmy doszli do takiego stanu nieufności i podrażnienia!
Zlitujcie się — to się nie godzi..
Radca żywo się przechadzał po pokoju.
Zgody między nami nigdy nie będzie — wołał — alem ja nie winien temu.. Nie ja, ale oni niech się w piersi uderzą. Ja kocham rodziców, gotówem do ofiar dla nich, oni tylko czyhają.
— Dajże pokój — nie mów — przerwał proboszcz. Dosyć tego. Spełniłem obowiązek, przestrzegając cię, rób co chcesz, ja tylko uprzedzam, że rodziców najmocniej do powrotu skłaniać będę. Powodów istotnych im nie wyłuszczę, nadto są smutne — inne też pobudki pilnie przemawiają za powrotem do Wólki. Jeżeli istotnie chcecie matce uczynić przyjemność, dajcie jej Jadwisię waszą.
— Żona moja z nią się rozdzielić nie może, rzekł Radca, a ja jej na to namawiać. Matka zawsze najlepiej wychowuje dziecię, babki pieszczą.
Tu w Warszawie utrzymuje się równowaga, na wsi dziecko się popsuje..
To powiedziawszy Bronisław, z widoczną niechęcią przerwał rozmowę, rozpoczął o czem innem i cały się w sobie zamknął dumnie, jakby obrażony niesłusznem posądzeniem.
Ks. Zaręba nie nalegał.
Nazajutrz rano po mszy przyszedł do wuja, chcąc go zastać samym.
— Kiedyż wraca wuj do nas do Wólki? zapytał.
— Chciałbym, przyznam ci się, jak najprędzej, odparł Szelawski, ale mi piszą, że dach nie gotowy, że koło domu nieporządek wielki, a tu Serafince trudno się rozstać z wnuczką!
— Dla Jadwisi przecie wujowstwo nie mogą pozostać na wieki wieków w Warszawie — począł ks. Zaręba..
Spojrzał na Szelawskiego, który smutną miał twarz.
— Wyobraźże sobie, szepnął cicho, że już nawet o tem mowa była. Ta biedna moja poczciwa Serafina!
Bronisławowstwo..
Proboszcz się zmarszczył.
— Ale to na żaden sposób nie może być, zawołał, potrzeba wujence wyperswadować; Bronisławowstwu już zazdroszczą wszyscy. Zaszczepi się niezgoda w rodzinie.. Posądzają ich, że chcą wujowstwo opanować, trzeba przez litość nad nimi — przywrócić wszystko do dawnego stanu.
— Niechże dach kończą, ja jadę! jadę, odparł stary niespokojnie. Uważałem wczoraj, że jakoś i Mecenas i Julian boczyli się na Radcę.. koso na siebie patrzą.. Nie domyślałem się przyczyny..
Sędzia się ujął za głowę i siwe włosy.
— I wielka miłość dzieci czasem ciężarem być może! westchnął. Ks Zaręba zmarszczył czoło, ale nic już nie odpowiedział, zaczął potem opowiadać o Wólce, rozbudzać miłość do starego gniazda, przypominać dobre, spokojne w niej życie. Szelawski się rozgrzał też i okazał, że nie ostygnął wcale dla swej sadyby, w której najszczęśliwsze lata życia przepędził.
Skutkiem przedłużonej gawędy tej było, iż przez ks. Zarębę nakazał Sędzia co najprędzej oczyszczać około domu, i zapowiedział powrót rychły.
Dzień jeszcze spędzili państwo Julianowstwo i Sabina w Warszawie, po czem wszyscy się rozjeżdżać zaczęli. Stary Porkowski ze swojej strony w rozmowie na cztery oczy z Sędzią, wyśmiał tak zbytki miejskie, a tak różowo wystawił prostotę życia na wsi, iż w Szelawskim obudził tęsknotę.
— Wracaj bo panie Janie do nas, rzekł. Oni cię tu na mieszczucha chcą przekabacić, a tyle tylko, że ci życia skrócą. Powietrze złe, woda niedobra, życie sztuczne.. Niech sobie żyją tu ci, co się porodzili — to nie dla nas!
Uściskali się.
— Daleko właściwiej jest, aby dzieci do was jeździły, niż wy do nich — ciągnął dalej Porkowski. Na łasce ich żyć nie zdrowo, i wywrócony to jest rzeczy porządek. Oduczają się nas szanować, a w końcu sobie przykrzą. Najpoczciwsze dzieci popsuć się w ten sposób mogą.
Szelawski począł swoje wychwalać, wynosząc to, jak się rządzić umieli, jak do nich byli przywiązani, jak Bogu dziękował za to błogosławieństwo nad rodziną.
Sędzina cieszyła się czem innem.. Wprawdzie na wydanie Justysi i postanowienie o jej losie było zawcześnie bardzo, ale konjunktury dla niej obiecywały się jak najlepsze.
Mecenas widocznie nią był zajęty i nie wypierał się tego..
Z drugiej strony dopatrzyła Sędzina, iż młody Kunaszewski bardzo się do niej zbliżał i uśmiechał.
Serce macierzyńskie było za Mecenasem, lecz i p. Floryan wcale nie do odrzucenia się wydawał. Z Justysią o tem mówić się strzegła, patrzała zdaleka, miarkowała — odkładała..
Przez cały czas pobytu w Warszawie, młody Kunaszewski ciągle z dziadem przychodził, bawił długo, przystał do domu, a nie pominął żadnej zręczności zbliżenia się do sieroty..
Nic milszem być nie mogło staruszce, która ją tak kochała.. chociaż sama myśl postradania jej była dla niej nieznośną.. Przynajmniej lat trzy lub cztery chciała ją mieć przy sobie.. przed dwudziestym rokiem nie chcąc za mąż wydawać.
Mecenas postrzegł w czasie bytności swej u matki, że miał rywala.. ale się go nie obawiał, bo nie sądził, ażeby bogaty młody chłopak miał myśl starania się o sierotę. Według niego była to tylko zabawka i płochość młodym zwyczajna.
We trzy dni po świętym Janie powróciło wszystko do dawnego trybu, ale państwo Bronisławowstwo chodzili bardzo nachmurzeni i smutni.
Nie kryli tego przed sobą, że całe ich zabiegi, tak doskonale osnuty i w części przeprowadzony plan zniweczony został. Uparta Lola nie przyznawała się do tego przed mężem, zachowywała nadzieję, lecz w Bronisławie ona została zachwianą. O zamieszkaniu w Warszawie mowy być już nie mogło..
Skutkiem czy znużenia, czy wieku, czy zaziębienia w tydzień jakoś po rozjechaniu się familii, stary Szelawski zachorował.
Nie zdawało się to nic tak bardzo groźnego, ale się przyplątała gorączka, natychmiast wezwano doktora.
Był nim młody, miły lekarz, arystokratycznego świata, ulubieniec pani samej, doktór Drożyński. Narzekają na wielu tego powołania ludzi, iż się szorstko z pacyentami obchodzą, Drożyńskiemu tego zadać nie było podobna.
Człowiek był najmilszym w świecie, pełen słodyczy, ale oprócz innych przymiotów odznaczał się wychowaniem jak najlepszem. Młode panie wyrywały go sobie... klientellę miał świetną, szczęście wielkie, naukę istotnie niepospolitą, — ale płochy był trochę.
Kawaler, nadzwyczaj miłej powierzchowności, elegant, lubił kobiety, zalecał się im i w towarzystwie trudno w nim było poznać uczonego i sławnego lekarza. Wyglądał na panicza..
Do pacyentów jego najmilszych należała pani Bronisławowa, i ani słuchać nie chciała, aby innego starszego i poważniejszego przywołać miano. Wezwany Drożyński rozpoznał w chorym naprzód — skutki wieku i wyczerpania sił, pewne symptomata artrytyczne, a co najgorzej — oznakę jakiejś poczynającej się choroby serca..
Tę potrzeba było obserwować, zbadać, rozpoznać lepiej.. Groźnego nie zdawało się nic, ale baczność i staranie zostało nakazane..
Po dwóch czy trzech odwiedzinach, niespokojna pani Radczyni, konsyliarza wzięła na ustęp.
Była bardzo niespokojna..
— Niechże mi pan powie, zawołała, ale szczerą prawdę! Ojciec ma siedemdziesiąt kilka lat.
Spojrzała na niego, i nie dając mu odpowiedzieć nawet, szepnęła.
— Ja i mój mąż jesteśmy niezmiernie niespokojni. Bronisław tak jest przywiązany do ojca! Mój drogi konsyliarzu, czy to się godzi, aby naszego starego z tą chorobą wywożono na wieś, gdzie pod ręką lekarza niema, a jeden tylko na okolicę stary Frycz, który nic nie umie i każdemu choremu pozwala robić, co mu się podoba.. Taki ma system, wierzy w instynkt!
Doktór patrząc w błyszczące oczki pani Radczyni, zamyślił się. Pochwyciła go za rękę.
— Mój konsyliarzu — dodała usilnie, niech pan matce powie bez ogródki, że jeśli chce męża przy życiu utrzymać, nie powinna go w żaden sposób na wieś wywozić..
Proszę pana!
Drożyński się zamyślił.
— Mogę dać tę radę sumiennie, odpowiedział, gdyż człowiekowi w tym wieku, gdy szwankuje na zdrowiu, zawsze lepiej jest mieć pod bokiem troskliwego i znającego naturę jego lekarza.
Z niecierpliwości tupiąc aż nóżkami, Lola ciągnęła dalej natarczywie.
— Uczynisz pan tem memu mężowi największą łaskę.. Obawia się o ojca, znając doktora Frycza. Byłoby okrucieństwem starego wywozić.. ale wszystko zależy od matki.. niech pan się nie obawia ją trochę nastraszyć.. aby go nam nie porwano.. No — i proszę pana nie wydawać mnie z sekretu.. że ja mu to poddałam.. Czynię dla męża to — tak jest niespokojny biedak..
Mówiła, mięszała się, rumieniła, chwytała za ręce doktora, który patrzył jej w oczy, usiłował odgadnąć, co się pod tem kryło.. ciekawym był, ale w końcu — dla czegóż miał posądzać tę śliczną Lolę, że nie mówiła tego, co myślała.
Żywość nadzwyczajna jej budziła w nim podejrzenie — lecz.. taka miła pani mogła przecie kochać męża i ojca? Była to sensytywna.. nerwowa istota..
Doktór na wszystko się zgadzał, jedno tylko go ambarasowało.
— Uczynię chętnie to, czego pani sobie życzy, ale — rzekł, trochę jest ambarasującem dla lekarza bogatego pacjenta chcieć w swej opiece zatrzymać.. Potrzeba będzie konsylium, aby się to nie wydawało... niewłaściwie.
— No, to konsyliarz sobie dobierzesz kolegów, którzy z nim głosować będą, podchwyciła Radczyni. Co to panu trudnego, a ja tak ślicznie proszę, a ja tak bardzo będę mu wdzięczną! Mój konsyliarzu..
Jakże się tu było oprzeć, zwłaszcza, gdy w tem nic grzesznego, nic złego w istocie nie podobna się było domyślać.
Z wielkiem bogactwem wyrazów, pospiesznie poczęła potem pani Lola mówić długo o — intrygach.. użalać się nad losem starego, miłość swą i męża dla niego opiewać.
Skutkiem tego Drożyński został zupełnie przekonany, dał słowo, przyrzekł tajemnicę — i nazajutrz się obiecał z wizytą, która miała za sobą pociągnąć konsylium.
Ze smutną twarzyczką wyszła Lola naprzeciw męża.
— Wiesz Broniś, poczęła, biorąc go pod rękę. Widziałam się z Drożyńskim i mówiłam z nim poufnie. Ojciec jest seryo chory. Wiesz, jak ten Drożyński ma trafne oko, powiada, że największych starań potrzeba około starego... a oni go chcą wieźć na wieś i zdać na ręce tego rzeźnika Frycza!
Ale to — okrucieństwo — na to nie można pozwolić!
Bronisław stanął mocno zdziwiony.
— Ojciec nie był tak źle! rzekł.
— I nie jest gorzej — ale to choroba jakaś powolna, on ma siedemdziesiąt kilka lat! Zmiłuj się. W tym wieku z chorobą w mieście ledwie można pielęgnować.. cóż dopiero na wsi.
Radca się zamyślił.
Lola poczęła długie opowiadanie o doktorze.. o niebezpieczeństwie, ale swojego udziału w tej sprawie nie zdradziła. Drożyński miał to wziąć na siebie.
Tegoż dnia Mecenas, który rodziców odwiedzał często, wybierając takie godziny, aby się.. ile możności ani z Lolą, ani z bratem nie spotykać, nadszedł i zastał matkę z oczami zaczerwienionemi, około której Justysia biegała strwożona, starając się ją uspokoić.
Ponieważ choroba Sędziego dotąd nie obudzała najmniejszej obawy, Kalikst z początku pojąć nie mógł, co było przyczyną niepokoju. W kilku słowach wytłumaczyła mu go Sędzina, doktór miał żądać konsylium i nie groził niebezpieczeństwem, jednakże stan chorego uważał za nadzwyczaj wielkiej pilności wymagający. Pani Szelawska nie mogła przyjść do siebie jeszcze, usłyszawszy o tem od Loli.
W pierwszej chwili Mecenas także się uląkł, bo mu na myśl nawet nie przyszło, ażeby to być mogło machinacyą, mającą na celu wstrzymanie wyjazdu na wieś rodziców.
Popłoch wielki dawał się czuć w całym domu, tylko Sędziemu tajono wyrok, jaki wydał młody doktór, a stary gorzej się nie czuł, i owszem liczył już dnie dzielące go od podróży. Składało się tak, że Kunaszewski stary i młody przyzostali jeszcze w Warszawie, bo p. Floryan rad ją był lepiej poznać i razem z dziadem ofiarował się aż do Wólki przeprowadzać Szelawskich, za co mu bardzo byli wdzięczni.
— Nie mam tak dalece nic do czynienia, mówił wesoło chłopak, gotów jestem służyć państwu..
Nie przyznawał się do tego, iż zarazem rad był służyć Justysi, do której coraz się więcej przywiązywał.
Nie było to na rękę Bronisławowstwu, bo pani sama rozpoczęła właśnie kontraminę, aby wyjazdowi przeszkodzić. Nadzwyczajne zajęcie ojcem, bieganina Loli, jej nieustanne paplanie o tem, w końcu Mecenasa uwagę zwróciły i obudziły podejrzliwość.
Drożyńskiego jako lekarza nie cenił wcale, nazywał go fanfaronem i konsyliarzem elegantek.
Powróciwszy do domu i rozmyśliwszy się — wpadł na myśl, aby ze swojej strony nastręczyć poważniejszego medyka dla kontroli. Nazajutrz rano przyszedł z tem do matki, gdy właśnie o naradzie lekarzy mowa była.
— Drożyński, szepnął jej — może być bardzo zdolnym młodym praktykantem, ale doświadczenia wiele niema.. Należałoby starszych powołać. Dla pani Bronisławowej na jej nerwy konsyliarz taki wystarczający, ale dla ojca za mało.
Pani Sędzina, którą synowa przez cały dzień poprzedzający starała się przekonać, iż o wywożeniu Sędziego na wieś, gdzie o opiekę lekarzy trudno — na teraz myśleć się nie godziło — natychmiast Mecenasowi to powtórzyła..
P. Kalikst zrozumiał teraz grę całą, ale zmilczał. Poszedł do ojca i znalazł go — nie gorzej, dosyć ożywionym i nie uskarżającym się na osłabienie.
Stan ten potwierdził go w przekonaniu, że nie szło o zdrowie starego Szelawskiego, ale o wykonanie pomysłu Bronisławowstwa, aby go przy sobie zatrzymali.
Powrócił do matki.
— Widziałem ojca, rzekł do niej, nie zdaje mi się tak cierpiącym, jakby ze zwołanego konsylium wnosić można; ale — nigdy o tak drogie nam zdrowie zanadto starania mieć nie można.
Westchnął i ciągnął dalej.
— Niech mi matka wierzy, że temu wszystkiemu winna zmiana życia, wyniesienie się z Wólki, powietrze i woda, do których stary nasz nie przywykł. Najlepszą kuracyą będzie podobno powrót do domu.
— Ale, mój Kalikście — zawołała staruszka.. w domu my nie mamy tylko jednego starego Frycza na całą okolicę. Często na niego po kilka dni czekać potrzeba, nim go złapiemy, a tu godzina może stanowić o życiu. Oni mają słuszność. W Warszawie natychmiast się znajdzie ratunek, doktorowie, apteka, wszystko pod bokiem..
— To prawda! potwierdził Mecenas, ale doktorowie ani apteka nie zastąpią powietrza, spokoju, trybu życia, a rodzice dzięki Bogu są w tak szczęśliwem położeniu, że sobie mogą znaleźć lekarza, który na kilka miesięcy na wieś z nimi pojedzie i kochanego ojca będzie pilnować!
Sędzinę myśl ta uderzyła.
— A! prawda! zawołała — ale czy się taki doktór znajdzie!
— Wyszukamy go — rzekł Kalikst. Daleko rozumniej będzie w ten sposób postąpić, niż rodziców tu więzić, gdy miejskie życie i powietrze okazało się tak dla ojca szkodliwem..
— Ale ileż to będzie kosztowało! westchnęła frasobliwie Szelawska.
Ojciec przez oszczędność się na to zgodzić nie zechce.
— A! wykrzyknął Mecenas — jeżeli o to idzie, ja doktora biorę na siebie..
Sędzina uściskała Mecenasa, który z pół godziny jeszcze spędziwszy z matką, i starając się ją przekonać, że jego projekt był najrozumniejszym — odszedł nareszcie.
Lola tymczasem pracowała..
Z pewnemi ostrożnościami, aby starego nie straszyć, obmyślano naradę lekarzy, Drożyński gorąco i zręcznie prowadził sprawę, którą mu zdała pani Bronisławowa.. Sędzia, jakby na przekorę doktorowi nie czuł się gorzej, owszem, ponieważ apetyt mu powracał, a on to za ruch konwalescencyi uważał, obiecywał już sobie w prędce zupełne uzdrowienie..
Pod rozmaitemi pozorami wprowadzono do starego dwóch powołanych doktorów. Jeden z nich wypadkiem miał odwiedzić pana Bronisława — drugi nie przyznał się podobno, iż był lekarzem. Oba ci panowie, dobrzy koledzy i przyjaciele Drożyńskiego potwierdzali jego diagnozę i radzili staremu z Warszawy się nie ruszać.. Sędzina została o tem zawiadomioną, jemu jeszcze wyroku nie oznajmiono, mając go do niego przygotowywać powoli.
Sam Bronisław przyszedł do matki, aby jej usposobienie wybadać i skłonić ją do usłuchania rady Drożyńskiego.
Staruszka miała już na myśli inną radę — Kaliksta. Gdy Radca obszernie się z tem zaczął rozwodzić, jak na wsi o lekarza było trudno, a w późnym wieku czuwanie ciągłe stawało się potrzebnem, Szelawska przerwała mu.
— Mnie się zdaje, kochany Bronisławie, że tej waszej poczciwej troskliwości o zdrowie ojca stanie się zadość w inny sposób. My możemy znaleźć tu sobie młodego, zdolnego lekarza, który z nami na wieś pojedzie i wedle skazówek mu danych, mojego Jasia będzie kurował i dozierał..
Mnie się to daleko wydaje lepszem dlatego, bo wrócimy do naszego dawnego życia, które jegomości lepiej służyło, a on do niego nawykł od lat tylu.
Bronisław usłyszawszy to — zamilkł na chwilę, rażony jak piorunem. Znając ojca i matki oszczędność, nigdy nie przypuszczał nawet, aby o lekarzu nadwornym pomyśleć mogli.. Był pewien, że Sędzina tego sama, ani tem mniej on nie mógł skomponować.
Stał chwilę, nie wiedząc nawet co odpowiedzieć. Matka mu patrzyła w oczy. Odezwał się w końcu głosem słabym.
— Ale gdzież takiego doktora wynaleźć.
Szelawska miała już na ustach obietnicę Kaliksta, iż go wyszukać potrafi, ale się z tem wstrzymała, a Radca co najprędzej pospieszył z nowiną do żony.
— Wiesz Lolu, rzekł, wchodząc do niej, zamiast coby mieli tu pozostać rodzice — mówią już o tem, że doktora ztąd wezmą i trzymać będą go w Wólce.. jako nadwornego..
Zbladła pani Bronisławowa.
— A! to coś nowego! zawołała. Któż to poddał myśl tak oryginalną i szczęśliwą! Doktór, prawdziwie godzien takiego nazwiska, na którego by się spuścić można, za żadne w świecie pieniądze nie opuści Warszawy, a zabrać z sobą jakiegoś fuszera, cyrulika, to gorzej, niż nie mieć żadnego!
— Prawda — odparł z uśmiechem Radca — mnie to nawet na myśl nie przyszło. Powiedzże matce, bo ona mi o lekarzu nadwornym mówiła. Pewnie ona sama nie wpadła na to!
Spojrzeli sobie w oczy, uśmiechając się..
— Śmieszna rzecz — szepnęła piękna Lola, patrząc w zwierciadło wedle zwyczaju, i poprawując włosy i koleretkę — my o życie i zdrowie rodziców nawet walczyć musimy..
Nie było teraz ani chwili spokoju — około starych Szelawskich plątały się niewidzialne nici osnutych intryg.. Bronisławowstwo z jednej strony, reszta rodziny z Mecenasem na czele z drugiej. Na boku stali jako widzowie, nie domyślając się gry, dwaj Kunaszewscy. Pan Teodor po całych dniach, jak w Wólce był na usługach Sędziego, bawił go, służył do posyłek, grał z nim, rozrywał opowiadaniami. Młody przychodził po kilka razy na dzień, wybierając godziny, gdy się z Justysią najłatwiej było spotkać, i resztę czasu spędzając na poznawania miasta i ludzi, bardzo był rad z pobytu swojego, choć się ten przedłużał.
Stosunki jego z Justysią nie miały nic ważnego i dającego się domyślać jakiejś gwałtownej namiętności. Dziewczę było skromne i dosyć spokojnego temperamentu. P. Floryan żywy, ale pełen taktu i umiejący się trzymać na wodzy. Przywiązanie jego podobniejsze było do jakiegoś braterskiego, niż do miłości takiej, jaka się ona objawiać zwykła... u młodych.
Zdawali się tak pewni siebie, tak tym stanem obecnym zaspokojeni, jakby nic więcej nie pragnęli. Justysia coraz poufałej będąc z Kunaszewskim, trzymała go jednak w pewnem poszanowania pełnem oddaleniu — pan Floryan, gdy ją mógł widzieć, mówić z nią, czemś się jej przysłużyć, otrzymać uśmiech w nagrodę — był zupełnie szczęśliwym.
A że służba około panny Justyny łączyła w sobie posługiwanie Szelawskim, Kunaszewski im też w mieście razem z dziaduniem mnóztwo poleceń spełniał i wyręczał Bronisławowstwo... a często i Mecenasa.
Nie czyniono sobie żadnej ceremonii z młodym chłopakiem, który powtarzał ciągle, że za opiekę daną przez lat tyle dziadkowi, obowiązanym się czuje odwdzięczać. Uważano go za domownika.
Państwo Bronisławowstwo, choć im trochę zawadzał, bo go sobie ująć i podobać nie potrafili, — obojętnie się względem niego zachowywali. Mecenas instynktowo go nie lubił i koso patrzył na niego, czego Florek zdawał się nie domyślać. Wesół, dobrej myśli, miał ten talent, że gdy czego nie chciał widzieć — stawał się na pozór ślepym.
Ze swej strony względem pana Kaliksta był jak najczulszym i nie zrażając się chłodem, okazywał mu szacunek i życzliwość a nawet — coraz się poufalszym stawał.
Zwolna tak tydzień za tygodniem upływał, ks. Zaręba powróciwszy do domu, natychmiast się gorąco zajął przyspieszeniem budowy dachu i oczyszczenia dworu w Wólce, aby nie było pozoru nawet do odkładania powrotu.
Energiczny, czynny, pod bokiem mając ową fabrykę, ks. Zaręba codzień teraz przybywał na miejsce i nie spuszczał jej z oka.
Powiększono liczbę robotników, zmieniono nadzorców, zaczęło iść żywiej wszystko.. Dach w oczach rosnął, a tymczasem już oczyszczano podwórca, bielono ściany i krzątano się od białego dnia do nocy. W listach swych do Sędziego pisywanych, siostrzeniec dawał mu znać o postępach, opisywał co dokonano, a co zostawało do zrobienia, i mógł oznaczyć termin, gdy wszystko będzie gotowem..
Gdy się to działo, Lola ze swej strony gorliwie się krzątała około tego, aby doktorowie ojca na wieś nie puścili, utrzymując walkę w ciągłej obawie o następstwa.. Pomysł Mecenasa, aby lekarza z sobą zabrać do Wólki, na pozór bardzo szczęśliwy, zaczynał w wykonaniu okazywać się trudnym, a w skutkach wątpliwym.
W istocie żadna znakomitość lekarska nie mogła opuścić Warszawy dla państwa Szelawskich, a lada kogo wziąć z sobą, nic nie ważyło.
Sędzia znowu pomimo diagnozy lekarzy, nie czuł się tak źle, aby mu co grozić mogło. Artrytyczne cierpienia nie były zbyt wielkie, siły wracały.. on sam znajdował się w stanie normalnym, ale Drożyński głową potrząsał i po cichu zawsze defektem jakimś komórek sercowych zagrażał. Sędzina modliła się, bo sama nie wiedziała, co począć.
Stary Szelawski choć na pozór rozporządzał sobą i mógł czynić, co chciał — był jednak pod wpływem żony, dzieci, a ich troskliwość i pieszczoty czasem wywierały na nim to wrażenie, iż — niepokój obudzały.. Domyślał się, że stan jego musiał czemś zagrażać..
Ile razy mówić zaczynał o wyjeździe po odebraniu listu od ks. Zaręby — albo Sędzina albo Bronisławowa reflektowały go, że po chorobie powinien był przynajmniej dobrze wypocząć, nim podróż nużącą przedsięweźmie.
Pora z początku zdawała się za chłodna i słotna, nagle potem przyszły nieznośne upały. Doktór Drożyński życzył czekać i nie radził jeszcze jechać.
Tak się to przeciągało. Mecenas zaś nie wyrzekając się swojej myśli, szukał doktora, któregoby mógł rodzicom polecić i skłonić go do jechania z nimi.
Warunki nie były tak — do lekceważenia, jakby się na pozór mogły zdawać. Szelawscy oprócz zupełnego utrzymania, pomieszczenia i zaspokojenia wszelkich potrzeb lekarza, mogli mu ofiarować pensyę, — sąsiedztwo obiecywało praktykę, a stary Frycz jedyny na okolicę — gdyby z placu ustąpił, co w jego wieku dawało się przewidywać, — następstwo po nim zapewniało byt — nie do pogardzenia. Wiadomo było, że stary konsyliarz, w którego obrębie znajdowały się bardzo zamożne domy, zostawił po sobie piękny majątek..
Wszystko to nie jednego młodego mogło pociągać z Warszawy, gdzie konkurencya była wielka a pozyskanie klienteli nie łatwem. Kilku już, kandydatów miał zanotowanych Mecenas. Jednego dnia już Sędzina zgadzała się na nadwornego konsyliarza, drugiego obawy Loli — jej nalegania budziły niepokój i wszystko zostawało znowu w zawieszeniu. Tymczasem miły, wesoły, grzeczny, umiejący sobie zaskarbić względy, Drożyński zyskiwał u Sędziego coraz więcej zaufania.
Udawało mu się bardzo trafnie i szczęśliwie w małych dolegliwościach Szelawskiemu przyjść w pomoc, tak, że oboje sławili go jako nadzwyczaj zdolnego lekarza. Lola zdawała się blizką zwycięztwa.
Nie było mowy tymczasem o całkowitem na wieki wieków pozostaniu w Warszawie, ale Sędzina znajdowała rozumnem nie oddalać się ztąd, dopókiby stan męża najmniejszą wzbudzał obawę.
Drożyński zaś umiał ją utrzymywać, a miłość dla męża Sędzinej uczyniła ją trwożliwą..
Gdy z jednej strony ks. Zaręba już naglił o powrót, a Mecenas go popierał — pani Bronisławowa musiała się zdecydować na stanowcze rozstrzygnięcie..
Nie było tajemnicą, iż Kalikst stał naprzeciw Radcy i jego żonie, otwarcie popierając powrót do Wólki.. Potrzeba się było z nim rozprawić.. — a, co najtrudniejsza, schwytać go tak, aby się nie mógł od tego wyśliznąć.
Radca miał jakąś potrzebę porady prawnej — wezwał listownie brata, aby był łaskaw wraz z jego plenipotentem kwestyę sporną, grożącą procesem rozstrzygnąć. Zaproszeniu niepodobna było odmówić, nie zrywając stosunków z Bronisławem. Mecenas przyrzekł na oznaczoną stawić się godzinę.
Ułożonem zostało zawczasu, iż Drożyński trochę później znajdzie się tu — przypadkiem..
P. Kalikst kwaśny, chmurny, poważny, zimny stawił się na wezwanie w godzinie herbaty.. Drzwi dla obcych były zamknięte. We trzech tylko zasiedli do papierów, w których z bystrością sobie właściwą Mecenas się rozpatrzył i wypowiedział zdanie swoje..
Wszyscy się na nie pisali, ale małe różnice zdań co do formy, zabrały trochę czasu. Bracia z sobą byli przyzwoicie, lecz nadzwyczaj chłodno.
Mecenas zawsze mający mało czasu, już niespokojnie po kilka razy chwytał za kapelusz, a Bronisław ciągle go wstrzymywał, na drzwi spoglądając, gdy te się nareszcie otworzyły z trzaskiem, i Lola weszła, prowadząc z sobą Drożyńskiego. — W tejsamej chwili na dany przez Radcę znak, plenipotent jego szybko się pożegnawszy, wyszedł. Mecenas już miał żegnać się także, gdy pani Bronisławowa przystąpiła do niego i z wymuszoną grzecznością prosiła go, oby pozostał..
Kalikst siadł — przeczuwał już, że się rozprawa jakaś gotować musi.
— Ojciec — odezwała się głosem drżącym Lola, zwracając do Kaliksta, ojciec jest znowu gorzej — wskazała na doktora, który głowa dał znak potwierdzający. Ojciec jest gorzej, a na gwałt się wybiera na wieś..
Wiemy o tem dobrze, kochany bracie, że wy jesteście za tem, aby rodzice wracali do Wólki — uprosiłam więc doktora Drożyńskiego, aby pomógł mi prosić cię..
Tu ręce załamała i podniosła...
— Idzie o życie może! dodała. Nie zatrzymywalibyśmy rodziców.. ale ojcu grozi.. grozi, że na wsi..
W tem doktór Drożyński widząc, że z pospiechu plątać się zaczęła, zabrał głos, przystępując do Mecenasa.
— Ja z obowiązku lekarza mięszam się w tę sprawę, rzekł. Mogę sumiennie panu Mecenasowi poręczyć, że chcąc być spokojnym o jak najdłuższe utrzymanie zdrowia i życia pana Sędziego, należy go zostawić w mieście. Gdybyście państwo sobie nawet zapewnili ordynaryusza w domu — to jeszcze to nie tak ubezpiecza, jak w stolicy możność powołania w każdej chwili specyalistów i znakomitości.. Sumiennie więc muszę radzić i radzę, aby pana Sędziego nie wywożono..
Wyrzekłszy to, doktór Drożyński, który już więcej nie zdawał się mieć nic do orzeczenia, skłonił się z wielką powagą i elegancyą — i natychmiast oddalił.
Naprzeciw Mecenasa stała, wyzywająco do boju — bratowa.
Minka jej zdawała się mówić.
— A co?
Kalikst, który bladł i czerwieniał, widział wojnę nieuchronną, ale nie chciał dać pierwszego strzału.
Milczał.
P. Bronisław także nie opuszczając żony, gotów na jej obronę — nie życzył sobie rozpoczynać.
W pięknej Loli burzyło się wszystko i gotowało.
— Mówmy otwarcie — odezwała się zniecierpliwiona milczeniem — raz potrzeba się rozmówić i wypowiedzieć, co się myśli.
Posądzacie nas, że my rodziców dla własnego jakiegoś interesu i rachuby usiłujemy trzymać w mieście.. Masz pan przecie świadectwo lekarza, iż to nie jest ani fantazya, ani spekulacya nasza, ale istotna potrzeba. Nie chcemy mieć na sumieniu, gdyby jakie nieszczęście z tego wyniknąć mogło..
Mecenas poprawiał chustkę na szyi, usta mu się krzywiły.
— Nie ja jeden, odezwał się — jestem przeciwnym temu przesiedleniu się rodziców, i nie ja też sam patrzę na to z obawą, że wy ich bierzecie w kuratelę, ks. Zaręba podziela to zdanie, Julianowstwo i Sabina tak się na to jak ja zapatrują.
Bądź cobądź podajecie się w podejrzenie. Rodzice żyli przez lat tyle na wsi i dobrze im było — teraz nagle ma ojcu jakieś grozić niebezpieczeństwo!
— Ależ doktór! przerwała Radczyni.
— Nawet i trzech mnie nie przekona — zawołał Mecenas. Troskliwość taką zawsze można usprawiedliwić. Panowie lekarze radzi z tak dobrego pacyenta — będą go trzymali, dopóki mogą.
Rozśmiał się.
— Chcecie rodziców trzymać w ręku, dodał, miejcież przynajmniej odwagę otwarcie się do tego przyznać.
Nie przeczę, że dla was to może być miłem i dogodnem, ale nam — familii postępowanie to nie podoba się.
Wręcz mówię, jest podejrzanem.
My też ojca kochamy..
Lola płacząc, padła na krzesło i oczy sobie zakryła. Mecenas zwolna wyciągnął rękę po kapelusz i zwrócił się do brata.
— Zastanów się Bronisławie, czy tak wbrew wszystkim, zrywając z familią, iść się godzi..
— Ale ja z nikim nie zrywam, nie mam sobie nic do wyrzucenia... zawołał Radca, wam się przywidują jakieś intrygi. Obrażacie mnie temi posądzeniami! Spytajcie ojca, czyśmy od niego żądali czego, cośmy skorzystali w czasie jego pobytu... Słowo daję! to oburzające..
Mecenas nakładał rękawiczkę.
— Róbcie sobie co chcecie — rzekł. Powiedziałem otwarcie, co myślę, nie ja sam, ale — wszyscy.
Z jednej strony stoi cała rodzina, z drugiej wy.
Nie mam więcej nic już do dodania — i do nóg upadam... Skłonił się Mecenas i poważnym krokiem wyszedł z salonu, wprost ztąd idąc do rodziców.
Dwa domy, przechodząc ulicą (bo drzwiami wewnątrz wybitemi nie chciał Mecenas wejść), dzieliło kroków tylko kilka — miał czas ochłonąć trochę.
— Noga moja nie postanie już u Bronisławowstwa — rzekł w duchu. Rodzicom nie potrzebuję o tem mówić, co się stało.. niech teraz piękna Lola i jej mąż czynią co chcą..
Mają wóz i przewóz.
Wszystko to działo się poza plecami rodziców, którzy ani się domyślali, ani wiedzieli o niczem. Sędzina oddawna dostrzegała, że rodzeństwo między sobą nie dosyć było serdeczne, nadto ceremonialne — że nie żyło z sobą i stosunki coraz ostygały, ale nie przypuszczała takiego antagonizmu, takiej wojny. Justysia, która widziała więcej, słyszała lepiej, choć nie wtajemniczona całkowicie, dorozumiewała się wiele, aleby była miała za grzech ostrzegać o tem Sędzinę i martwić ją niepotrzebnie.
Kunaszewski stary także więcej od innych wiedział, zwierzał mu się Mecenas, lecz jak ognia obawiał się wmięszania w sprawę tak delikatną i tak smutną.
Starzy więc z kolei ulegając wpływom przeciwnym, wahając się — pozostawali w szczęśliwej nieświadomości swojego położenia. Pomiędzy nimi ta była różnica zdań, że Szelawski chciał wracać, a Sędzina więcej głosowała za opóźnieniem. Przeciągało się to z dnia na dzień, — i trudno było przewidzieć, na czem się skończy.
Po rozmowie Mecenasa z Radcą, która była już formalnem wypowiedzeniem wojny, Lola popłakawszy z gniewu, zaczęła rozmyślać nad tem, czyby jej nie wypadało na ostatek matce wyznać wszystko, i do niej się odwołać. Ważyć się na taki krok bez porady męża nie chciała, Bronisław się wahał, nie życzył sobie rozgłosu i niepokojenia rodziców..
Nie przestając na tem, pani Bronisławowa znając wpływ i rozsądek Justysi — wezwała ją, dosyć niewłaściwie do rady, ale przestraszone dziewczę natychmiast całując ją po rękach, zaczęło prosić, aby jej nawet nie mówiła o niczem, bo ona nie czuje się na siłach poradzić, będąc młodą i nie doświadczoną. Żadnem pochlebstwem ją pani Bronisławowa nie mogła skłonić do przemówienia choćby słowa.
Te chodzenia, szepty, narady po kątach, niepokój jakiś — w końcu jednak zwróciły uwagę Sędzinej, która się wszelkich tajemnic obawiała. Nie pojmowała, co to mogło być, ale czuła, że coś ukrywano przed nią. Jednego dnia nadszedł stary Kunaszewski, i pocałowawszy w rękę staruszkę, zapytawszy o zdrowie, — meldował się jakby na służbę.
— Niema pani Sędzina co do rozkazania?
Nie, kochany komorniku, nie — ale spytać cię poufnie o coś bym mogła.. zaczęła Sędzina, oglądając się do koła. Ty mnie może objaśnisz. Od niejakiego czasu Lola, Bronisław, Mecenas, chodzą jacyś niespokojni, kwaśni.. naradzają się po kątach.. Zdaje mi się, że przed nami coś ukrywają, mnie to zaczyna czynić obawę.. Nie wiesz nic?
Zmięszał się Kunaszewski niespodzianie zagadnięty, tak, że ukryć nie umiał zakłopotania. Chciał się wyprzeć, język mu się plątał.
— Jeżeli co wiesz — ciągnęła Sędzina, proszę cię, jakeś nasz przyjaciel, mów mi szczerze, otwarcie. Nie jestem dziecko, choćby co było przykrego, wolę wiedzieć, niż się trwożyć nadaremnie.
Komornik się po głowie pogładził.
— Ale, bo widzi pani Sędzina dobrodziejka, tak dalece niema nic..
— Mów.. nagliła staruszka.
— No, chodzi o zdrowie kochanego naszego pana, — odezwał się komornik. Pani Bronisławowa wraz z mężem utrzymują, że dla tego zdrowia dla pilności około niego możeby było lepiej, aby państwo posiedzieli tu w Warszawie, a znowu Mecenas, ks. Zaręba i reszta familii życzyliby państwa widzieć w domu, w Wólce..
Rozśmiał się Kunaszewski.
— Troszku w tem i zazdrości jest, dodał, inni oczywiście obawiają się, aby państwo się zbyt nie przywiązali do Radcy i jego rodziny, a dla reszty nie zobojętnieli. Ot co jest. Spór o to, kwasy o to.. Nie będę taił.. nawet Mecenas czynił wyrzuty pono Radcy i jej samej, ale niech mnie dobrodziejka nie zdradzi, że ja się plotkami zabawiam. Pytała pani, trudno było milczeć, może i lepiej, abyście państwo wiedzieli, jak rzeczy stoją.
Sędzina spoważniawszy, słuchała zamyślona. Niewiasta była jak dziecię prostoduszna i dobra, ale wielkiego serca, i to serce dawało jej częstokroć siły w takich wypadkach, w którychby rozum nie starczył..
Otworzyły się jej nagle oczy, zrozumiała położenie, ogarnęła jego następstwa.. Z tego zawikłania potrzeba było wyjść, nie dając poznać, że się zajrzało do głębi. Sędzina palec położyła na ustach.
— Komorniku mój, odezwała się cicho — dziękuję ci. Ani słowa o tem nikomu, proszę cię, to są domowe sprawy, które się w kółku rodzinnem z pomocą Bożą rozwiążą spokojnie i — szczęśliwie.
Bóg zapłać.
To mówiąc, wyszła do swojego pokoju i uklękła się pomodlić, wzywając ducha świętego. Popłakała trochę, otarła oczy, wstała mężna, spokojna, prawie wesoła, i udała się do pokoju mężowskiego.
Szelawski siedział w oknie na pół w ulicę spoglądając, na pół w kuryera, którego czytał z roztargnieniem. Sędzina przypatrzyła mu się bacznie. Wyglądał dosyć świeżo i zdrowo.
— Jakże się ty czujesz? zapytała, przysiadając się i patrząc mu w oczy.
— A no — jak widzisz? — dobrze..
— A apetyt?
— Zdaje się, że do obiadu mieć go będę — śmiejąc się, odparł stary.
— A siły?
— Cóż ty się tak po doktorsku dopytujesz — przerwał Szelawski — co to ma znaczyć? Stary nie mam oczywiście sił dawnych, ale zbyt się osłabionym nie czuję.
Sędzina się zadumała.
— Wiesz co — jeżeli się nie czujesz gorzej, wracajmy na wieś — rzekła. Rozerwaliśmy się tu, było nam dobrze, ale w domu jesteśmy potrzebni i ze wszechmiar by nam już tam być należało.
— Ale ja najzupełniej podzielam twoje zdanie, odparł Szelawski. Nie chciałem napędzać do wyjazdu, abyś się mogła cieszyć dłużej wnukami, ale mnie tęskno i jam gotów.
Sędzina wstała. — A zatem pakujmy się i za parę dni nieodwołalnie — w podróż. Poczciwi Kunaszewscy nas odprowadzają.
Sędzia widocznie uradowany, wstał ochoczo, raźnie, i w czoło pocałował żonę.
— Moja panno! zawołał, słowo się rzekło — Jazda! jak mówią tutejsi doróżkarze — jazda! do domu, do penatów naszych.. Ślicznieś to obmyśliła..
Podali sobie ręce. Sędzina łzy miała na oczach, bo sobie ukochaną Jadwisię przypomniała, ale potrzeba było siebie poświęcić.
Natychmiast, nie zwłócząc, Szelawski poszedł papiery porządkować.
— Widzisz, rzekł — biorę się do roboty, zajmijże się ty przygotowaniami, bo ich masz daleko więcej, niż ja.
Miała odchodzić Sędzina, gdy się drzwi uchyliły i pokazała główka Loli. Nie uszło bystrego jej wejrzenia, że Szelawski się krzątał i chodził, jak gdyby coś porządkował.
— Cóż to ojciec dziś się tak trudzi, zapytała. My tu wszystko poukładamy.
— Nie, moja kochana gosposiu — odpowiedział Szelawski — czyż nie widzisz, że ja się w drogę pakuję.
Jakto? w drogę? zakrzyknęła, bledniejąc Lola. Ojciec żartuje i chce mnie nastraszyć!
— Ja! ale gdzież zaś — seryo — rzekł Sędzia. Postanowiliśmy z Serafina, co to dziś? Sobota — a no, najdalej we Wtorek ruszyć do Wólki, czas wielki..
Sędzina, na którą Lola pytająco spojrzała, potwierdziła jej to znak dając, że — w istocie zamierzali jechać. Chwilę Bronisławowa stała niema.. czuła w tem czyjąś rękę, jakiś wpływ.. postanowienie przychodziło nagle.. Nie wiedziała, kogo posądzać.
— A zdrowie ojca? wtrąciła.
— Czuję się zupełnie zdrów, o ile w moim wieku nim być można — odezwał się Szelawski. Wierzcie mi, zbytnie pieszczoty na nic się nie zdały. Mój stary Frycz zna naturę moją od lat trzydziestu kilku.. ja sam..
Zamachnął ręką.
— Wierzaj mi, kiedy Serafinka się o mnie nie obawia, możecie i wy być spokojni, a jechać każą obowiązki. W Wólce tylko biedna ślepa Podkomorzyna gospodaruje, trudno, żeby tam dobrze szło.. Dach skończony, wiury odmieciono... ściany pobielono.. Konrad czeka z rądlem i łyżką..
Mówił Szelawski tak wesoło, tak był rzeźwy, że choroby mu wmawiać Lola nie śmiała.
Zakręciła się niespokojna i pobiegła do męża, ale Radca właśnie był wyszedł i nie mógł powrócić, aż na obiad. Lola pobiegła spytać Justysi.
— Co się stało? wyjeżdżacie? Był kto u was?
— Nikogo, oprócz starego komornika — odparło, rumieniąc się dziewczę. O wyjeździe dopiero pani mi powiedziała przed chwilą.
— Zkądże tak nagłe postanowienie?
— Nie wiem.
— Nie domyślasz się!
— Nie — wczoraj wieczorem jeszcze o tem mowy nie było..
Rzecz zdawała się niepojętą pani Bronisławowej.
— Nie przyszedł jaki list? pytała dalej.
— Nie — poczta dziś nic nie przyniosła. Nie badając już więcej, pani Bronisławowa powróciła do dzieci. Jadwisię wyprawiła do babki, a sama czekała na męża, aby go przed obiadem zobaczyć i z nim się rozmówić.
Pochwyciła go w progu niemal.
— Wiesz nowinę — zawołała — postawili na swojem, rodzice we Wtorek wyjeżdżają.
— Jak to może być?
— Ale, tak jest, matka i ojciec mi oświadczyli stanowczo.
Radca tak się zmięszał tem, iż stał nie wiedząc, czy iść wprost do ojca, czy rozprawiać z żoną.
— Cóż tu począć? spyta!.
— Zobaczemy — odpowiedziała Lola — w każdym razie, nacisk już i naleganie byłyby nie w miejscu, jeżeli się jaki inny środek nie znajdzie. Mamy trzy dni jeszcze, a w ciągu trzech dni wiele rzeczy się może zmienić. Bronisiu! z taktem! i ostrożnie!
Choćbyśmy tym razem przegrali.. ja — nie daję za wygranę.. Zobaczemy! Mecenas tryumfować będzie.. a my mamy odejść ze wstydem, jako zdemaskowani intryganci!
Pobladła pani Radczyni. — On sam stał mocno zafrasowany.
— Kto wie, rzekł — możeśmy za gwałtownie prowadzili.
Lola ramionami poruszyła.
— Gdzie tam! chyba za ślamazarnie odparła — ale — ja ci powtarzam, nie daję za wygranę, nie daję — wcale — wcale.
Do obiadu wyszła pani domu już tak na pozór uspokojona, jakby wewnątrz jej nie burzyło się wszystko. Uśmiechała się smutnie, Jadwisia siedząca przy babce, jak gdyby wyuczona, tuliła się do Sędzinej, szeptała, przymilała się.
— Dziecię się tak przywiązało — szeptała Lola, że prawdziwie nie wiem, co ja teraz z nią pocznę. Jestem pewna, że okrutnie tęsknić będzie.
Radca wyuczony, czy proprio motu mówił o podróży. Uspokajało go to, że się Kunaszewscy towarzyszyć ofiarowali.
— Jabym kochanym rodzicom służył chętnie — rzekł, ale właśnie mamy teraz taki nawał spraw, a ja tyle rachunków osobistych, iż niepodobna mi nietylko dni kilka, ale godzin kilkanaście poświęcić.
— Niech Bóg broni — przerwał Sędzia, dosyć już tych ofiar dla nas uczyniliście — przykro by mi było, gdybyś nawet pomyślał. Siedź, pracuj.. No — dodał stary Szelawski — przecież złego nic niema!
— A! nic, dzięki Bogu, wszystko pomyślnie idzie, ale tembardziej się pilnować należy..
— Tak jest, potwierdził stary.
Na jaką zmianę w ciągu tych trzech dni rachowała jeszcze Bronisławowa, trudno jest zgadnąć, nie zaszła jednak żadna. Sędzina ciągle będąc z wnuczką, pieszcząc ją, trzymając na kolanach — popłakiwała, ale dla niej już w zamierzonej podróży nawet zwłoki nie dopuściła.
Bronisławowa przywiązanie to wzajemne babki i wnuczki ciągle miała na ustach, rozrzewniała niem staruszkę, lecz nie skłoniła do przeciągnięcia pobytu. Rady Drożyńskiego, który także powołany został, nie skutkowały również.
Pakowano ciągle, a Sędzia ożywiony, krzepki, chodził i cieszył się swoim powrotem do domu, który już siostrzeńcowi i Porkowskiemu oznajmił.
Wszelkie więc nadzieje Bronisławowej rozwiać się i w niwecz obrócić musiały.
Lola chodziła po swoim pokoiku, gniewała się na siebie, na męża, na ojca, ale największą winę niepowodzenia składała na Bronisława. W jej przekonaniu ona czyniła wszystko, on nie robił nic, nie był jej pomocą, okazał się słabym i nieudolnym.
Nie czyniła mu wymówek, lecz zamiast obwiniać siebie, musiała winę złożyć na kogoś i ciężar jej spadł na męża..
Toczyła teraz walkę ostateczną z sobą i z myślą, która była strzałą Parta zmuszonego do ucieczki. Kochała swoją Jadwisię — ale przypuszczać zaczęła, że w sprawie tej, aby nie być zwyciężoną, należało dziecię poświęcić.
Jadwisi u babki przecież źle być nie mogło, a dając taki dowód przywiązania staruszce, mogła ją sobie i mężowi pozyskać..
Naówczas zwycięztwo by przy niej zostało..
Ale oddać tę ukochaną, śliczną, jedyną córeczkę i obawiać się, aby z niej nie zrobiono parafianki, szlachcianeczki — a! co to ją miało kosztować.
Mężowi nie mówiła nawet o powziętej myśli — bo w Niedzielę wieczorem jeszcze nie było stałego postanowienia, czy ją ma poświęcić lub nie..
Serce się sprzeciwiało, rachuba nakazywała.. Nosząc się z tą myślą dni parę, Lola zżółkła, zmizerniała, posmutniała, ale gdy sobie przypomniała tryumfującego Mecenasa, szydzącą z próżnych zabiegów rodzinę — naówczas gotową była wszystko poświęcić. Radca chodził w Niedzielę wieczorem z cygarem po sypialnym pokoju, gdy żona przystąpiła do niego i na piersi mu się rzuciła.
— Wiesz — zawołała — wiesz.. postanowiłam — nie można inaczej, muszę, babce na czas jakiś dać Jadwisię. Nie będą mogli powiedzieć po tem, żeśmy tylko wyzyskiwać chcieli rodziców — ofiarą tą zdobędę matkę, zwiążę ją z nami, ojciec będzie wdzięcznym.
Jadwisia potem przyciągnie ich nazad do nas. Zobaczysz!
Spojrzała w oczy mężowi, który umiejąc ocenić to bohaterstwo żony, stał, patrząc na nią z uwielbieniem.
— Lolu! jak Boga kocham, zawołał, ty jesteś. — Tobie ministrem być! Słowo daję. Machiawel! I całując ją mruczał..
— Szach i mat! niema wątpliwości! Górą pani Radczyni!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



RODZEŃSTWO.
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM DRUGI.
W KRAKOWIE,
NAKŁADEM WYDAWNICTWA »DZIENNIKA POWIEŚCI«.
(K. J. Arwina-Zielińskiego).
1884.
W DRUKARNI «CZASU» FR. KLUCZYCKIEGO I SP.
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.



Mecenas, który do rodziców przychodził zazwyczaj w godzinach takich, aby się ani z bratem ani z bratową nie spotykać, — trafił na chwilę tę, gdy tylko co wyjazd do Wólki został postanowiony i znalazł ojca zajętego układaniem papierów.
Szelawski witając go, rzekł z uśmiechem.
— No, dosyć wam już dokuczyliśmy, czas na wieś powracać. Jeżeli jejmość będzie gotowa, ja we wtorek myślę.
P. Kalikstowi dosyć niewłaściwie twarz się rozjaśniła, gdy powinien był okazać smutek. Nie umiał się powstrzymać. Spostrzegł sam, że się źle znalazł, i całując ojca w rękę, odezwał się.
— Przepraszam kochanego ojca. Należałoby mi ubolewać nad tem, że się rozstaniemy, ale ja byłem i jestem tego przekonania, że ojcu pobyt w mieście nie był zdrowym. Ja tę wiadomość przyjmuję ochoczo — ani nasze powietrze, ani tryb życia, nawykłemu do Wólki, nie mogły służyć. Ztąd i ta niedyspozycya.
— Być może, odparł Szelawski. Dobrze mi tu z wami było, słowa nie masz, ale ja za moją Wólką tęskniłem. Otóż, — jedziemy. Jejmości wnuków będzie żal.
Mecenas zmilczał.
— Kunaszewscy oba nas przeprowadzają, dodał Sędzia wesoło. Mnie się widzi, że komornik jak komornik, ale młody by może nie tak się ochoczo ofiarował za towarzysza, gdyby (inter nos) Justysia mu w oko nie wpadła.
Mecenas się skrzywił nieco.
— Bałamuctwo to, odparł, zwyczajnie młody, ale na tę fantazyę jego nie życzę rachować wiele. Chłopiec majętny, przystojny, z sierotką bez posagu się nie ożeni.
— Ja też ci nie powiadam, żeby się chciał żenić, ale niemniej się koło niej uwija — rzekł stary.
— A Justyna też piętnastu lat niema — przerwał żywiej Mecenas, matka jej tak nie wyda zawczasu.
My tymczasem skorzystamy, śmiał się Sędzia, bo nam Kunaszewscy się w podróży przydadzą.
— Jabym sam rodzicom towarzyszył, wtrącił Mecenas, ale u mnie tyle zawsze interesów, a szczególniej teraz.
— Na to się nie powinieneś skarżyć — dorzucił Sędzia — chwała Bogu...
Kalikst ręką potarł po czole.
— Pracować trzeba! westchnął. Braciom obu, Julianowi i Bronisławowi jakoś łatwiej przyszło się dorobić, mnie mozolniej daleko...
— Nie grzesz i nie narzekaj — przerwał stary — i tobie idzie dobrze, imię sobie zrobiłeś, masz szacunek, reszta powoli przyjdzie, a lepiej, że stopniowo się dobijasz stanowiska, tem trwalszem ono będzie...
— Wyjazd więc na pewno? we wtorek? dodał rozmowę odwracając Mecenas.
— Powiadam ci, jeżeli Sędzina będzie gotowa — rzekł stary. — Biednej okrutnie się rozstać z Jadwisią trudno.
Kalikst przeszedł się po pokoju, nagłe postanowienie wyjechania było dla niego jeszcze nie zrozumiałem.
— Jakże do tego przyszło, zapytał, że rodzice się zdecydowali?...
— Jak? sam nie wiem, począł stary.
Serafina z tem sama do mnie przyszła... nie nagliłem, Bóg widzi.
Bronisławowstwo radziby nas wstrzymać pod pozorem mojego zdrowia, ale ja się czuję dobrze... Nie mamy już na co czekać... Gdyby przyszło słuchać doktorów!
Mecenas od ojca poszedł do matki, chcąc od niej się dowiedzieć, co było pobudką stanowczą do wyjazdu, ale Sędzina mu odpowiedziała, że już oddawna ona i mąż przygotowywali się, a teraz, gdy on czuł się lepiej, trzeba było z tego korzystać.
Z rozjaśnionem obliczem wymknął się potem Mecenas, zapowiadając, że się będzie tych ostatnich dni częściej dowiadywał i korzystał z nich, aby się rodzicami nacieszyć.
Jakoż wpadał po kilka razy na dzień, zawsze unikając Bronisławowstwa, chociaż niepodobna mu było się z Lolą nie spotkać, która natychmiast pod jakimś pozorem uchodziła.
W niedzielę, choć ze łzami na oczach, zdobywszy się na heroiczne poświęcenie Jadwisi, Lola zaledwie ją babce oddała, i uciekła zapłakana, gdy Mecenas wszedł i zastał babkę wzruszoną, przejętą, niewypowiedzianie wdzięczną Bronisławowej za tę ofiarę.
Ona ją umiała ocenić najlepiej. Była w istocie dla matki wielką, była olbrzymią. Sędzina zaledwie chciała wierzyć temu. Podzieliła się natychmiast swem szczęściem z mężem, a Szelawski uczuł to może jeszcze silniej, zdumiał się mocniej. Ofiara ta uczyniona dla żony droższą mu była, niż gdyby dla niego coś Bronisławowstwo uczynili...
Nacieszywszy się radością pani Serafiny, która ze wszystkimi się nią dzieliła, Szelawski wzruszony powrócił do swojego pokoju zadumany. Wyrzucał sobie, że on nic dla tych poczciwych, a tak przywiązanych dzieci nie zrobił, walczył z sumieniem.
Radca mu nieraz mówił o swych interesach i projektach, o potrzebie kapitału, o pożyczkach, jakie zaciągać był zmuszony. Sędzia wierny zasadzie słuchał, milczał, i ani pomyślał mu przyjść w pomoc. Tymczasem oni — oddawali co mieli najdroższego, dziecko — a czynili to wbrew przekonaniom nawet, bo Lola mówiła otwarcie, iż jest przeciwną temu, aby matka wychowanie dziecka komukolwiek powierzała.
Gniewał się sam na siebie Szelawski.
Przez tak długi czas przyjmowali ich gościnnie Bronisławowstwo, pieścili, — na ostatek czynili z siebie dla nich ofiarę. Wszystko to przyjmować, choćby od dzieci, zdawało się Sędziemu za wiele — nie okazując nawzajem jakiejś wdzięczności. Bił się z myślami, co miał uczynić. Nie widział innego wyjścia, tylko albo znacznym datkiem dopomódz Radcy, albo jeszcze znaczniejszą pożyczką...
Co z tego dwojga należało wybrać, nie był pewien. Wołałby był podarek, ale przyzwoitszą i oszczędzającą miłość własną Bronisława była pożyczka. Ze świeżo zrobionych rachunków okazywało się, iż Szelawski mógł mieć do dysponowania w krótkim przeciągu czasu sto tysięcy złotych.
Nikt nawet z dzieci nie mógł mu tego wziąć za złe, gdyby je dał Bronisławowi. Był to grosz dorobkowy, którym mógł rozporządzać swobodnie, a Radca ze swej strony niemało też uczynił dla ojca...
Przykro mu tylko było, że nie dał tych stu tysięcy wprzódy, aby się teraz nie zdawało, że płacił za Jadwisię...
Lękał się obrazić synową i syna...
Chodził więc zasępiony, ale z mocnem postanowieniem uczynienia czegoś dla syna. Ponieważ Lola robiła ustępstwo, dając córkę, mógł Sędzia też wyjątkiem się odwdzięczyć.
Zachodziło zatem pytanie, czy miał to zrobić po cichu, we cztery oczy, zachowując tajemnicę, lub otwarcie — nie lubił sekretów i chowania się z tem, co czynił.
Słowem w kłopocie niemałym był stary, gdy nadszedł Mecenas, który nie widząc się jeszcze z matką, nie wiedział nic o Jadwisi...
Szelawski zobaczywszy go — natychmiast pospieszył spytać.
— Wiesz! Wiesz!
— Zaszło co nowego? odezwał się p. Kalikst lękając, czy nie zmieniono postanowienia.
— Nowego, niespodziewanego, nie do wiary! Nie potrafił byś zgadnąć — zawołał Szelawski, chociaż z mojej twarzy czytasz, że nic złego, ale owszem...
— Coż to może być? mruczał trochę już niespokojny Kalikst.
— Nie wszyscy ją umieją ocenić, jak ona zasługuje — mówił żywo Sędzia — nie mogąc się powstrzymać — ja zawsze tego trzpiotka ze złotem sercem kochałem — a to niewiasta heroiczna.
— Kto? Kto? dorzucił niespokojniejszy coraz Mecenas.
— A no — Lola! Lola! zawołał Szelawski. Wystaw sobie — daje Serafinie Jadwisię! Rozumiesz ty to? wiesz ty, co to dla matki jest, dziecię choćby na czas jakiś oddać? Nie jestże największy dowód miłości dla nas!
Ja ci powiadam — kończył stary coraz się mocniej ożywiając, ona mnie tak tem ujęła za serce, iż tego wypowiedzieć nie umiem. Serafina z radości plącze, i ja, gdybym mógł, gotówbym się rozpłakać.
Zbladł osłupiały Mecenas...
Tak więc w chwili, gdy sądził, że zwyciężył, Bronisławowa zadała im cios okrutny — stanowczy i nietylko nie została odsuniętą, ale owszem zyskała wpływ ogromny. Był to krok rozpaczliwy, ale niesłychanej doniosłości, Bronisławowstwo stali teraz tą ofiarą bliżej serca rodziców, niż całe rodzeństwo. B. Kalikst spuścił głowę, — nie umiał odpowiedzieć słowa; nie było możności zmniejszenia w oczach rodziców tej ofiary i przekonania ich, że ona była tylko prostą rachubą.
Przygnębiony zamruczał coś Mecenas, spuścił głowę i usiadł.
Sędzia, który, jakeśmy mówili, nie lubił, nie znosił tajemnic, miał już na ustach zwierzenie się Mecenasowi z wzajemnej ofiary, którą chciał uczynić Radcy, wstrzymał się tylko, nie będąc jeszcze pewnym, jak ją dokona. Tymczasem pod niebiosa podnosił oboje Bronisławowstwo i całą swą dla nich wdzięczność ze łzami w oczach wypowiadał.
— Ależ kochany ojcze — rzekł w końcu, wysłuchawszy go Mecenas — każdy z nas, gdyby mógł i zręczność się tylko nastręczyła, gotówby też dla rodziców się poświęcić. Bronisławowstwo tylko szczęśliwsi są od nas, iż im to było możliwem.
Posiedziawszy trochę, — pomówiwszy z matką — Kalikst wyszedł ztąd z głową spuszczoną, przybity, smutny, a do braterstwa żal mając większy, niż kiedykolwiek. — Walka z nimi stawała się trudniejszą coraz.
W Wólce odtąd mieli najlepszego pozyskać sprzymierzeńca, — Jadwisię. Przeciwko wpływowi, jakie dziecię to wychowując się u babki uzyskać miało — nie było oręża do walki...
Zatopiony w myślach tych czarnych Mecenas zaszedł do domu... zajmował on piękne mieszkanie przy senatorskiej ulicy na pierwszem piętrze. Osobiste jego apartamenta były od ulicy, biuro znajdowało się od podwórza. Kancelarya dla samego okazu była obszerna i wystrojona tak, aby o Mecenasie i zajęciach jego dawała jak największe wyobrażenie. Może też młodzieży, pisarzów, kopistów, trzymał p. Kalikst więcej, niż było potrzeba.
Nie miał upodobania ani w elegancyi, ani w zbytkownem urządzeniu; rzeczy piękne, artystyczna całość mieszkania były dla niego rzeczą zupełnie obojętną. Z tem wszystkiem Mecenas starał się o jak najwytworniejsze urządzenie pokojów, które zajmował. — Salon, gabinet, biblioteczka, pracownia z wielkim smakiem i dosyć kosztownie były umeblowane. W pracowni tej, której teki, portfele, kałamarze, świeciły od bronzów, marokinów, opraw wytwornych, P. Kalikst prawie nigdy nie pracował. Najczęściej w kancelaryi na kawałku papieru robił notatki, rzucał koncepty, ale gdy nowy klient przychodził, prowadził go do stolika wypieszczenie i świetnie ułożonego, aby się nim pochwalić.
Na ludziach i to czyni wrażenie... Pokojów zajmował p. Kalikst z tegosamego powodu, do zbytku wiele, ale to powinno było zamożności dowodzić, przyjmował czasem wielkich panów i w ich oczach nie chciał ladajako wystąpić.
Sam salon, wzdychając o tem myślał zawsze Mecenas, grubo go kosztował, bo sprzęt był rzeźbiony, powłoka droga, firanki i portiery z materyj ciężkich i niezwykłych. Taksamo szafy biblioteczne, biuro w pracowni, aż do sypialni, o ile ona była widoczną, przyozdobione były i wyświeżone.
Jedyną oznaką po której domyślić się było można iż właściciel nie lubował się w tem wszystkiem — było zaniedbane utrzymanie tego tak wytwornego sprzętu. Pył często go pokrywał, nie czuć było używania, wszystko to stało martwe.
Mecenas przechodził obojętnie, a nie czuł się w domu, tylko w zabrukanej izbie przy kancellarij...
Wszedł teraz do swojego mieszkania smutny, zniechęcony i nie zaglądając do biura, wprost się udał do pustych pokojów. Wydały mu się one jeszcze puściejsze, smutniejsze, ponure nad wyraz pod wpływem uczuć jakie z sobą przynosił. Życie samo gorzkiem mu w tej chwili się zdało.
Nie widział celu, nie miał w niem przyjemności... Powiódłszy oczyma do koła, padł na krzesło u biura stojące, podparł się na ręku i zadumał. Jak błyskawica przeleciała myśl że kobieta, żona — jedna by mogła tu z sobą przynieść życie...
Na oczach jego stała śliczna, skromna, potulna, trwożliwa, łatwa do zawojowania postać Justysi.
Ze wszech miar było pożądanem uzyskanie jej... Jadwisię matka mogła i musiała odebrać, — a Justyna miała w Sędzinej trwałe przywiązanie, którego nic zachwiać nie powinno było... Ożenienie z nią było najdoskonalszą rachubą, a oprócz tego rzeczą, która się uśmiechała jako — przyszłość przyjemna. Brał sierotę, więc nie panią ale sługę... uszczęśliwiał ją... Wymagań z jej strony nie mogło być żadnych, wdzięczność nieograniczona.
Myśl ta już nie nowa, teraz się narzucała gwałtownie, jako konieczne położenie. Oszczędzała ona oprócz tego Mecenasowi, który żenić się chciał — starań, zabiegów, kłopotów, bo matka mu to musiała ułatwić. Konkurować nie potrzebował, znał ją od dziecka.
Należało więc niezwłocznie o tem mówić z matką, albo ją przynajmniej wyrozumieć...
Mecenas ważył, czy się lepiej było zwierzyć całkowicie, czy naprzód wydobyć z matki co ona o tem myśleć mogła. Wiedział z tego co nieraz z ust jej słyszał, że dla Justysi wielkiego się niczego nie spodziewała... musiała więc, gdyby syn własny stanął, być dla sieroty z tego szczęśliwą. Dalej, co na to miał powiedzieć ojciec, co rodzina, co świat...
Trochę i lenistwo przyczyniało się do tego, iż Mecenas łatwe małżeństwo nad inne przekładał. Wahał się jeszcze, lecz im dłużej myślał, tem mu się wydawał marjaż właściwszym, dogodniejszym, korzystniejszym. Wieki, jego zdaniem, były stosownie dobrane, bo — mówił sobie — kobiety, tak niezmiernie prędko starzeją! Na myśl nie przychodziło, iż mogła być jego córką...
Postanowiwszy naprzód wybadać Sędzinę — Mecenas westchnął i — poszedł do kancelaryi.
Od niejakiego czasu nieco się zaniedbał i tu go zastępował pomocnik. Wziął w rękę kilka wiązek papierów, przejrzał je, zmarszczył się, nie bardzo był niemi zaspokojony — nic nie mówiąc rzucił je na stół.
Przez cały ten dzień rozważał co i jak miał mówić z matką — nie chciał ani za wiele obiecywać i zawiązywać sobie przyszłość, ani zaniedbać się, by go Kunaszewski nie uprzedził — choć nie obawiał się młodzika, nie biorąc na serjo jego grzeczności.
Nazajutrz raniej niż zwykle był P. Kalikst u matki, gdzie przygotowania do podróży już się kończyły. Sędzina zabierająca Jadwisię była uszczęśliwiona. Czule powitała swojego Benjamina, który przychodził z twarzą nachmurzoną i siadł wzdychając. Szło to na rachunek odjazdu rodziców.
— A, nie uwierzy mama, — odezwał się — jak ja szczególniej uczuję gdy tu rodziców nie będzie. Sambo jestem jak palec. Bronisławowstwo mają siebie i dzieci — ja nikogo. Z nimi, choć nie jestem źle, ale też zbyt blizko niemogę być. Niezupełnie się godzą temperamenta nasze. Straszliwie czuję, moje osamotnienie.
— Mówiłam ci — przerwała sędzina — potrzeba się ożenić!
— Tak to łatwo powiedzieć — westchnął Kalikst. — Niechże mi matka znajdzie ten ideał któryby pomagał dźwigać brzemię żywota, a nie włożył na barki nowego? W żonie ja potrzebuję towarzyszki, osłody, orzeźwiającego czegoś. Panienki nasze miejskie wszystkie idą za mąż, niestety, dla siebie nie dla nas. Boję się. Z ręki mamy to bym ślepo żonę wziął — dokończył.
Sędzina spojrzała na niego, na myśl jej przyszła Justysia, ale wszyscy synowie tak wysoko sięgali, że Kalikstowi ubogiej sieroty nie śmiała nawet raić.
— Nie będę wiele wymagającym, — ciągnął dalej Mecenas — nie żądam majątku, nie mam pretensyi do stosunków arystokratycznych jak Julian, chcę mieć kobietę pomocnicę, pocieszycielkę.
— Zadajże sobie pracę jej poszukać, — odezwała się matka — niepodobna, aby ci się ona sama narzuciła.
— Mam coś na myśli — dokończył znacząco Kalikst, ale o tem mówić zawcześnie. W swojej porze mamie się zwierzę i zawczasu proszę o poparcie — ale — na dziś — dosyć.
Pocałował matkę w rękę, która doskonale zrozumiała i pochwalała to w duszy, że syn był rozważny, umiarkowany, i że zbyt nie spieszył gdy dziewczę jeszcze tak bardzo było młodziuchne.
Kalikst począł potem mówić o podróży, dawać rady co do popasów i noclegów, a że o Kunaszewskich wspomniano, żartobliwie napomknął, iż p. Floryan zdaje się bardzo grzecznym dla Justysi. Nie bez myśli natrącił o tem, i matka zrozumiała dla czego, bo zaraz go uspokoiła.
— O Justysię można być zawsze spokojnym — tak jest bardzo rozważna, chłodna i najmniejszej w sobie płochości nie ma. Bawi ją młodzik, ale ona sobie ani na chwilę głowy zawrócić nie da. Wiem z pewnością, że p. Floryana szacują na kilka kroć stotysięcy guldenów austryackich majątku, będzie sobie oczywiście szukał stosownej partyi, to i Justysia rozumie...
Mecenas się tedy uspokoił.
Bronisławowstwo oboje i on nazajutrz przeprowadzili rodziców wyjeżdżających, Kalikst za Pragę, a Radca z żoną o mil parę do popasu. Pożegnanie było serdeczne. Starzy jednak więcej okazywali niecierpliwości, aby się prędzej dostali do domu niż żalu po stolicy. Kalikst, którego męczyło teraz ocieranie się o brata, — prędzej może niżby był zamierzył, zawrócił do miasta.
Sędzia przed wyjazdem, wedle postanowienia swojego, za które mu żona gorącym podziękowała uściskiem, zawoławszy wieczorem do siebie Radcę, podziękował mu za jego dowody przywiązania i gościnności, a szczególniej za Jadwinię.
— Mój Boże — odezwał się w końcu, — radbym z duszy odwdzięczyć ci to, ale człowiek nigdy nie potrafi zapłacić za serce tylko sercem. Nie weźmiesz mi za złe, kochany mój, że ja też, oprócz wdzięczności, chcę ci choć słaby dać dowód, że radbym przyjść w pomoc w interesach. Niemogę uczynić wiele, ale to co mogę, przyjm proszę...
To mówiąc, Sędzia dobył sporą wiązankę papierów i wetknął ją Bronisławowi, ściskając go powtórnie.
— Nie chwal się z tem przed nikim, dodał. Są to moje osobiste oszczędności... Wiem, że teraz mogą ci się przydać na budowę...
Radca, który się wcale nie spodziewał ze strony ojca podarku, był zmięszany... i sam nie wiedział, czy się nim cieszyć — czy smucić.
Wołałby był, aby ojciec nie tak się spieszył z zapłatą tego, co za dług uważał. Schował za surdut pakiecik, nie mając czasu się mu przypatrzeć, a że baranie skórczyki mogą być i duże i małe — nie zabierając miejsca więcej jedne nad drugie — niepodobna się było domyśleć... czy suma... nie ograniczała się do takich rozmiarów, że ją za indemnizacyę pobytu... wziąć było można — co Radcy by przykrem być musiało.
Nie śmiał ani się przyglądać — ani zbyt badać papierów, i zmięszany ciągle ojcu dziękował plącząc się i ocierając pot z czoła.
— Proszę cię, Bronisławie — dodał Sędzia — niech to zostanie między nami, — niech Lola się nie chwali i nie mówi o tem...
Bronisław zaręczył tajemnicę.
Po rozmowie, która się niedługo przeciągnęła, Bronisław jak tylko mógł wymknąć się do swojej kancelaryi, otworzył biurko i w niem dla bezpieczeństwa — paczkę rozwiązał...
Ochłonął... obawiał się, aby oszczędny Sędzia nie zbył go kilkunastu lub kilkudziesięciu tysiącami złotych... Sto tysięcy było już datkiem znaczącym i przychodziły tak w porę Bronisławowi, że mu się aż twarz rozpogodziła. Właśnie miał szukać kredytu.
Żona nic o tem nie wiedziała, gdy się w końcu dnia zeszli w sypialni, ale wesoła twarz męża zwiastowała jej coś dobrego.
Zbliżył się do ucha i całując ją szepnął.
— Ojciec dał mi sto tysięcy! ale cicho! sza!
Plasnęła w ręce Lola...
— A komu ty to winieneś? spytała dumnie.
— Oczywiście, że — tobie... tego też nie zapieram się wcale. Gdyby nie ty — jabym całej tej sprawy poprowadzić i do końca przywieść nie umiał.
U rodziców my teraz stojemy niewątpliwie na pierwszem miejscu...
Łzy zakręciły się w oczach Loli.
— A! ale moja Jadwinia! Ja ją musiałam poświęcić!
— Przynajmniej obawiać się o nią nie potrzebujesz — dziecku nigdzie w świecie lepiej być nie może, jak u babki...
Podarek, który Sędzia zrobił Bronisławowstwu, miał pozostać tajemnicą — i byłoby może nie wydało się to, gdyby nie zbieg okoliczności szczególny. — Szelawski przed miesiącem, nie chcąc trzymać pieniędzy, które mu nadesłano w banknotach, zwykłych, dał je Mecenasowi, aby mu za nie kupił papiery towarzystwa kredytowego ziemskiego. Kalikst zapamiętał dobrze numera biletów, które wszystkie były po trzy tysiące rubli. Radca, potrzebując je zmienić, bo miał wypłaty, znalazł się w kantorze bankiera L... razem z bratem... Oka Kaliksta nic nigdy nie uchodziło, uderzyły go te listy zastawne, i obudziło podejrzenie. Został umyślnie chwilę dłużej, i po wyjściu Bronisława potrafił rzucić okiem na numera...
Były one teżsame, które kupował dla ojca. Nie ulegało wątpliwości, że Radca albo je pożyczył, lub w podarku dostał od ojca...
Mecenas zburzony cały wyszedł — bo wiedział, że zabiegi Bronisława nie były próżne; a gdy raz rozpoczęły się pieniężne interesa między Sędzią a nim — można było być pewnym, że zręczny i umiejący chodzić około tego Radca, już z rąk nie wypuści ojca. Początek tylko był trudny.
Kalikst nie przypuszczał podarunku, ale pożyczkę, i — był już w obawie, aby Szelawski nawrócony, całych swych kapitałów nie powierzył Bronisławowi..!
Trzeba było pilno radzić na to...
Ale — jak?






Dobra państwa Julianowstwa Szelawskich leżały w Sandomirskiem. Szczególny skład okoliczności odciągnął tak daleko od rodziców syna, i skłonił go do nabycia majątku w okolicy, z której pochodziła jego żona.
Pan Julian w pierwszych latach młodości swej zasłynął pomiędzy swoimi rówieśnikami z nadzwyczaj ujmującej i arystokratycznej powierzchowności. Kończył on wychowanie w Warszawie i ojciec wahał się jeszcze nad wyborem karyery dla niego, gdy jeden z dawnych przyjaciół i towarzyszów broni Sędziego namówił go, aby mu syna powierzył, dla umieszczenia przy jakiejś kancelaryi. Miał on ztąd później, obeznawszy się ze światem i ludźmi, gospodarować na wsi, a ojciec chciał dla niego na Wołyniu nabyć posiadłość. Tymczasem i Julianowi przypadło do smaku pozostanie w mieście, gdyż miał tu wiele domów, które sobie pięknego, miłego, dobrze wychowanego chłopca wyrywały. Czas płynął mu najprzyjemniej.
Doskonały tancerz, wielki elegant, wesół, uprzejmy, niemal zalotny, umiejący się podobać wszystkim, młody Szelawski był ulubieńcem towarzystwa, nawet sfer najarystokratyczniejszych, których przejął obyczaj i lubił się w nich obracać.
W jednym z tych domów pańskich poznał naówczas, słynącą z piękności, ale już nie najpierwszej młodości panienkę dwudziesto-kilkoletnią Helenę Z, spokrewnioną z najświetniejszemi imionami, ale posag mającą niewielki...
Panna Helena miała teżsame gusta, podobne co Julian skłonności, lubiła się stroić, bawić, była trochę zalotną, a piękność jej, choć już pierwszy puszek wiosenny straciła, otaczała ją jeszcze kołem wielbicieli.
Panna Helena zakochała się w Szelawskim; — mówimy naprzód o niej, gdyż w istocie jej miłość wywołała w Julianie uczucie, które samoby się może nie rozbudziło.
Rodzina panny nie mogła mieć nic przeciwko wydaniu jej za Szelawskiego, o którym choć wiedziano, że bardzo bogatym nie był — majątek jednak wydał się dla przypóźnionej na wydaniu panny — wystarczającym.
Sami Szelawscy po rozpatrzeniu się we wszelkich warunkach ożenienia syna, nie bardzo z niego byli radzi. Panna była z wielkiemi pretensyami, elegantka, nawykła do świata, a niezbyt też majętna. Obawiano się wymagań, a i wiek równy z Julianem matce się zdawał niezupełnie odpowiednim.
Tymczasem chłopak się szalenie kochał, pochlebiało mu, że przez stosunki żony miał wejść w świat, który go nęcił, bo czuł się stworzonym do niego, — panna umiała gorąco popierać swą sprawę. Szelawscy nie chcieli szczęściu syna stawać na przeszkodzie i małżeństwo przyszło do skutku.
Okazało się ono potem pod względem majątkowym, daleko pomyślniejszem, niż się spodziewano, i przewidzieć było można. Śmierć rodzeństwa zwiększyła we trójnasób wyposażenie pani Szelawskiej, która stała się bogatą. Później niespodziewana także a znaczna sukcessya spadająca na nią pomnożyła jeszcze, już i tak znaczne mienie.
Julian odziedziczywszy po żonie dobra w Sandomirskiem, sam też się obok okupił i osiadł, a, że i on i żona pragnęli na wysokiej stopie żyć i obracać się w tym świecie modnym i wytwornym, który dla nich był jedynym możliwym światem, — wszystkie więc usiłowania ich skierowane ku temu zostały, aby stosunki upragnione zawiązać. Zdawało się nawet państwu Julianowstwu, iż celu pożądanego dopięli, ale pan Adolf i jego żona znajdowali, że — daleko byli jeszcze od niego. Tolerowano ich wprawdzie w domach spokrewnionych z panią, ale praw obywatelstwa w świecie wielkim nie mieli jeszcze.
O pożyciu państwa Julianowstwa — sądzono i mówiono różnie. W początkach było ono szczęśliwem, sama pani w mężu zakochana, on rozmarzony i dumny — nic im nie przeszkadzało życie sobie ułożyć jak chcieli, przyszły potem dary fortuny — czegóż więcej pragnąć mogli.
Domyśleć się łatwo, iż sama pani w prędce bardzo zawojowała męża, nie dając mu czuć tego. Julian rządził się dobrze, interesa szły pomyślnie, gusta i upodobania mieli jednakowe, więc nie było prawie chmurki na małżeńskim horyzoncie.
Julian tak był pewien serca i miłości żony, iż — później, gdy ona znacznie ostygła, a nawyknienie do zalotności, nieco jej usposobienie zmieniło — nie zwracał uwagi na fantazyjki więdniejącej piękności.
Nie można było pani Julianowej zarzucić żadnej takiej płochości bijącej w oczy, którąby nazwać się godziło skandalem — ale — mówiono i szeptano i uśmiechano się, rozmaite piękne wymieniając nazwiska.
Wybór pani padał szczególniej na młodzież z tych kół pańskich, w których miała upodobanie. Kuzynków różnych dorastających i dorosłych zawsze bywało pełno koło niej.
Julianowi umiała zawsze tak jakoś te stosunki uczynić naturalnemi i miłemi, że nigdy nic przeciwko nim nie miał. Czasem domyślał się rozkochania ze strony młodzików i z żoną razem się z nich wyśmiewał, pewien siebie.
Małżeństwo liczyło już teraz lat kilkanaście trwania. Chryzio był wyrostkiem, dwie znacznie młodsze córeczki zbliżały się do lat dziesiątka.
Państwo Julianowstwo mieli czas życie swe, rezydencyę, dom urządzić tak, jak chcieli. Oboje starali się o to najusilniej, aby u nich nie zbywało na żadnej z tych rzeczy, które się uważają za atrybuty, konieczne państwa i dobrego tonu.
Czy pan i pani mieli zamiłowanie sztuki, ogrodu, kwiatów — czy one im były obojętne — ponieważ upodobanie w tych rzeczach rozpowszechnione było modne, państwo Julianowstwo musieli też mieć obrazy, dzieła sztuki, park i oranżerye, hodować orchidee i sprowadzać najrzadsze kwiaty.
Taksamo pan Julian nie kochał się właściwie w koniach, ani się na nich znał tak bardzo, ale najwięksi panowie mieli stajnie i stadniny, uczestniczyli w wyścigach, więc i jemu wypadało nabywać angielskie bieguny i starać się niemi odznaczyć.
Tak było ze wszystkiem. Rządziła tu wszechwładnie tyrańska moda, którą niespokojnem okiem ścigano, aby się jej nie sprzeniewierzyć.
Kosztowało to wiele, bardzo wiele, ale szło gospodarstwo dobrze, dochody były na fantazye wystarczające. Jeżdżono do wód, czasem spędzano kilka tygodni w mieście, a na wsi dom był na takiej stopie, iż się najznakomitszych gości nie potrzebował wstydzić.
Kosztowało to pana Juliana nietylko wiele pieniędzy, lecz i starań wiele, bo najmniejsze zaniedbanie się żona mu gorzko wymawiała, lecz mieli tę pociechę, iż powszechnie chwalono gust, z jakim się urządzili na wsi.
Wygodnem było czy nie, ale wszystko być musiało pańskiem, świeżem, wytwornem i modnem.
Pani Julianowa niegdyś bardzo piękna, dotąd jeszcze zachowująca starannie resztki uderzających wdzięków, dbała wielce o przedłużenie młodości. Nie dawało się to inaczej dokonać, jak nadzwyczaj wytworną toaletą, na którą nie żałowano tak dalece, że w wielkich wypadkach sprowadzano suknie z Paryża.
Nigdy pan Julian nie stanął temu na przeszkodzie, chociaż wychowanie Chryzia i dziewcząt coraz też większych wydatków wymagało.
Wiadomo jak dom — szanujący się — który chce utrzymać się na pewnej stopie, podlegać musi ścisłej regule. I pani i pan sam przestrzegali jak najpilniej, aby się tu z pod niej nic nie wyłamywało. Przepisy pewne niewzruszone rządziły domem, i nie dopuszczały najmniejszego opuszczenia i zaniedbania.
Były na wszystko przepisane godziny, formy, ludzie, i przy gościach, czy bez gości — występowano z jednakową ścisłością, pilnując regulaminu. — Zmieniały się toalety, służba musiała występować w liberyi, kamerdyner w białych rękawiczkach drzwi otwierał do jadalni, — na przejażdżki przeznaczone były powozy, uprzęże i konie...
Tejsamej dyscyplinie domowej podlegała pobożność, obchodzenie świąt, wychowanie dzieci, zabawy — wszystko. — Byłoby to może do pochwalenia, gdyby tradycye poszanowania godne strzegły porządku tego, ale tu władała moda i ona wielowładnie rozporządzała wszystkiem, zmieniając przestarzałe, a goniąc za najświeższem.
Wiadomość o jakiejś nowości przyjętej w modnym świecie, a jeszcze nieznanej państwu Julianowstwu, wprawiała samą panią w rodzaj niecierpliwej gorączki, dopóki ta nowość, natychmiast wypisana nie zjawiła się w Chrzanowie.
Naówczas wszyscy przybywający goście musieli ją oglądać i dziwić się jak państwo Szelawscy byli zawsze au fait wszystkiego co się na świecie zjawiało.
Sama pani czytywała czasami, pan Juljan bardzo rzadko, ale tym samym trybem słynne nowości literatury, rozgłośne książki natychmiast się zjawiały na stoliku... Pan Juljan wieczorami rozcinał je pysznym, ogromnym nożem z kości słoniowej, żona przerzucała a potem pył je zwolna okrywał, dopóki miejsca nie ustąpiły swym następcom.
Z robótkami kobiecemi tak samo postępowała piękna pani, temi się tylko zajmując, które głoszono jako modne i w używaniu, szczególniej w Paryżu.
Ta pogoń za nowościami stanowiła, można powiedzieć, charakter domu państwa Juljanowstwa tak wybitny, że nawet tam gdzie panowała moda trochę się wyśmiewano z bałwochwalstwa jej państwa Szelawskich.
Kuzyn pani, stary hrabia W., krzywiąc się mówił — Cela leur donne un air de parvenus!
Na wsi w Chrzanowie, stary dom murowany, zaraz w początkach po ożenieniu pan Juljan z pomocą budowniczego sprowadzonego z Warszawy przerobił na rodzaj pałacyku, a ogród powiększył i zrobił z niego park wspaniały.
Nie można było powiedzieć ażeby ta rezydencya nie miała pozoru bardzo łudzącego i pańskiego, lecz wpatrując się w szczegóły, wiele też jej zarzucić było można.
Rzadko kiedy pani Juljanowa była samą, potrzebowała towarzystwa, lubiła gości, zapraszano kuzynów i kuzynki, przedewszystkiem pierwszych.
Nie mieli rezydentów jak starzy Szelawscy, ale nierównie kosztowniejszych przybyszów, na których usługi musiały być konie, powozy i t. p.
Chryzio miał aż dwu nauczycieli, panienki dwie bony — oprócz tego starszy o wiele od Chryzia, ubogi ale wielce dystyngowany młodzieniaszek hrabia Wandalin — mieszkał tu od niejakiego czasu korzystając wrzekomo z nauczycieli.
Był to protegowany pani. Nie wydawano się z tem że skończył lat dwadzieścia, chciano go mieć wyrostkiem, bo wychowanie było nieco zaniedbane, ale pod względem fizycznym był to mężczyzna dojrzały... a w dzieciństwie zawczasu zepsuty.
Pan Juljan nie zbyt go lubił, lecz jako kuzyna żony, którego losem ona się zajmowała — cierpieć musiał.
Z dwóch nauczycieli Chryzia jeden staruszek, emeryt professor był nutą dysonansową w tym domu, ale go potrzebowano dla matematyki, drugi na pół francuz zupełnie za to przypadał do smaku państwu obojgu. Byt to syn francuza, wychowany w kraju, zwał się Dujardin, ale podpisywał Du Jardins — mając do szlachectwa pretensyę. Lat trzydziestu kilku, ciemny brunet, przystojny mężczyzna, nie wiele umiał i mniej jeszcze uczył, ale mówił po francusku ślicznie.
Z dwóch bon jedna tylko czasem się przemykała przez salon, gdyż tu, obyczajem zagranicznym, dzieci wogóle trzymane były po kątach i nie wychodziły przy obcych. Nawet stół miały osobny.
Sama pani, jak się tego domyśleć łatwo, domem się tak jak niezajmowała. Wydawała rozkazy, gniewała się, gdy ich nie spełniano, ale w szczegóły wcale się nie wdawała, znajdując, że to by było dla niej uwłaczającem.
Chociaż na wsi życie było urządzone na sposób miejski: godziny po cudzoziemsku rozdzielały je, nie wygodnie dla sąsiadów wieśniaków. Około pierwszej podawano drugie śniadanie z kilku potraw złożone, między szóstą a siódmą jadano obiad, po którym następowała dzień zamykająca herbata.
Sam pan Juljan, chociaż wglądał w gospodarstwo i miał do niego dosyć szczęścia, o tyle tylko się do niego mieszał, o ile to godności jego nie uwłaczało. Trzymał rządcę, który trafem osobliwym, był człowiek uczciwy, pedant, i znał się na tem czego się podjął.
Wyglądał bardzo parafiańsko, i pani go nie znosiła. Pokazywał się też mało.
Mówiliśmy już o stosunkach rodzeństwa między sobą, które oddalenie, położenie, obyczaje, zajęcia odpychały od siebie. Mecenas pisywał do Juliana czasami, a że mu szło o to aby go miał za sobą, utrzymywał korespondencyą. Nie omieszkał też donieść panu Juljanowi o ostatnich wypadkach, a nawet o domniemanej ofierze kilkunastu tysięcy rubli. Dało to do myślenia panu Juljanowi, który nabyciem pospiesznem a nierozważnem przyległego majątku, zmuszony był szukać kredytu.
Ze wszech miar było mu to nie na rękę, iż ojciec dla nich coraz ostygał i daleko bliżej był Bronisława i Kaliksta. Zdawało mu się, iż coś na to radzić należało.
Co do pani, ta okazywała zupełną dla starych Szelawskich obojętność, chociaż zrywać z nimi w żaden sposób by była nie chciała.
Otrzymawszy list od brata, Juljan przez parę dni rozmyślał nad nim, i jednego wieczora, gdy pani Helena siedziała na ganku, mając przy sobie Wandalina, Chryzia i pana Du Jardins — nachylił się jej do ucha wyrażając życzenie poufnej rozmowy. Tak się rzadko trafiała potrzeba podobnej narady, iż pani coś musiała ważnego się domyślać, wstała natychmiast i podawszy rękę mężowi, zeszła z nim do ogrodu.
— Chère Helene — rozpoczął zwolna, nieco uroczyście Juljan — chciałem się naradzić z tobą. Twoje zdanie wiele znaczy, masz sąd trafny, a tu idzie, mnie się zdaje, o przedmiot dosyć ważny.
Zimno uśmiechała się żona.
— Mówże, o co idzie?
— O moje stosunki z rodziną, które są nieco zaniedbane...
— Z kimże mianowicie?
— Nie z braćmi, ani siostrą — dodał Juljan. — Te wątpię, aby się o wiele poprawić dały.
Helena poruszyła ramionami.
— O rodziców mi idzie, — ciągnął dalej Juljan. — Zaniedbaliśmy ich nieco... Bronisławowstwo umieli ich doskonale ująć sobie, przyjmowali ich w mieście ugaszczając przez czas długi, Lola oddała im Jadwisię...
— Ja znajduję to rodzajem przypochlebiania się, niegodnym — wtrąciła pani Juljanowa.
— My zapewne w żadnym razie ofiary podobnej uczynić ani możemy, ani o niej jest mowa, ale dać tak zupełnie zobojętnieć rodzicom niepodobna. Wiesz, Mecenas mi pisze, że ojciec na wyjezdnem dał Bronisławowi sto tysięcy.
— Ojciec! ojciec! — wybuchnęła niedowierzająco Helena.
— Ale, tak jest, Mecenas wie najpewniej. Jeżeli się nie przypomnimy czemś rodzicom, staniem się im zupełnie obcy.
— Cóż my uczynić możemy! — przerwała Juljanowa dosyć obojętnie. — Ja żadnej z córek nie poświęcę.
— Ani ja, ani ja! Wiesz o tem najlepiej — dodał żywo Juljan. — Coś, coś jednak dla rozbicia tych lodów zrobić by należało. Wiesz... od czasu jakeśmy się pobrali, rodzice nie byli w Chrzanowie, nie znają go tylko z powieści...
Zawahał się nieco Juljan i dołożył:
— Trzebaby ich zaprosić, czy na święty Jan, czy... kiedykolwiekbądź... trzebaby przyjąć.
Spojrzał na żonę, która szła z głową spuszczoną, milcząc dosyć długo.
— Nie mam nic przeciwko temu — odezwała się wreszcie. Owszem, miłoby mi było pochwalić się im naszym Chrzanowem, naszem życiem... ale, sądziszże iż rodzice taką długą, nużącą podróż uczynić zechcą?
— Mają na pół drogi spoczynek, u Bronisławowstwa w Warszawie — rzekł Juljan. — Nie mogą nam w ostatku odmówić tego, gdy uczynili dla Bronisławowstwa. Pojechałbym ich sam zaprosić, a tu byśmy się wysadzili na przyjęcie. Raz jeden, choćby nas to i kosztować miało.
— A! któż mówi o kosztach, — syknęła sama pani. — Allons donc! idzie o to, aby rozważyć dobrze czy to się da zrobić i czy to jest tak niezbędnie potrzebnem jak sądzisz?
— Pomyśl — odparł Juljan, który znając żonę, nigdy nie nalegał na nią, i ograniczał się poddaniem myśli, będąc zawsze pewnym, że ona ją przyjmie, jeżeli za swoją przyznać sobie będzie mogła.
Na ten więc raz nie mówiono już więcej o tem, Juljan coś wtrącił obojętnego, spytał o szczegół tyczący się dzieci i zawrócił w prędce z żoną do ganku. Pani Helena milczała, ale pomysł męża niosła z sobą, obiecując w duchu rozważyć dobrze czy mógł on przynieść korzyść jaką lub przyjemność.
Pochlebiało jej miłości własnej popisanie się z Chrzanowem, który za swe dzieło uważała. Oprócz tego, nie rada była, aby im wydarto to czego się po rodzicach Juljana spodziewać mogli, naostatek i mężowi raz coś uczynić, gdy sobie życzył — gotową była. Czuła, że pobłażania jego potrzebować mogła...
Namysły trwały cały dzień następujący. Juljan już nie wznawiał rozmowy, czekał. Był pewien, że ona sama ją teraz rozpocznie. Tak się stało.
Po śniadaniu, gdy się dzieci rozbiegły, a Wandalin z papierosem wyszedł na ganek — dała znak mężowi.
— Myślałam o tem co mi mówiłeś — odezwała się. Zapewne, możeby dobrze było raz przecie rodziców mieć u siebie.. ale, jeżeli masz zaprosić ich a otrzymać koszyk... to...
Potrząsła główką.
— Muszę to tak zrobić aby mi nie mogli odmówić — odezwał się Juljan. — Byłem pewny, że ty z twoim tak trafnym sądem w każdej rzeczy, przyznasz mi słuszność.
Gdyby rodzice nie spędzili tyle czasu u Bronisława, gdyby się ojciec wcale z Wólki nie ruszał, to co innego, raz mogąc podróżować, winien nam to co i Radcy.
Uśmiechnął się.
— Przyznam ci się, że mi też nieco o to idzie aby ojciec twoje dzieło, ten dom nasz tak urządzony, o którym wie tylko z odgłosu, na oczy własne zobaczył.
Uśmiechnęła się połaskotana w swej miłości własnej przyjemnie pani Juljanowa.
— Za tem by szło — dodała — że wypadałoby koniecznie zaprosić braci, no i Sabinę.
Skrzywiła się wymieniając imię rywalki.
— Rozumie się — rzekł Juljan. — Czy zechcą przybyć, czy nie, to nie nasza rzecz... prosić możemy.
— Miłoby mi było im pokazać jak my przyjąć umiemy, i jak, choć na wsi, można wszelkim wymaganiom najwykwintniejszym zadość uczynić.
Julian potakująco się uśmiechnął.
— Obudzimy zazdrość, ale o to mniejsza, każdy się swoją piędzią mierzyć powinien.
Pan Juljan otrzymał pozwolenie, ale warunki były jeszcze przedmiotem długich narad. Miał »nudny« ks. Zaręba, bo go tu tak zwano, towarzyszyć Sędziemu? Zdawało się to nieuniknionem.
P. Juljanowa obstawała przy tem, ażeby rodzicom ułatwiając spędzenie dnia wedle ich zwyczaju, dla ogółu gości śniadania i obiady dawać w godzinach europejskich. Co do kuchni, ta się wcale nie miała zastosowywać do formuł Konrada, i t. p. Żądała pani, aby apartamenta dla gości były jak najobszerniejsze i jak najzbytkowniej przygotowane, i t. p.
Juljan się zgadzał na wszystko.
Na ostatek wypadło rozwiązać i to pytanie, czy syn miał sam jechać ojca i matkę zapraszać, czy listem się ograniczyć.
Ale list, nie mógł zrobić najmniejszego wrażenia, a Juljan chciał rodziców mieć u siebie. Była to może fantazya, ale uparta.
Raz mężowi dawszy upoważnienie do działania, pani Helena zdała wszystko na niego i zabawiała się znowu wychowywaniem Wandalinka... który, jak się zdaje, nie potrzebował nauki, i z życiem dostatecznie był obeznany. To wczesne zepsucie zdawało się bawić panią Juljanowę.
Ponieważ na Św. Jan już zapóźno było w tym roku zapraszać, postanowił pan Juljan sam bez żony, jechać na imieniny i ojca do siebie na połowę Lipca, urodziny żony zaprosić.
Św. Jan nie obiecywał się teraz tak uroczyście, — z rodziny tylko jeden Bronisław i to sam miał się znajdować w Wólce. Lola była trochę chora. Mecenas wolał przybiedz później i składał się jakimś pilnym interesem. Sąsiedzi zato w wielkim obiecywali się komplecie.
Przyjechawszy w wigilją p. Juljan nie tracąc czasu, udał się do matki, jej się zwierzając, że i on i żona za dowód największy łaski żądają odwiedzenia Chrzanowa. Przedstawiał on to jako niemal konieczność, ażeby ludzie fałszywych wniosków nie wyciągali o preferencyach rodziców dla Bronisławowstwa i t. p.
Mocno się skłopotała Sędzina, przewidując trudności, Juljan nalegał.
Szczęściem Sędzia był zupełnie zdrów, a Juljan wszelkie możliwe ułatwienia i dogodności ze swej strony przyrzekał... Sercu matki przykro było pokrzywdzić nawet pozornie jedno z dzieci.
Zarazem pan Juljan, zapraszając ks. Zarembę, starał się go ująć sobie, aby on popierał sprawę.
— Jeżeli rodzice uszczęśliwili Bronisławowstwo tak długim pobytem — rzekł — niechże nam nie odmawiają pobłogosławić nasze gniazdo, którego wcale nie znają. My do tego błogosławieństwa największą przywiązujemy wagę.
To mówiąc, Juljan, który wraz z żoną był bardzo pobożny, gdyż ortodoksya stawała się modną, pocałował w rękę ks. Zarębę. On, znajdował życzenie to słusznem i przyrzekał je popierać.
Sędzia gdy z tem syn wystąpił w początkach się uląkł, opierał ale w końcu rozczulił, i dał się przekonać, że rzecz była potrzebna, słuszna i możliwa.
— Widzisz, Bronisławie — szepnął stary wieczorem do niego — coś ty mnie narobił wyciągając do Warszawy, teraz muszę Juljanowstwo odwiedzić, a tylko co nie widać jak Sabina tego samego zażąda, no, i będzie miała prawo... A moje stare kości.
Radca znajdował, że ojcu ruch nie mógł zaszkodzić, a Warszawa była po drodze dla spoczynku, gdzie oni na rodziców czekać mieli.
Tegoż dnia z Wólki Juljan napisał list do żony donosząc jej że negocyacye szczęśliwie doprowadzone zostały do skutku.
Kilka tygodni czasu mieli państwo Juljanowstwo do przygotowania się, które przy tak zasobnym we wszystko domu, ani połowy ich nie wymagało. Do gości tegorocznych należeli oba Kunaszewscy, stary bowiem już mieszkał u wnuka i odmłodniał w tym bycie niezależnym, a jako galicyanin nawet strój zmienił. Nabrał powagi, śmiałości i dawni sąsiedzi Wólki, którzy go w starej kapocie widywali, bawili się tą metamorfozą.
Pana Floryana przyciągnęła tu Justysia. Zaczynało być widocznem, iż młodzieniec nie obojętnem na nią patrzył okiem, ale Sędzina jakby naumyślnie, przy nim powtarzała ciągle z naciskiem iż Justysia była dzieckiem, i że przed skończonym dwudziestym rokiem żadnej panienki za mąż wydawać nie życzyła i t. p.
Czy w istocie było to jej przekonaniem, rzeczą jest wątpliwą. Sędzina w ten sposób usiłowała chłopca, choć się jej podobał, trochę zrazić i odsunąć, będąc ujętą przez Mecenasa, który dał do zrozumienia matce, że na Justynę rachuje. Interes syna i szczęście, które mu miała zapewnić jej wychowanka, bliższe były sercu matki, niż młode, nieznajomego, majętnego kawalera, któremu łatwo się było dobrze ożenić. W wieku pani Sędzinej mało się zważa na miłostki, sympatye, na zakochania, gdy inne warunki szczęścia są zapewnione. Rachowała na to, że Mecenas będzie mężem wzorowym, a Justysia najlepszą żoną, i że o młodziku, który pewnie znowu tak się w niej nie kochał zapalczywie — zapomni.
W istocie między skromniuchną, cichą Justysią a żywym i wesołym Kunaszewskim, choć sobie tego inaczej jak oczyma powiedzieć nie mogli nigdy — miłość od pierwszego powzięta wejrzenia rosła i coraz się krzepiła. Sierotka mówiła sobie, że, ponieważ Kunaszewski się z nią żenić nie może (tak sądziła), ona nigdy za nikogo nie wyjdzie. Floryan się zaprzysięgał, że choćby nie wiem wiele lat miał na nią czekać i dobijać się jej było najtrudniej — pozyskać ją musi. Sędzina teraz mając już podejrzenie zalotów, starała się nieznacznie przeszkadzać poufałym rozmowom i dłuższym spotkaniom. Ale w sam dzień Św. Jana było tak wiele gości. Justysia tak ciągle biegać musiała, a Floryan na nią czatował tak umiejętnie, stając na przesmykach, że kilka razy odkradł chwilkę, przez nikogo nie spostrzeżony.
Po obiedzie, gdy pani Sędzina była mocno zajęta, skorzystał Kunaszewski z tego i pochwycił Justysię na rozmowę nieco dłuższą.
— Nie chciała mi pani wierzyć, — rzekł — gdym się na Św. Jan obiecywał, a słowa dotrzymałem, wstyd mi tylko przyznać, że nie dla Ś. Jana, ale wcale z innej pobudki.
Justysia się zarumieniła.
— Gdyby mi wolno było... częściej bym do Wólki zaglądał — dodał.
— Ale panu tego nikt zabronić nie może, państwo tak mile go widzą oboje — chłodno opowiedziała Justysia.
— Pani Sędzina nie koniecznie może widzi mnie miłem okiem — rozśmiał się P. Floryan — ale mi nie wolno wytłumaczyć dla czego, mnie o tem objaśniła zacna pani Podkomorzyna.
(Ociemniała rezydentka brała stronę młodego Kunaszewskiego).
Justysia dobrze rozumiała co to znaczyć miało, ale musiała udawać, iż się nie domyśla.
— Niech mi panna Justyna doda odwagi — odezwał się Floryan.
— Ja? panu! — podnosząc oczki zapytało dziewczę, — ale zdaje mi się, że panu na niej nie zbywa, a zwykle mężczyzni jej kobietom raczej dodają, niż przeciwnie.
— Bywa różnie — odparł P. Floryan.
Zamilkli chwilę; a Kunaszewski dodał niby żartobliwie.
— Pani Sędzina ciągle zapewnia, że jest przeciwną wczesnemu wydawaniu za mąż panienek, a ja ile razy jadę do Wólki zawsze jestem w strachu, że pani tu już nie zastanę.
— A gdzieżbym się ja podzieć miała? — spytała naiwnie Justysia.
— Ja nie wiem, ktoś panią porwać może.
— Mnie, — rozśmiała się Justysia — wątpię bardzo, a znowu ja nie dam się tak porwać i mam obrońcę w mojej opiekunce.
— A jeżeli ona...
P. Floryan niedokończył, Justysia poruszyła ramionami. Oczy ich się spotkały.
— Ja wcale za mąż wychodzić nie myślę — dodało dziewczę. — Jestem mojej dobrodziejce trochę przydatną, mnie tu dobrze... nikt pewnie na biedną sierotę ani spojrzy... może więc pan być pewnym, że ja zawsze na jego przyjazd kawę z kożuszkiem, która mu się podobała, przygotowywać będę.
Żartobliwie tak rozmowę obróciwszy, Justysia chciała odejść, bo na nich patrzano, ale Floryan ją zatrzymał.
— Przed wyjazdem, — rzekł — wątpię, bym mógł do pani choć kilka słów jeszcze powiedzieć na osobności, pozwól więc, abym skorzystał z tej chwili. Racz pamiętać, że ja także żenić się nie myślę, choćby nie wiem ile lat, — i — czekać, czekać będę... a słowo moje tak waży jak najuroczystsza przysięga.
Zaczęto wołać Justysi — i dziewczę ledwie miało czas odpowiedzieć wejrzeniem, gdy już biedz musiało posłuszne, — ale z sercem bijącem i tak jak nieprzytomne.
Kunaszewski rad, że powiedział, co oddawna w sobie nosił, odszedł wesół i spotkawszy na drodze dziadunia z kieliszkiem w ręku, trochę podchmielonego, uścisnął go tak gwałtownie i serdecznie, iż mu wino wylał i nowy garnitur poplamił.
Po to tylko przybył do Wólki, aby koniecznie Justysi rzucić w uszko i do serca to słowo. Od niej nie potrzebował nic nawzajem, bo ona — od siebie nie zależała. Chciał tylko, aby wiedziała, że na niego całkowicie rachować mogła.
— Aleś ty oszalał Florku, czy napiłeś się, zawołał komornik starannie chustką ocierając wino.
— Upiłem się, ale nie winem! odparł uszczęśliwiony Floryan.
— Miodem? spytał komornik...
— I to nie, dziadku — ale nektarem... którego ty już dawno nie kosztowałeś...
Komornik nie zrozumiał jeszcze.
Floryan zaś teraz dopiero chwycił wino i stukając o kieliszek komornika, szepnął.
— Zdrowie — mojej bohdanki!
Rozśmiał się stary Kunaszewski.
— Zdrowie, rzekł — ale się boję bardzo, żeby ci jej ktoś nie pochwycił...
Uderzyli się kieliszkami.
— Ja mam nadzieję, że mi Pan Bóg dopomoże, odparł Floryan. Dał mi razem cudownie znaleść dziadka i ją... musi doprowadzić to do szczęśliwego końca...
Uściskali się raz jeszcze.
Zaledwie goście się rozjechali, gdy już Szelawska musiała zacząć myśleć o wyborze w podróż. — Nikomu ona zbyt pożądaną nie była — wszyscy niemal wzdychali i smutnieli mówiąc o niej, ale stała się nieuchronną.
Co gorzej, Sędzina przewidywała, że Sabina także zażąda od rodziców, aby ich odwiedzili. Raz będąc w podróży, nie wypadało uprzedzać ich, ale odbyć i to zarazem, aby się już potem nie ruszać z Wólki. Zdania były podzielone, wezwany na radę ks. Zaręba znajdował, że wygodnie byłoby skończyć te włóczęgi, ale — wpaść do Adolfowstwa niespodzianie, gdy oni może wybierali się do wód za granicę, nie zastać ich, albo im przeszkodzić, dla starych nie wypadało — zapytywać i oznajmić o sobie wstręt miał Szelawski. Nie wiedziano co począć.
Julian pospieszył natychmiast do domu, a i Bronisław długo bawić nie mógł, odjechali Kunaszewscy, w Wólce pakować się zaczynano, gdy Mecenas nadciągnął.
Uwiadomionym był już o zaproszeniu, bo je odebrał także z ust Juliana i śmiał się.
— Mnie by wypadało, mówił do matki, zażądać także odwiedzin osobnych — ale kawaler jestem, nie potrafiłbym przyjąć i odkładam to do ożenienia.






W Chrzanowie, chociaż dom był zawsze gotów na pomieszczenie i przyjęcie gości, wiele zostawało drobnych szczegółów do obmyślenia.
Sama pani zdała to na Juliana, który wogóle zastępować ją musiał, gdzie tylko o wykonanie chodziło. Wydawała rozkazy, do niego należało je spełniać.
Dnie pani Heleny schodziły na leniwem jakiemś używaniu życia, rozrywkach i sztucznie tworzonych zajęciach. — Potrzebowała się bawić, — ale nie męczyć. Ogród, książki, towarzystwo, — przysłuchiwanie się plotkom; przyjmowanie odwiedzających — dzieci, do których się liczył Wandalin, wcale już nie kwalifikujący się do tej kategoryi, zapełniały dnie spędzane w Chrzanowie. Pomocą wielką do zapobieżenia nudom śmiertelnym był i zabawny wychowaniec, i jeden z sąsiadów, przyjaciel domu, który w niedostatku innych wielbicieli, skazany na pobyt na wsi, służył pani Julianowej.
Zwano go hrabią, a po nazwisku Brackim. — Jakieś niedobrze oznaczone dalekie pokrewieństwo z rodziną pani Julianowej, czyniło go jej kuzynem.
Pana Ottona Brackiego w kołach, w których się dawniej obracał, zwano teraz »ruiną«, gdyż znaczny bardzo strwoniwszy majątek, zmuszony był na ostatek na jednej wiosce żyć w kątku. Moralnie był on jeszcze większą ruiną, niż majątkowo.
Bardzo piękny mężczyzna, sławny zdobywca serc, bohater wielu głośnych skandalów, Otto zachował jeszcze resztki piękności, — w towarzystwie był czarującym, gdy chciał, ale upadek uczynił go szydercą, złośliwym i sceptykiem. W nic już nie wierzył — przestawszy mieć wiarę w siebie — nic też nie szanował. Dźwignąć się z tego upadku, jakimkolwiek kosztem, było teraz jego jedynym celem i myślą.
Skazany na wygnanie, poznawszy kuzynkę Julianową, która się nim żywo zajęła, stał się w prędce domownikiem, przyjacielem domu w Chrzanowie.
Z przebiegłością wielką, zaczął od tego, że sobie pochlebstwem ujął i zawojował Juliana, — potem stanął w szeregu przerzedzonym wielbicieli samej pani i pozostał na tem stanowisku — ostatni.
Julian trochę już był ostygł dla niego, za to pani brata go w opiekę i obejść się bez niego nie mogła. Zwolna Bracki stał się tu niemal vice-gospodarzem, a w miarę jak Julian coraz nudniejszym i nieznośniejszym stawał się dla żony, Otto był niezbędniejszym...
Z kuzynkiem tym Helena była w stosunkach najczulszych, najpoufalszych, — nie zważając na to, że mąż coraz niechętniej spoglądał na spoufalenie, wszystkim bijące w oczy.
Ile razy gospodarz na czas dłuższy oddalał się z domu, natychmiast powołany Bracki przybywał tu, zamieszkiwał w przeznaczonym sobie stale apartamencie i rządził się jak u siebie.
Raziło to ludzi, wywołało plotki, ale pani Julianowa z pogardliwem lekceważeniem wcale nie raczyła zważać na nie.
Nie były one bez podstawy. Stosunek małżeństwa pod wpływem tego przyjaciela domu, z każdym dniem się pogorszał... Julian dla żony coraz był nieznośniejszym tyranem... Otto potakiwał znajdując otwarcie zadziwiającem, że Helena wyżyć z nim mogła...
Myśl rozerwania tego stadła coraz się wyraziściej postępowaniem Brackiego uwydatniała. Szedł do celu ostrożnie, zwolna, ale nie ustając i korzystając z każdej zręczności.
Po wyjeździe do Wólki, wedle zwyczaju Bracki wezwany do Chrzanowa, przybył nazajutrz, rozgościł się w pałacu i bawił kuzynkę razem z Wandalinem, którego psuć jej dopomagał.
Trochę wcześniej, niż zamierzał, powrócił Julian w nocy, niespodzianie i — niewiadomo co potem zaszło, ale bardzo rano pan Otto Bracki wyjechał z Chrzanowa, a domownicy dostrzegli, iż państwo z sobą byli jak poróżnieni. Nie mówili prawie do siebie, widywali się tylko przy stole i herbacie, pani była w humorze najokropniejszym, Julian się gniewał i niecierpliwił.
Tłumaczono to różnie, lecz z postępowania pana Ottona się pokazywało, że i on w tem jakiś udział mieć musiał, nie przyjeżdżał już bowiem do Chrzanowa, i jawnie do niego nie posyłano...
Mówiono, że jest chory.
Kwasy pomiędzy małżonkami tak się stały uderzającemi, iż służba nawet podzieliła się na obozy, i w domu czuć się to dawało rażąco...
Julian, pomimo to zajmował się przygotowaniem na przyjęcie rodziców, którzy wcale nie w porę przybyć mieli. Julianowa usposobioną nie była do czułego powitania.
Wszystko to dosyć źle przysłonięte, już nawet sąsiedztwu było znane.
Zaufana stara sługa pani była mocno zajętą, i niekiedy po dwa razy na dzień tajemnicze czyniła wycieczki, to do miasteczka, to w sąsiedztwo.
Pan Julian chodził sztywny, nadąsany i milczący... Bona i francuz Des Jardins, w dobrych z sobą będący stosunkach, zapowiadali katastrofę w domu. Wandalin, chłopak nad wiek zepsuty, szpiegował wszystkich, otwarcie mówił nauczycielowi, iż kuzynka się rozwiedzie i pójdzie za mąż za Ottona. Zamykano mu usta, ale łobuz powtarzał, iż widział, jak się całowali... Cieszył się z tego, bo Juliana nie lubił, a spodziewał się zostać przy pani, Chryziowi zapowiadając, że go ojciec zabierze...
Wandalin po dziecinnemu wyprzedzał wprawdzie to — co jeszcze tak dobitnie może sformułowanem nie było, ale niemniej stało się już nieuchronnem. Pani Julianowa nie mówiła o tem, że wyjdzie za kuzyna, ale rozwód miała na myśli i znajdowała go koniecznym.
Znaczniejsza daleko część majątku należała do niej, nowo nabyte dobra także na jej imię kupione zostały. Szelawskiemu więc w razie rozwodu jedna tylko jego własna wieś pozostać mogła.
On sam rozwodu nie przypuszczał jeszcze, chociaż między nim a żoną — już wyraz ten rzucony został... sądził, że zgoda łatana może nastąpić. Pani już jej nie przypuszczała.
Przybycie starych Szelawskich stanowiło teraz zadanie dla obojga nadzwyczaj trudne do rozwiązania. Musieli przed nimi i rodzeństwem ukryć rozterkę, nie dać się im domyśleć, co groziło...
Oboje uznawali tego potrzebę.
Stało się to tak nagle — niespodzianie, że czasu nie było ani, aby zapobiedz pod jakimś pozorem przybyciu rodziców, ani postarać się o porozumienie, choćby nietrwałe między małżeństwem. Co zaszło po powrocie, co było powodem nagłego poróżnienia — nikt nie wiedział dokładnie. Wiadomem tylko było, że pani nazajutrz po powrocie męża nie pokazywała się wcale, i opowiadała chorą — że do dnia pospiesznie wyjechał Otto, a Julian burzył wszystko w domu i łajał, a bezcześcił kogo spotkał.
U stołu prawie nie mówili do siebie. Pierwsze dwa dni tak upłynęły bez próby nawet jakiegoś porozumienia; trzeciego wieczorem państwo Julianowstwo po cichu długo rozmawiali z sobą w gabinecie, a podsłuchujący Wandalin nie mógł nic podchwycić.
Skutkiem było, że nazajutrz jakiś modus vivendi dał się uczuć.
Blada, smutna, zmęczona chodziła pani po domu, skarżąc się, że jest chorą, posłano nawet po doktora, a gdy ten przybył, położyła się w łóżko.
Starzy Szelawscy już byli prawie gotowi do wyjazdu i dzień nawet oznaczono, gdy list nadszedł z Chrzanowa, oznajmujący o nagłej a ciężkiej chorobie pani Julianowej. Rozumiało się samo z siebie, iż zaproszenie cofniętem zostało, a Sędzina odpisała natychmiast z kondolencyą, prosząc, aby uwiadomiono ich regularnie o stanie zdrowia Heleny.
Tym sposobem uratowali się państwo Julianowstwo od rodziców, ale nie od ludzkich języków złośliwych, które głosiły urbi et orbi, że miało przyjść, jeżeli nie do rozwodu, to do niezawodnej separacyi. Nie było też tajemnicą dla nikogo, iż przyczyną katastrofy stał się kuzyn Otto Bracki. Teraz większa część osób, co wcale nie przewidywały takiego końca, dowodziła, iż oddawna prorokowano coś podobnego.
Jedni brali stronę męża — drudzy w mniejszej liczbie bronili żony.
Ale że oboje dumą swą i lekceważeniem serc pozyskać nie mogli, większość sąsiadów nielitościwą była dla żony równie, jak dla męża.
Życie w Chrzanowie zachowując swe dawne formy — stało się nieznośnem... Wszyscy przeczuwali, iż ono pozostać tak nie mogło, że jakaś radykalna zmiana zajść musiała.
Starzy Szelawscy jedni byli nietylko w zupełnej niewiadomości o wypadku, ale możliwości jego nigdy nie przypuszczali — będąc tego przekonania, że małżeństwo było najczulej do siebie przywiązane.
Łączyły je dzieci — nikt nie posądzał o płochość pani Julianowej, bo wobec rodziny, starała się z nią nie zdradzać.
Pierwszy Mecenas przez jednego prawnika, który z tamtych stron powracał, — został rozbudzony pytaniem brutalnem.
— No cóż, brat Mecenasa się słyszę z żoną rozwodzi?
Kalikst rzucił się zdziwiony.
— Co? gdzie? jak? który? co to za plotka?
Nastąpiły szczegóły niedostateczne, ale Mecenas wprawiony został w niepokój okrutny. Zapomniano go uwiadomić o odwołaniu, o chorobie.
Chociaż z Bronisławem się nie widywali, pan Kalikst pobiegł do niego do biura, dla pospiechu.
Przyjście jego oznajmywało, że sprawa jakaś była ważna. Poszli do kąta razem.
— Julianowstwo zaprosili rodziców do siebie i nas — począł Mecenas, ale coś nagle zaszło u nich. Wieść chodzi, że się rozwodzą.
— Plotka — rzekł Bronisław zimno, tyle w tem prawdy może, iż Julianowa chora i podróż odłożona.
— Oho! zawołał Kalikst — więc się to potwierdza.
Radca stał nader obojętny...
— Gdyby nawet pomiędzy Julianem i jego żona coś — nastąpić miało — rzekł — cóż to nas obchodzi? Niepodobna do grobowej deski być solidarnym z całą familią, do wszystkiego się mieszać, każdą rzecz odboleć... Jak sobie Julian posłał, tak się wyśpi.
— Mnie idzie o rodziców — przerwał Mecenas, im bym chciał przykrości oszczędzić... dlatego przyszedłem się poradzić.
— Rodzicom, jeżeli co jest, zataić należy — rzekł p. Bronisław, który się niespokojnie oglądał, chcąc skończyć co najrychlej rozmowę. Mecenasowi nie wypadało nalegać, ukłonił się i odszedł.
W Chrzanowie wszystko o ile możności pokrywano, starając się, aby świat jak najmniej wiedział o skandalu... Julianowa leżała chora na pozór, rozjątrzona w istocie i zdecydowana z mężem się rozstać.
W rozmowie powtórnej z mężem przyszło do wyrzutów wzajemnych tak gwałtownych, że po nich pojednanie stało się niemożliwem.
Helena znalazła się z mężem w sposób tak brutalny, że on zabrawszy Chryzia i jednego z nauczycieli, tymczasowo odjechał do własnej swej wioski, jawnie już tym krokiem okazując rozbrat z żoną.
Zgryziony, przybity napisał list otwarty do ks. Zaręby, prosząc go, aby rodziców przygotował do katastrofy.
Być może, iż się pożycia Julianowstwa niezbyt szczęśliwego domyślano — ale nikt nie przypuszczał zgorszenia tego rodzaju — takiego ciosu dla dzieci i dla rodziny.
Ksiądz list odebrawszy, padł na kolana płacząc... Dla starych Szelawskich było to straszniejszem nad wszystko, co ich spotkać mogło, nad śmierć samą. — Przygotowywać ich nawet nie wiedział jak — bo żadne przygotowanie ciosu osłabić nie mogło.
Dotąd wiodło się wszystkim pomyślnie; za długie lata spokoju — trzeba było płacić. — Zaręba lękał się, aby wrażenie nieszczęścia tego nie skróciło życia Szelawskiemu.
Gdy nazajutrz przybył po rannej mszy do Wólki, tak był zmieniony i pogrążony w sobie, że w progu Sędzina zapytała go, czy nie chory.
Odpowiedział jej westchnieniem tylko i weszli razem do pokojów. Staruszka chciała go prowadzić do męża, ks. Zaręba dał jej znak, że się z nią chce naradzić, wszystko zwiastowało już Sędzinie coś niepomyślnego, ale rozmiarów tego, co ją spotkać miało, wcale się nie dorozumiewała.
— Jak się ma wuj! zapytał proboszcz.
— Chwała Bogu, dobrze, niespokojni tylko jesteśmy o Julianową.
Ksiądz westchnął.
— Julianowa ciężko chora — dodała Sędzina.
— Tak — ale niech wujenka przygotowuje się do czegoś gorszego od choroby — odparł Zaręba.
— Umarła! zawołała staruszka, ręce łamiąc.
Ksiądz wstał. — Możeby życzyć należało jej raczej chrześciańskiej śmierci, niż tego, co się zapowiada...
— Mów, ojcze — przerwała Sędzina.
— Małżeństwo się rozchodzi — rzekł ksiądz poważnie. Należy to Bogu ofiarować. Julian ma słuszne powody do — zerwania z żoną...
To mówiąc, spostrzegł ks. Zaręba, że staruszka blizką była omdlenia, ale natychmiast, przypomnienie męża dodało jej męztwa... Przeżegnała się, wyprostowała, i biorąc go za rękę, dodała.
— Mów otwarcie, potrzeba myśleć, jak Jasia do tego przygotować.
Ksiądz dobył list Juliana i oddał go matce.
Bledniejąc i rumieniąc się, czytała go, a łzy lały się jej po twarzy...
Milczeli oboje...
— Nie możnaby spróbować ich pojednać, odwrócić ten cios, ocalić przynajmniej sławę domu — odezwała się.
— Wątpię, aby się to udało — o ile znam Julianową, odparł ks. Zaręba. Nieszczęście to zdawna się przygotowywało.
Szelawska myślała tylko o mężu.
— Nie spieszmyż z uwiadomieniem Jegomości o tem — dodała — oszczędźmy mu boleści, dopóki można się z nią taić — czekajmy... Julian, jestem pewna, zrobi co tylko może, aby zapobiedz skandalowi.
— Zdaje się, iż dziś już późno, odezwał się ks. Zaręba. Potrzeba tylko dopomódz Julianowi, aby ocalił syna i siebie... Niema wątpliwości, że żona majątek swój oddzieli, córki zostawi przy sobie, Julian nawykły do życia na pańskiej stopie będzie się musiał bardzo ograniczyć...
— Pomożemy mu — dodała Sędzina zadumana, lecz naprzód potrzeba znać dokładnie wszystko... co spowodowało katastrofę.
— Otto Bracki — odezwał się ks. Zaręba — oddawna kompromitował Helenę, miał w tem swą rachubę...
Narada z siostrzeńcem trwała długo, przeszli potem do Sędziego, ale temu nic nie powiedziano...
W pierwszej chwili płacząca i blizka omdlenia, stara matka teraz okazywała energię zdumiewającą.
Ks. Zaręba był z uwielbieniem dla jej charakteru i mocy, jaką miała nad sobą.
Dnia tego, oprócz milczenia nic nie uradzono. Sędzia był spokojny, nie domyślając się niczego. Ukryć przed nim długo nie było podobna prawdziwego położenia...
Bronisław, który z Mecenasem o tem mówić nie chciał prawie, po naradzie z żoną, przez troskliwość dla rodziców, wybrał się do nich na radę.
Ktoby w tych dniach widział dawną Wólkę, nie wiedząc o zawieszonym nad nią mieczu Damoklesa — domyśleć by się musiał niewidzialnej jakiejś groźby losu...
Sędzia — któremu ukrywano wypadek, miał przeczucia — był niespokojny. — Sędzina chodziła smutna i przybita, — domownicy strwożeni byli i milczący. Jakaś ciężka, przygniatająca atmosfera otaczała wszystkich.






Radca był na wyjezdnem do Wólki. Wiadomość o Julianie raziła go, jak piorunem. Przywiązanie między rodzeństwem od lat wielu znacznie było ostygło, węzły, które chłopców czasu ich młodości ściślej łączyły, były potargane — ale coś jednak pozostać z nich musiało. Wiadomość o nieszczęściu, jakie dotknęło brata, więcej daleko dało się czuć Bronisławowi, niżby był sam przeczuwał i sądził.
Był niespokojny, — zdawało mu się, jakby jemu samemu coś zagrażało, jakby on też w tem miał udział jakiś.
Drugim skutkiem niespodziewanym dla Radcy tej wiadomości było, że mimowoli zaniepokoiła go ona o własną żonę... o szczęście domowe...
Widział Lolę bledniejącą przy opowiadaniu, zmięszaną — bo wszystkie kobiety w takich razach solidarnemi się czują — jakiś chwilowy chłód zapanował pomiędzy małżeństwem; pani Radczyni skrzywiła się, chciała niemal bronić Julianowej, wstrzymała się, zacięła usta, ona i mąż niedowierzająco spojrzeli sobie w oczy. — Koniec końcem Bronisław nie mógł przyjść do siebie, nie umiał sobie wytłumaczyć, że jemu przecież nic nie groziło osobiście, że on tak ślepym nie był, jak Julian, ani żona jego tak płochą.
Przychodziły mu teraz na myśl rozmaite drobne okoliczności, które dawniej wcale uwagi jego nie zwracały. — Trzpiotanie się Loli, jej minki zalotne, poufałe obejście się z doktorem Drożyńskim i inną młodzieżą.
Radca choć nie przypuszczał wcale, aby coś podobnego kiedykolwiek go spotkać miało — nie mógł jednak całkiem obojętnie patrzeć na to.
Należał bądź cobądź, do wielkiego bractwa żonatych, które dotknięte w jednym ze swych członków — boleje.
Lola postrzegła wrażenie, jakie to na mężu jej uczyniło — i — zamiast gniewać się na sprawczynię, — na panią Helenę, — była oburzoną przeciw — Julianowi. Tak jest, tłumaczyła to sobie zazdrością nierozsądną, przywidzeniem, zadawała mu brak taktu. — Powinien był siebie i dom ocalić, ukryć gdyby coś było... a Lola zresztą nic seryo nie przypuszczała. W jej mniemaniu Julian był wszystkiemu winien...
Posmutniała... Mogło to oddziałać do pewnego stopnia na ich stosunki domowe, męża jej uczynić niedowierzającym, — podejrzliwym, zmusić do nieustannej baczności...
Może też być, iż piękna i zalotna pani miała sobie jakie małe powszednie grzeszki do wyrzucenia...
Mężczyźni, szczególniej panowie mężowie — wydawali się jej ludźmi bez najmniejszego w postępowaniu pomiarkowania, niezręczni... a za ich winy żony potem pokutować musiały.
Piękna Lola wszystko a wszystko składała na Juliana — pocóż dopuścił do takiej ostateczności, jeżeli w istocie doszło do ostateczności. Znała ona z widzenia i rozgłosu pana Ottona Brackiego... nie był w jej smaku, ani pierwszej młodości, ani mógł seryo być groźnym! Zresztą kuzynowstwo tłumaczyło spoufalenie, które sam Julian tolerował.
Nie nawidziła go...
Radca przeciwnie wszystko przypisywał Helenie bratowej, i tłumaczył sobie, iż dawno to przewidywał, lękał się, chciał nawet ostrzedz Juliana ale się wahał mięszać w cudzą sprawę.
Małżeństwo zszedłszy się później powtórnie, — spoglądało na siebie dziwnie, oboje kwaśni byli i zachmurzeni, unikali wznowienia nieprzyjemnej rozmowy.
— Jechać muszę do Wólki — rzekł Radca wzdychając — dla matki, dla ojca, któremu utaić tego nie będzie podobna. Jestem o niego niespokojny.
— Ty wiesz, odparła Lola chłodno, że ja ci się w niczem nie sprzeciwiam, szczególniej, gdy się co tyczy twojej familii. Postanowiłeś jechać do rodziców — jedź, ale — zastanów się, czy dostatecznie jesteś uwiadomiony o tem, co zaszło...
Wszystko to, co wiemy są... ogólniki jakieś, szczegółów nie mamy. Małżeństwo się poróżniło, zaszło nieporozumienie. Julian nie miał taktu, wziął to za gorąco, wyjechał, ale to nie dowodzi, żeby się jeszcze nie — zbliżyli i niepojednali.
To się może odmienić.
— Wątpię, rzekł Radca — czyja tam wina, nie wiem, ale rzeczy zaszły za daleko. Julian był do zbytku powolny, — za to pokutuje...
Pani Radczyni zagryzła usta.
— Ale mój Bronisiu — odparła — ty wszystko składasz na żonę, bo na te nieszczęśliwe żony wy zawsze zwalacie wszelką winę. — Julian był nieznośnie zazdrosny i podejrzliwy, uczuła się w ostatku obrażoną tem... Cierpiała długo...
P. Bronisław zamilkł — po chwili żona rozpoczęła ciszej.
— Jedziesz do Wólki — mnie by się zdawało stosowniejszem wprzódy widzieć z Julianem, lepiej rozpatrzeć. Może nie zerwali z sobą tak stanowczo, aby się to nie dało — zmienić...
— Cały świat już o tem wie! bębnią wszędzie — odezwał się kwaśno Radca — za późno! Julianowi nic ja nie pomogę — ale mi o rodziców idzie... Dla ojca, dla matki będzie to cios bolesny.
Westchnął mówiąc to — a Lola dodała.
— Dla nas wszystkich równie to przykre — ale...
Nie dokończyła — Bronisław wstał i milczący przeszedł się po pokoju. Ani on ani ona do dłuższej w tym przedmiocie rozmowy ochoty nie mieli, pani znalazła zaraz jakieś pilne zajęcie, dla którego oddalić się musiała — on też przed podróżą miał wiele do załatwienia.
Wybierał się właśnie na miasto, gdy zastukano zlekka do drzwi...
Najmniej spodziewany — ukazał się w progu Mecenas, z twarzą przeciągniętą, zachmurzoną i zakłopotana. Przywitanie było bardzo zimne.
Kalikst pierwszy rozpoczął.
— Nie pytam o to, rzekł — bo niepodobna, abyście nie wiedzieli, że Julian z żoną się rozchodzi...
Po raz pierwszy oddawna spojrzeli sobie w oczy, mniej niechętnie, jak gdyby ich coś zbliżyło i łączyło — wspólne nieszczęście.
Mecenas westchnął.
— Dla mnie jest to zupełnie niespodziewanem... piorun!
— Na nas wszystkich spadło to taksamo — westchnął Radca. Ja jeszcze do siebie przyjść nie mogę, a że na rodzicach uczynić to musi wrażenie może jeszcze większe, niż na nas, niespokojny o nich, — wybieram się do Wólki.
Mecenas głową potrząsnął.
— Zapewne, rzekł — trzeba o ile możności starać się im cios ten uczynić mniej dotkliwym.
— Ale — jak? odparł Radca...
— Matka musi być wprzódy zawiadomioną — począł Kalikst... a mnie się zdaje, że już nawet musi wiedzieć.
Kiedy jedziesz? dodał.
— Jutro — rzekł Radca...
W tych niewielu słowach, które zamienili z sobą — dziwna rzecz, nie było rozdrażnienia, niechęci, jaka niedawno odpychała ich od siebie... Więcej się czuli braćmi, wspólność cierpienia zbliżyła ich bez żadnych form pojednania...
— W tem wszystkiem, odezwał się siadając Mecenas, my dotąd sędziami być nie możemy, bośmy za mało świadomi, o co im właśnie poszło, i co, po tylu latach pożycia, doprowadziło do takiego gwałtownie wybuchającego skandalu.
Wszyscyśmy na to patrzyli, jak Julianowa się obchodziła z mężem, i często dosyć sobie płocho postępowała. Julian zdawał się obojętnym... Nikt z nas nie miał prawa zwracać jego uwagi... Nagle...
Radca stał zadumany.
— Julian rzekł, jeżeli zgrzeszył, to chyba dobrodusznością, powolnością zbyteczną — a teraz postąpił sobie bez taktu, dając sprawie wybuchnąć.
— My nie wiemy co to spowodowało — odezwał się Mecenas. Bądź cobądź Julian winien, ale i ona nie jest bez winy...
— Ona jest najwinniejsza — począł Radca, ożywiając się mocno, ona jest właściwie sama tylko winna. Julian słabością zgrzeszył...
— W mężczyźnie grzech to jest wielki — przerwał Mecenas. Na nim cięży odpowiedzialność, powinien o tem pamiętać.
— A! westchnął Radca — to była kobieta płocha! niewypowiedzianie lekkomyślna... raziło mnie to w niej — ale nie przypuszczałem...
— Ani ja — szepnął Mecenas.
Oprócz wielkiej przykrości, jakiej Julian doznać musi, — popadłszy na ludzkie języki — dodał — jest druga okoliczność dla niego groźną.
Majątkowo, nie pilnował się, bo nie przewidywał nic, — pozostanie mu zaledwie jego wioseczka... a on nie przywykł do skromnego życia, na które zostanie skazany... w dodatku mając dorastającego syna, — bo tego przy matce zostawić ani może, ani zechce.
— Tak... to też fatalne! westchnął Bronisław.
Zwolna przedłużająca się rozmowa braci, schodziła do coraz łagodniejszego tonu. W początkach czuli się jeszcze podrażnieni — teraz zacierało się to wrażenie. Wspólne cierpienie coraz widoczniej ich ku sobie zbliżało...
Mecenas siedział nie spiesząc, Radca przyniósł mu cygaro... nie mieli ochoty o nic się sprzeczać, wzdychali jednym tonem, zgodnie.
Po małym przestanku, Kalikst się odezwał.
— Gdybym mógł, pojechałbym i ja do rodziców, ale mam wiele zajęcia, a zresztą ty tam będziesz i zrobisz, co z naszej strony należy, a po powrocie naradzimy się, co dalej przedsięweźmiemy. Juliana mi żal.
— Bądź cobądź ani rodzice, ani my go opuścić nie możemy — dodał Radca i spojrzał na brata, który głowę schylił, dając znać, że się zgadza.
— Co jednego Szelawskiego spotyka, rzekł Bronisław — wszystkich boleć musi. W mojem przekonaniu wina i srom spada na żonę, ale świat zawsze w takich razach obwinia i wyszydza męża.
Juliana położenie w oczach ludzi tem się stanie bardziej upokarzającem, że majątkowo zostanie dotknięty...
— Ani rodzice ani my zbyt nizko mu upaść nie dopuścimy, odezwał się stanowczo Mecenas. — Nabyte nowo dobra nie wiem na czyje imię kupił Julian, na wspólne, na swoje, czy żony. W ostatnim razie ona je zagarnie, a on zostanie przy jednej małej wiosce...
Skrzywił się Mecenas.
— Zdaje mi się, że dobra nabyte są na imię jejmości — dodał Radca...
Kalikst się zadumał nieco.
— Julian dawniej wtajemniczał mnie w swe interesa — rzekł, wiem więc, że jeżeli pani zmuszoną będzie nabyty majątek przy sobie zatrzymać, nieda sobie z nim rady. Sprzedać go stanie się dla niej koniecznością... w takim razie. Tu się zawahał — spojrzeli sobie w oczy.
— W takim razie wszelkiemi siłami rodzice i my powinniśmy dopomódz Julianowi, aby on się przy nich utrzymał. Dobre nabycie czy nie, na rękę nam czy nie w porę, musimy Julianowi podać dłoń i dźwignąć go.
Z takiem głębokiem przekonaniem powiedział to Mecenas, że Radca uczuł równie silnie — solidarność familijną, — podał mu rękę...
— Masz słuszność — zawołał — to obowiązek...
Poczciwe to uczucie zbliżyło ich i pojednało więcej jeszcze. Twarze obu się rozjaśniły — odetchnęli swobodniej.
Nieszczęście, które dotknęło Juliana, błogo podziałało na pozostałych braci.
— Jedź więc do Wólki — odezwał się Mecenas żywo — a nie znajdujesz właściwem, abym ja i jako brat i jako prawnik pojechał do Juliana naradzić się, a raczej poradzić mu, gdyż niewątpliwie głowę stracił — a i dawniej nie zawsze nią władał.
— Myśl doskonała — potwierdził Radca — jedź — spełnisz obowiązek...
Podali sobie ręce raz jeszcze...
Gdy w chwilę potem Mecenas wyszedł od Bronisława, tak mu jakoś było lekko na duszy, tak się czuł rad z tego, że z bratem pojednali się, nie potrzebując ani tłumaczyć, ani przepraszać, że prawie był za to wdzięczen Julianowi.
Niezwłocznie potem, wpadłszy do kancelaryi swej, rozporządziwszy na prędce, co miano najpilniej załatwić, zapowiedział, że się musi na dni parę oddalić, i tegoż wieczora posłał po konie pocztowe. Nie wiedział jeszcze, gdzie ma szukać brata, w Chrzanowie, w nowo nabytym majątku, czy w jego własnej wioseczce, gdzie domu nawet stosownego dla siebie nie miał.
Julian przez rodzaj dumy, wprost z Chryziem udał się do własnego majątku.
Dwór dawny szlachecki, niepotrzebny państwu Julianowstwu, zajmował od lat wielu ekonom, — parę pokojów zaledwie było wyłączonych na przypadek krótkiego pobytu dziedzica. Nie potrzebujemy objaśniać, że pan Julian tak wiele wymagający dla siebie, nie miał tu nic, ani kuchni, ani kredensów, ani żadnych wygód, jakich mógł dłuższy pobyt wymagać.
Mecenas wprost przyjechawszy do Chrzanowa, nim dojechał do pałacu, dowiedział się już, że brat odjechał do Płoski (tak się zwała wioska jego). — Musiał więc tam zawrócić. Ponieważ o przybyciu swem nie zawiadomił brata — Julian się go wcale nie spodziewał, i postrzegłszy pocztową bryczkę, uradowany wybiegł naprzeciw niego.
Uściskali się milczący czulej, niż kiedykolwiek. Mecenas, który nigdy w Płosce nie był — rozpatrywał się ciekawie.
Krótki pobyt Juliana, który uważano jako czasowy i nie mający trwać długo — nie dozwolił tu nic zmienić jeszcze. Po pańskim Chrzanowie Płoska wyglądała bardzo — biednie...
Dwór duży, drewniany na podmurowaniu — był bardzo porządny i wygodny, ale ekonom, zajmujący go od lat wielu, nie starał się wcale o wdzięk, więc wszystko było zaniedbane i tylko w widokach gospodarskich zużytkowane. Najlepsze pokoje zajmowali Ekonomstwo, w prawo owe ekscypowane pańskie, opuszczone, zapylone, ledwie oczyszczono na prędce i jako tako w sprzęt stary i nadniszczony opatrzono.
Jeden prawie cały zajmowały nagromadzone pakunki, kufry, tłumoki ciągle teraz ściągane tu z Chrzanowa... Całe stosy ich aż pod sufit sięgały. W drugim pokoju pan Julian z synem spać, jeść i zabawiać się musiał, gdyż jeden tylko alkierzyk jeszcze mieli na złożenie najpotrzebniejszych przyborów — niestety!
Ekonom miał się wynosić i opróżnić część dworu, ale się nie spieszył z tem ciągle, spodziewając się, że to się — zmieni jeszcze.
Julian z jednym kamerdynerem, jednym lokajem, i kuchtą zabranym z Chrzanowa, pędził tu życie nieznośne. Stary profesor, na którego zdawał Chryzia, uwalniał go przynajmniej od dozorowania syna...
Pomiędzy Chrzanowem a Płoską trwały nieprzerwanie przesyłki, — wyprawiano notatki, zabierano rzeczy, do których pan Julian miał prawo wyłączne, ruch był tak wielki — że nakoniec i ekonom stary zaczynał już wierzyć w to, iż państwo się na seryo rozstać myśleli...
Mecenas spojrzawszy na brata, znalazł go tak nagle zestarzałym, zmienionym, zmizerniałym, że mu się wydał podobnym do starego Szelawskiego. Nie mówiąc nic, Julian ręką wkoło ukazał Mecenasowi to, co go otaczało, dając do zrozumienia, iż to teraz — było wszystko, co miał.
W pokoikach, po tej niezmiernej elegancyi, do jakiej Julian był nawykł — panował nieład, ciasnota, nagromadzenie najdziwaczniej się z sobą spotykających rzeczy — nie do opisania.
Stan ten, w którym Julian zmuszonym był żyć i obracać się — zamęczał go widocznie. Nieustannie wołał to kamerdynera, to lokaja, chwytał się za głowę, zapytywał, nie czekał odpowiedzi — zamyślał się roztargniony — słowem był na pół ledwie przytomny,
— A! rzekł — ściskając rękę Mecenasa, wdzięczen ci jestem niewypowiedzianie, żeś przyjechał, czułem się tak opuszczonym, jestem tak przybitym.
Potrzebuję rady, pociechy.
Silnie pochwycił go za rękę...
— Tyle lat spokojnego pożycia — dodał, ta nagła katastrofa...
— Może za gwałtownie postąpiłeś sobie, wtrącił Mecenas — uspokój się, pomówiemy o tem.
Julian, na którym wrażenie nieładu, jaki ich otaczał, przykrem było — wstał.
— Chodźmy się gdzieś przejść, rzekł, mnie tu powietrze dusi.
Wyjść było łatwo, ale około dworu znaleźć kątek, w którymby powszednie życie gospodarskie nie biło w oczy i nie raziło nawykłego do elegancyi Juliana — niepodobieństwem.
Spiesznym krokiem wprowadził gospodarz Mecenasa do ogródka, w którym ciasnemi ścieżkami agrestem obsadzonemi, pomiędzy kwaterami cebuli i warzywa — przejść było trudno. Dobili się jednak niemi do rodzaju altany z kilku starych lip złożonej... i tu na nędznej ławce z tarciczki uginającej się pod nimi usiedli.
Julian oglądał się do koła i wzdychał.
— Obwiniasz mnie o zbytnią gwałtowność, rzekł — niestety! cierpiałem długo, zamykałem oczy — ale na ostatek ścierpieć dłużej było niepodobieństwem. Helena miała oddawna romans z Ottonem Brackim... zdaje się, że na rozwód rachowali — nieuniknionym się stał... Pozwól mi nie wchodzić w szczegóły.
— Rzecz więc już nieodwołalna? zapytał Mecenas.
— Niepodobna tego, co się stało naprawić — dodał Julian — nie mówmy o tem. Gdyby nie mój powrót niespodziany do domu, możeby się to przeciągnęło jeszcze, ale skończyć raz musiało tak, jak się teraz rozstrzyga...
— Idzie więc tylko o jakiś układ z żoną co do interesów — rzekł Kalikst. W tem ja ci pomocą być mogę. Jak stoisz prawnie...
— Płoska jest moja — westchnął Julian, długu na niej niewiele...
Zresztą nie mam nic. Z funduszu, który za wspólny uważać można, nabyliśmy te dobra... ale na imię żony...
Zapomniałeś o sobie? wtrącił Mecenas.
— Nie przewidywałem jeszcze ostateczności — dodał Julian. Stało się. Chryzia przy matce zostawić nie mogę, zechce, czy nie łożyć na jego wychowanie — nie wiem. Czy prawnie będzie do tego obowiązaną?
Mecenas mruknął.
— Trzeba się będzie rozpatrzeć... ale z nabyciem tych dóbr sąsiednich — spadną na żonę twoje ciężary, czy sądzisz, że się ona utrzymać potrafi z kupnem?
— Nie wiem — odparł Julian — sądzę, że jej to przyjdzie z trudnością, a że Bracki ma długi i ona teraz na niego uważać będzie zmuszoną — nabycie stanie się dla niej ciężarem. Sądzę, że odprzedać stanie się koniecznością.
— W takim razie — wtrącił Mecenas, ponieważ i ty na tych dobrach coś masz do zwrotu — jak mi się zdaje — wypadałoby, abyś się ty starał je nabyć i przy sobie zatrzymać.
Julian porwał się z ławki.
— Żartujesz chyba? odparł, śmiejąc się dziko, ale ja nie mam nic oprócz Płoski, na którą długu niewiele mogę zaciągnąć.
Mecenas wstał z powagą i dumą pewną.
— Tak — ty niemasz, ale Szelawscy znajdą juścić grosz jakiś, aby pokazali światu, że — ty na fartuszku żony nie siedziałeś — tu idzie o honor nasz...
Julian stał tak ogromnie zdziwiony, niedowierzający, jakby nie zrozumiał w początku... patrzył w oczy Mecenasowi, który powtórzyć musiał.
— Pomożemy ci wszyscy.
Zwolna oblicze się zaczęło Julianowi rozjaśniać... rozpostarł ręce i zbliżył się do brata...
— Być żeby to mogło? zawołał. — Myśmy w ostatnich czasach tak jakoś się rozprószyli, stali obcymi sobie, ochłódli.
— Czyja w tem wina — przerwał Mecenas, nie rozbierajmy — ale nieszczęście twoje, bo inaczej tego nazwać nie można, ma tę dobrą stronę, że nas zbliży znowu i miłość braterską obudzi. Mówiłem o tem na wyjezdnem z Bronisławem — podziela moje przekonanie. Ojciec nie wie o niczem jeszcze, ale gdy zostanie uwiadomionym, niewątpliwie będzie z nami...
Rachunki familijne zrobimy później, dziś cześć imienia i dobrą sławę naszą ratować powinniśmy.
Stałeś na takiej stopie długo, że nagły upadek i zmiana zbyt by nas wszystkich i ciebie upokarzały...
Julian słuchając, począł oddychać swobodniej, siadł na ławce, podparł się na ręku.
W przeciągu tego czasu, który upłynął od katastrofy, biedny Julian wiele prawd gorzkich sobie powiedzieć musiał — ale myśli jego i przekonania zmienić się tak nagle, a nigdy zupełnie już nie mogły przeistoczyć. Te wymagania pańskie, ta potrzeba wytworności, to rozpieszczenie, w którem przeżył lat kilkanaście pod wrażeniem choćby najsilniejszego ciosu nie ustąpiły, nie otworzyły mu się oczy, samo nawyknienie i nałóg nie dopuszczały zwrotu do prostoty, do obyczaju skromnego. W późniejszych latach nawrócenia podobne są albo niemożliwe, lub wymagają wpływów zewnętrznych i pracy, a siły woli, na jaką Julian już się zdobyć nie mógł.
W myśli więc jego nadzieja ocalenia choć pozorów tego, do czego tak niezmierną przywiązywał wagę — obudzała wdzięczność niewysłowioną. Łzy mu się w oczach zakręciły, objął brata i począł go ściskać namiętnie.
— Ocalicie moją cześć — świat przynajmniej nam się urągać nie będzie... zawołał....
— Zrobimy, co tylko się da uczynić — dodał Mecenas.
Rozmowa stała się spokojniejszą, a że Julian rozczulił się i potrzebował wywnętrzyć, — nie miał już tajemnic dla brata. Opisał mu położenie swoje, stosunek do żony nie kryjąc nic, potrzeba się było naradzić.
Mecenas znajdował, że nimby co nastąpiło, — pośrednictwo jego i widzenie się z panią Heleną, mogło być — potrzebnem.
— Przyjmie ona mnie? mam się zapytać o to? zapytał Juliana...
— Zrób jak chcesz, rzekł zapytany, do Chrzanowa tam i nazad, posłaniec dwóch zaledwie godzin potrzebuje przez lasy. — Jeżeli chcesz, wyprawimy go zaraz...
Stało się, jak Mecenas projektował, list jego wyprawiono natychmiast do Chrzanowa, ale do wieczora musiano oczekiwać na odpowiedź, a jak się Julian domyślał, narada z Brackim opóźnienia być musiała przyczyną. Tymczasem już nieco rozweselony Julian wysilał się, aby w tej biednej Płosce przyjęcie nie było zbyt biednem. Okazało się, że z Chrzanowa tyle tu rzeczy przywieziono, że brak nawet najwykwintniejszych czuć się wcale nie dawał.
Odpowiedź grzeczna brzmiała, iż pani Julianowa Mecenasa nazajutrz oczekiwać będzie.
Julian żadnej nie potrzebował bratu dawać instrukcyi, uściskał go w milczeniu — i p. Kalikst pojechał spokojny.
W Chrzanowie na oko nic a nic nie znalazł zmienionem, pani Julianowa wielce wyświeżona, strojna, z minką zuchwałą i lekceważącą wyszła naprzeciwko niego i powitała zdaleka skłonieniem głowy, ukazując mu krzesło, a sama wygodnie rozsiadając się na kanapie.
Być może, iż spodziewała się jakichś prób przejednania i zgody, bo przybrała surowy wyraz twarzy, jakby się praw swoich bronić przygotowała. Ale Mecenas o tem już ani myślał.
— Przybywam do pani, rzekł, nie słodząc tonu, jakim mówił, aby pomówić o interesach, które z nowego położenia wynikają. Należy się porozumieć, aby uniknąć nieporozumień nowych.
Niema wątpliwości, że w razie separacyi czy rozwodu...
Pani Julianowa przerwała zuchwale.
— Rozwodu! rozwodu!
— Jeżeli tylko możliwy — rzekł Mecenas, my go sobie równie życzemy i wcale się opierać nie będziemy...
Pani Julianowa zarumieniona mocno, zamilkła.
— W razie tedy rozwodu, Chryzio zostaje przy ojcu — mówił Mecenas...
— Zobaczemy! wtrąciła pani Julianowa.
— Prawo mu to zapewnia — dodał Mecenas zimno. Niema wątpliwości... Będziemy więc mieli do ułożenia się o to, w jakiej mierze pani zechcesz się do kosztów wychowania jego przykładać...
— A! odparła gospodyni. A!... o to się ułożemy...
Nowo nabyty majątek, w który część własnego, a raczej wspólnego kapitału włożył Julian — czy pani zechce zatrzymać przy sobie?
— Nie wiem! radabym — poczęła nieco zakłopotana Helena — chociaż zbyt się obarczać nie życzę. Była to dosyć nieszczęśliwa myśl p. Juliana obarczać się tem nabyciem. Ja, gdybym mogła to odzyskać, co mam na tym majątku, chętnie się go pozbędę, ale i pan Julian się przy nim utrzymać nie może.
— Przepraszam panią — przerwał Mecenas — owszem, mój brat życzy sobie nabycie to zachować.
Pani Julianowa wielkiemi oczyma popatrzyła długo, niedowierzająco, szydersko na Mecenasa, jakby mu chciała powiedzieć — ale czemże zapłaci? — wstrzymała się jednak, a p. Kalikst dodał.
— Rodzice chętnie przyjdą w pomoc Julianowi.
Spuściła oczy pani Helena; znowu tylko — Ah! — wyrwało się jej z ust usznurowanych.
— Mogę więc zapewnić Juliana — odezwał się Mecenas, że pani majątku nowo nabytego ustąpisz jemu...
Pani Julianowa zastanowiła się chwilę.
Było to jej życzeniem, to pewna, ale zarazem życzyła sobie mężowi nic nie zrobić, i o ile możności okazać się dla niego nieużytą. Nie mogła mu tego przebaczyć, że — wina była z jej strony, że ona zaprzeć tego nie mogła.
— Nie jestem zdecydowaną — odparła obojętnie.
— Jabym jednak prosił panią o stanowcze oświadczenie, gdyż my musimy się przygotować do nabycia — odparł Mecenas. Jeżeli pani się zrzeczesz zapóźno, straty poniesione nie nam będą ciężyć.
Pani Julianowa okazała żywą niecierpliwość, gniew prawie.
— Przecież o parę dni prosić mogę! zawołała.
Mecenas milcząc się skłonił.
Rozmowa przybierała charakter coraz bardziej szorstki, pani zdawało się, że w ten sposób zastraszy Szelawskich — tymczasem Mecenas w miarę jak ona podnosiła głos, również ton do niego swój zastosowywał. Łzy zaczynały się jej już kręcić w oczach, ale z gniewu.
Dawszy poznać, że się nie uląkł, — pan Kalikst wstał.
— Dłużej jak dni parę nie mogę pozostać w Płosce, rzekł — czekać będę na jej rozkazy, pragnąc mojem pośrednictwem ułatwić państwu stosunki. — Później służyć mi już będzie trudno.
Skłoniła się pani Julianowa, nic nie odpowiadając.
Tymczasem Otto Bracki, chociaż się nie pokazywał, siedział w Chrzanowie, oczekując na wypadek konferencyi z Mecenasem. W całej tej swej sprawie z panią Julianową, chociaż zdawał się kierować rachubą, i opierając się na tem, co od niej słyszał, wyrachowywał dla siebie wielkie korzyści. — Bracki tak lekkomyślnie i nieopatrznie postąpił, jak w ciągu całego życia.
Słuchał Julianowej, która mu z wielką pewnością mówiła o interesach, nie znając ich wcale, a przesadzała z nałogu. — Wyobrażał więc sobie stan majątkowy daleko świetniejszym, niż był w istocie, pamiętając na to, że było troje dzieci.
Teraz dopiero od kilku dni zwolna zaczynał się rozczarowywać i przekonywać, że ze sperand dużo należało upuścić. Był tedy trochę markotny.
Zaledwie p. Kalikst odjechał, gdy Otto do gabinetu wszedł z cygarem, i zastał Helenę gniewną, zburzoną, z oczyma zaczerwienionemi, nie mogącą się pohamować jeszcze...
Spojrzał na nią i zmięszał się.
— No — a cóż? zapytał.
— Grubiańsko się ze mną obchodzą — odparła pani Julianowa; a że mój ex-małżonek ma rodzonego brata prawnika, grozi mi to, iż majątkowo pokrzywdzić mnie mogą.
— Ale ty też możesz znaleźć obrońcę — odparł żywo Otto... o to się niema co obawiać...
Julianowa usiadła zadumana.
— Naglą na mnie, ażebym nowo nabyty majątek albo zatrzymała przy sobie, lub stanowczo go ustąpiła panu Julianowi — pilno im.
— Ale zdaje mi się, przerwał prędko Bracki, że to nie ulegało wątpliwości, iż majątek przy was zostanie...
Nastąpiło krótkie milczenie — Julianowa zakłopotana spojrzała na mówiącego.
— Wcale to jeszcze nie było rozstrzygniętem, rzekła zwolna — owszem zdaje się, że ja przy nowem nabyciu utrzymać się nie mogę, miałabym zbyt wiele ciężarów i musiałabym zaciągnąć dług.
Mówiła coraz ciszej, a w miarę jak szła dalej, Bracki się marszczył coraz, chmurzył, i milczący siadł widocznie mocno odpowiedzią niezadowolony.
Widział, że rachuby jego były mylne... przeczuwał zawód, a raz już dostrzegłszy omyłkę, zląkł się, czy jej rozmiary nie mogły urosnąć tak, iż cała jego spekulacya okazałaby się fatalnie chybioną. Nie życzył sobie okazać tego przed Julianową, lecz tak się zasępił, iż ona to uczuć mogła i — spojrzała na niego prawie z pogardą, a przynajmniej z gorzkim wyrzutem.
Siedzieli tak, nie umiejąc na nowo rozmowy rozpocząć.
Na ostatek Bracki się poruszył.
— Mnie się zdaje, rzekł, iż ani ja człowiek niepraktyczny, czego całem życiem dałem dowody, ani ty, kochana Heleno, bez porady kompetentnego człowieka nicbyśmy w tych rzeczach nie powinni rozstrzygać. Należy kogoś wezwać.
— Myślałam o tem, poślę dziś po Wicherkiewicza — odparła pani — ale jestem przekonaną, że on mi nie poradzi inaczej, jak ja sama. Obarczać się interesami, gdy ja potrzebuję spoczynku, byłoby niebezpiecznem...
Niech pan Julian, jeżeli potrafi, bierze nowe nabycie, byle to, co mojego na tem jest, zapłacił. Uzyszczę kapitał, którego potrzebuję na zaspokojenie małych dłużków, a oprócz tego, muszę jechać gdzieś, spocząć, odetchnąć, aby o wszystkiem zapomnieć.
Wspomnienie o małych dłużkach znowu zaniepokoiło pana Ottona...
— Każesz mi jechać i sprowadzić Wicherkiewicza? zapytał.
— Możemy posłać po niego, odparła Julianowa, która może przedwcześnie wtajemniczać go nie chciała w interesa...
Bracki nie napraszał się. Po chwili jednak począł się wybierać zajrzeć do siebie do domu i po dosyć chłodnem pożegnaniu — wyjechał. Nie zatrzymywano go...
Słówko o Wicherkiewiczu, który mieszkał w miasteczku małem, ale był figurą wielką. Niepozorny, bez wychowania, szorstki, mały, ostygły do zbytku, niezmiernie brzydki, odznaczał się niepospolitą intelligencyą. Cały niemal kraj do koła znał go jako najzdolniejszego prawnika, — który w zawikłanych sprawach był wyrocznią. — Umiał też cenić siebie Wicherkiewicz i niełatwo go wziąć było.
Stosunki przyjaźne łączyły go dotąd z domem Julianowstwa, ale nie można było przewidzieć, jakie teraz zajmie stanowisko — przy żonie, czy przy mężu, Helenie szło o to, aby go sobie pozyskała.
Wpływ na opinię ogółu miał wielki.
Nadzwyczaj grzecznym listem zaprosiła go do siebie pani Julianowa, żądając jak najprędszego przybycia.
Do miasta było mil trzy, i list tegoż wieczora mógł być wręczony... Około dziesiątej nazajutrz posłaniec powrócił z odpowiedzią oznajmującą, iż Wicherkiewicz przyjedzie około południa.
Oczekiwała na niego gospodyni z żywą niecierpliwością, nie wiedząc o tem, że Bracki również niespokojny, wprost z Chrzanowa razem z jej listem prawie zjawił się u Wicherkiewicza.
Prawnik go nie lubił, znał go doskonale, wstręt w nim obudzał ten marnotrawca, zarozumialec i spekulator bez sumienia — nic nie szanujący... Historya państwa Julianowstwa oburzała go — przypisywał słusznie całą winę Brackiemu. Gdy mu o nim oznajmiono, Wicherkiewicz zrazu namyślał się, czy go przyjmie, — zdało mu się, że nie może odmówić rozmowy.
Z nadskakującą grzecznością zaprezentował mu się zręczny Otto, któremu na wymowie w potrzebie nie zbywało.
— Szanowny Mecenasie, rzekł, witając go — przychodzę do Was, jak do spowiednika z całem zaufaniem...
Wiesz już i domyślasz się o co idzie...
Ta nieszczęśliwa pani Julianowa...
Wicherkiewicz się marszczył.
— Mów pan dobrodziej o sobie — przerwał — o sobie.
— Pan wiesz mój stósunek? spytał Otto.
— Niestety! i ja i wszyscy już o nim wiedzą — rzekł Mecenas — ale nie widzą dotąd w interesach pańskich i pani Julianowej żadnej łączności... a jutro ja sam będę w Chrzanowie...
— Tak — ale mnie to wielce obchodzi — przerwał Bracki. — Co pan sądzisz o położeniu biednej kuzynki mojej. Ma ona zatrzymać nabycie nowe, czy się go zrzec? jak w istocie stoją jej interesa?
Wicherkiewicz, mając wstręt do człowieka, rad był mu uczynić przykrość.
— Interesa pani Julianowej? odparł, szczerze powiedziawszy, zawikłanie to nie będzie dla nich pomyślnem, i ja ich też dobremi nazwać nie mogę.
Mieć będzie kłopotów wiele. Przy nabyciu nowych dóbr niepodobna jej radzić, aby się utrzymywała.
Bracki się zmięszał mocno.
— Są długi, — chociaż pan Julian rządził się bardzo dobrze, gospodarował pilno, ale nie wszystko mogło iść po myśli. Interesa małżeństwa wspólne mogły być w przyszłości wielce obiecujące, nagła ich likwidacya... będzie fatalną. Bez znacznych strat obejść się nie może.
Spojrzał Wicherkiewicz na słuchającego i dodał złośliwie.
— Cóż pan chcesz, wolności się nie okupuje za drogo nigdy — pani Julianowa chciała się wyswobodzić...
Zamilkł, rękami i ruchem kończąc wymownym.
Bracki jakkolwiek przywykły do grania wszelkich komedyj w salonach, tak się tu znalazł nieprzygotowanym — iż nie mógł utaić przykrości, którą mu to oświadczenie uczyniło. Stał milczący.
— Koniec końców, dodał Wicherkiewicz, rozplączemy to, rozwikłamy, przyprowadzimy do porządku, ale na to czasu potrzeba, no — i do ofiar się przygotować. Pani Julianowa pozostanie zawsze majętną, ani jej ani dzieciom nie zbędzie na niczem — lecz tak bardzo świetnie... wątpię, aby przyszłość wypaść mogła.
Bracki słuchał, ale coraz bardziej i widoczniej zmięszany i przybity — nagle spadał z wysokości swych marzeń na padoł rzeczywistości — który zamiast mu obiecywać polepszenie jego losu, zapowiadał zawód i — ofiary...
Zbladł — nie mogąc na razie znaleźć odpowiedzi. Wicherkiewicz napawał się jego cierpieniem, udając, że go nie widzi.
— Pani Julianowa — dodał — na pańską też pomoc rachować będzie zmuszoną, — i wymagać jej ma prawo.
— Niezawodnie — począł Bracki — ale pan znasz moje własne interesa...
Nie są one świetne.
— No... rzekł Mecenas — jakkolwiekbądź.. pan nie masz żadnych obowiązków... jesteś swobodnym...
Rozmowa się zerwała. Otto chodził po pokoju milczący.
— Jednakże — odezwał się po namyśle, zbliżając do Wicherkiewicza. Zawsze słyszeliśmy o tem, iż Szelawscy stali w interesach bardzo dobrze, że nietylko nie tracili, ale się dorabiali, pomimo stopy, na jakiej żyli, a tu nagle...
Wicherkiewicz poruszył ramionami.
— Odradzałem, rzekł — panu Julianowi nabycie, chociaż w zasadzie było ono dobrem... i byłby on miał słuszność, nie ja, ale dziś, gdy interesa się rozłamią, resursa rozdzielą... to wcale co innego. Powtarzam panu. — Każda zdobycz okupuje się ofiarą — pani Julianowa płaci za odzyskaną swobodę...
Parę razy z różnych stron jeszcze starając się Wicherkiewicza wybadać napróżno, Bracki nic z niego dobyć nie potrafił nad to, co mu w pierwszej chwili powiedział.
Nie mógł go posądzić o pessymizm i przesadę — zląkł się więc o siebie. Dosyć późno potem wrócił do domu, milczący, zadumany, przybity, i już poczynający o tem rozmyślać, jakby z narzuconych sobie więzów mógł się uwolnić.
Otrzymanie rozwodu nie było łatwem, potrzebowało czasu... i to go pocieszało. Tymczasem stosunki zwolna mogły się zmienić — i on wyśliznąć z pod jarzma, którego obawiać się zaczynał.
Ostygł bardzo... Wyrzucał sobie postępowanie nieoględne, gniewał się, i nazajutrz zamiast razem z Wicherkiewiczem zjawić się do Chrzanowa, wymówił się listem i chorobą.
Mecenas, a może i sama pani rada była temu, iż się bez świadka rozmówić z nim mogła.
Z całem poszanowaniem dla kobiety prawnik nie krył przed nią, że położenie było przykre i zmuszało do pewnych ustępstw dla męża — co najmocniej oburzało Julianową.
Stanowczo dóbr nowo nabytych nie radził zatrzymywać, a bilans ogólny, łatwy do zrobienia wskazał — jako najlepszą normę do dalszego urządzenia się. — Potrzeba było oszczędzić się nieco, ograniczyć, i myśleć o przyszłości. Rozwód, a choćby separacya nietylko pod względem majątkowym nie były korzystne, ale wyciągały na ofiary nieuchronne.
Wszystko to razem wywołało łzy, gniewy, opór, na ostatek ukryty żal do Brackiego — i niemą rozpacz. Zakląwszy Wicherkiewicza, aby ją nie opuszczał, pani Julianowa roznerwowana wprost od niego poszła do łóżka... zalewała się łzami.
Wicherkiewicz od siebie dał znać koledze Kalikstowi, iż z dóbr nowo nabytych pani Julianowa rezygnuje, zostawując je przy mężu.
Wiadomość ta przybyła w czas jeszcze do Płoski. Kalikst się jej spodziewał i — nie bardzo życzył, bo wkładało to ciężary na rodzinę, ale zarazem — mogło ją w pewien sposób rehabilitować.
— Teraz — rzekł, niema już co zwłóczyć, jedziemy do Wólki, rada familijna jest niezbędną. Nie damy ci upaść — bądź spokojnym.
Chryzia możesz ze starym nauczycielem pozostawić w Płosce, a ty siadaj ze mną. W Warszawie zabierzemy z sobą Bronisława i udamy się do Wólki... albo naprzód do ks. Zaręby, aby starego ojca nie nastraszyć, jeżeli go jeszcze dotąd nie przygotowano...
Julian już tylko ściskał brata i dziękował. — Oddychał teraz swobodniej, nie był sam, — rodzina szła z nim razem, — czuł się ocalonym!






Stary Szelawski na swoje lata mógł się nazwać jeszcze silnym i zdrowym. Z powrotem do Wólki obawa o grożącą mu jakąś chorobę, ustała. Doktór Frycz śmiał się z diagnozy warszawskiej, a stary tak się czuł na wsi przy swobodzie i trybie życia, do którego nawykł, rzeźwym, jak już oddawna nie był. Oswoił się z Warszawą w czasie pobytu u Bronisławowstwa — ale zawsze u siebie w domu było mu lepiej.
Właśnie się tem cieszyła Sędzina i ks. Zaręba, winszował stary przyjaciel Porkowski, gdy nieszczęsna wiadomość o Julianie nadeszła i na otaczających Szelawskiego spadł obowiązek — oznajmienia mu o tem.
Utaić przed nim długo nie było sposobu katastrofy — i nigdyby staruszek nie przebaczył tego. Wreszcie bez współudziału ojca rozwiązanie się obejść nie mogło.
Lękać się trzeba było, ażeby wrażenie silne, jakie wiadomość musiała wywrzeć na starca, nie podziałało na zdrowie jego, nie zagroziło nawet życiu. Znano przywiązanie ojca do dzieci... Sędzina w obawie niezmiernej napisała naprzód, powołując Frycza... Sama ona miała energię, którą czerpała w modlitwie i poczuciu obowiązków — ale męża wiek jego czynił słabszym... a głowa rodziny — tak była drogą...
Długich narad przedmiotem było naprzód w jaki sposób, kto miał Szelawskiemu objawić o nieszczęściu Juliana. — Czy trzeba było czekać zjazdu całej rodziny, czy przygotować go wcześnie...
Stary spostrzegał już, że coś mu tajono, że niepokój jakiś dawał się czuć w domu, czytał to z twarzy żony i ks. Zaręby, nic jednak tak okropnego się nie domyślał. Przypuszczał co najwięcej stratę jakąś w gospodarstwie...
Doktór Frycz był przeciwko zbyt mądrym i powolnym przygotowywaniom, utrzymując, że one więcej drażniły i męczyły, niż otwarte odrazu wypowiedzenie prawdy.
Z tych wszystkich narad wypadło, że Julian z braćmi miał przybyć do Wólki — i wprost sam ojcu opowiedzieć o swem nieszczęściu.
Jedynem przygotowaniem było to, że ks. Zaręba przyjechał do Sędziego i oznajmił mu, że Julian jest spodziewany wraz z braćmi, i że interesa jego wymagały narady.
— Julian się więc zaplątał tem nabyciem — zawołał Szelawski, byłem tego pewnym, a musiał daleko zabrnąć, kiedy już i braci potrzebuje i do mnie jedzie.
Westchnął stary...
— A, co Bóg da, to da! będziemy się starali mu dopomódz w takiej mierze, jak możemy.
Zaraz potem Sędzina oznajmiła mężowi, iż miała wiadomość o blizkiem przybyciu Juliana, i dodała...
— Julian i z żoną swoją jakoś w ostatnich czasach nie był zupełnie dobrze. Niekontent był z niej, skarżył się...
Nie dodała więcej nic, Szelawski ręką rzucił, okazując, że do tego nie przywiązywał wagi...
Dano już znać pani Sędzinie, że wszyscy się znajdowali u ks. Zaręby — i że wieczorem przybyć mieli do Wólki, i staruszka przeżegnawszy się, drżąca weszła do męża z postanowieniem — wyjawienia mu — całej prawdy. Wolała ją powiedzieć sama, i pierwszy cios odeprzeć słowami pociechy i rezygnacyi, do których była przygotowaną.
Szelawski trochę już zaniepokojony siedział zamyślony nad swoją książeczką rachunkową.
— Mój Jasiu — odezwała się zbliżając staruszka — i całując go w czoło. Dzieci dziś przybędą... przygotuj się do tego, iż niemiłe przywiozą wiadomości. Nie będę taiła dłużej przed tobą. — Julian się z żoną poróżnił i rozstaje... zgoda jest niemożliwa...
Spojrzała na męża, który tak był nieprzygotowanym, tak na niego to spadało niespodzianie, że z otwartemi usty — osłupiał.
— Co ty mówisz? spytał głosem słabym — Julian — z żoną! Ale to nie może być.
— Niestety! dowiesz się sam z ust jego, co między nimi zaszło... dokończyła Sędzina, kładąc mu rękę na ramieniu. Bądź spokojny, bądź mężny...
Sędzia nic nie mówiąc, osunął się na kanapę, na której siedział, pochwycił za głowę i pozostał jak skamieniały.
— Pomódl się — szepnęła Sędzina...
Szelawski długiego dość potrzebował czasu, nim przyszedł do siebie, ale raz zebrawszy męztwo i siłę, spokojnie zapytał żonę.
— Wiesz co więcej?
— Tyle tylko, że się Julianowstwo rozstali i że z tego powodu majątek także rozdzielić się musi...
— Niema nadziei przywrócenia zgody? spytał Sędzia.
— Zdaje się, że — nie... Julianowa jest winną, mówiła Sędzina — ja oddawna nie byłam z niej kontenta, ale mąż zaślepiony nie chciał nic widzieć...
— Cóż się stało? Jest tam kto trzeci? szepnął Sędzia.
Chwilę wahała się z odpowiedzią Szelawska.
— Otto Bracki — rzekła po cichu.
Szelawski nic już nie odpowiedział.
Pozostał jakby odrętwiały w swoim pokoju, i na obiad nie wyszedł, a nie jadł nic, oprócz kilku łyżek rosołu...
Wkrótce po obiedzie, turkot się dał słyszeć — Sędzina już była przy mężu, — ks. Zaręba wprowadzał bladego Juliana, Bronisława i Mecenasa.
O ile najstarszy z nich słabym się wydawał i przybitym, — drudzy starali się mężnie i rezolutnie okazać... Sędzia ręce rozpostarł do uścisku, zobaczywszy Juliana, i łzy mu się polały.
— Kochany wuju — przemówił ksiądz naprzód — Bogu ofiaruj to, co nas spotyka — męztwa!
— Mów — odezwał się stary, zwracając do Juliana, który stał przed nim pomięszany i drżący, — mów wszystko.
Biedny Julian potrzebował chwili namysłu, nim mógł swe opowiadanie rozpocząć. Nie będziemy go powtarzali. Sędziemu twarz zapłonęła gniewem i sromem słuchając.
Nastąpiło milczenie, stary dumał z oczyma w stół wlepionemi.
— Jesteś winien — odezwał się po przestanku — tem, że byłeś słabym. Kobiety postępowanie spada zawsze na męża... Zgrzeszyłeś zbytnią powolnością, nieopatrznością, lekkomyślnością... dziś rzeczy zaszły tak daleko, iż już się naprawić nie dadzą. Rozstaniecie się więc... Co za cios dla twoich córek, dla dzieci!
Zakrył sobie oczy staruszek.
Julian począł się tłumaczyć i uniewinniać słabo... Bronisław i Mecenas milczeli, ks. Zaręba łagodził jak mógł wrażenia...
W tem Mecenas, chcąc odwrócić rozmowę na mniej, jak mu się zdawało, drażliwy przedmiot, wtrącił o podziale majątku i wynikłych ztąd zawikłaniach, na które radzić należało, ale ojciec mu przerwał.
— Mój Kalikście, czem tu są straty majątkowe obok znaczenia moralnego tego faktu, że po kilkunastu latach pożycia małżeństwo się rozejść musi, a ludzie wytykać będą palcami tego, który się stał powodem zerwania, i kobieta na czci swej jest zgubiona!
Nic nikt na to odpowiedzieć nie umiał.
Potrzeba było znowu długiego czasu, nim — ostygli nieco, i Julian począł opowiadać o tem, w jakiem położeniu majątkowem się znalazł, na które o własnej sile starczyć i podołać mu nie mógł.
Bronisław mu przerwał.
— My się wszyscy czujemy w obowiązku dopomódz Julianowi, potrzeba naszą, Szelawskich część ocalić i okazać, że zamożność pani Julianowej, jej posag, wcale nas nie obchodzą, i my niezależni jesteśmy od niej. Julian nowo nabyty majątek musi zatrzymać, żonę spłacić, i utrzymać się przy nim koniecznie.
My z Kalikstem gotowiśmy mu być pomocą, a nie wątpimy, że kochany ojciec także.
Szelawski wstał, rękę wyciągając do Bronisława.
— Niech ci Bóg płaci — rzekł. Niewiele przez to ocalemy; ale w oczach ludzi, na języku świata znaczy coś, niezależność majątkowa...
Macie słuszność. Nadewszystko zaś dziękuję Wam, żeście sprawę brata, imienia naszego poczuli jako swoją własną — bogdajbyście w całem życiu waszem tak się zawsze solidarnymi czuli. Rodzina jest siłą, jeśli spójnie się trzyma, jest wielką — na nieszczęście my o tem często zapominamy. — W tym ciosie, który nas dotknął — to jedno pocieszyć nas może, iż w was braterskie rozbudził serca...
Rozrzewnieni wszyscy podawali sobie ręce.
Jakieś uczucie błogie, coś uspakajającego spłynęło na wszystkich, sam Szelawski okazywał się teraz mniej przybitym.
Zaczął Juliana badać i rozpytywać o rozmaite szczegóły. — Ks. Zaręba z wielką pociechą swą widział, iż Sędzia pierwsze wrażenie przebywszy, męztwo i zimną krew odzyskiwał. Sędzina wysunęła się, Panu Bogu dziękując.
Szelawski próbował jeszcze naprowadzić na myśl jakiegoś porozumienia — lecz ze wszystkiego okazywało się ono niemożliwem. Pani Julianowa teraz stanowczo odpychała, nawet pozorne pojednanie. Mecenas utrzymywał, że rozwód jest po kilkunastoletniem pożyciu, przy dorastających dzieciach, niemożliwym — ale separacya nastąpić musiała...
Późno już przystąpiono do rachunków. Julian potrzebował co najmniej kilkakroć sto tysięcy złotych dla utrzymania się przy dobrach nowo nabytych.
Bronisław oświadczył pierwszy, że choć sam był w interesach — gotów był dać sześćdziesiąt tysięcy, Mecenas ofiarował czterdzieści, stary Szelawski nie zawahawszy się, dodał.
— Dam resztę.
Julian milcząc przyszedł rękę ojca ucałować. Nie honór, ale miłość własna rodziny ocaloną została.
Wszyscy tem byli dumni — Sędzia powoli twarz rozpogodził. Zaczął rozpytywać o Chryzia, o dzieci... o to, jak się Julian miał na przyszłość urządzić.
Cała ta narada familijna, której Sędzina się tak obawiała, daleko poszła pomyślniej, niż się lękano, a podniosła ducha we wszystkich...
Był to skutek ofiary, która zawsze człowieka uspokaja i uzacnia — a drobne troski życia spycha nizko i nie daje ich uczuć...
Frycz, który po rozejściu się dzieci przyszedł Sędziego odwiedzić, znalazł go nieco rozgorączkowanym, ale daleko mężniejszym, niż się spodziewał. Dla niego nie miał Sędzia tajemnic — żalił się i bolał — a wypowiedzenie tego co czuł, pewną mu też ulgę przyniosło.
Następnych dni parę posłużyły do stanowczego omówienia interesów pieniężnych, i Julian pierwszy pożegnał rodziców, potrzebując do Płoski powracać, aby ztamtąd się przenieść do daleko wygodniejszej nowej rezydencyi w Myślinach.
Wszyscy i on sam zgodził się na to, że skromniej się musiał teraz urządzić, nie zaniedbując jednak zbytecznie.
Bronisławowi pilno też odjechać było, i ostatnim pozostał Mecenas. Nie była to wcale pora myślenia o — ożenieniu, gdy smutny przykład brata wcale do niego nie zachęcał. Nie zraziło to jednak Mecenasa, który w innych warunkach, z zupełnym spokojem marzył o szczęściu z Justysią.
Wychowana przez matkę, uboga sierotka — nie zastraszała go wcale, nie posuwając się więc dalej, nie mówiąc o tem z matką, nie zaniedbał korzystać z każdej chwili dla zbliżenia się do Justysi.
Dziewczę było w położeniu bardzo przykrem, obawiało się Kaliksta, domyślało jego zamiarów, a serce już do niej nie należało. Mówiła więc sobie, że nigdy za mąż nie wyjdzie, a była pewną, że Sędzina jej do tego zmuszać nie będzie.
Mecenas widział ją chłodną dla siebie, ale czułości nie wymagał, a bojaźliwość i skromność dziewczęcia podobały mu się. Wolał ją widzieć zimną, niż zalotną.
Justysia — o ile się to dało — starała się uniknąć — spotykania z nim, rozmów, — większego spoufalenia — rzadko nawet wymógł uśmiech od niej, choć starał się ją rozweselić, i w tonie żartobliwym się do niej odzywał.
Z Wólki wyjeżdżając Mecenas, zajechał pożegnać ks. Zarębę.
Ksiądz — był przygotowanym rozmówić się z nim — o Justysi.
— Słuchaj Kalikście — odezwał się, gdy zostali sami — mnie się może przywiduje, ale — czy nie masz ty myśli jakiej względem Justyny?
— A gdyby? — odparł Mecenas.
— Przyznam ci się, że toby mnie dziwiło, — rzekł Zaręba. Nie powiadam, ażebyś się żenić nie miał. Że Julianowi się nie powiodło, to nikogo zrażać nie powinno, ale wiek dziewczęcia dla ciebie niewłaściwy, a w dodatku chyba ślepy jesteś, bo tam cię już ktoś uprzedził.
— Kto! jak? zawołał, śmiejąc się Mecenas.
— Floryan Kunaszewski — rzekł ksiądz.
To w oczy bije — niema wątpliwości, i — zdaje mi się, że się nie mylę, Justysia na niego miłem okiem spogląda...
— Ale, ba — przerwał Mecenas.
Floryan się z nią nie ożeni. Ja jestem ciężki, mnie sobie gdzieindziej szukać żony trudno, a tę z ręki matki wezmę, spokojny...
Uderzył go po ramieniu ks. Zaręba.
— Kochany Kalikście — dodał, nie bierz mi za złe przestrogi — ale ja ci nie życzę trwać w tej myśli. Nie czyń jej nieszczęśliwą. Ja wiem przez starego Kunaszewskiego, że wnuk jego ożenić się z nią jest gotów... Wyrzecz się tej myśli...
Mecenas trochę zmięszany wstał...
— Niema o czem mówić, rzekł wymijająco — ja żadnych kroków nie zrobiłem... myśl mam, ale do wykonania jej daleko. Matka teraz wcale nie myśli wydawać wychowanki...
Ręką rzucił i gwałtownie, umyślnie rozmowę skierował na inny przedmiot, a wkrótce potem pożegnał się i odjechał — mając żal do księdza, że go o to zagadnął.
W Wólce po odjeździe synów, powrócił na pozór dawny spokój i wszystko w stare weszło karby. Sędzia, na którego twarzy widać było, co ucierpiał, i to, że krył trwającą wewnątrz boleść — starał się dla żony okazywać przejednanym i zrezygnowanym.
Ona myśli jego zwracała na to, co go rozerwać mogło i nie dać mu zbytnio się zajmować Julianem, ale pieniężne następstwa wymagały czynności, które ciągle tę sprawę nieszczęśliwą przypominały.
Sędzia ściągał kapitały, rachował, czuł się zubożonym. Cieszyło go to tylko, iż bracia stanęli tak zgodnie wszyscy z sobą, że żaden z nich egoizmem się nie powodował...
Podnosiło to w jego oczach synów, i w istocie dźwignęło ich samych — czuli się tem uzacnionymi.
Bronisław sam na sam z żoną skarżył się, piszczał nad tą ostatecznością — żalił się, iż był zmuszony, ale nie dozwalał ani mówić o tem, aby mógł postąpić inaczej.
Lola milczała, choć bardzo była tem niezadowolona, ale widziała, że w tej chwili mężowi się sprzeciwić nie było podobna — musiała czekać, nie wątpiąc, że gdy pierwszy zapał przejdzie — gdy Radca ostygnie — ofiara, do której taką okazywał gotowość, co najmniej da się może ograniczyć do jak najkonieczniejszych rozmiarów...






Było coś tak pięknego i szlachetnego w postępku braci, w tem skupieniu się ich około Juliana, chociaż on dawniej nadzwyczajnej im nie okazywał czułości — iż to na nich samych oddziałało, — a że jeden krok zobowiązuje do następnych logicznie — wszyscy czuli się na lepszej drodze. Miłość braterska i rodziny objawiała się coraz uroczyściej. Ks. Zaręba powiadał, że ludzie źli nie są, że im tylko potrzeba dobrego przykładu i pobudek gorących do cnoty...
Ostygają, gdy się odosobniają — ale najmniejsza okoliczność zwraca ich na prawą drogę.
Szelawski stary przebywszy to przesilenie, po którem znużony był czas jakiś, ożywił się, stał czynnym, i na nim nie znać było, że ucierpiał.
Sędzina przeciwnie, która zdawała się energiczniejszą daleko, skutkiem wielkich wzruszeń i walki wewnętrznej — zaraz po wyjeździe dzieci uczuła się niedobrze i Frycz kazał się jej położyć do łóżka.
Justysia jej nie odstępowała. Jadwinię zaś zabrał ojciec z sobą.
Nie skarżyła się Szelawska tak bardzo na cierpienie, — głowa ją bolała, — sił miała mało, straciła apetyt, ale choroby żadnej właściwie oznaczyć nie było można.
Frycz nieproszony przyjeżdżał co drugi dzień i był bardzo seryo. Próbował różnej diety, środków zmacniających, ale skutku nie było.
Szelawska niecierpliwa próbowała wstać — okazało się to niemożliwem. Wysilała się na chodzenie, ale w końcu wracała do łóżka. Justysia znajdowała ją zmienioną, strwożoną o siebie.
Mówiła ciągle przed nią o śmierci.
Nie obawiała się jej — ale powtarzała Justysi.
— Kto koło Jegomości będzie chodził i o wszystkiem pamiętał, jeżeli mnie nie stanie?
Domagała się od niej uroczystego przyrzeczenia, że — jeśliby ją Pan Bóg powołał — nie opuści starego, i pozostanie przy nim. W tej myśli powtarzała jej, co czynić miała, jak w pewnych danych razach postępować.
Całymi dniami prawie o tem tylko między niemi była mowa.
Frycz chodził bardzo posępny... Nareszcie jednego dnia przywiózł z sobą, niby przypadkiem na drodze złapanego młodszego kolegę. Było to widocznie zamaskowane konsylium.
Sędzia, który w początkach nie przywiązywał wielkiego znaczenia do niedyspozycyi staruszki — zaczynał się też trwożyć. W istocie w oczach Sędzina gasnęła z rezygnacyą, a gdy mąż przychodził z wesołością na twarzy, z żarcikami, — ale wszyscy to widzieli.
Pierwszemu ks. Zarębie objawił doktór, że nie widzi sposobu utrzymania jej przy życiu.
— Siły się wyczerpały — rzekł, zgaśnie spokojnie, jak lampka, która się dopaliła. Na to w medycynie środka niema. Można chwilowo siły dobyć z zapasu, który jeszcze pozostał, ale kosztem jego, więc się tylko życie skróci.
Załamał ręce, i rozpłakał się proboszcz. Usiłował coś więcej dobyć ze starego doktora, ale ten sam tracił głowę, — tylko to wiedział, że groziło niebezpieczeństwo. Czasu nie można było oznaczyć.
Natychmiast, chociaż oględnie doniósł o tem ksiądz Bronisławowi i Julianowi. Matka, matka tak cicho, spokojnie, niepostrzeżona przesuwała się po tym domku — a pomyśleć było, że jej tu nie stanie — Wólka się wydawała grobem.
Często i najczęściej ci, co najmniej miejsca zajmują, najmniej są znaczni, jednakże stanowią, jakby sklepień klucze, dosyć je wyjąć, aby wszystko runęło. Takim kluczem — była tutaj Sędzina Szelawska.
Trwoga padła na dom cały.
Sędzia nie domyślał się jeszcze niebezpieczeństwa. Frycz poprostu kłamał przed nim, aby go przedwcześnie nie trwożyć. Z każdym jednak dniem widząc gorzej żonę, stał się niespokojnym.
Podkomorzyna siedziała ciągle przy chorej, po swojemu posługiwała, Justysia nie odstępowała także. Ks. Zaręba przyjeżdżał prawie codzień, na ostatek i synowie potrwożeni zaczęli przybiegać, aby się coś dowiedzieć.
Gdy się to działo — choroba zdawała się ze wszelkich przewidzeń urągać. Pogorszała się nagle, już zdawało grozić niebezpieczeństwo, gdy nagle jakby cudem robiło się lepiej, nadzieja wstępowała w serca. Frycz nawet się radował, ale zwykle trwało to krótko, a doktór potem nerwy przeklinał, z któremi mając do czynienia, nigdy niczego pewnym być nie można.
Sędzina miała jeszcze ogromną siłę woli i nią dokazywała cudów, ale organizm już, ciało wypowiadało posłuszeństwo.
Pomimo tego popłochu, z małemi zmianami, stan ten się przeciągnął do późnej jesieni.
Sprawa państwa Julianowstwa nie posunęła się ani krok dalej, jak była, wiedziano tylko z boku, że między p. Ottonem Brackim, a panią Heleną stosunki były nieco oziębione... Nie przypuszczano, aby one zerwać się mogły, lecz zbyt czułemi też się nie okazywały.
Pani Julianowa wyjeżdżała sama za granicę, powróciła, mało kogo widywała, i siedziała zamknięta w Chrzanowie. Julian z niezmierną gorliwością oddawał się interesom i zwierzchniemu kierunkowi gospodarstwa.
Już przeciągnięcie słabości staruszki wlewać zaczęło pewną otuchę w rodzinę — gdy nagle z nadzwyczajną szybkością stan się pogorszył, — i Sędzina zażądała sakramentów, czując, że żyć nie będzie.
Przeczucie ją nie omyliło, dwa dni tylko trwał ten stan, a trzeciego wieczorem wszyscy, nie wyjmując męża, klęczeli u jej łóżka... Zmarła przytomna, spokojna, jeszcze w ostatnich chwilach zaklinając Justysię, ażeby Sędziego nie opuszczała, pilnowała go, nie dając się niczem skusić, nawet gdyby stary ją chciał uwolnić.
Stary Szelawski, pomimo przyjazdu synów, troskliwości, jaką go otoczono — mimo religijnego poddania się woli Bożej, od tego ciosu był jakby na wpół zabitym. Mówił mało, zamyślał się, nie słyszał, co do niego się kto odzywał — nie skarżył się, ale obudzał litość, tak niezmierne na nim widać było pognębienie.
Nie dał się od pogrzebu odciągnąć, pomimo złej pory, sam chciał się zajmować wszystkiem, lecz był to stan gorączkowy, po którym nastąpiło osłabienie.
Frycz go nie odstępował, mając obawę wielką, ale po kilku dniach Szelawski począł przychodzić do siebie, zmienił się, zestarzał, lecz wyrobił się jakiś stan normalny, inny, niż był — wszelako już niegrożący niebezpieczeństwem.
Justysia, dawszy słowo nieboszczce, o czem staruszek był uwiadomiony, weszła natychmiast w obowiązki dozorczyni, znaczną część około domu zdała na klucznicę, a sama poświęciła się Szelawskiemu.
Nie opierał się on temu. Zastępowała mu sekretarza, pośredniczyła, gdy kto się z nim widzieć pragnął, biegała ciągle, siadywała z robotą w jego przedpokoju.
Nie upłynęło dni kilkunastu, gdy ten nowy porządek wszedł w stały obyczaj, i wszyscy do niego nawykli. — Justysia zyskała na powadze, ale spadła na nią odpowiedzialność ogromna. Biedne dziewczę nagle dojrzeć musiało, i niemal zestarzeć, aby obowiązkom podołać. Wszyscy na nią patrzyli z podziwieniem i uwielbieniem. Sędzia okazywał jej wdzięczność i czułość, jakby dla własnego dziecka. Nie wbiło jej to w pychę — zachowała dawną skromność i pokorę.
Obawa o życie staruszka ustała nakoniec, Frycz wróżył najlepiej...
Potrzeba się tylko pilnować regularnego trybu życia, a Sędzia poddawał się przepisom z powolnością wielką.
Od pogrzebu samego nieustannie prawie synowie się mieniali, zaglądając do Wólki. Jeżeli kiedy, to teraz Mecenas coraz był pilniejszym, i widoczniej okazywał pannie Justynie atencye, dając jej do zrozumienia to, czego ona nie chciała zrozumieć.
Niewiele rachowała na pana Floryana, ale za Mecenasa wyjść nie myślała wcale. Lękając się, aby go stanowczo nie odtrąciła — pan Kalikst zwłóczył z oświadczeniem się.
Interesa Juliana pozostawały w zawieszeniu.
W pierwszej chwili rozgorączkowania bracia i rodzice pospieszyli z ofiarami, Julian był ocalony — teraz następowały nieuniknione układy o zabezpieczenie tego, co mu pożyczono. Wymagał formalności tej ojciec, żądał Bronisław, miał do niej prawo Mecenas, i znajdował, że należało ją dopełnić.
Julian uczuł się tem jakoś dotknięty, i stosunki, które się tak heroicznie, ofiarnie zaczęły układać, pogorszyły się, ostygły. Wyrzucano Julianowi niewdzięczność.
— Nie możemy się ostatecznie wszyscy dać pozarzynać dla niego, mówił Bronisław. Mam dzieci, mam obowiązki, przyszedłem w pomoc, gdy było potrzeba — ale muszę się ubezpieczyć.
Mecenas pojechał do Juliana w imieniu ojca, brata i swojem dla uregulowania hypotek, i znalazł go niesłychanie podrażnionym. Wymagał, aby sum pożyczonych nie wnoszono do ksiąg, boby mu to popsuło kredyt. Posprzeczali się bracia, i Kalikst odjechał podrażniony, stojąc przy swojem.
Zaczęto potem listami się znosić, co jeszcze pogorszyło nieporozumienie.
Julian odwoływał się do ojca, ojciec dawał mu napomnienia, ciągnęło się tak wszystko bez rezultatu, a rodzeństwo zaczynało znowu zniechęcać się. Na Juliana niepraktyczność, egoizm, składano winę... znajdowano sposób prowadzenia interesów fantastycznym.
Na dobitkę niespodziana zupełnie okoliczność jeszcze stan ten uczyniła nieznośniejszym. Jakim sposobem zniechęcona do Ottona Brackiego pani Julianowa, potrafiła się znowu zbliżyć do męża, trudno to było oznaczyć. Zdaje się, że zręcznie użyte dzieci, przy usposobieniu pojednawczem Juliana, który się nudził sam — ułatwiły naprzód widzenie się rodziców, potem jakiś układ pomiędzy nimi.
Otto Bracki od kilku miesięcy przestał był bywać w Chrzanowie, wyjechał do familii — pani Julianowa go znać nie chciała.
Gdy się wieść rozeszła, że zgoda między małżeństwem nastąpić miała, a pan Julian do Chrzanowa powracał, nikt temu w początkach wiary dać nie chciał, ale dnia jednego, w uroczyste święto oboje małżonkowie razem z dziećmi, jakby nigdy nic nie zaszło, przybyli do kościoła na nabożeństwo, usiedli w jednej ławce... Wszyscy to widzieli...
Śmiano się z Juliana i dziwowano jego — powolności — przypisywano to nie bez przyczyny wielkiej zręczności pani Heleny... ostatecznie przyznano, że w interesie dzieci uczynili bardzo dobrze...
Wiadomość o tem doszła zaraz do Bronisława, Mecenasa, a przez nich do Wólki. Nie było więc teraz już żadnego powodu wspomagania Juliana, i Mecenas się gorliwie tem zajął, ażeby sumy mu udzielone odzyskać. Sędzia nie nalegał zbytecznie, ale znajdował to słusznem.
Z najpiękniejszej w świecie miłości i zgody przyszło do najstraszliwszego rozdrażnienia. Julian nie opierał się opłacie zaciągnionych pożyczek, ale chciał na to mieć czas, i sam o terminie stanowić.
Listy były ostre i niegrzeczne...
Zamieniono ich kilka i — najzupełniejsze wyrosło nieporozumienie, waśń, kłótnie. Julian się gniewał. Bronisław nie miał wyrazów na określenie czarnej jego niewdzięczności.
Do procesu niepodobna było dopuścić, stanowiłby on skandal wielki, a Julian w to bił i na tem polegał, że mu nic zrobić nie mogą.
Ostry i surowy list ojca, napominający go, nie pomógł.
Rzeczy już tak stały, że trzeba było obcych użyć pośredników, bo bracia obawiali się spotkać z sobą.
Łatwo się domyśleć, że pojednana z mężem pani Julianowa, była sprężyną tej waśni, podlewała oliwy do ognia, burzyła Juliana — brata jego stronę, a w interesach rozumowała najfałszywiej, bo ich nie pojmowała...
Było jej na rękę to, że zerwanie z braćmi uwalniało ją od zawiązania na nowo stosunków, któreby ją do pewnego stopnia upokarzały. Nie widywała wcale Sabiny, nie chciała na nowo się zbliżyć do Loli, ani jechać do Wólki do starego, bo się go wstydziła...
Wikłało się tak wszystko, mało dotykając Sędziego, bo mu wiele rzeczy tajono, oszczędzając go — a Justysia stała na straży — w Wólce stosunkowo panował pewien rodzaj żałobnego spokoju...
Miało się już ku zimie, gdy jednego wieczora nadjechali panowie Kunaszewscy...
Dla Sędziego komornik, za którym nieraz zatęsknił, był najpożądańszym z gości, z nim jednym mógł poufale mówić o wszystkiem, opłakiwać stratę żony, przypominać dawne, lepsze czasy. Przywitanie dwóch starych przyjaciół było nadzwyczaj rzewne i serdeczne.
Można było sądzić, że i dla Justysi przyjazd pana Floryana będzie pożądanym, — tymczasem dowiedziawszy się o nim, pobladła, jakby przestraszona i uciekła, niedobrze umiejąc ukryć łzy, które jej w oczach stanęły.
Długo potem nie wychodziła, nie chciała się pokazywać, ale zastępując we wszystkiem gospodynię, w końcu nie mogła pozostać zamknięta...
Floryan przybiegł ją przywitać z taką radością, zapałem, tak widocznie uszczęśliwiony, iż się domyśleć było łatwo, że przyjechał z czemś stanowczem. Na twarzy Justysi zamiast wyrazu szczęścia, malował się smutek, rozpacz prawie.
Dla pana Floryana było to niepojętem...
Wieczór upłynął na bardzo ożywionych rozmowach, w których dziewczę żadnego nie brało udziału, unikając nawet zbliżenia się do młodego Kunaszewskiego, który napróżno starał się choć słówko zyskać dobre, choć spojrzenie.
Nazajutrz rano, gdy jeszcze nikogo w pokojach nie było, a Justysia przebiegała je dla dopilnowania porządku, wpadł niespodzianie p. Floryan i zastąpił jej drogę.
Uciec nie było podobna.
— Od wczorajszego wieczora szukam pani, gonię za nią — rozpoczął żywo Kunaszewski. Na miłość Bożą proszę o chwilę rozmowy.
Możesz się pani domyślać z czem przybywam, bo niepodobna, abyś wątpiła o mojem uczuciu dla niej. — Przybyłem dlatego jedynie, aby Sędziego prosić o jej rękę!
Justysia słuchając, stała drżąca, z oczyma łez pełnemi, które wlepiła w mówiącego. Mimowolnie załamała ręce.
— Nie mów pan — przerwała nagle, nie kończ! — Niestety! Jestem bardzo nieszczęśliwa... Pan nic nie wiesz..
I nie mogła dokończyć. Kunaszewski stał jak piorunem rażony, nie rozumiał nic.
— Nie umiałżem sobie pozyskać życzliwości pani? zawołał zrozpaczony. — Cóż się stało? com zawinił?
Justysi łkanie i wezbrany płacz utrudniał mowę... Zakryła oczy, stała drżąca...
— Nie pytaj mnie pan! Jestem bardzo nieszczęśliwa...
Głos, postać, wyraz, wszystko przekonywało, że pan Floryan mógł na serce rachować... — nie pojmował, co zaszło...
Justysia w końcu wymogła na sobie trochę uspokojenia, otarła oczy, podniosła je błagająco...
— Panie Floryanie — jam niewinna! rzekła — przeznaczenie. Wola Boża... Nie mogłam się oprzeć. Jestem związana przysięgą.
Tak, panie. Wszystko winna jestem Sędzinie, ona była dla mnie matką, opiekunką, dobrodziejką; ona jedna kochała mnie.
Na łożu śmierci, konająca wymogła na mnie — oprzeć się nie umiałam! Zażądała przysięgi, iż wyjdę za pana Kaliksta...
Tu płacz przerwał jej mowę znowu. Kunaszewski rozpaczliwie się pochwycił za głowę.
— Ale ja do tego nie dopuszczę! zawołał — on się zrzecze... to niepodobieństwo...
— Na miłość Bożą! przerwało dziewczę — zaklinam, nie czyń pan żadnego kroku. Spadnie to na mnie... Jestem związana słowem, przysięgą, mam święty obowiązek... Wdzięczność moja dla nieboszczki każe mi wszystko poświęcić. Choćbym sama najnieszczęśliwszą być miała — nie mogę dopuścić nic — nie dozwolę uczynić żadnego kroku. Niech się spełni wola Boża...
Kunaszewski stał znowu milczący — osłupiały, spoglądając na nią i nie mogąc przyjść jeszcze do siebie.
— Pan Kalikst się oświadczył pani? zapytał.
— Nie uczynił tego formalnie — odezwała się Justyna, ale mi ciągle przypomina, że wie o słowie danem matce, że na dotrzymanie go rachuje... Jestem niewolnicą...
Cofnąć się nie mogę.
Pan Kalikst dlatego się wstrzymuje, iż wie, jak jestem Sędziemu potrzebną, — i dopóki on wymaga odemnie posługi o małżeństwie żadnem mowy być nie może.
Błagająco Justysia spojrzała w oczy Floryanowi...
— Mecenas — zawołał nagle Kunaszewski, byłby szalonym chyba, gdyby się upierał przy tem, co ani jemu, ani pani szczęścia nie może zapewnić. Pozwól mi pani odwołać się do niego...
Justysia załamała ręce.
— To spadnie na mnie — przerwała przestraszona... Zlituj się pan...
Nic w świecie nie skłoni mnie do przeniewierzenia się przysiędze...
— Ale pan Kalikst nie powinien i nie może się upierać przy tem — zawołał Floryan.
Justysia spuściła oczy — stała zadumana nie odpowiadając — Kunaszewski nalegał. — Chwila upłynęła w tem milczeniu. Dziewczę nabierało odwagi. Cichym głosem poczęło szeptać.
— Panie Floryanie, błagam go — żadnego kroku — cierpliwości! Zdania się na wolę Bożą! Wszystko, cobyś pan teraz mógł uczynić, pogorszyłoby położenie moje.
Dopóki pan Sędzia żyje... pan Kalikst wie, że ja — dla niego pierwsze mam obowiązki...
Być może... iż sam potem ofiary się odemnie domagać nie będzie, uczuje, że jabym mu z sobą szczęścia nie przyniosła.
Zaledwie dosłyszanym szeptem dokończyła te wyrazy, i nieśmiało wyciągnęła rękę ku panu Floryanowi, który ją pochwycił, namiętnemi okrywając pocałunkami... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, pomimo przyrzeczeń i przysięgi, jakie groziły. Widział, że Justysia nie chciała ukryć życzliwości swej dla niego, że i ona miała może jakąś iskierkę nadziei...
Zdało mu się, że Mecenas nie mógł być ślepym, ani gwałtu zadać dziewczęciu, które serca dla niego nie miało i kłamać nie mogło.
Przypomniał sobie postępowanie Justysi, która dla pana Kaliksta była z przesadzonem może poszanowaniem, jak dla ojca, ale nigdy mu najmniejszego uczucia nie okazywała, któreby go ośmieliło.
— Zastosuję się, rzekł, do woli panny Justyny, choć Bóg widzi, ile mnie to kosztować będzie...
Nie zrobię w tej chwili żadnego kroku — ale się nie wyrzekam nadziei, ani obiecuję, ażebym wszystkiego, co jest w ludzkiej mocy nie przedsięwziął dla mojego szczęścia.
Gotów jestem dać życie. Każesz mi pani czekać, będę cierpliwy — lecz ostatecznie — nic! nic — nie mogę nawet przypuścić, aby ten człowiek chciał gwałt zadać pani... a niepodobna, żeby nie widział, iż tylko siłą może jej rękę pozyskać.
Justysia nie odpowiadała, uspokajała się jednak powoli, zdawało się, jakby i w jej serce wstąpiła jakaś nadzieja...
— Nie czyń pan nic — dodała, teraz nic nie grozi — a w przyszłości — panie! pamiętaj, że ja przysięgi danej na łożu śmiertelnem już dobrodziejce mojej, złamać nie mogę! Nie mogę!
Złożyła ręce — Floryan nie rzekł ani słowa, i nierychło dodał — jakby na wpół do siebie.
— On sam się musi zrzec tego prawa do jej ręki!
Justysia miała coś dodać jeszcze, gdy ją odwołano, rzuciła wejrzenie na Kunaszewskiego, który stał ciągle na wpół odrętwiały z bólu i gniewu, — i wyszła.
Floryan otarł czoło i rzucił się na krzesło. Potrzebował się rozmyślać, co miał począć, serce mu się ściskało, burzył się, lecz zarazem głos wewnętrzny w nim powtarzał.
— Mecenas nie może być ślepym... nie zechce nieszczęścia dla siebie i dla niej.
Pozostał tak sam jeden przez czas jakiś w pustych pokojach, spodziewając się może powrotu Justysi, ale na ostatku wyjść musiał.
Do Sędziego było jeszcze za rano, wrócił do mieszkania, w którem stary komornik flegmatycznie się do fajki po kawie przygotowywał.
Blada twarz i pomięszanie wnuka uderzyły go.
— Cóż ci to jest? powracasz jakiś zmięszany i nie swój? — odezwał się podchodząc ku niemu.
Pan Floryan przed nim się z niczem nie taił.
— A jakże mam być inaczej? — wybuchnął. Ja dla dziadka tajemnic nie mam, ale go muszę prosić, abyś to co powiem, zachował przy sobie...
— Ale cóż? cóż? nalegał komornik...
— Nieboszczka Sędzina — ciągnął dalej Floryan z wyrazem oburzenia, wymogła na Justynie.. przysięgę, że pójdzie za Kaliksta! Sierota, biedna oprzeć się nie umiała i nie mogła, czuje się związaną. — Ale to niepodobna, aby Mecenas przeciwko woli domagał się tego.. boć przecie musi czuć i widzieć, że ona go nie kocha... Poleciałbym natychmiast się rozprawić z panem Kalikstem, ale mnie zaklęła, abym żadnego nie czynił kroku. Tymczasem, dopóki Bóg daje życie Sędziemu, ona go opuścić nie może...
Komornik słuchał głową potrząsając, i wydymając usta.
— Komplikacya! odezwał się smutnie.
Żal mi cię Florku — ale cóż tu począć? Z Sędzią o tem mówić nie wypada.
— Tymczasem, choć się zżymam, nie mogę żadnego kroku ważyć, ani ja, ani wy... rzekł Floryan gwałtownie — ale za wygranę nie daję.
Rozumiem to, że Sędzina mogła syna przenieść nademnie, a kochając go, widzieć w tem i dla Justyny szczęście — ale — ja niczem nie jestem związany, wiem, że ona mi sprzyja — i nie zrzekam się szczęścia dla siebie i dla niej.
— Cóż poczniesz? odparł komornik.
— Ja? albo ja wiem! zawołał, ciągle się rozgrzewając, coraz więcej Floryan. Okoliczności wskażą, co mam robić — to tylko ręczę, że nie dopuszczę tyranii... nie dam się odprawić tak... Nie! Ja ją kocham nad życie...
— Tylko z flegmą, z flegmą — przerwał komornik, kładąc mu rękę na ramieniu. Proszę cię Florku — nie unoś się, abyś głupstwa nie zrobił. Potrzeba wszystko dobrze rozważyć... Ja tylko jedno mogę zdaje mi się bezpiecznie uczynić. Wymacam starego Sędziego, co on o tym ożenku syna myśli, i czy wie o nim, życzy go tak bardzo?
Floryan nie odpowiedział, cały był w sobie pogrążony.
— Jedno mnie pociesza — dodał po namyśle żem się przekonał, iż panna Justyna serca dla niego nie ma i sprzyja mi... Nie może być, aby Pan Bóg dopuścił spełnienia takiej...
Floryan nie znalazł wyrazu na oznaczenie tego co czuł. Męztwo w nim rosło...
Komornik, chociaż widocznie tą komplikacyą, jak ją nazywał, mocno dotknięty, wnukowi dodawał otuchy, starym obyczajem powtarzając. — Jakoś to będzie! Uspokój się — jakoś to będzie. Pan Bóg łaskaw...
Dzień ten zwolna przyłożył się do uspokojenia młodego Kunaszewskiego, a i panna Justyna nie okazywała po sobie zwątpienia i starała się być swobodną... Stary komornik zaś, który wiedział o tem, że ociemniała Podkomorzyna sprzyjała Justysi i Floryanowi, poszedł do niej na radę, i aby się użalić.
— Wiedziałam o tem, bom też tam była, — że Justysia musiała dać słowo nieboszczce, iż wyjdzie za Kaliksta — poczęła staruszka, ale ja do tego nie przywiązuję wielkiego znaczenia. — Mecenas nie powinien się upierać i nie będzie się upierał, a nie wiem zresztą nawet, czy teraz ma wielką do ożenienia się ochotę... Niech pan Floryan nadziei nie traci... Mnie tej biednej Justysi taki żal... ach...
— A jak się uprze pan Kalikst? wtrącił komornik. Kto go wie — choć to jeszcze starym nazwać nie można Mecenasa, ale w jego wieku do młodziuchnych panienek najwięcej ochota bierze... kto go wie?
— Niech Bóg uchowa! westchnęła stara Podkomorzyna — nieboszczka miałaby na sumieniu nieszczęście nie już dwojga, ale aż trzech osób...
Zamilkła trochę pani Podkomorzyna — i ciągnęła dalej, zniżywszy głos.
— Prawdę rzekłszy — byłby jeszcze sposób na to. — Mnie się zawsze zdawało i dotąd zdaje, że Justysi familii źle szukano, i że jacyś krewni by się znaleźli, gdyby około tego pilniej chodzono... Ale nieboszczka Sędzina, bojąc się, aby jej sieroty nie odebrano, wcale się o to nie starała — nikt o tem przez lat tyle nie myślał...
No — a gdyby familia bliższa się wyszukać dała — miałaby pierwsze prawo rozporządzać losem Justyny...
Komornik głową potrząsał.
— Nie — dziewczynę tę znamy, pani Podkomorzyno dobrodziejko — rzekł cicho — gdy raz słowo dała, nic nie potrafi jej skłonić, aby je złamała, — ale... myśl poszukiwania familii... nie od rzeczy. Zawsze by dla Floryana przyjemniej było, znać pochodzenie...
Muszę z nim o tem pomówić — będzie miał zajęcie...
Tak, rzucona od niechcenia przez ociemniałą Podkomorzynę — myśl poszukiwania rodziny Justyny — panu Floryanowi nadzwyczaj do serca przypadła. Zajął się natychmiast gorąco nie dlatego, aby sam miał korzyść wyciągnąć jakąś i zarobić na wdzięczność, ale — dawało mu to zatrudnienie, które tyczyło się Justyny, — obchodziło ją, mogło położenie uczynić znośniejszem.
Szło o to, aby nie zwracając zbytnio uwagi na siebie — postarać się o skazówki, mogące posłużyć do dalszych badań i poszukiwań. Były one tem wielce utrudnione, że przez lat dziesiątek nie uczyniono tak jak nic, a ślady człowieka i ludzkich czynności tak niezmiernie się łatwo i szybko zacierają.
Pan Floryan już z zamiarem wybadania starego Szelawskiego, przyszedł z nim, jak zwykle z dziaduniem razem. Rozmowę naprowadzić na pannę Justynę, było bardzo łatwo. Kręciła się ona ciągle, — czynna około Sędziego chodząc, służąc mu. Stary komornik dosyć niezręcznie począwszy ją wychwalać, zagadnął o historyę przyswojenia jej sobie przez Sędzinę... i zwolna skłonił Szelawskiego do opowiadania.
Pan Floryan, okazując wielką ciekawość, rozpoczął go badać, pytać... prosić nareszcie o pokazanie tych drobnych pozostałości, które świadczyły o tajemniczem pochodzeniu.
Szelawski dał się wciągnąć w te wspomnienia, które miłe mu były, bo żony jego dobrego serca dowodziły... — przypominały mu jego drogą Serafinkę.
Od słowa do słowa, Sędzia rozgadawszy się, wziął kluczyki z kieszeni, poszedł do biura swego, — znalazł osobną szufladkę, która była przeznaczoną na papiery — Justysi, i wydobył ją.
Floryan poprosiwszy o pozwolenie, — opanował ją i zasiadł przypatrywać — ale dobył zaraz i ołówek i notatnik, aby sobie przepisywać wszystko. Sędzia nie zwracał na to uwagi.
Zachowane — pamiątki i pozostałości były w bardzo niewielkiej liczbie, a — wyjąwszy metrykę Justyny, chrzczonej w Częstochowie, która podawała imiona i nazwiska rodziców, nie było nic ważniejszego, mogącego na ślad jakiś prowadzić. Sędzina bardzo skrzętnie, zabierając sierotę, zabrała, co tylko się przy nieboszczce matce jej znalazło. Były to zmięte i w części uszkodzone listy i notatki, a nawet rachunki...
Nikt ich dotąd tak bardzo bacznie nie rozpatrywał i nie rozbierał, bo do nich wagi nie przywiązywano.
Floryan skrzętnie wszystko sobie poprzepisywał, co mu się zdawało mieć znaczenie jakieś. Były niektóre skazówki, na które wprzódy nikt nie zważał. Sędzina nietylko, że nie dochodziła bardzo rodziny biednej sieroty, ale wolała, aby się jej nie dopytano. Wiedziała, że uboga familia dziecku żadną nie będzie pomocą, a sama się do niego przywiązawszy — nie chciała oddać nikomu, postanowiła bowiem zająć się jej losem.
Sędzia w czasie tego rozpatrywania papierów, parę razy spojrzawszy na Floryana — nie przeszkadzał mu w tej czynności. Dobyto herbowny stary pierścień z krwawnikiem... Kunaszewski miał dosyć czasu, aby szufladkę całą i zawarte w niej papiery — skrzętnie odczytać, i co go uderzyło w nich, zapisać.
Z późniejszych dokumentów, donoszących o napróżnych staraniach urzędowych dla dojścia rodziców i familii Justyny — nic a nic się dowiedzieć nie było można. — Wszystkie one świadczyły, że na ślad trafić nie umiano. Rozmaitych Wolskich w okolicach Częstochowej odszukano, ale nigdzie nie wiedziano o Katarzynie... (to było imię matki), o dziecku jej, o mężu. — Odpowiedzi na zapytania wystosowane do Wolskich, o tyle się tylko przydać mogły — iż wskazywały, gdzie próżno już było się odnosić.
Przepatrzywszy szufladkę całą — pan Floryan — niewiele zdobył, jednakże zdawało mu się, że trafił na niedostrzeżone wprzódy notatki. Z odłamków listów dowiedział się o dwóch nazwiskach miejscowości, w których prawdopodobnie — rodzina ta jakiś czas przebywać musiała...
Wcale to Kunaszewskiego nie zrażało, że potrzeba było może odbyć podróż, drabować akta, czynić poszukiwania w odległych stronach...
Któż wie? mógł tym sposobem może sierocie dać ten zerwany najdroższy węzeł, który łączy pojedyńczego człowieka ze społeczeństwem — rodzinę. Choćby ona ubogą była i podupadłą, zawsze musiała być nieoszacowaną — niema bowiem straszniejszego nic nad sieroctwo.
O zamiarze czynienia poszukiwań pan Floryan, oprócz dziada, nie potrzebował mówić nikomu.
Parę dni jeszcze zabawiwszy tu Kunaszewscy, w ciągu których Floryan się mógł zbliżyć do Justyny, — odjechali — ale i stary i młody przyrzekli Sędziemu, że go znowu wkrótce może odwiedzą...






Napróżno i krótko cieszył się stary Szelawski tem, że nieszczęście, które dotknęło Juliana, tak cudownie podziałało na braci, zbliżyło ich, przejednało, połączyło...
Zgoda i jedność trwały niedługo...
Julian, który był przyczyną tylu zmartwień, — dla którego do takich ofiar wszyscy się gotowymi okazali — teraz stał się powodem waśni i rozbratu. Pojednanie jego z żoną, które w istocie ani serc ich nie zbliżyło, ani wielkich na przyszłość rękojmi nie dawało — stało się powodem gorszego daleko poróżnienia, niż była dawniejsza obojętność.
Szelawskiemu ukrywano, jak dalece zaszły spory z powodu uregulowania hypotek, on o swoją nie naglił. — Julian pewien tego, że mu bracia procesu nie wytoczą, szorstko i dumnie odpowiadał na nalegania, nie widywano się już wcale.
Życie w Chrzanowie na pozór wróciło w dawne formy — starali się o to oboje państwo, aby zatrzeć wszelki ślad zajścia — ale, — nie był to już ów dawniejszy blask, elegancya i zamożność. — Oboje państwo stracili majątkowo w czasie tej rozterki, a daleko więcej w stosunkach społecznych.
Pani Julianowa i on, i oboje razem starali się znowu zbliżyć do tych rodzin i domów, z któremi dawniej byli w blizkich stosunkach przyjacielskich... Przyjmowano ich — ale ostygnięcie pewne — niedowierzanie, dawało się czuć mocno. Nie zapraszano ich, a na zaproszenia po większej części odpowiadano rozmaitemi wymówkami.
Mężczyźni jeszcze mniej się okazywali niechętnymi dla Juliana, ale kobiety — kobiety, z których niejedna miała sobie niemniej płochości do wyrzucenia — właśnie dlatego z niezmierną surowością sądziły obwinioną — i nie mogły jej przebaczyć — nietyle samego postępowania, co nadanego mu rozgłosu i skandalu.
Towarzystwo więc niewieście, o które najwięcej chodziło w Chrzanowie, prawie całkiem się usuwało od niego. — Pustki i nudy w tym domu na bardzo elegancką stopę znowu przywróconym, były do niezniesienia. Julian obwiniał o to żonę, ona — męża... wyrzucano sobie wzajemnie postępowanie bez taktu...
Pierwsza może cofnęła się od wszelkich stosunków z panią, — pani Adolfowa Słupska, — nigdy się bratowe nie kochały bardzo, a teraz Słupski chwycił się zręczności, zerwania z Julianowstwem, bardzo rad, iż mu się ona nastręczyła.
Próbował Julian, — usiłowała ona listami, pośrednictwem różnem trafić do Adolfowstwa, i skłonić ich do przywrócenia, choćby dawniejszych, niezbyt ścisłych stosunków. Wszystko się to rozbiło o stanowczy opór pana Adolfa, za którym żona stała posłuszna, a może rada z tego, iż pani Heleny się pozbędzie.
Pani Bronisławowa z powodu męża, który teraz najnieprzyjaźniej występował przeciw niewdzięcznemu bratu — nie mogła się zbliżyć do bratowej.
Rzeczą było naturalną, że obce panie widząc, iż familia nie chciała żyć z Julianową — tem mniej miały ochoty odpowiadać na jej uprzejme zalecanki...
Julian chodził chmurny, nieprzystępny, zatopiony w sobie, unikając rozmów z żoną, które się zawsze gwałtownemi wymówkami wzajemnemi kończyły. — Ona nie umiejąc się zająć dziećmi, nie mając zatrudnienia — przepędzała dnie na bezmyślnem, mechanicznem czytaniu książek, na przechadzkach samotnych, na rozmowach z bonami i nauczycielem panem Des Jardins.
Był to na teraz jedyny powiernik jej utrapień.
Gdy się to działo w Chrzanowie — pan Radca Bronisław nie był szczęśliwszym... Chwilowe uniesienie i ofiara dla Juliana uczyniona, utrudniały mu jego własne przedsiębiorstwa. Do ojca się już o pomoc zwrócić nie mógł, od Juliana odzyskać nie było podobna.
Rozpoczęte budowy, którym wiele zależało na pospiechu, musiały być jeżeli nie powstrzymane to znacznie zwolnione. Radca pod rozmaitymi pozorami zwlekał, na zakupno materyałów do wykończenia, przyozdobienia i t. p, brakło gotówki.
Właśnie, jakby na przekorę, teraz — gdy spekulacye giełdowe mogły dopisując mu, dostarczyć środków, Radca poniósł na nich straty.
Krył on się z niemi nawet przed żoną, wstydził swej nieopatrzności, ale tem więcej cierpiał.
Jak wszyscy gracze, czy w karty, czy na giełdzie, bo gry rozmiary tylko są różne, a charakter jej zawsze tensam pozostaje, Radca pośliznąwszy się, zapragnął nietylko natychmiast powetować, co utracił, ale wielkim zarobkiem nagrodzić czas i trud utracony.
Pospiech i niecierpliwość są złymi doradcami. Radca w spekulacyach nowych niedosyć postąpił rozważnie, i — znowu dotkliwie został na giełdzie przegranym.
Zaczynał tracić głowę. Budowania zaniechać nie było można, nawet z tego powodu, iż to uderzałoby w oczy i naprowadzało na domysły...
Po raz pierwszy musiał się pan Bronisław uciec do — pożyczek, wprawdzie jeszcze nie na lichwę, ale na już dosyć wysokie procenty.
Nie mogło to ujść uwagi. — Tłumaczono sobie chwilowem zawikłaniem — ten krok... ale Radca już w opinii nie stał, jak dawniej, gdy kapitału miał więcej do rozporządzenia, niż potrzebował...
Żona, która widomie się nie mięszała nigdy do spraw męża, choć bardzo zręcznie kierowała niemi, — zaniepokojoną została tem, że mąż, nie mający dla niej dawniej żadnych tajemnic, teraz wiele rzeczy starał się ukrywać przed nią.
Zrozumiała zaraz, co to znaczyło... Przelękła się, ale umiała tego nie pokazać po sobie, a z nadzwyczajną zręcznością badać i męża i jego papiery, a notatki tak, aby dojść prawdy. Długo się ona przed tak zręczną i bystrą kobieciną — ukrywać nie mogła. Nie wiedziała rozmiarów strat, ale że je mąż poniósł, była najmocniej przekonaną.
Dawało się to zresztą czuć ciągle, bo pan Bronisław nie nawykły taić się przed żoną — zdradzał się mimowoli.
Humor, obejście się, życie samo domowe i towarzyskie pod naciskiem tych trosk znacznie się zmieniły.
Radca biegał niespokojny, mówił nadto o sobie i chwalił się zbytecznie... zakreślał plany fantastyczne przyszłości — żona widziała i czuła, że zbitym był z tropu.
W tymsamym czasie Mecenasowi jakoś niezwykle dopisywały jego interesa. Szło mu dobrze. W zawiązującej się Spółce, której był prawnym doradcą, w początkach zapewnił sobie udział znaczny, nabył akcyj ilość wielką. Gdy się ona rozwijać zaczęła i na pozór była w najświetniejszym rozkwicie, on pierwszy postrzegł, że — rachunki były mylne; że Spółka mogła być korzystną kiedyś, ale na razie wymagała wkładów daleko większych, niż te, do których się przygotowywano, obrachował też, że owoce — nie dojrzeją tak rychło, jak obiecywano sobie.
Wszystko to razem wzięte spowodowało — że, korzystając z podniesienia się wartości udziałów, Mecenas je sprzedał z zarobkiem bardzo znacznym, właśnie w porę, bo sprawozdanie z pierwszego roku, budżet nowy, spowodowały — upadek kursów.
Wycofał się więc doskonale pan Kalikst, ale Spółki nie rzucił, i pozostał jej Radcą i czynnym członkiem.
Wszystko to dokonał Mecenas tak cicho i niepostrzeżenie, iż nikt się tego nie domyślał.
Na nim tylko samym i w jego obejściu się i humorze, poznać było można, iż — mu na świecie znowu żyć było dobrze jakoś, i różowe przed nim otwierały się horyzonty. Tylko — w domu w tym pustym smutnym domu, w którym nie spotykał nigdy innych, nad kwaśne twarze swej służby, z którego wiało staro-kawalerską stęchlizną — nie było mu dobrze... Coraz mocniej się utwierdzał w tem przekonaniu — iż należało się koniecznie ożenić...
Starać się, zabiegać o to — szukać sobie idealnej towarzyszki, aniby potrafił — ani myślał. — Był pewnym Justysi — i rachował na nią. Szło mu tylko o przyspieszenie małżeństwa tego — a Justyna była potrzebną ojcu...
Znudzony w końcu powiedział sobie, że można było w Wólce kimś ją zastąpić... Ojciec dla jego szczęścia powinien się był zgodzić na to... Trochę z sobą powalczywszy, pan Kalikst wybrał chwilę wolną — i powiedział sobie, że do Wólki pojedzie...
Dnia tego — spotkali się z Radcą.
Mecenas wesół, rumiany i rozpromieniony — Bronisław kwaśny i przygnębiony, a nie umiejący ukryć tego, że cierpiał.
— Coś ty taki żółty? zapytał Mecenas, podając mu rękę.
— Ja? żółty? to ty chyba dostałeś żółtaczki że wszystko ci się takiem wydaje — odparł Radca.. usiłując się uśmiechać.
Popatrzyli na siebie, a Bronisław dodał.
— Możnaby w istocie zżółknąć, mając interes z Julianem! Niech go tam... porwie! Z powodu Juliana mam kłopoty pieniężne...
— Czyż na kredycie ci schodzi! Tobie! odparł Kalikst.
— Ba! ale gdy się go potrzebuje, to już źle... począł Radca — koniec końcem, co my z nim poczniemy...
— Ja nie wiem — rzekł Kalikst, procesu bym prowadzić nie chciał.
— Sam zapewne, że nie będę — odezwał się Radca — ale — kto wie? przyprowadzi mnie do ostateczności! To pretensyę moją ustąpię komu...
Czekać nie będę mógł...
Mecenas głową poruszył.
— Ale — wtrącił, jakby sobie przypomniał.
Mam chwilę wolną czasu, myślę starego ojca odwiedzić. Może co masz do Wólki?
— Ba! gdyby chciał mi dać pieniędzy! mruknął Radca...
Mecenas nic nie odpowiedział...
— Długo zabawisz w Wólce? spytał.
— Nie — dowiem się o zdrowie — i powracam...
— Odemnie zawieź ukłony — dodał Bronisław — i proś ojca, niech on do Juliana pisze. Co u licha, ratowaliśmy go w złej godzinie, a ten się nam śliczne wywdzięczył.
— Proszęż cię, kto na wdzięczność rachuje? odparł Mecenas. W toku zwykłym spraw ludzkich powinno się na pewno liczyć tylko — na niewdzięczność. Ta nigdy nie zawiedzie.
— Gdyby nie — konsyderacye familijne — że się nie chce odsłaniać tego przed ludźmi — dodał Radca — nie folgowałbym dłużej Julianowi!
Gubić się dla jego pięknych oczów nie widzę racyi. Powiedz ojcu, niechże napisze do Juliana. Jedziesz na pewno.
— Na pewno!
— Dla dowiedzenia się o zdrowiu ojca? zapytał niedowierzająco Radca — hę? innych powodów nie masz?
Rozśmiał się pan Kalikst.
— A jakieżbym mógł mieć? niedostatecznem znajdziesz, iż się niepokoję o naszego staruszka?
Radca zmilczał.
— Kiedy powracasz? zapytał.
— Za parę dni — nie bawię długo...
— Bo — dokończył Bronisław, podając mu rękę na pożegnanie — bo, może ja w istocie będę cię musiał prosić o pomoc. Julian mi okrutnie interesa moje poplątał.
Kalikst wyciągnął rękę, i nic nie odpowiadając — pożegnał brata.
Wieczorem jechał do Wólki — mówiąc sobie w duchu.
— Bronisław zachwiany! nie Julian winien temu — przespekulował się — stracił węch...
W Wólce znalazł ten spokój wedle zegarka urządzonego żywota, który tu zawsze panował. Ojciec przyjmował go z tą czułością, którą, przybycie każdego z dzieci rozbudzało w nim. Kalikst był ulubionym Benjaminkiem żony nieboszczki, staruszek pamiętał o tem i czuł się w obowiązku kochać go teraz za dwoje.
Przyjazd Mecenasa zmięszał bardzo pannę Justynę, Podkomorzyna położyła palec na ustach i podniosła głowę — przeczuwała, że nie przybywał darmo... a kochała bardzo Justynę, i protegowała Kunaszewskiego.
Tegoż wieczora i ks. Zaręba, częsty teraz gość w Wólce, przyniósł z sobą trochę wesołości i dobrej myśli.
Mecenas był mu rad, chociaż w sprawie projektowanego małżeństwa, proboszcz stanowczo się nie oświadczając — w gruncie sprzyjał Kunaszewskim, a ożenienie Kaliksta znajdował — nie do rzeczy.
Zaraz pierwszego tego wieczora gość pochwyciwszy pannę Justynę samą, rozpoczął z nią wesołą rozmowę, przeciągnął ją bardzo długo, usiłował rozruszać i rozbawić do zbytku poważną panienkę, i nie mogąc ani uśmieszku dobyć z jej ust, widząc ją ciągle strwożoną, wyrywającą mu się pod różnymi pozorami nadzwyczaj zły i zmięszany powrócił do ojca.
Obiecywał sobie to usposobienie przezwyciężyć, ale tymczasem był niem mocno dotknięty. Z ojcem dnia tego mówić nie wypadało — więc tylko o Julianie, o interesach wogóle, a Mecenas o swoich własnych rozpowiadał, i chwalił się przed ojcem.
Później po wieczerzy wypadało zabawić Podkomorzynę, o której przywiązaniu do Justysi i wpływie, jaki na nią miała, wiedział dobrze.
Przysiadł się do staruszki, która każdemu chętnemu do zabawienia jej, bardzo wdzięczną była.
— Jakże pan Mecenas ojca znajdujesz? zapytała ociemniała.
— Na zdrowiu, a nawet na humorze wcale dobrze — odparł Kalikst. Cieszę się tem, bo...
Potarł się po czole, ale urwał...
— Pani Podkomorzyna nie domyślała się, z czem ja tu przybyłem? dodał.
— Trudno, abym ja mogła to przewidzieć — sucho odparła staruszka.
— Dokuczyło mi moje stare kawalerstwo — mówił Kalikst. Nieboszczka matka swatała, a ja sam całem sercem się przywiązałem do panny Justyny — czekam, zwłóczę, a dla mnie już czas poczyna być drogim. Chciałem się przekonać, czy w istocie panna Justyna jest tu tak ojcu potrzebna, bobym ją rad pochwycił!
Złowrogiem, długiem milczeniem, powitała Podkomorzyna to wyznanie, usta się jej zacięły, — wyprostowała się, czoło zmarszczyła...
— Co pani dobrodziejka na to? zapytał Kalikst, poczekawszy nieco.
— O projekcie tym nieboszczki słyszałam dawno — poczęła sucho i cedzonemi słowy rezydentka. Powiem Mecenasowi otwarcie, nie bardzo mi on się podobał, z wielu względów Justysia za młoda.
— To ma znaczyć, że ja jestem za stary? wtrącił Kalikst.
— Niekoniecznie, ciągnęła dalej niezmięszana staruszka — wreszcie ona tu jest potrzebna Sędziemu, domowi, na niej wszystko, bez niej w Wólce, jutro by był chaos, i runęłoby, co dotąd jest dzięki Bogu, w porządku.
Sędziemu jej odbierać — nie można, byłoby to grzechem; pan Mecenas na nią czekać nie powinieneś. Nie ona jedna na świecie...
— A gdyby dla mnie ona była jedna? podchwycił Kalikst.
— Toby było bardzo smutnem — szepnęła Podkomorzyna.
Po krótkiem milczeniu, Mecenas począł, zbliżywszy się.
— Mówmy otwarcie, pani Podkomorzyna proteguje Kunaszewskiego?
— Ja nikogo protegować nie mogę — śmiejąc się — odparła rezydentka, bo nie mam na to siły, — ale mi żalby było dwojga ludzi, mających skłonność ku sobie, gdyby ich rozerwano. Dla Mecenasa jest to małżeństwo rachuby i rozumu, dla Kunaszewskiego — jedyna miłość.
— Dla panny Justyny zaś — wtrącił Kalikst, daleko bezpieczniej iść za rozumem, niż za uczuciem, które zawieść może...
Więc pani Podkomorzyna sądzi, że się młodzi — kochają?
— Nic nie wiem — rzekła Podkomorzyna. Justysia nadto jest skromną i bojaźliwą, od niej się dowiedzieć niepodobna, ale Kunaszewski do szaleństwa rozkochany..
— Panna Justyna jednak matce przyrzekła najuroczyściej, że za mnie wyjdzie — dodał Mecenas.
— Umierającej odmówić nie mogła — przerwała rezydentka, wiem o tem, i co przyrzekła pewnie dotrzyma, ale czy pan będziesz miał odwagę się o to upomnieć?
— Dlaczego nie? odparł żywo Mecenas. — Jestem w sumieniu spokojny. Chcę jej szczęścia, równie jak mojego własnego — będę się o nie starał. Panna Justyna jest za młodą, aby życie na seryo wziąć mogła — ja odpowiadam za przyszłość.
— Jeżeli tak — głosem osłabłym i drżącym, dokończyła ociemniała staruszka, nie mamy co mówić o tem... Jednakże z Sędzią o tem mówić teraz, wymagać od niego ofiary tej, aby się wyrzekł jedynej domu podpory — miłość synowska panu nie dozwoli.
— W istocie się bez panny Justyny obejść niepodobna? — rozpoczął Mecenas... Przecież by można kogoś wziąć do domu, przyzwyczaić, nauczyć, wdrożyć... i zastąpiłaby doskonale pannę Justynę!
— Pan znajduje, że ją tak łatwo zastąpić? szydersko przerwała ociemniała.
Skrzywił się Mecenas.
— Nie mam szczęścia, rzekł — no — ale choćby przyszło czekać — będę cierpliwy, — albo ta, lub żadna!
Pani sobie moje małżeństwo projektowane tłumaczy rozumem — a ja dodam, że oprócz rozumu serce też ma w niem udział. Znam Justysię od dziecka, kocham ją. Niech mi pani wierzy — obudziła we mnie pasyę, jakiej się już nie spodziewałem doznać w mem życiu.
Słuchając z uwagą, pani Podkomorzyna wcale już nie odpowiadała, nie chcąc się wdawać w niepotrzebną rozprawę z panem Kalikstem, widać tylko było, że rozmowa ją dotknęła i mocno humor popsuła...
Szukać się tylko zdawała pozoru jakiegoś, aby się wymknąć i uniknąć dalszych zbytecznych zwierzań Mecenasa, który dosiadywał uparcie.
— Tak tedy — począł pomilczawszy — pani nie pochwala mojej myśli! Bardzo mi to przykro... Sercu niepodobna rozkazywać... Kocha się pan Kunaszewski, kocham się i ja, ale między nami ta różnica, że jego miłość, to słomiany ogień młodzieniaszka, a moja...
Spojrzał na oślepłą staruszkę, i dopatrzywszy się na jej ustach szyderskiego uśmiechu, przerwał — dodając.
— Nieprawdaż, że pani pomyślała o moim ogniu, iż go — djabeł podpalił w starym piecu!
— Nie jesteś pan tak wiekowy — zakłopotana poczęła Podkomorzyna.
— Nie czuję się starym — mówił żywo Mecenas, młodość spędziłem na pracy, nie zużytkowawszy jej, mam ją całą w zapasie. Na moje przywiązanie trwałe żona przyszła rachować może...
Stanowczo rozmowa już nie szła. Podkomorzyna surowem, poważnem oblokła się milczeniem. Mecenas mówił długo, nie umiał dokończyć, czuł, że jej nie potrafi nawrócić, i odszedł dopiero, gdy ociemniała wstała już sama, mówiąc, że odejść potrzebuje.
Po dwukrotnej nieszczęśliwej próbie z Justysią i rezydentką, zostawał Mecenasowe ojciec, którego na sam ostatek zostawiał, i — ks. Zaręba.
Proboszcz jak wszystkim, tak i jemu sprzyjał — ale szczególnej sympatyi nie okazywał mu nigdy.
— Poczciwieś uczynił, że ojca przybyłeś odwiedzić — począł, znalazłszy się z nim sam na sam proboszcz.
Powinnibyście właściwie w małych odstępach mieniać się tak przy nim. Nie będziecie go już długo mieli na tym świecie, i wy nim i on wami by się nacieszyć mógł...
— A! Bóg da — ojciec zdrów — silny, sto lat będzie żył — odezwał się Mecenas. Jabym zresztą rad jak najczęściej tu być i siedzieć, ale moje obowiązki powołania.
— Tem piękniej, że ofiarę dla niego czynisz... Długo zabawisz? spytał proboszcz.
— Nie chcę się chwalić ofiarą, ani sobie przyznawać zasługi — po krótkiem zawahaniu się — rzekł Mecenas, — wolę wyznać prawdę. Ja tu przyjechałem...
Proboszcz bystro mu w oczy spojrzał.
— Z czemże?...
— Drażliwa sprawa... Tęsknię za Justysią, mówił Kalikst, matka mi ją przyrzekła, mnie lata smutnie upływają w życiu tem kawalerskiem, człowiek starzeje, zamęcza się, nie ma celu... Chciałbym się corychlej ożenić z nią, — pragnąłem o tem pomówić z ojcem.
Ks. Zaręba słuchał zimno...
— A cóż Wólka pocznie bez Justysi? zapytał. Śmieszno powiedzieć, ale na tym wyrostku, na tej ledwie dorastającej dzieweczce wszystko tu spoczywa... Możesz że ty od ojca wymagać?
Z pewnością odda ci ją, ale... może przypłacić życiem.
— A! niechże Bóg broni! przerwał Kalikst.
— I — słuchaj mój drogi — ciągnął dalej Zaręba — jesteś nadto sercu mojemu blizki, abym nie był z tobą szczery — to małżeństwo będzie z twojej strony... wierz mi, fałszywą rachubą i niedobrym uczynkiem.
Mecenas cały spłonął, znajdując i tu stanowczy opór — o mało nie wybuchnął, ale szanował wuja, jego suknię, i wiedział, że Zaręba się nietylko nie ulęknie gniewu, ale go zgromi.
Musiał się więc uśmierzyć i zapanować nad sobą.
— Wiesz, czy nie, że Kunaszewski młody się stara o Justynę? dodał ksiądz.
— No — a cóż to ma za związek z mojem staraniem? Wolno przecież kochać się i starać każdemu, — rzekł Mecenas. Ja mam za sobą wolę matki, która dla sieroty była także drugą matką — a może charakter i wiek mój daje większą rękojmię szczęścia dla Justysi, niż płoche miłostki pana Floryana.
W głosie Kaliksta czuć było oburzenie i poruszenie wielkie.
— Nie irytuj się — przerwał ks. Zaręba. Rób co chcesz, do mnie to nie należy, ale czynię ci tę uwagę, że przez rodzaj lenistwa i fantazyi możesz popełnić krok, którego żałować będziesz. Matka była dla ciebie słabą, skłoniłeś ją do wymagania od sieroty przyrzeczenia, które ją związało... Nie bądź upartym... zwróć się, póki czas...
Jestem przekonany, o ile znam ludzi, że Justysia cię nie kocha, że Floryan się jej podobał, nie czyńże jej nieszczęśliwą, i sobie nie gotuj gorzkiego z nią pożycia... Mówię ci całą prawdę, zrobisz, co ci podyktuje sumienie... Takbym życzył, nie słuchaj tylko ani namiętności, ani miłości własnej, bo te źle radzą.
A teraz — dokończył ks. Zaręba, chodźmy do wuja...
Zawrócił do drzwi, Mecenas milczący, ale zły pociągnął za nim.
Dnia tego już z ojcem mówić nie mógł, ale, pomimo odradzań, uwag — oporu, jaki znajdował, nie myślał się cofnąć. Owszem, wszystko to w nim dziwnie poskutkowało, wzmagając namiętność jakąś... Justysia ciągle się przemykała, jadł ją oczyma chciwemi.
Zdawało mu się, że miał do niej prawo, że upominał się o to, co mu należało, że nie powinien był ustąpić. Ku młodemu Kunaszewskiemu czuł niewypowiedzianą nienawiść.
To pewna, że gdyby się był mu nastręczył, przyszłoby nieochybnie do jakiejś awantury...
W głowie już snuł pomstę jakąś niedorzeczną — chciał pisać z wymówkami do komornika, że za długoletnią gościnność w domu ich wywdzięczył się intrygą, która godziła na oderwanie mu jedynego szczęścia, najdroższego skarbu...
Tak — Mecenas zaczynał w siebie wmawiać; że to był skarb w istocie, że w sercu jego oddawna mieszkała miłość... Zrodziła się ona niepojętym sposobem z fantazyi czysto zmysłowej i rachuby, a rozwinęła chęcią postawienia na swojem.
Ustąpić — ani myślał! Był pewnym, że Justyna mu słowa dotrzymać musi, ale naprzód potrzeba było mówić z ojcem....
Całą noc zostawił sobie do namysłu...
Śmierć żony zmieniła znacznie biednego starca, przeżył ją, ale wielka boleść osierocenia goryczą serce jego zalała. Żal miał nietylko do losu, do przeznaczeń, które mu wydarły tę, która była połową lepszą jego istoty, ale do ludzi, nie umiejących podzielać jego boleść i nią, jak on, się karmić.
Gdy nazajutrz rano Kalikst z dosyć wesołą, umyślnie rozjaśnioną twarzą, przyszedł mu dać — dzień dobry — uderzył go nieprzyjemnie ten wyraz fiziognomii syna. Mecenas zdał mu się zapominać żałoby, która dom okrywała...
Rozmowa rozpoczęła się zwyczajnie od zapytań o zdrowie, i przeszła na wiadomości, tyczące się osobistych stosunków Mecenasa, Bronisławowstwa... Kalikst umyślnie przemilczał Juliana, obszerniej o nim chcąc później pomówić. Szło mu teraz przedewszystkiem o interes własny — o Justynę.
Począł naprzód się uskarżać na ciążące mu już życie kawalerskie, na tę pustkę w domu, osamotnienie, z którego czas wyjść było.
Ojciec słuchał, nie przerywając, z natężoną uwagą.
— Matka nieboszczka — dodał Mecenas, rozumiała to dobrze, a znając mnie, życzyła sobie, abym się żenił z Justysią, którą wychowała; wymogła nawet na mnie i na niej przyrzeczenie, że to małżeństwo przyjdzie do skutku. Ja całem sercem go pragnę, i miło mi będzie spełnić wolę matki...
Czekał, co powie Szelawski, ale stary zadumany milczał...
— Ja nie wiem, rzekł w końcu — czy to była więcej jej wola, niż powolność dla ciebie? Wiem, że życzysz sobie żenić się z Justysią, ale... dla mnie, to cios będzie, bo ja się bez niej tu obejść nie mogę.
Stanowcza ta odpowiedź, zmięszała Mecenasa.
— Sądziłem, rzekł, że dałaby się zastąpić —
— Kto? Justyna? tu? przy mnie? z podrażnieniem w głosie i wyrazem twarzy niespokojnym odparł Sędzia. Niestety! żyję za długo... nie chcę być wam zawadą... gotowem i na tę ofiarę dla ciebie — ale to będzie ofiara bardzo ciężka, mój Kalikście! a że też ty tego nie widzisz!
Westchnął stary i sparł się na ręku. Jakby dla potwierdzenia słów jego wchodząca w tej chwili Justyna zbliżyła się do niego po cichu, rozpytując o rozmaite domowe rozporządzenia, o obiad, o potrawy, do których był przywykł przy pewnym stanie zdrowia i usposobieniu i t. p. Sędzia naradzał się z nią poufale, pogłaskał ją po głowie, uśmiechnął się, i za odchodzącą powiódł oczyma.
Po wyjściu jej przez jakiś czas milczeli oba, ojciec sam rozpoczął na nowo...
— Mój Kalikście — zdaje mi się, że ja nie pożyję już długo i zawadą wam — tobie nie będę, dajcie mi życia dokonać spokojnie, — nie naruszając tego porządku, do którego nawykłem. Nie miałbym już siły do nowego się przyzwyczajać!
Mecenas począł się tłumaczyć.
— Niech Bóg uchowa, abym ja ojcu miał być w czem przeszkodą — odezwał się... omyliłem się. Byłem przekonany, że gdyby panna Justyna chciała tylko na swem miejscu wybrać kogoś, a wskazać, co jest do czynienia około kochanego ojca...
Stary się uśmiechnął ironicznie.
— Sądzisz, że to obojętne dla mnie, kto nakarmi, napoi i dozorować będzie — rzekł podrażniony — ale ja też i głosu i twarzy tego dziecka potrzebuję, — ona mi przypomina Serafinę... i lepsze czasy, gdy nie byłem sierotą...
Zbity z tropu, Kalikst musiał już zmilczeć — nie mogąc nalegać.
Sędzia widocznie zaniepokojony przyjść jeszcze nie mógł do siebie. Nie mówił nic, ale ręce jego drżące chwytały bezmyślnie leżące przed nim na stole fraszki, papiery, i rzucały je — poprawiał na suknie... poruszał się — usiłując widocznie poskromić wewnętrzne rozdrażnienie. Kalikst nie mógł odejść i porzucić go, a nie wiedział sam, czemby mógł wrażenie to zatrzeć.
Widział teraz, że z ojcem już o tem mówić nawet nie było podobna... Cel jego podróży został chybiony...
Zwrócić się więc musiał do Juliana i jego interesów, bo te jedne mogły odciągnąć myśl Szelawskiego od niefortunnej próby, która tak na niego silnie podziałała.
Ale Sędzia, zwykle biorący do serca sprawy rodzeństwa, interesujący się też Julianem — słuchał teraz roztargniony, myślami, będąc gdzieindziej, tak że Mecenas sam prawie mówić musiał, ledwie słówko jakieś wymógłszy obojętne ze starego.
Chciał w końcu odejść, gdy Szelawski podniósł głowę i zatrzymał go pytaniem.
— Masz więc tak stałe postanowienie żenienia się z Justysią?
— Jak najżywiej tego pragnę — odparł Kalikst, bo ją szacuję, kocham, i mam nadzieję uczynić szczęśliwą.
— Wszystko to bardzo dobrze — mój Kalikście — doda! Sędzia — ale audiatur et altera pars, czy jesteś pewnym, że ona ma przywiązanie do ciebie? Sercu nakazywać nie można... a ja... ja — mnie — mnie się zdawało i zdaje, że Justysia (jeżeli się nie mylę) więcej ma sympatyi dla młodego Kunaszewskiego, który jest w niej rozkochany...
Wspomnienie Floryana okrutnie zburzyło pana Kaliksta.
— A! proszę ojca! ten młodzik jakiś — zawołał — że mógł chwilowo ją zabawić... że się z nim pośmiała... to niema znaczenia... Ona wie, że wolą matki było, aby wyszła za mnie... nikt jej nie zmuszał dać słowo... zobowiązała się, przyrzekła...
— Wiem o tem — przerwał Szelawski, ale Serafinka mi mówiła, że ty od niej żądałeś i wymodliłeś to słowo Justyny, że nie mogła się tobie oprzeć...
— Mnie? podchwycił gorąco Mecenas — mnie? ale gdyby matki nieboszczki przekonanie, że to zapewni szczęście Justysi, nie zgadzało się z mojem, nigdyby była tego nie żądała...
Argument ten zmusił Szelawskiego zamilknąć. Nadto szanował pamięć żony, a widział, że z synem już w tym przedmiocie rozprawiać było próżno, chcieć go przekonać, niepodobieństwem.
Mecenas zabierał się dłużej o tem rozszerzyć, ale Sędzia dał mu znak ręką — i zamilkli oba. Szczęściem dla obu, wszedł stary ekonom z jakimś raportem, i Szelawski się ku niemu zwrócił, a Kalikst mógł wysunąć z pokoju.
Do najwyższego stopnia zburzony, — gniewny — wpadł do salonu, w którym nikogo nie było, i począł mierzyć go wielkimi krokami. Nie widział już wyjścia — potrzeba było wszystko odłożyć, czekać, a co najgorzej, porzuciwszy tu Justysię — obawiać się, że pan Floryan każdego czasu przybyć może i bałamucić mu dziewczę.
Biegał tak jeszcze poruszony mocno, gdy Justysia pokazała się we drzwiach, i zobaczywszy go, cofnąć się chciała, ale pan Kalikst podbiegł ją zatrzymać.
— Panno Justyno — zawołał — potrzebuję parę słów z panią mówić... ja umyślnie dla niej tu przyjechałem, chcę raz wiedzieć, czy na słowo jej dane nieboszczce matce liczyć mogę?
Blada i zmięszana, po krótkim namyśle, — odpowiedziała Justysia.
— Możeszże pan o tem wątpić?
— Wszyscy tu jednakże utrzymują, że pani sobie gwałt zadać będziesz musiała — ciągnął dalej — że pan Floryan umiał sobie pozyskać jej serce...
Dziewczę zarumieniło się mocno.
— Gdyby tak nawet było — odparła śmiało — nie przeszkodzi mi dotrzymać tego, do czego się zobowiązałam. Kalikst milczał nieco.
— Pani się więc nie zapierasz tego, że pan Floryan...
Kalikst nie dokończył, a Justysia spojrzała na niego odważnie...
— Pan Floryan wie, że ja nie jestem wolną, i że nie rozporządzam sobą — odezwała się...
— Ja się spodziewałem czegoś więcej, wtrącił Mecenas gwałtownie — czegoś więcej, niż przymuszonego posłuszeństwa... Pani mnie znasz od dzieciństwa i wiesz, że zawsze miałem dla niej uczucie — które zasługiwało na to, aby obojętnością nie było zapłacone.
— Czy pan Mecenas może się skarżyć w czem na mnie? zagadnęła Justyna... Ja się wcale nie czuję winną...
To mówiąc, lekkim ukłonem pożegnawszy go, chciała się ku drzwiom zawrócić, Mecenas zastąpił jej od nich.
— Ja pannę Justynę kocham — rzekł, pewno niemniej nad tego młodzika, który się tu przyplątał nie wiedzieć zkąd, którego nikt nie zna, i któremu zaufać trudno...
Wiem, że obecnie z powodu ojca, któremu jesteś pani potrzebną, o małżeństwie mowy być nie może — ale ja od danego słowa nie odstępuję, stoję przy niem, upomnę się o nie... Niech panna Justyna wie o tem i pamięta..
Mam najmocniejsze przekonanie, że będę mógł ją uczynić szczęśliwą, że sama pani żałować będziesz potem, iż nie poznałaś się na mnie i sercu mojem... —
Tak — tak — dodał z naciskiem — nie ustępuję... trzymam za słowo, upomnę się o nie, jak tylko okoliczności dozwolą.
Na tę groźbę nie odpowiadając, Justysia ukłoniła się raz jeszcze i skierowała ku drugim drzwiom dla wyjścia, aby spotkania blizkiego z Mecenasem uniknąć, który pozostał podrażniony, nie wracając do ojca, dopókiby nie ochłonął zupełnie...
Spodziewał się ks. Zaręby, którego przyjazd mógł zbawienną uczynić dywersyę.






Pan Floryan Kunaszewski wyjechawszy z Wólki z mocnem postanowieniem odszukania rodziny sierocie, puścił się ze wskazówkami notatek, które miał w ręku. — Były one tak małego znaczenia, tak dwuznaczne, że trzeba było nadzwyczaj szczęśliwego trafu, ażeby coś z nich wydobyć... — ale Kunaszewskiego zagrzewała miłość — postanowił nie żałować ani czasu, ani pieniędzy, ani trudu.
Starego komornika odprawiwszy do Galicyi aby tam niby gospodarstwa pilnował, a tu mu nie zawadzał, pan Floryan pojechał naprzód do Warszawy, gdzie się spodziewał w archiwach albo u ludzi heraldyką i genealogiami się zajmujących, znaleźć może jakieś o Wolskich wiadomości.
Pomimo swoich trosk miłośnych Kunaszewski młody żywego temperamentu, potrzebujący ruchu, ludzi, towarzystwa — mając tu już znajomych, znalazł się w wesołem ich kółku, i kilka dni strawił, odpoczywając po podróży.
Zwolna przepytywał tu, gdzieby można jakich genealogicznych wiadomości zasięgnąć, gdzie o szlachcie osiadłej w różnych kraju okolicach się dowiedzieć. Wskazywano mu różne osobistości, albo mało przystępne, lub tylko historyczną heraldyką zajęte... Znalazł jednego biedaka, który folianty miał, całą izbę ubogą pełną notatek o familiach i procesach różnych, ale u tego nie natrafił na żadną wskazówkę, a długą kwerendę musiał opłacić grubo.
Poradzono mu młodego urzędnika wziąć dla poszukiwania po aktach, — zamówił go pan Floryan. Wszystko ani rezultatu żadnego, ani nadziei jego nie przynosiło.
Nie zrażał się tem jednak Kunaszewski, młodość ma w sobie siły, które długo się wyczerpać nie dają.
Zamyślał już o podróży po miastach głównych królestwa dla przejrzenia po kolei spisów szlachty i rozpatrzenia się we wszystkich Wolskich tego herbu, który był na pierścieniu wyryty, gdy jeden ze znajomych przypadkiem przypomniał sobie, iż w archiwum głównem miał znajomego już niemłodego urzędnika, oryginała wielkiego, który miał pasyę do heraldyki, zajmował się nią oddawna, a zwał się też Wolskim. Można z tego było wnosić, że o swojej rodzinie w badaniach nie zapominał, i jej też genealogii dochodzić musiał.
— Uprzedzam jednakże — dodał znajomy pana Floryana, że pan Krzysztof Leliwa Wolski, jest dziwak, nieprzystępny, skąpiec, że nie żyje z ludźmi, obchodzi się niegrzecznie z nimi, grubianin jest... i trudno nam będzie z nim znajomość zawiązać.
— Spróbujemy... ja się nie obawiam i niełatwo daję odpędzić, odparł pan Floryan.
Pan Krzysztof Leliwa Wolski miał przy archiwach pokój dla siebie osobny, w którym siedział zamknięty i niechętnie dopuszczał odwiedzających.
Gdy się po długiem pukaniu, drzwi powoli otworzyły, ujrzeli przed sobą wysokiego wzrostu mężczyznę starego w okularach, długim surducie, z twarzą wyżółkłą i kwaśną, w czapeczce na łysinie, w ciepłych berlaczach, z piórem w ręku, który krzywiąc się, począł dopytywać. Czegoż? Czego? po co? i miał ochotę wielką ich z niczem odprawić.
Pan Floryan wcisnął się niemal gwałtem i również przebojem mu oznajmił, niechcącemu słuchać, że szuka wiadomości o rodzinie Wolskich Korczaków, i że sądził, że pan Radca może zechce go swą światłą radą...
Leliwa Wolski krzywił się... słuchając.
— A do czego to panu? zapytał.
Zamiast wprost odpowiedzieć, oświadczył pan Floryan, że koszta poszukiwań, choćby ich likwidacya była znaczna, ponieść jest gotów.
Wzmianka o kosztach sprawiła, że Leliwa-Wolski przypatrzył się pilniej przybyłemu.
— Tak! odparł — panu się może zdaje, że wśród naszych setek tysięcy pomięszanej szlachty, która często nie wiedziała sama, do jakiego należała herbu, a nazwisko swe fałszywie pisała, łatwo się czegoś dopytać?
Otóż ja panu naprzód to oświadczyć muszę, że ja od lat trzydziestu w aktach drabuję, a nie znam Wolskich Korczaków, i sądzę, że ich na świecie nie było, chociaż łatwo być może, iż jakiś Korczak przez czas jakiś od wsi się bałamutnie Wolskim zwał.
Zmięszał się pan Floryan. Pan Radca z powagą, z góry patrzył na niego.
— Ja, odezwał się rozdobruchowawszy nieco, muszę panu, siebie postawić na przykład, jak to trudno u nas dojść do wiadomości nawet bardzo niedawnych rzeczy... Oto ja, którego pan widzisz przed sobą, miałem brata rodzonego, który się ożenił ubogo i sam biedę klepał... Po jego śmierci żona z córką pojechała szukać familii jakiejś na Wołyniu.. No cóż pan powiesz, pojechała... ani słychu, ani dychu... jak w wodę. I ona i córka przepadły. Com ja się nachodził, napisał, naśledził — lat przeszło dziesięć temu — i do tej pory — nic a nic! A pan chcesz jakichś tam imaginacyjnych Korczaków Wolskich odszukać, nie wiedząc nawet, gdzie byli osiedli.
Odpowiedź pana Leliwy Wolskiego uderzyła Kunaszewskiego, który się aż cofnął kroków parę.
— Bratowa pańska, ile lat temu, jak wyjechała do rodziny? zapytał.
Archiwista się zadumał, — poszedł do stolika, wydobył szufladkę, wyszukał notatek zapisanych drobniutkim niewyraźnym charakterem, i podał datę dokładną.
— Nie wiesz pan imienia dziecka, które z sobą miała pańska bratowa? zapytał Kunaszewski, któremu serce młotem bić zaczynało.
— Córka, ochrzczona w Częstochowie, rzekł Wolski, miała imię Justyna, Karolina...
Pan Floryan przyskoczył do niego z radosnym okrzykiem.
— A toż ja o tych właśnie Wolskich wiadomości potrzebuję — zawołał cały rozpromieniony, i zamiast cobyś pan mnie miał objaśnić, ja panu dam wiadomość o synowicy.
Twarz archiwisty spoważniała, obawiał się mistyfikacyi, ale nadzwyczajne szczere uradowanie Floryana, poczciwy wyraz jego twarzy nie dozwalał przypuścić żartu...
— Cuda! mospanie! zamruczał archiwista, ale zkądże się tam Korczak wziął, kiedyśmy do starożytnego domu Leliwów zawsze należeli?
— Korczak jest domysłem tylko — przerwał, bo przy zmarłej nagle matce małej Justysi, którą się zaopiekowała pewna rodzina na Wołyniu, pierścień z tym herbem znaleziono....
— Ale ten był herbem matki — zamruczał rozdobruchany i coraz łagodniejący archiwista, który obejrzawszy się, z krzesła zdjął parę ksiąg ogromnych i pana Floryana siąść zaprosił.
Kunaszewski przysiadł na chwilkę, ale nie myślał w zimnym i stęchlizną papierów przepełnionym pokoiku długo pozostać.
— Panie Radco — odezwał się — dzięki Bogu, że nas zbliżył do siebie. Pan będziesz rad odemnie się czegoś dowiedzieć, ja od pana, tu nie miejsce do dłuższej rozmowy...
Chodźmy razem do mnie, na obiad do hotelu, gdzie nam będzie wygodniej. Bardzo pana proszę.
Zwolna okulary począł składać archiwista, spoglądając na swe ubranie.
— Panu to tak bardzo łatwo powiedzieć, rzekł — chodź do hotelu i t. d., ale ja po hotelach i obiadach włóczyć się nie nawykłem... Jestem człowiek pióra i pracy, mól... Tak jak stoję nie mogę wam służyć, a mam się we frak, czy vicemundur przebierać... to wolę...
— Nie — nie! mówmy tu...
— Tak jak pan stoisz możemy pojechać do mnie, rzekł Kunaszewski. Ja mieszkam sam, możesz pan pozostać nawet w kaloszach. Obiad każę podać w moim pokoju, będziemy sami.
Radca się namyślał...
— Ale jestżeś pan pewny, że ta Justyna? przerwał.
— Oto są daty metryki, które wypisałem, odezwał się Floryan... imię ojca, matki... Godziż się to?
Leliwa Wolski słuchał.
— Najkompletniej. Cóż się stało z tą sierotą? zapytał.
— Wszystko opowiem, ale zabieram pana do siebie. Jestem tak uradowany, że tego wypowiedzieć nie umiem! wołał Floryan.
Leliwa-Wolski już się zabierał wychodzić, szufladę zamykał, czapki szukał, gdy coś mu na myśl przyszło, — ostygł, zatrzymał się z przygotowaniami i nieśmiało wyjąknął.
— Pewnie synowicą moja — będzie pomocy i opieki potrzebowała? hę? A ja z góry oświadczyć muszę, że jestem człowiek ubogi, domu nie mam, nieżonaty... na nic się jej przydać nie mogę.
Kunaszewski pospieszył uspokoić.
— Panna Justyna nie potrzebuje żadnej od pana pomocy — mogę o tem go zapewnić. Przyszłość ma zapewnioną, ale odzyskanie rodziny może dla niej być ważnem... Pomówiemy o tem.
Uspokojony żywiej się już do wyjścia przysposabiał Radca, Kunaszewski niemal podskakiwał do góry z radości.
— To cud! palec Boży! Ktoby się był spodziewał. Teraz ja górą! I chciał ściskać stryja, który mu się zimno i sztywno opierał, nie podzielając wcale tych uniesień. W końcu zeszli ze wschodów, Kunaszewski przywołał doróżkę, wsadził do niej archiwistę, otulił mu nogi, zawołał, aby wieziono go do hotelu rzymskiego — i cały rozpromieniony wprowadził do swojego mieszkania, natychmiast wołając o obiad.
Stary Wolski dawał z sobą robić, co chciał Kunaszewski, ale zbytniej nie okazywał radości ani podziwu ze składu szczęśliwego okoliczności.
Człowiek był w papierach zasuszony, zimny, a tak nawykły do ciągłego ślęczenia nad całemi pokoleniami które w oczach jego codzień przechodziły i niknęły, że — losy jednostek niewielkie na nim czyniły wrażenie.
Zapowiedź dobrego obiadu także nie zdawała się go wiele obchodzić. Kunaszewski tymczasem przysiadł się do niego szeroko, i długo opowiadając o Szelawskich, o rodzinie, o staruszkach, o położeniu Justysi, o konkurach mecenasa i t. p. Mało oznak interesowania się tem okazywał Wolski — wzdychał czasem, poprawiał na łysinie włosy, ale serce mu wcale nie uderzyło, do wynalezionej córki brata.
— Ten mój brat — począł potem mówić do Floryana — miałem z nim niemało kłopotu za życia. Wykierował się najfatalniej, ożenienie z miłości z ubogą dziewczyną go zgubiło... No — i marnie przepadł...
Ale się pan synowicą możesz pochlubić — wtrącił Kunaszewski, panienka śliczna jak anioł, wychowana starannie, pracowita, skromna...
Wydał się z tem p. Floryan, czego się łatwo było domyśleć, że się w niej kochał, i razem opowiedział całą tę historyę o Mecenasie, o słowie danem Sędzinie i t. p.
— Mecenasa Szelawskiego ja znam, rzekł archiwista. Nieraz mnie używał do kwerend — ale to nie młodzieniaszek, a Justyna nie ma nad lat piętnaście...
— I do niego serca mieć nie może, dodał Floryan... Nie mówię za sobą, może uczynić wybór, jaki zechce, ale pan jako najbliższy jej opiekun, nie powinieneś dozwolić, aby padła ofiarą nierozważnie danego słowa...
W obawie, aby mu synowica i opieka nad nią nie spadła na ramiona — stryj Leliwa-Wolski bardzo neutralnie zachował się w czasie obiadu.
Człowiek w istocie był oryginalny, ale to w nim dobrem było, że nie kłamał i dla grzeczności myśli swych nie ukrywał, uczuć nie odegrywał żadnych.
Z bardzo wykwintnego obiadu zjadłszy tylko tyle, ile do nasycenia głodu potrzebował, nie dając się żadnemi łakociami skusić, taksamo wina wypiwszy ledwie parę kieliszków, gdy zapalili cygara, począł otwarcie mówić z panem Floryanem..
— Nie powiem, ażeby mnie wcale to było obojętnem, że dziecko stracone brata znalazłem, — miłem mi to zapewne, ale nadzwyczajnego szczęścia z tego nie mam. Zobaczemy, jak mi się podoba... Obciążać się opieką nie mogę, bom do niej nieudolny. Jestem stary, trybu życia nie zmienię. Krzywdy uczynić nie dopuszczę jej — ale dobrodziejstwa żadnego po mnie się spodziewać nie może.
Pan żądasz po mnie, jak się domyślam, abym bronił jej od Mecenasa, ale położenia nie znam. Szelawski, choć niemłody, człowiek stateczny i zamożny...
— Raczże pan o mnie zasięgnąć wiadomości — rzekł Kunaszewski. Pochlebiam sobie, że położenie moje, zamożność — nie ustąpią tym, jakie mój rywal przynosi, a zdaje mi się, że panna Justyna mi sprzyja i wieki nasze są stosowniejsze...
— W tem wszystkiem i rozpatrzenie się nie będzie dla mnie łatwe — odparł stary. Naprzód moje obowiązki przykuwają mnie do miejsca, powtóre — podróże kosztują, a ja niechętnie grosz w pocie czoła zapracowany tracę...
— Będę najszczęśliwszy, jeśli mi pan pozwolisz zawieść się do Wólki, i odprowadzić do Warszawy, a na to ani złamanego szeląga wydać nie potrzebujesz! przerwał Floryan.
— Tak — rzekł, śmiejąc się stary, ale się do pewnego stopnia tem wiążę i — musiałbym potem brać jego stronę...
— Mam nadzieję, że bądź cobądź, staniesz pan po mojej stronie — przerwał Kunaszewski — dosyć, abyś się w tem rozpatrzył...
Im dłużej przeciągała się rozmowa, tem archiwista, zamiast się okazywać nią ujętym, zdawał ostrożniejszym i chłodniejszym. Rozpytywał tylko wiele o najmniejsze szczegóły i powtarzał uśmiechając się, że prawdziwym cudem się z sobą spotkali, a pojąć nie mógł, dlaczego dawniejsze pilne poszukiwania na niczem spełzły.
Co do podróży do Wólki — pan Krzysztof ani odmawiał ni przyrzekał, zgodził się tylko na to, że do listu, który Kunaszewski miał do Sędziego pisać, donosząc o znalezieniu rodziny panny Justyny, kilka słów udowadniających istotę rzeczy — dołoży.
Wszystko to bardzo chłodno — bardzo się odbyło oględnie, archiwista kilka razy spojrzawszy na swój srebrny zegarek, zabrał się do powrotu, a że panu Floryanowi szło o dokładną wiadomość adresu, ofiarował się go odprowadzić na Nowolipie, i na trzecie piętro z nim do starego i niepoczesnego domu się wdrapał, w którym Wolski parę izb zajmował.
Z początku niezmiernie uradowany powodzeniem pan Floryan, gdy pozostał sam i począł rozważać, co zdobył — postrzegł, iż do wyszukanego stryjaszka zbytniej ceny przywięzywać nie było można. Obawiał się on tak wciągnięcia w jakieś obowiązki, iż czynnie pewnieby wystąpić nie chciał, a względem Mecenasa Szelawskiego wyrażał się tak oględnie, jak gdyby gotów był stanąć w jego obronie.
Czuwać więc i starać się ująć archiwistę było potrzeba, a niewiele rachować na niego.
Po namyśle pan Floryan postanowił nie do panny Justyny, ani do Podkomorzynej, ale o całym tym wypadku naprzód do Sędziego napisać i jego uwiadomić — nie kryjąc mu tego, że oprócz świadomości pochodzenia żadnej korzyści dla panny Justyny z tego spodziewać nie było można.
Floryanowi miłem było, iż gorliwość jego tak szczęśliwym uwieńczona została skutkiem — ale i on sobie teraz z tego niewiele obiecywał. Co się tyczy archiwisty Wolskiego zdania były podzielone, znano go jako skąpca wielkiego, życie prowadzącego nader ubogie i skromne, ale też dochody miał niewielkie. Utrzymywali jedni, że sporo grosza uciułać musiał, drudzy, że jakieś tajemnicze fantazye narażały go na straty.
Nikt go bliżej nie znał i poufalą z nim przyjaźnią pochlubić się nie mógł.
Życie uczyniło go ostrożnym i może do zbytku niedowierzającym. Za złe też wziąć mu tego nie można, iż w parę dni potem, zobaczywszy się raz jeszcze z Kunaszewskim, nim się zdecydował do listu jego dołączyć przypisek, poszedł do Mecenasa Szelawskiego — na radę.
Archiwista nigdy u nikogo nie bywał, przyjście więc jego do kancelaryi Mecenasa zdziwiło niezmiernie, a więcej jeszcze, gdy zażądał rozmowy na osobności.
Pan Kalikst poskoczył z krzesła, gdy mu pan Leliwa-Wolski oświadczył o co chodziło, że był rodzonym stryjem panny Justyny, — i że się o tem od Floryana Kunaszewskiego przypadkiem — dowiedział...
Mecenas zręczny, lepiej znający tego, z którym miał do czynienia, natychmiast starał się zapobiedz temu, aby Kunaszewski nie korzystał dla siebie ze składu okoliczności. Odmalował młodego konkurenta jako trzpiota, zamożność jego bardzo wątpliwą, nastając na to, że wolą nieboszczki było, aby Justysia wyszła za niego, że miał słowo na to, i że jeśli się czego po Szelawskich spodziewać mogła, to tylko pod tym warunkiem.
Stryjowi zaś przedewszystkiem o to chodziło, aby nie potrzebował nic czynić dla synowicy i żeby mu ona ciężarem się nie stała. Mecenas większe w nim obudzał zaufanie i po rozmowie z nim, postanowił co najmniej bardzo neutralnie się zachować... Rozstali się przyjaźnie i w dobrem z sobą porozumieniu.
O tym kroku archiwista nie powiedział nic Kunaszewskiemu, a do listu jego dodał przypisek, który wprost tylko zawierał szczegóły i daty, potwierdzające niespodziane odkrycie...






Zmiana, jaka zaszła w humorze i usposobieniu starego Szelawskiego, po odjeździe Kaliksta stała się widoczniejszą jeszcze...
Miał mu za złe i nie mógł przebaczyć tego, że chciał go Justyny pozbawić bez względu na to, jak mu była potrzebną.
— Mógłby poczekać, aż mnie pochowają, mówił w duchu — długo to przecież nie potrwa...
Dziwna rzecz, Szelawski teraz ze wszystkich swych dzieci również był niekontent, — bolał nad tem, że chwilę zaledwie wytrwawszy w zgodzie i porozumieniu, już znowu waśnić się rozpoczynali — i zupełnie rozprzęgli.
Żale swe i boleść codzień prawie powtarzał przed siostrzeńcem, który starego jak najczęściej nawiedzał.
— Niema już u nas rodziny, niema kochającego się rodzeństwa, mówił — egoizm rozbił społeczeństwo na jednostki bezbronne, które siły, jaką im dawało połączenie solidarne — wyrzekło się i idzie na zgubę. Gdy nie stanie rodziny — rozłoży się wszystko — przepadniemy. Ale cóż poradzić na to?
Widziałeś kochany ojcze, jak ja i nieboszczka wychowywaliśmy dzieci, ucząc je, aby się miłowały, trzymały razem, były sobie pomocą i podporą. Wszystko się to na nic nie zdało. Patrz co się z nich zrobiło? Ten do sasa, ten do lasa, każdy sobie...
Przez jedną króciuchną chwilę łudziłem się lepszem, gdy w chwili nieszczęścia, jakie spotkało Juliana, wszyscy przy nim stanęli, ale to była krótka chwila tylko, był to może ostatni wysiłek...
Póki jeszcze ja jako głowa familii trzymam się i — ich z sobą wiążę, póty jakkolwiek oni też czują się połączeni przezemnie... Nie stanie mnie — jutro się wszystko rozpadnie...
Julian już dziś wziął rozbrat z nimi, jutro może Bronisław z Kalikstem się poróżnić...
O Sabinie mówić niema co — idzie za mężem, a mąż stara się ją od nas wszystkich trzymać, jak najdalej. Stała się nam obcą!
Tam, gdzie rodzina straciła siłę jednoczącą — zkąd się ma wziąć ta, coby łączyła i skupiała całą społeczność? Interes będzie prowadził każdego w swoją stronę, a o godności, o powadze, o poszanowaniu tradycyi, o ofiarności mowy być nie może. Na czem je oprzeć, gdy miłości nie stanie.
Po całych tak dniach bolał stary Szelawski, — a ks. Zaręba usiłując go pocieszyć, niewiele mógł znaleźć oznak i symptomów, któreby coś lepszego zwiastowały.
Jakby na potwierdzenie złych przeczuć i przewidywania starego Szelawskiego — pomiędzy Bronisławem a Mecenasem w istocie przyszło niespodzianie do nowego nieporozumienia.
Mówiliśmy już o tem, iż Radca był w kłopotach pieniężnych, i zapowiedział bratu, że pomocy jego potrzebować może, na co milczeniem dwuznacznem odpowiedział pan Kalikst.
Radca poniósłszy straty na giełdzie, do których się nie przyznawał, coraz więcej się niecierpliwiąc, usiłując je powetować, brnął dalej a dalej. Starał się przed ludźmi ukryć istotne swe położenie — i wkrótce potem zwrócił się do Kaliksta o pożyczkę.
Mecenas czy w istocie jej mu ułatwić nie mógł, czy nie chciał, odpowiedział, że interesa własne nie pozwalają mu przyjść w pomoc.
Bronisław dowodził, że miał przyrzeczenie, — Mecenas przeczył. Od słowa do słowa posprzeczali się.
— Będę zmuszony w takim razie, rzekł Radca, na Juliana nastawać o zwrot pożyczki, choćby i do procesu przyjść miało...
— Mnie Julian winien także — odparł Mecenas, ale dopóki ojciec żyje — ja będę milczał..
— Rób dla siebie jak chcesz, dodał Radca, chociaż nie idąc razem ze mną, mnie na sztych wystawiasz... ale przecież sprawę moją z Julianem podejmiesz?
— Nie — rzekł Kalikst — nie mogę.
Weź sobie kogo innego do niej.
— To znaczy wprost potępienie mojego postępowania...
— Niekoniecznie, ale różnicę zdań — rzekł Kalikst. Ja czekam, ty nie chcesz, czy nie możesz — zatem...
— Zatem ze mną zrywasz? podchwycił Radca.
— Bynajmniej, ale w tem razem iść nie mogę.
— Tak! rozumiem — zawołał Bronisław — tobie wszystko jedno, choćbym ja zginął... zyskujesz tym sposobem ojca, który mi za złe weźmie wystąpienie przeciwko Julianowi, gdy wystąpię sam.
Mecenas się oburzył, sprzeczka coraz gwałtowniejszy przybrała charakter, Radca porwał za kapelusz, stuknął drzwiami i wyszedł.
Zerwali z sobą stosunki zupełnie, a w kilka dni potem, czy aby postawić na swojem, czy istotnie zmuszony Bronisław rozpoczął proces formalny przeciwko Julianowi, używszy innego prawnika do niego...
Wiadomość o tem doszła do Wólki i do rozpaczy niemal przyprowadziła starego Szelawskiego, który list z gwałtownemi wymówkami wyprawił do Bronisława... Odpowiedź Radcy nie naprawiła nic, a rozdrażnienie powiększyła...
Stary Szelawski ustawicznie teraz narzekając na dzieci, — całą swą czułość i potrzebę kochania, przywiązania się do kogoś, zlał na Justysię. Usiłował jej dać dowód jakiś tego, że i nieboszczka i on ją jakby za własne dziecko uważali. — Wiedział stary, że żona nie śmiała ze swojego majątku wyposażyć sieroty i wziął to do serca...
Testament jego był oddawna zrobiony, a o wychowance w nim także wzmianki żadnej nie było. Po naradzie z ks. Zarębą Sędzia postanowił nagle, kodycyl dołączyć do ostatniej swojej woli, sprowadził notaryusza i — nic nie mówiąc o tem Justynie, — zapisał jej sto tysięcy złotych.
— Mam zupełne prawo dorobkowym groszem rozporządzić — mówił do siostrzeńca. Ona była dla nas obojga dzieckiem, podporą, gdy nam własnych dzieci nie stało... nie chcę pozostać niewdzięcznym.
Jeżeli wyjdzie za Kaliksta — to familia nie straci, a nie — to niechże jej obcy nie wymawia, iż ją wziął bez grosza...
Stary raz to postanowiwszy, spieszył, naglił, jakby się obawiał przeszkody jakiejś, i nie miał spokoju, aż kodycyl wedle wszelkich prawnych form nie wykonał...
Jeden ks. Zaręba wiedział o nim.
Wkrótce potem nadszedł list Kunaszewskiego z przypiskiem archiwisty. Zląkł się czytając z początku stary Szelawski, aby ten stryj mu nie chciał zabrać Justyny, ale uważne odczytanie listów przekonało go, że się tego wcale obawiać nie potrzebował, i że Justynie oprócz tej pociechy, iż na świecie miała kogoś pokrewnego, nic się więcej nie obiecywało z owego wielkiego odkrycia...
Ochłonąwszy po pierwszem wrażeniu, Sędzia posłał po Justynę — uścisnął ją ze łzami — i dał jej odebrane pisma do przeczytania.
Na dziewczęciu uczyniły one nadzwyczajne wrażenie. Serce jej się poruszyło — chciała bodaj lecieć paść do nóg temu nieznanemu stryjowi... dopiero gdy raz i drugi z Podkomorzyną razem odczytała stryja przypisek — musiała ostygnąć — tak z niego sobie mało obiecywać było można...
Doznała przykrego zawodu i spłakała się po cichu... Miała wprawdzie rodzinę — ale ten jedyny człowiek, który ją reprezentował, nic nie mógł i nie chciał dla niej uczynić, nie spieszył nawet poznać ją, zobaczyć...
Niemniej jednak wdzięczną była Kunaszewskiemu, który dał dowód prawdziwego przywiązania i troskliwości o nią — wyszukując po latach tylu rodzinę sierocie...
Przez kilka dni zajmowano się tem w Wólce mocno, mówiono wiele... w końcu ostygli wszyscy... Stryj archiwista naglony przez pana Floryana, aby z nim razem pojechał do Wólki, zwłóczył i ociągał się.
Od lat podobno dwudziestu kilku nie wyjeżdżał on nigdy z miasta, nawet za rogatki — podróż dla niego była czemś tak strasznem i skomplikowanem, wybór w nią tak trudnym, iż skłonić go do niej, stało się dla pana Floryana prawie niemożliwem.
Dokuczał pomimo to i nie zrzekał się zamiaru namówienia Wolskiego... któremu wszelkie wydatki sam obiecywał załatwić tak, że nawet co do ubioru brakło, gotów był dostarczyć. Archiwista gniewał się, śmiał się czasem, niekiedy się obrażał, że go za skąpca lub nędzarza miano, w ostatku jednak oferty pana Floryana gotów był przyjąć.
Ale stary pan Krzysztof Leliwa-Wolski nie był bardzo zdrów, do powietrza nie nawykły, wiosna była opóźniona i zimna — odkładano tak, że Maj przeszedł cały, a pan Floryan uczepił się ostatniego środka — postanowił na św. Jan do Wólki pochwycić starego. — Raz się do tego dnia zobowiązawszy, nie mógł już cofnąć.
Niestety, ten niegdyś świetny, pamiętny wesołemi obchody św. Jan, w tym roku wcale się nie obiecywał być tym, jaki pamiętano za życia pani Sędzinej.
Synowie namyślali się nad tem, który z nich miał przybyć, aby się z drugim nie spotkać. Julian ani myślał jechać. Z żoną nie mógł, a bez żony — nie chciał, bo starcie się z Mecenasem i Bronisławem, było nieuchronne, a i ojcu trudno się było tłumaczyć. Postanowił wymawiać się chorobą. Chwilowo dla pozyskania łaski dziada myślano wysłać Chryzia z panem Des Jardins, ale Julian i od tego odstąpił. List z powinszowaniem miał zastąpić...
Mecenas bądź cobądź — jechał, bo ten się z nikim zetrzeć nie obawiał... — ledwie nie był rad przyspieszyć starcie — nie lubił dwuznacznych położeń.
Bronisław się wahał. Zatruć staremu ojcu dzień jego sporem i waśnią — nie godziło się, a z Kalikstem byli teraz tak, iż nie mówili do siebie — a gdy byli zmuszeni, to się kłócili tylko.
Z drugiej strony z nieobecności Bronisława mógł i musiał Mecenas korzystać — oczyścić mu plac, zostawić wolne pole nie walcząc — było uznać się zwyciężonym. Kto wie, co na starym ojcu mógł wymódz syn najmłodszy w niebytności starszych?
Wahał się tak do ostatniej godziny pan Radca, iż w wigilią postanowionego dnia sam jeszcze nie wiedział, czy wyśle list, czy wyruszy osobiście. Żona, która umiała nim kierować niepostrzeżenie, na ten raz niepewną była, co lepiej, i — nie chciała wywierać żadnego wpływu.
Zrobiła tylko uwagę tę, że Mecenas z faworytą obojga starych się żeni, ojca sobie pozyszcze, opanuje i może po nim wszystko zagarnąć...
Przyszło jej na myśl francuzkie przysłowie — Les absents ont tort, i kilka razy je powtórzyła od niechcenia. Mecenas był nadto dobrze wychowanym człowiekiem, aby przy obcych dopuścił się awantury — a w kącie choćby się powaśnili i starli — nicby znowu tak nadzwyczajnego nie było... ani bezprzykładnego.
Bronisław więc — jak się okazało, jechać musiał, chociaż tak skwaszony, niechętny, zły, chmurny, iż żona musiała go przestrzedz, aby przed Wólką starał się twarz rozpogodzić, bo się skompromituje.
Stary Kunaszewski wprost z Galicyi przez Drużkopol miał przybyć do swego przyjaciela, a młody tegoż dnia z Warszawy przywieść archiwistę stryja Leliwę-Wolskiego.
Gdyby pan Floryan obowiązanym był wysługiwać za żonę, — zarobiłby na nią tą jedną podróżą ze starym mólem, który był istotą najnudniejszą, jaką sobie wyobrazić można w ciągu drogi. — Nie miał nawyknienia, praktyki, znajomości najpierwszych warunków, nie umiał się do nich zastosować, dziwiło go wszystko, oburzało, wdawał się w nieskończone rozprawy i spory na pocztach, w rozmowy z arędarzami i wieśniakami, wyglądał jakby spadł z księżyca.
Pan Floryan i śmiał się i ziewał i niecierpliwił, ale dla miłości Justysi znosił najutrapieńszego ze stryjów.
Stary Sędzia dla przybywających gości pragnął twarz rozjaśnić i okazać im radość, ale ostatniemi czasy tak posmutniał, zgorzkniał, że na sobie wesela niepodobna mu wymódz było.
Nie wiedział, kto przybędzie, a ci, których się spodziewał, nie przywozili mu pociechy. Z bijącem sercem oczekiwała na obiecanego stryja panna Justyna, równie jak na Floryana, ale cóż potem? Mecenas miał zatruć wszystko — przybyciem swojem.
Jedyną obroną przeciwko niemu było po cichu uczynione przyrzeczenie starego Sędziego. — Dopóki ja żyję, nie puszczę cię ztąd, a przeciwko woli twej nikt cię nie weźmie... bądź spokojną.
Floryan jechał, mężne mając postanowienie, jeżeliby do ostateczności przyszło — wyzwać Mecenasa.
Znał słabą stronę takiego wybryku, ale mówił po cichu. — Tonący brzytwy się chwyta.
Trafiło się, iż wieczorem w wigilią pierwsi się zjawili. Pan Floryan i stary archiwista we fraku vicemundurowym, w butach ogromnych, bo mu nogi brzękły, łosiowych rękawiczkach, sztywny, śmieszny, i nawet wśród niewymagających wieśniaków, wyglądający karykaturalnie.
Perora, którą powitał Sędziego, komplement, i nauka moralna dana na wstępie synowicy rozpłakanej dały poznać człowieka, więcej z papierami obytego, niż z ludźmi i światem.
Justyna nic z niego oprócz ogólników dydaktycznych wydobyć nie mogła o ojcu, o matce, o rodzinie, których pan Krzysztof nie lubił, więc ich też chwalić nie mógł, a narzekać przed córką nie chciał.
Wieczorem, gdy ich na uboczu we dwoje pozostawiono, nie omieszkał stary archiwista przestrzedz, żeby wcale na niego nie rachowała, bo był ubogi, żył w pocie czoła, i t. p.
Z cicha i ostrożnie polecał jej Mecenasa, jako statecznego męża, który losem się jej chciał zająć, a sama wdzięczność powinna była skłonić, aby się nie wahała wyjść za niego.
Floryana, chociaż on go wyszukał i przywiózł, nie zalecał wcale..
Przekonał się w czasie podróży, jak powiadał, że był wiatrem podszyty...
Gdy potem Bronisław się zjawił... a nakoniec Mecenas, ożywiło się nieco i Sędzia nawet rozjaśnił czoło... Dwaj bracia z sobą tak byli, że widocznie spotkania rozmowy, i sprzeczki unikali. O Julianie, o Sabinie, nikt ani wspomniał. — Rozmowa toczyła się o rzeczach obojętnych... Pan Leliwa-Wolski dawał się bawić staremu Kunaszewskiemu...
Ponieważ Szelawski się cofnął z porady Frycza wcześniej do swego pokoju, rozebrał i położył dla wypoczęcia, — przyjmował u siebie gości po jednemu...
Z kolei przysiadali się na gawędkę synowie, ks. Zaręba, doktór, Floryan, komornik. Reszta gości z Podkomorzyną i panną Justyną zabawiała się w salonie.
Mecenas nadzwyczaj obcesowo i napastliwie oblegał pannę Justynę, która strwożona i zmięszana, nie wiedziała, jak się od niego uwolnić. Szło mu o to, aby go wszyscy widzieli w roli narzeczonego.
Floryan naówczas chodził po kątach pięści zaciskając, jakby miał ochotę zgnieść napastnika na gorżkie jabłko...
Nie uszła baczności Bronisława i Mecenasa gorycz i chłód, z jakim ojciec ich przyjmował, nie szczędząc nawet ostrych wymówek... Bronisław kwasił się tem, że mu o kodycylu dla panny Justyny doniesiono... Słowem nie było tu nikogo z twarzą zupełnie rozjaśnioną i spokojną. Szczęściem jedyny obcy świadek archiwista, nie był w możności ocenienia tego stanu umysłów i usposobień — nie rozumiał nic... — a zresztą było mu obojętnem wszystko...
Obyczaje domowe z wielu względów wydawały mu się dziwaczne, i najprędzej jak tylko mógł wyprosił się do swojego pokoju gościnnego, aby przywdziać berlacze i stary szlafrok...
Sędzia, że długo zasnąć nie mógł, więc przytrzymywał u siebie to jednego, to drugiego, rozpytując a kończąc jednostajnie narzekaniem i wymówkami.
Listy Juliusza i Sabiny rzucone na stole — ani słowa z ust jego nie dobyły...
— Ojciec jest dziwnie zmieniony — odezwał się, biorąc na stronę ks. Zarębę Bronisław... jestem niemal przestraszony...
Nie mówię o jego zdrowiu, — chociaż i ono mi się nie najlepszem wydaje, ale co za rozdrażnienie, — on, zwykle taki pobłażający, tak dla nas wylany. — Znalazłem go zniechęconym, wszystko widzącym czarno, narzekającym na ludzi — no — i z nas zdaje mi się wcale kontent nie jest.
Cóżeśmy przewinili?
Spojrzał w oczy wujowi.
— Uderzcie się w piersi — odparł powoli proboszcz... Jeżeliście nie przewinili wprost przeciwko niemu, całe postępowanie wasze, stosunki jako rodzeństwa tak się smutnie pogorszyły, że stary bez trwogi w przyszłość spojrzeć nie może...
Sto razy mi to powtórzył. — Szelawscy! Szelawscy! póty rodziny, póki mnie, — jutro panowie Julian, Bronisław, Kalikst i Sabina, rozejdą się podrapawszy przy testamencie każdy w swoją stronę... i gniazdo zostanie puste...
— Ale ja temu nie winienem! przerwał Radca
— Ty jeden nie — rzekł Zaręba — ale i ty nie jesteś bez winy. Do zgody nie przyczyniłeś się... — a niedawno poróżniłeś się z Mecenasem.
— Wina Kaliksta...
— Kalikst utrzymuje, że twoja...
— A głównie wszystkiego przyczyną Julian — dodał Radca...
— To pewna, że żaden z was nie stara się temu stanowi rzeczy zaradzić, a każdy z was myśli o sobie tylko — rzekł ks. Zaręba.
Nie dziwujecie się, że ojciec w innych pojęciach obowiązków familijnych wychowany — cierpi na tem.
— Gdyby to było w mojej mocy — dodał Bronisław, proszę mi wierzyć, że dla osłodzenia ojcu dni jego starości uczyniłbym — ofiarę z siebie — ale... cóż ja mogę?
— Trzeba, aby ojciec dał surowe napomnienie Julianowi — a i Mecenasowi by nie zaszkodziło...
Ks. Zaręba się uśmiechnął.
Następnego dnia niebo się nieco rozjaśniło. Zjechało się licznie sąsiedztwo, Sędziemu przypomniały dawne czasy, poruszyło mu się serce. Pomiędzy gośćmi stary Regent Busiatowski, który około akt i archiwów wiele w życiu chodził, raz się poznawszy z panem Wolskim, został wiernym jego towarzyszem i podjął się przy nim zastępować gospodarza. Dwa stare móle doskonale się z sobą zgadzały...
Panna Justyna z Podkomorzyną wyręczały też w wielu rzeczach Sędziego, który miał tę pociechę, że wszystko wypadło po staremu, że na niczem nie zbywało, porządek był wzorowy, a humory i usposobienie serdeczne. Szelawski trochę o swych troskach zapomniał.
Mecenasowi dnia tego mniej się powodziło, bo go odrywano od panny, a Floryan zuchwale go przy niej ciągle zastępował.
Justysia wyglądała tak zachwycająco piękną, pomimo, że twarzyczka miała wyraz smutku i cierpienia, iż jednym głosem uznawali ją wszyscy najpiękniejszą na całą prowincyą...
Nie potrzebowała tego wdzięku młodości podnosić żadnym strojem.
Zmuszona na ten dzień zrzucić żałobę, w blado niebieskawej sukience bez żadnych przyborów wymyślnych, miała coś tak powietrznego, idealnego w sobie, jakby jej tylko skrzydeł brakło — do ulecenia w powietrze...
Stryj Leliwa-Wolski, chociaż się tem powinien był cieszyć, zdawał się nawet nie widzieć nic i ledwie na nią kiedy rzucił okiem...
Powiedział tylko poufnie staremu Kunaszewskiemu, że mu matkę swą przypominała — co zdawało się nieosobliwą do serca jego rekomandacyą — bo powiedziawszy to skrzywił się. Ożenieniu brata przypisywał wszystkie jego niepowodzenia i koniec smutny.
Pod koniec dnia Szelawski nawet weselszym był i ożywionym.... a dla obu synów czulszym nieco...
W ciągu obiadu, gdy Justysia się pilno krzątała, biegała i gospodarowała, ciągle na nią wskazywał i powtarzał.
— To skarb jest... ta nieoszacowana moja gosposia!
Bronisław i Kalikst zarówno zamierzali z ojcem na osobności mówić — o własnych i ogólnych interesach — tak, ażeby mieć ostatnie słowo... Szło o to, kto tu kogo przesiedzi... nie okazując po sobie, iż to czyni z umysłu. Pan Floryan chętnie by był także dłużej tu pozostał dla Justysi, ale miał na barkach nieznośnego stryja, którego swoim kosztem zobowiązał się do Warszawy odwieść, a puścić go o własnych siłach nie było można, bo w podróży potrzebował niańki, i raz ze starych kolei życia wyrzucony, rady sobie z niczem dać nie umiał. Musiał się więc wyrzec tej myśli, i chciał sobie krótki pobyt wynagrodzić drugim nawrotem.
Gdy się sąsiedzi porozjeżdżali wieczorem i nikt oprócz Kunaszewskich i doktora Frycza nie pozostał, Szelawskiego zmuszono pójść spocząć, ale położywszy się w łóżko, nie przestawał niespokojnie ciągle powoływać kogoś do siebie i wznawiać rozmowę, to o Julianie, to o Sabinie, to o interesach Radcy i Mecenasa i stosunkach rodzeństwa.
Wszyscy począwszy od ks. Zaręby postrzegli, że dzień ten niezmiernie starego poruszył i niemal gorączkowo ożywił. Frycz brał go za puls razy kilka, przykładał mu rękę do czoła, zabraniał mówić wiele, chciał go poić to wodą, to proszkiem, nakłaniał do snu, — lecz starego to gniewało i niecierpliwiło.
— Dajże ty mi pokój — wołał — jam rad, że mi troszę życia wróciło, że mogę się wygadać z tem, com długo w sobie dusić musiał! Tyle mojego. Choćbyś mnie gwałtem położył i zamknął, spać nie będę...
Wszystko we mnie drga! tysiące wspomnień i myśli się rozbudziło i rozruszało...
— Ale potem będziesz Sędzia musiał opłacić to niezmiernem znużeniem, mówił Frycz — siły się wyczerpują, nie trzeba nadużywać.
Sędzia głową potrząsał.
— Nie mam już czego oszczędzać — mówił uparty. Godziny moje policzone doktorze, to co mam w sobie, radbym przekazać im (wskazywał na synów), a pamiętaj, że to pokolenie nowe, popsute, zarozumiale, które słuchać nie chce i na zgubę idzie...
Frycz nie potrafił nic wymódz na starym i z cicha szepnął ks. Zarębie.
— Stary ma gorączki trochę — nie jestem kontent — potrzeba mu spokoju...
Siostrzeniec starał się doktorowi dopomagać, ale mimo całej powolności dla niego, Szelawski opierał się i nie słuchał. Zaledwie Bronisław się oddalił, kazał wołać Mecenasa, po nim posyłał po Bronisława, wracał do tego, co im raz mówił, nacierał na nich — narzekał.
— Jakimkolwiek kosztem, mówił, powinniście przyjść do zgody i porozumienia... Zgubicie się kłócąc o rzeczy marne, miłość rodziny, to grunt... Nie stanie mnie, któż będzie głową... kto głową... Na Juliana z prawa starszeństwa spada naczelnictwo, a ten się nie zdał na nic...
Bronisław też pierwszy dał przykład gorszący procesu... Mecenas o sobie myśli — gdy tu periculum in mora, wszystko się rozleci i przepadnie.
Ks. Zaręba starał się uspokoić go tem, iż uczynił rozporządzenia, napisał ostatnią swą wolę, i mógł być pewnym, że ona święcie spełnioną zostanie.
— Tak — podchwycił stary — ale czyż ja sercami i duchem rozporządzać mogę, czy potrafię nakazać im zgodę i miłość! Chciałbym ją wlać żywem słowem... natchnąć — przekonać, że razem z sobą idąc, będą silni, a walcząc o lichotę — rozbiją się, pójdą na łup ludziom...
Odbić owcę od gromady... wilk ją porwie.
Około północy gorączka, którą Frycz już widział nadchodzącą, wzmogła się, usta zaschły, oczy nabrały blasku nienaturalnego, przyszło pragnienie, Sędzia się rzucał, a przeciw odpoczynkowi i pożegnaniu tych, co go otaczali, upierał się — nie wierząc w godzinę spóźnioną...
Doktór coraz był niespokojniejszy.
Nie mogąc nic sam wymódz na Szelawskim, posłał po Justynę, i polecił jej, aby Sędziego nakłoniła koniecznie do spoczynku i wzięcia uspokajającego napoju, który przygotował. — Stary w istocie widząc ją wchodzącą, trochę się ułożył; obiecał wkrótce pójść spać — uśmiechnął się do niej i zabrał niby w istocie do spoczynku, ale zażądał, aby — póki nie zaśnie, ktoś przy nim posiedział.
Doktór wybrał ks. Zarębę.
W godzinę potem proboszcz przyszedł rozbudzić Frycza tem, że Szelawski zdaje się — jeśli nie od rzeczy mówić, to przynajmniej nadto gorączkowo, a do snu niema najmniejszej ochoty, — rzuca się i słuchać nie chce. Frycz pobiegł natychmiast z wymówkami, ale za puls wziąwszy, bardzo się zaniepokoił.
Gorączka jakaś niewytłumaczona zmęczeniem i pobudzeniem zbytniem dnia — wzmagała się... Szelawski miał wprawdzie przytomność zupełną i mówił logicznie — ale w starym rozognienie takie było znakiem niedobrym. Lekarstwo uspokajające nie działało. Rozdrażnienie rosło. Frycz sam już siadł przy łóżku, nowy napój przyrządził, zmusił do wypicia go, wszystkich oddalił i pozostał na straży.
Sędzia zmuszony do posłuszeństwa, przeżegnał się, zmówił ostatnią modlitewkę zwykłą, zamknął oczy.
Lecz po krótkiej chwili usta mu się otwarły, począł żywo mówić, jakby sam do siebie, a Frycza nakazującego milczenie, słyszeć się nie zdawał, ani słuchać.
Jedno miał na myśli — i ciągle mu to na usta powracało, — rodzina.
— Zginą biedne robaki — rozlazłszy się — powtarzał boleściwie... ale słuchać nie chcą... ślepi są — nie widzą, co ich czeka...
Julian nie przyjechał — ale coby pomogło przybycie jego, kiedy serce ma zamknięte... Żona ta go zgubiła, oderwała od nas — osamotniła... Od naszego szlacheckiego świata odstał, panowie go nie przyjęli — marnie przepadnie.
Bronisław także poszedł drogą fałszywą... — pieniędzy, pieniędzy żądał i po kolana w błoto gotów iść po nie... Chwilę miał tylko poczciwą — a teraz...
Mecenas... choćby chciał, nie wyratuje ich... a i ten wykolejony... trzeba im było na zagonie siedzieć, na wsi — w mieście się na mieszczuchów poprzerabiali.
Przepadną Szelawscy — przepadną! Sabina za mężem pociągnęła, ale to kobieta — jej przebaczone...
Wola twoja Panie... ale smutny zamknę oczy.
Ks. Zaręba... tenby chciał przejąć po mnie posłannictwo zgody i jedności — ale czy oni jego posłuchają, gdy rodzonego ojca słuchać nie chcieli!
Frycz słuchając, odzywał się niekiedy... ale Szelawski ogłuchł — nie słyszał. Doktór schylał mu się do ucha, podnosił głos... Na chwilę zmuszony milknął stary, lecz zaledwie Frycz odstąpił — zaczynał znowu jęczeć, wzdychać i narzekać.
Dzień się już robił, a Frycz znużony drzymał — Szelawski ani na moment się nie uspokoił. Puls badając wiedział doktór, że gorączka nie ustawała... Nie było wątpliwem już dla niego, że choroba jakaś się rozwijała — a w wieku Szelawskiego każda była groźną.
Frycz w ostatku zmuszonym był z podróżnej apteczki dobyć silniejsze medykamenta, aby spróbować uśmierzyć podrażnienie, i bodaj sztucznie wywołać sen i spoczynek...
Jak zawsze w takich razach bywa, ciało się zwyciężyć dało — duch oparł i walczył. Sędzia usnął, lecz rzucał się we śnie, wyrazy z ust mu się wyrywające świadczyły, że to co wprzódy głośno wypowiadał, snuło się dalej w duszy jego marzeniem.
Nad rankiem, zostawiwszy rozbudzonego umyślnie Kunaszewskiego na straży przy łóżku, doktór Frycz poszedł do pokoju Bronisława i nie wahał się sen mu przerwać.
Przestraszony chwycił się z ciężkiego uśpienia Radca.
— Słuchaj no — panie Bronisławie, odezwał się Frycz — nie chciałbym was napróżno trwożyć — ale ojciec jest chory — obawiam się o niego. Jeżeli w ciągu dnia polepszenia nie będzie, rzecz groźna.
— Cóż począć mamy? przerwał Radca.
— Przygotować się do poddania woli Bożej — rzekł Frycz. Wiek i w ostatnich czasach doznane przykrości wyczerpały starego. Powtarzam wam — zobaczemy w ciągu dnia, jakie zajdą zmiany i symptomata się okażą. Jeżeli mu się nie polepszy, obowiązany jestem przestrzedz, możebyście posłali dać znać Julianowi.
Skrzywił się pan Radca.
— Nie wiem czy zechce i będzie mógł przyjechać — odparł zimno, a spieszyć się z tem nie widzę potrzeby, dopóki jest nadzieja...
Wątpię, żeby Kalikst odjechał, ja jestem i nie ruszę się... możemy się obejść bez Juliana.
Frycz obojętnie poruszył ramionami, i po krótkiej rozmowie odszedł.
Bronisław już nie kładnąc się napowrót, wstał, gotując się być na usługi. W domu też dnia tego raniej poruszyli się wszyscy, a Justyna wcale się spać nie kładła i co godzina chodziła do drzwi starego się dowiadywać lub szukać Frycza, który drzymał w krześle...
Floryan nie spał także, a Mecenasa obudził ruch wczesny. Służba już była przez doktora zaniepokojona — powtarzano po cichu...
— Pan chory?
W Wólce choroba Szelawskiego znaczyła tożsamo — co obawa o byt jej, o istnienie tego domu, w którym on był już jeden. Ze śmiercią starego kończyło się tu wszystko...
Pan Floryan byłby się krokiem nie ruszył ztąd teraz, czując się potrzebnym dla drugich i dla siebie — ale nielitościwy Leliwa-Wolski dopominał się powrotu, a sam jechać nie chciał i nie mógł. Musiał więc Kunaszewski wybierać się w podróż, ale z tem, aby natychmiast powrócić...
Archiwista ani czekać, ani się żegnać nie myślał, popłoch, jaki tu panował, przestraszał go, ubrany z torbą w ręku, gwałtownie dopominał się jechać. — Nie było sposobu, młody Kunaszewski musiał być posłusznym.
Na wyjezdnem zaledwie mu się udało pochwycić przebiegającą przez dziedziniec pannę Justynę i oznajmić jej, że stryja odstawiwszy do archiwów natychmiast na posterunek, i służbę powróci.
Niespokojny sen starego Sędziego trwał do godziny dziewiątej. Obudzony żądał napoju, skarżył się na pragnienie — osłabł mocno.
Frycz badając go, nie powiedział nic, lecz twarz mu się nie rozjaśniła.
Szelawski zwolna sobie przypomniawszy dzień upłyniony i położenie swe, chciał wstać — ale o tem mowy być nie mogło. Sam poruszywszy się uczuł, iż to było niepodobieństwem...
Gdy pozostali z Fryczem sami, kazał mu się zbliżyć do siebie.
— Stary, rzekł — mnie się widzi, że ze mną być może niedobrze. Mów ty mi prawdę całą. Potrzebuję i z Bogiem się pojednać, a przygotować stanąć przed nim, i z dziećmi rozmówić. Nie uwodź mnie. Śmierci się nie boję, życia nie pragnę, tylko obowiązki bym chciał spełnić.
— Niebezpieczeństwa dotąd niema — odparł Frycz po namyśle, ale Sędzia jesteś chory i znużony. Staraj się uspokoić.
Jeżeli co pilnego masz do uczynienia — a niezbyt utrudzającego — rób — może tosamo cię potrafi uspokoić...
Sędzia popatrzył mu w oczy i nic nie odpowiedział.
W godzinę potem kazał zawołać Bronisława.
— Czuję się niedobrze, rzekł mu, osłabłem bardzo — dajcie znać o tem od siebie Julianowi na wszelki przypadek...
Radca chciał zaprotestować.
— Rób co ci mówię — przerwał Sędzia, nic nie zaszkodzi, że ja go zobaczę i powiem mu to, cobym rad wam po stokroć powtórzyć i wpoić w umysł i serca... Dajcie mu znać, żem chory...
Około południa Frycz żądał posłańca i wysłał go do miasteczka, napisawszy kilka słów do młodego lekarza wojskowego, który się tam przy pułku znajdował. Żądał jego przybycia.
Mecenas dowiedziawszy się o tem, przybiegł nastraszony.
— Ojciec gorzej? zapytał.
— Nie lepiej — rzekł Frycz zasępiony — obawiam się na noc gorączki.
Stan chorego był dziwny jakiś, gdyż chwilami zdawał się lepiej, umysł był przytomny, mowa nie zdradzała gorączkowego usposobienia, — ale te interwale przerywały jakby paroksyzmy chorobliwe... w ciągu których mówił niewyraźnie, szybko i niezupełnie przytomnie. Lekarstwa dawane niewiele skutkowały, pragnienie było ciągłe, apetytu żadnego...
Wojskowy lekarz, młody i zdolny, nadjechał wkrótce, a Frycz go wprowadził po krótkiej naradzie do chorego... Wyszli potem razem smutni, szepcząc coś między sobą — a przybyły, który koniom odchodzić nie dozwolił, bo mu pilno było nazad do szpitala — wymknął się... niepostrzeżony. Frycz nie odchodził z pokoju Sędziego. Wieczorem gorączka widocznie się zwiększyła. Znak był niepomyślny.
Sam Sędzia w chwili spokojniejszej, od ks. Zaręby zażądał nazajutrz spowiedzi i na śmierć przygotowania.
Wyobrazić sobie łatwo popłoch, jaki to sprawiło. Zmuszona pomimo łez i obawy ciągle być na służbie, Justyna chodziła jak obłąkana, zmuszając się wydołać wszystkiemu, co spadło na nią. Przychodzili do niej po rozkazy, potraciwszy głowy ludzie — musiała rozstrzygać, dysponować, biegać, zaglądając zarazem do chorego, który się o nią dopominał, i wielekroć wołać ją kazał — rozmaite dając polecenia.
Z tych widać było, że on sam gotował się do końca, który przeczuwał.
— Chciałbym tylko Juliana doczekać — szeptał Justynie. Zawsze żywe słowo umierającego ma większą siłę, niż jego wola na papierze...
Gdy Mecenas w ciągu dnia usiadł przy łóżku, a Sędzia go poznał, kazał mu się zbliżyć.
— Jeżeli masz cokolwiek przywiązania do mnie, rzekł, chwytając go za rękę — jeżeli chcesz, abym spokojnie w grobie odpoczął — pamiętaj, nie zmuszaj Justyny, nie zadawaj jej gwałtu, pod pozorem, iż masz jej słowo. Niech będzie swobodną, niech sercem i ręką rozporządza... Żądam tego od ciebie — nakazuję ci to...
Mecenas chciał coś odpowiedzieć — Szelawski nakazał milczenie.
— Powiadam ci wolę moją — rzekł, słuchać nic nie chcę. Rób, co ci sumienie podyktuje...
Kalikst odszedł zmięszany mocno, ale w duchu mówiąc sobie — ojciec chory podrażniony — w gorączce! Niepodobna, aby żądał odemnie tego, co się przeciwi woli matki!
Upierał się przy swojem.
Wieczorem stan Szelawskiego znacznie się pogorszył, Frycz już nie ukrywał, że nie miał najmniejszej nadziei utrzymania go przy życiu.
— Jak się to długo przeciągnie — rzekł Bronisławowi — nie wiem, ale cudu potrzeba, chybaby stary to przebył i przeżył. Siły wyczerpane...
Zdaje się, że i stan ducha wpłynął na to, nadto ciągle w ostatnich czasach był podrażniony.
Starajcie się teraz go tem uspokoić, że woli jego we wszystkiem posłuszni będziecie.
Z gorączką powróciły teżsame narzekania i nauki, które powtarzał Szelawski, jak gdyby dzieci miał przy łożu, przed sobą...
Frycz słuchając go, łzy miał na oczach. Nadchodzący to Bronisław, to Mecenas przysłuchiwali się także, ale z widocznem podrażnieniem i jakby żalem do ojca, poruszając ramionami.
To jeden to drugi mieniali się tu przy łożu, a potem wracali mierzyć niespokojnemi krokami pokoje, wysyłając listy, — dowiadując do doktora... Bronisław nie śmiał się sprzeciwić ojcu, i do Juliana suchy — z rozkazu list napisał — oświadczając, że stan ojca jest groźny, a doktór Frycz mało robi nadziei. Podobne pismo Mecenas czuł się w obowiązku wyprawić do Sabiny.
Noc ta była znacznie gorszą od poprzedzającej, nad rankiem przyszedł sen, i prawdziwie cudowną jakąś siłą dźwignął się chory, gdy nadjechał ks. Zaręba z sakramentami, jak gdyby na nie oczekiwał, i wiedział, że o tej godzinie się go ma spodziewać.
Odzyskał na ten czas zupełną przytomność, spokój ducha, trochę siły nawet, a po spełnieniu obowiązków religijnych, — wypogodzony na twarzy zażądał posiłku, napił się trochę bulionu i zasnął.
Doktór Frycz oświadczył, iż to było dobrym znakiem. Sen znaczną część dnia trwał... ale ku wieczorowi przebudził się stary, skarżąc na pragnienie — gorączka wracała... — Doktór posmutniał znowu.
Napiwszy się wody, Szelawski leżał dosyć długo milczący z oczyma zamkniętemi, spokojnie — synowie, ks. Zaręba, Justyna, Kunaszewski siedzieli i stali do koła. Nagle podniósł się Sędzia o swej sile z twarzą wypogodzoną, ale tak dziwnego wyrazu, że doktór był przerażony i zdumiony. Nie było to oblicze człowieka w zwykłych życia warunkach — nawet obcy byłby poznał w nim jakąś siłą nieznaną dźwigniętego, spotęgowanego człowieka, rozpromienionego, jakby widzeniem — będącego pod władzą hallucynacyi. Oczy miały blask i wyraz nowy, wszystkie rysy zdawały się odmłodzone, przywrócone do jakiejś formy idealnej, — coś natchnionego w nim było...
Począł od obejrzenia się do koła...
— Nie wszyscy są koło mnie, rzekł głosem dosyć silnym, ale brzmiącym nie tak, jak Sędzia zwykł się był odzywać — nie wszystkich was będę mógł pożegnać i pobłogosławić.
Spuścił głowę na piersi i po chwili mówił znowu...
— Juliana niema, Sabina poszła za mężem... oddacie im moje błogosławieństwo... ale nikt i nic już nie potrafi skupić was do tej jednej gromadki, do tego gniazda, z którego wyszliście... a dziś się nie czujecie nawet do niego.
Co się z Wólką stanie? Pustka... ruina... wróble na strzesze, sowy na poddaszu, najemny włodarz gospodarzem, a te ścieżki, któremi ona święta moja niewiasta chodziła przez tyle lat — zatrą stopy obcych ludzi... Grób — grób — groby.
Mniejsza o gniazdo... ale co z wami, co z wami się stanie, jeżeli mnie nie posłuchacie. — Zginą marnie Szelawscy!
Mówicie sobie w duchu, stary nieprzytomny bredzi...! a ja powtarzam wam, że gdy Bóg chce naród ukarać, to mu rodzinę rozbija... bo bez rodziny niema społeczeństwa ani narodu, a wy tego rozumieć nie chcecie. Każdy z was chce być samoistną głową — i niech nią będzie w domu, ale z domów tych złóżcie jednotę, zakon, całość, poczuwajcie się do braterstwa, miłujcie się, szanujcie — chrońcie od upadku... brońcie od niesławy.
Łzy mu się potoczyły po twarzy.
— Zaklinam was, niech się serca otworzą — posłuchajcie mnie...
Jeden ks. Zaręba był mocno poruszony i Justyna płakała... Bronisław miał twarz w osobliwy sposób skrzywioną, lecz widać było, że go to męczyło, a nie rozczulało, Mecenas słuchał z głową na piersi opuszczoną, twarzy nie odkrywając. Szelawski potoczył oczyma... i skinął na Bronisława.
— Słowa moje powtórz Julianowi, powiedz mu, że to ostatnia wola ojca, prośba, żądanie pod błogosławieństwem... Sabinie, że ją i dzieci jej błogosławię — i męża...
Mecenas spojrzał do ojca, który uścisnąwszy Bronisława, ucałował go, i kazał się zbliżyć Justynie...
— Tyś także dziecko moje — niech cię za twe serce dobre Bóg błogosławi i da ci szczęście... Zasłużyłaś na nie. Módl się za nas dwoje, myśmy cię kochali...
Na wpół omdlałą ledwie od łóżka odprowadzono Wolskę, gdy Frycz przystąpił i począł się domagać, aby Sędzia przestał mówić i odpoczął...
Stary się uśmiechnął — i głowę położył na poduszkach. Chwila była uroczystego milczenia... Twarz zmieniona Szelawskiego wróciła do zwykłego swego stanu, ślady cierpienia wyryły się na niej, oddech się stał cięższym, powieki zwolna zawarły, na znak dany przez doktora wszyscy powoli się wysuwać zaczęli, pozostał tylko on i stary Kunaszewski u progu.
Szelawski zdawał się usypiać.
Nikt nie śmiał pytać doktora, jaką z tego wróżbę było można wyciągnąć. Ks. Zaręba, Radca, Mecenas — poszli w ganek i siedzieli milczący i przybici. Milczenie panowało dokoła uroczyste.
Od czasu do czasu przechodził ktoś podsłuchać pod drzwi sypialni, i powracał z niczem. Szelawski odpoczywał, doktór drzymał, nic się nie zmieniło...
Nadeszła noc... Oprócz kilku kropel wody kilka razy przebudzony na krótko Sędzia zażądał wody i usypiał znowu.
Dopytywać chciano Frycza, ale ten tylko niecierpliwe dawał znaki, że odpowiedzieć nie może. Wnosząc z jego fiziognomii nic się dobrego nie można było spodziewać.
Całą noc tak czuwano przy łożu... gdy nad rankiem już przywołał spiesznie Kunaszewski ks. Zarębę... Sędzia konał, ale oddał ducha tak spokojnie, z uśmiechem na ustach, jakby się cieszył poczciwemu życiu dokończonemu szczęśliwie...
Nie upłynęło pół godziny, a spokojny dworek, w którym nie stało jednego człowieka, zmienił się zupełnie. Bronisław i Mecenas oba się zaczęli zajmować natychmiast przygotowaniami pogrzebowemi — Podkomorzyna chciała znużoną nad wyraz wszelki Justynę położyć do łóżka, ale bez niej nikt nie wiedział, gdzie czego szukać... jak się rozporządzić.
Ksiądz Zaręba zmuszony był odjechać na probostwo, Radca i Mecenas pozostali sami. Nieuchronnem się zdawało — że się teraz musieli zbliżyć do siebie, naradzić, rozmówić i coś przedsiębrać za wspólną zgodą — ale ani jeden ani drugi pierwszego kroku uczynić nie chciał, i napomnienia a prośby ojca przebrzmiały napróżno.
Radzi byli dowiedzieć się od Justyny, że na wszelki wypadek rozporządzenia były poczynione zawczasu i niewiele mieli do obmyślenia, bo pogrzeb był przewidziany i sam Sędzia mówił o nim z proboszczem.
Wiedzieli także, iż Sędzia zostawił testament pisany, przerabiany, poprawiany oddawna, w którym przewidzieć się starał wszystko i zapobiedz nieporozumieniom.
Co do szczegółów jego, żaden z synów, a nawet ks. Zaręba ich nie znał — co więcej, stanu majątkowego Szelawskich nikt dokładnie obrachować nie umiał. Najlepiej może obeznany był z nim Bronisław, ale i ten pewnym się nie czuł pochwytanych z ust starego skazówek w czasie pobytu w Warszawie.
Życzeniem było Sędziego, aby testament z powodu rozporządzeń tyczących się pogrzebu natychmiast po śmierci otworzono. Regent, który był o tem uwiadomiony, około południa nadjechał.
Spodziewano się przybycia Juliana, ale czekać na niego nie potrzebowano.
Stary Szelawski nie miał zwyczaju taić się z niczem, spowiadać się zaś i wywnętrzać również nie lubił, testament obiecywał się być niespodzianką dla dzieci.
Wedle przypuszczeń Bronisława, oprócz Wólki którą ceniono na pięćkroć sto tysięcy złotych — można się było spodziewać jakie trzykroć kapitału.
Z tych już Bronisław dostał część ciepłą ręką, pożyczył stary Julianowi — niewiele więc gotowego zostać mogło. Zdumieli się wszyscy, gdy wykaz dokładny, oprócz należności na Julianie i zapisu stu tysięcy dla Justysi, jeszcze blizko czterechkroć sto tysięcy kapitału wykazał.
Wólka oceniona nizko, miała się dostać najmłodszemu, Mecenasowi, a jeżeliby on jej objąć nie chciał lub nie mógł, jednemu z braci starszych. Sędzia prosił i zaklinał, ażeby jej nie sprzedawano.
Drobnych legatów było wiele, bo o żadnym ze starych sług nie zapomniał Szelawski, — zapewnił utrzymanie Podkomorzynie, zostawił pamiątkę siostrzeńcowi i t. p.
Sędzia chciał być pochowanym we wspólnym grobie z żoną, bez żadnej okazałości, starym obyczajem gospodarzy wiejskich, — rozkazując, aby go para czarnych wołów prostym wozem na cmentarz zawiozła...
W milczeniu wysłuchano czytania testamentu długiego, opatrzonego kilku kodycylami i anneksami.
Z twarzy dwóch spadkobierców, stojących z oczyma spuszczonemi niepodobna się było domyślać, jakie na nich wrażenie uczyniła ostatnia wola ojca.
W spisie funduszów należność na Julianie została wciągniętą i miała mu być na jego schedę zaliczoną. Podział zresztą pomiędzy rodzeństwo miał być równy, i ten tylko, który przy Wólce z pewnemi ciężarami pozostawał korzystniej, był wyposażony. — Część inwentarza przychodziła mu bezpłatnie, wioska była tanio ocenioną. — Srebra, kosztowniejsze ruchomości, precyoza w niewielkiej ilości podzielone być miały.
Mecenas bez namysłu oświadczył zaraz, że do woli ojca się zastosowując, chociaż posiadłość wiejska przy jego powołaniu nie była dogodną, Wólkę zatrzymuje i ciężary na niej...
Bronisław stojący zdala, szepnął na ucho Kunaszewskiemu z przekąsem pewnym.
— Spodziewam się, że Wólki nie puści! Lekko licząc półtorakroć weźmie więcej, niż my...
Poczęli się rozchodzić wszyscy, doktór Frycz znużony i smutny spieszył do miasteczka, ks. Zaręba musiał się zająć pogrzebem. Oczekiwano jeszcze Juliana, a może i Sabiny, ale na tę mało liczono.
W istocie trzeciego dnia pan Julian z synem nadjechał i zajął mieszkanie w oficynie. Żaden z braci nie wyszedł naprzeciw niego, ani on też do nich spieszył.
Przebrawszy się, razem z synem udali się naprzód pomodlić u zwłok ojca, — weszli potem do pustego i smutnego saloniku, w którym znalazło się kilka osób z sąsiedztwa, starych przyjaciół domu.
Wpośród rodziny — dumna, pańska, sztywna postać pana Juliana wydawała się, jakby obcą. Ci, co go dawno nie widzieli, znaleźli zestarzałym, strudzonym — kwaśnym. Wzmogła się w nim duma, chłód, nieprzystępność. Elegancya przesadzona jak dawniej, tak i teraz i jego syna odznaczała.
Ks. Zaręba po przywitaniu opowiedział mu treść testamentu. — Julian słuchając, mocno się zarumienił — ale nie odezwał ani słowa...
Zapis Justysi uczyniony, wywołał uśmiech ironiczny.
Po chwili szepnął tonem lekceważenia.
— Mecenas najlepiej z nas jest wyposażonym, — ja najskromniej — ale ojciec miał prawo czynić, co mu się podobało. Ponieważ Kalikst, jak słyszałem, żeni się z Justysią, więc i zapis jej na jego korzyść wypada, a Wólka oceniona bardzo nizko...
Dotknęło przykro ks. Zarębę, że zamiast dopytywać o ojca, Julian chłodno zajął się zaraz interesami. — Dał mu to uczuć zamiast odpowiedzi, rozpoczynając opowiadanie o chwilach ostatnich, z naleganiem na to, że stary zgodę i miłość rodzinie zalecał...
Pan Julian uczuwszy, że mu dano naukę, nadął się i stał sztywniejszym jeszcze.
W ciągu rozmowy z ks. Zarębą, naprzód Bronisław, potem Mecenas weszli do salonu, Julian obu ich przywitał zdaleka ukłonem, nie okazując ochoty zbliżyć się, podniósł głowę do góry i patrzył w drugą stronę, oni też nie spieszyli do niego.
Nie przemówili do siebie ani słowa. Wuj, który się spodziewał, że u zwłok ojca, przemówiwszy do braci, pojedna ich z sobą, musiał to do sposobniejszej odłożyć chwili.
Tegoż dnia od Sabiny przyszedł list z przypiskiem męża, tłumaczący ją, że dla choroby na pogrzeb przybyć nie może, a u siebie w kościele nabożeństwo żałobne za dusze rodziców odprawić każe, na które oboje państwo Słupscy rodzinę zapraszali.
Zwłoki jeszcze leżały na katafalku, gdy skutki śmierci głowy rodu w całym domu się czuć dały i zmieniły jego fiziognomię.
Rodzina zamiast połączyć się u tego grobu, rozbitą się zdawała niepowrotnie.
Przeciwko testamentowi, który na żaden sposób naruszonym być nie mógł, nikt wystąpić nie chciał, ale wszyscy z niego byli niekontenci, wyjąwszy może Mecenasa, chociaż i ten znajdował, że Wólka była dla niego ciężarem. — Utrzymanie Podkomorzynej, gracyalistów licznych, legata, rozmaite służebności przywiązane do majątku, czyniły w istocie posiadanie jego dosyć kłopotliwem. — Mecenas umiał tak wytłumaczyć rozporządzenie ojca, iż korzyści żadnych z ocenienia taniego nie miał wyciągnąć.
Julian skarżył się przed wujem, że ojciec mu najmniejszej folgi nie uczynił i zbyt ściśle go obrachował... Bronisław powtarzał, że on Wólkę by wziął chętnie w tych warunkach...
Mecenas wygadał się z tem, iż wiedział o datku ciepłą ręką Radcy uczynionym za życia, i dowodził, że on wyszedł najlepiej i t. p.
Pogrzeb, w myśl nieboszczyka, pod dozorem siostrzeńca odbył się skromnie, ale tłumy przyjaciół, sąsiadów, znajomych z dalszych okolic ściągnęły się do kościółka i dowiodły, że starego cenić, szanować i kochać umiano.
Na chleb żałobny, ową tradycyjną stypę ksiądz zaprosił, chcących pozostać, do siebie na probostwo, ale oprócz duchowieństwa mało kto się tu znalazł... Wszyscy natychmiast się rozjechali.
Uczta owa na probostwie milcząca była i smutna, przypominano Szelawskiego, stary Porkowski płakał... — o nowego dziedzica Wólki nikt nawet nie spytał — młodzi byli już tu obcymi.
Obojętnie dowiedziano się, iż Mecenas miał tu gospodarzyć i Podkomorzyna zostawała, — dla wszystkich Wólka już pustką była.
Co się działo z biedną Justyną w ciągu tych pierwszych dni, co w jej duszy i sercu przeleciało i zabłysło i zniknęło, jakiemi się myślami karmiła — opowiedzieć trudno. Strach przemagał nad innemi uczuciami. Uspokoiło ją nieco, że Floryan odwiózłszy w całości archiwistę, powrócił, i na pogrzeb podążył.
On i Mecenas zdala spoglądali na siebie wyzywająco — ale nie rozpoczynając rozmowy — Kunaszewski nie zabierał się do wyjazdu — czekał.
W testamencie Sędziego opieka nad Justyną nie Mecenasowi, ale ks. Zarębie powierzoną była. Gniewało go to... Nie tajnem zresztą nikomu było, że Szelawski napominał Kaliksta, aby mniemanych swych praw do ręki Justyny nie dochodził, a sierocie zostawił swobodę rozporządzania sobą.






Wieczorem po pogrzebie bezpańska Wólka była obrazem nieładu i rozprzężenia — tego stanu, który u nas dawniej bezkrólewiem nazywano.
W istocie nikt tu jeszcze nie objął rządów, nikt nie wydawał rozkazów — oczekiwano na coś... Bracia, którzy na pogrzeb wyjechali, każdy osobno, wracali taksamo, i nie zeszli się dnia tego do pokojów we dworze, — siedzieli w mieszkaniach...
W kątku cicho rozmawiając z sobą i popłakując, Podkomorzyną i Justysia czekały jakiegoś rozwiązania.
Około oficyn, przy dworze, w podwórzu stali kupkami pozbierani starzy słudzy, oficyaliści, wieśniacy szepcząc, rozpytując, domyślając się, kto tu obejmie rządy, do kogo się trzeba będzie zwrócić, aby sobie coś wyjednać.
Tłumaczono tu testament, — domyślano się niebywałych rzeczy, opowiadano o ostatnich godzinach nieboszczyka i o powaśnionych braciach, którzy prawie nie mówili z sobą.
Z młodych Szelawskich żaden tu bardzo lubionym nie był, a najmniej Julian, choć go szczodrość zalecała, — której żaden dowód uczucia i serca nie towarzyszył.
Po pogrzebie wieczorem zaraz niespokojny Mecenas chciał spróbować, czyby się nie mógł widzieć z panną Justyną, ale nie znalazł jej w mieszkaniu, nie spotkał u Podkomorzynej, dopytać się nie umiał i na jutro odłożył rozmowę.
On sam uważał się już tu za dziedzica i gospodarza, ludzie go nim nie uznawali. Słuchano wszystkich zarówno.
Następnego dnia rano zapowiedział przybycie swe ks. Zaręba, oświadczywszy, że miał od umierającego zlecenie i posłannictwo zbliżenia do siebie rodzeństwa i zaszczepienia zgody.
Jako blizki krewny, jako kapłan brał to do serca i przybył w istocie bardzo rano, po kolei zachodząc do każdego z Szelawskich, wzywając, aby się razem zeszli i po bratersku przystąpili do stanowczego załatwienia interesów.
Julian ze swą dumą i chłodem pańskim przyjął wuja grzecznie a zimno, utrzymując, że on nigdy przyczyną niezgody nie był i nic sobie nie miał do wyrzucenia.
— W interesach ułożemy się łatwo, dodał, bo nieboszczyk ojciec przewidział i rozporządził wszystkiem — ale wątpię, ażebyśmy z braćmi żyć mogli w serdeczniejszych stosunkach, za daleko stojemy od siebie pod wielu względami.
Ks. Zaręba długo jeszcze usiłował przekonać o potrzebie i obowiązku pojednania, Julian ciągle zimno i dumnie powtarzał. Ja się nie kłócę...
Bronisław równie obojętnie przyjął napomnienia — kładnąc na pierwszym planie porozumienie się i uregulowanie rachunków. Chwalił się z tem, że pierwszym był do ofiary dla Juliana, który źle się za to wywdzięczył.
Na ostatek Mecenas wysłuchał w milczeniu nauki wuja, ani słowa nie odpowiadając, roztargniony i zasępiony. Razem z ks. Zarębą wychodząc, zamruczał tylko, gdy już byli na progu.
— Nie mamy z sobą o czem długo rozprawiać — testament wszystko zawiera, a nikt nie myśli się wyłamywać z woli nieboszczyka ojca..
— Spełnijcież ją nietylko w rachunkach, rzekł ks. Zaręba, które są rzeczą podrzędną, ale w pojednaniu serdecznem, którego ojciec nad wszystko pragnął.
— A! co się tyczy serc — rozśmiał się Mecenas — tym nakazywać trudno. Są rany, które się nie goją.
Wkrótce potem zeszli się wszyscy w salonie pustym, ale każdy z braci zajął stanowisko jak najdalsze i odosobnione od drugich, — ks. Zaręba rozpoczął nawracanie na nowo — przyjęte znaczącem milczeniem.
Gorące jego zachęty do zgody nie zdawały się najmniejszego czynić wrażenia. Julian siadłszy na kanapie, pilno się przypatrywał końcom swych lakierowanych bucików, Mecenas zajął miejsce za stołem i niecierpliwie przewracał karty kopii testamentu, Bronisław stanął przy oknie i patrzył w ogród bezmyślnie.
Gdy Zaręba dokończył wreszcie, wyraźnie zniechęcony, przemówienie, które goryczą zapłynęło, Mecenas podniósł głos pierwszy i wskazał, że naprzód należało rachunki między rodzeństwem uregulować, zapobiegając nieporozumieniom...
Wziął arkusz papieru i ołówek, i głośno czytając z testamentu naprzód pozostałość ogólną po rodzicach, potem ciężary, legata, długi, podział sum i t. p, na prędce bilans ułożył...
Odczytał go raz i drugi — wśród uroczystego milczenia. Julian podniósł się z kanapy, przyszedł do stołu, popatrzył na cyfry i wrócił nic nie mówiąc... Radca nie sprawdzał nic, pozostał u okna. Nie było o nie sporu i kwestyj.
Mecenas powtórnie oświadczał, że Wólkę w warunkach przez ojca oznaczonych na swoją schedę przyjmował.
Wywołało to lekki uśmiech na usta pana Bronisława.
— Zdaje mi się, rzekł cicho, iż każdy z nas mógłby ten ciężar wziąć chętnie na ramiona, nie skarżąc się, ale Kalikst wedle tenoru testamentu ma pierwszeństwo.
Mecenas podniósł głowę, chciał coś odpowiedzieć — zmilczał.
O rozdział kapitałów, z których żaden nie był wątpliwym, sporu nie wszczęto... Zdawali się wszyscy tylko chcieć jak najprędzej być wolni.
Ks. Zaręba słuchał, milczące to, bierne posłuszeństwo wcale go nie zaspakajało — żadna struna serdeczna nie zadrgała, o zbliżeniu się mowy nie było...
Szczególniej pan Kalikst niecierpliwym się okazywał, aby usunąć trudności formy, — uzyskać milczącą zgodę, i skutkiem jej w Wólce się już rozgospodarować.
Spieszono ze szczegółami. Bronisław zażądał inwentarza dla podziału sreber i ruchomości kosztowniejszych, a Julian z pańską obojętnością natychmiast dodał, iż co do tego, umocowuje ks. Zarębę i przyjmie co mu przypadnie...
Tak, dopełniwszy — wedle swego przekonania wszystkiego, do czego był powołanym, wstał żywo z kanapy i zabierał się do wyjścia. Zatrzymał go wuj.
— Mój Julianie, rzekł, cieszę się, że tak zgodnie i łatwo kończycie interesa, ale ojciec spodziewał się i wymagał więcej od was, pragnął zbliżenia się braterskiego i miłości braterskiej. Uczyńcie zadość i woli nieboszczyka i obowiązkom...
Dziwny, sardoniczny uśmiech przebiegł usta pana Juliana.
— Zdaje się, kochany wuju — rzekł, że na teraz więcej po nas wymagać nie można. Stosunki, położenie nasze, zajęcia oddalają od siebie.
Żyjemy każdy w innem kole, w innej stronie...
Zmięszał się, nie dokończył, ukłonił sztywnie i wyszedł pospiesznie.
Bronisław, ciągle zdala trzymający się u okna, nie mówił nic.
Mecenas zajęty był notowaniem i rachunkami, ks. Zaręba przekonawszy się, iż wszelkie z jego strony usiłowania próżnemi będą — z wyrazem boleści na twarzy — zamilkł i podparty na ręku, zadumał się.
Dokończywszy notować, pan Kalikst począł ściągać i układać papiery, spojrzał na zegarek, zamruczał, że ma bardzo wiele do czynienia i oddalił się, skłoniwszy Zarębie zdaleka.
Pozostawszy sam na sam z milczącym Bronisławem, ksiądz załamał ręce i wybuchnął narzekaniem.
— Ja nic a nic się winnym nie czuję — odparł Radca. Widzi wuj, że Julian jak dawniej, tak i teraz nas z wysokości swojego urojonego państwa traktuje, jako istoty jakieś poślednie. On się nie zmieni, a ja się przed nim płaszczyć nie myślę. Zrobiłem dosyć dla niego.
Spór, kłótnię, zawikłanie jakieś można było pośrednictwem łagodzącem przywieść do porozumienia i zgody; — przeciwko tej obojętności zimnej, która się tu objawiała — ks. Zaręba był bezsilnym, działać nie mógł.
Nikt mu się nie opierał, ale każdy szedł w swoją stronę, i rodzeństwo dowodziło tem postępowaniem, że chciało sobie nadal obcem pozostać.
Miłość się nie nakazuje.
Przez okno wychodzące na podwórze, dostrzegł ks. Zaręba, iż pan Julian opuściwszy salon, natychmiast zawołał kamerdynera i wydał rozkazy do podróży. Powóz w chwilę potem przyciągnięto dla pakowania, a Chryzio ukazał się w stroju podróżnym z torebką, krzątano się już około waliz i tłumoków.
Mecenas wybiegłszy z salonu, papiery rzucił na stół w swoim pokoju i pospieszył szukać panny Justyny, z którą pilno mu było rozmówić się stanowczo. Nie znalazłszy jej w pokoju, wpadł do Podkomorzynej, która przyjęła go bardzo ceremonialnie i zimno.
Nie zastawszy i tu panny Justyny, o którą spytał w progu, niespokojny wyszedł już obejmować rządy i wydawać rozkazy, gdy pod samym dworem, niespodzianie się zetknął z Floryanem Kunaszewskim — uniknąć go nie było sposobu, gdyż witając się grzecznie, prosił o chwilkę rozmowy.
— Szukałem właśnie pana Mecenasa.
Służę mu — odparł sucho i kwaśno Kalikst.
Rywale ostro się zmierzyli oczyma.
— Czuję się w obowiązku oświadczyć panu Mecenasowi, począł rzeźko Kunaszewski — że jestem pretendentem do ręki panny Justyny Wolskiej — i sądzę, że ona mi jej nie odmówi.
— Szkoda tylko, że pan z tem przychodzisz za późno — odparł Mecenas. Powinno być panu wiadomem, że panna Justyna oddawna była i jest mi przyrzeczoną. Dała nawet słowo nieboszczce opiekunce swojej iż wyjdzie za mnie. Ja — uważam się za jej narzeczonego, i — wcale się tego tytułu zrzekać nie myślę.
Kunaszewski nie zdawał się tą kategoryczną odpowiedzią zmięszanym.
— Zwracam uwagę pana Mecenasa — rzekł, iż nieboszczyk Sędzia oświadczył głośno, iż wymagał tego, aby panna Justyna miała zupełną swobodę rozporządzania ręką swoją, nie wiążąc się przyrzeczeniem danem dla uspokojenia umierającej.
Odwołuję się w tem do świadectwa ks. Zaręby.
— Ja nie potrzebuję żadnych świadectw — przerwał gwałtownie Mecenas.
Mam słowo panny Justyny — i nie wiem o niczem więcej, wiedzieć nie chcę.
Cofnął się parę kroków pan Kalikst, jak gdyby myślał odchodzić, ale pan Floryan przystąpił bliżej, nie dając mu się oddalić.
— Sądzę, że wchodząc w słuszne żądania nieboszczyka Sędziego, rzekł szorstko, pan zechcesz zmienić postanowienie. Gwałtu zadawać się nie godzi...
— Dobrowolnie przyrzekła panna Justyna — zamruczał Mecenas gniewnie. Nie widzę racyi, abym zmieniał przekonanie. Dla czego?
— Dla tego, że pan nie zechcesz jej i siebie uczynić nieszczęśliwym — rzekł Kunaszewski.
— Nie przyjmuję nauk od nikogo — wtrącił opryskliwie Mecenas...
— Ja też tylko radę przyjacielską przynoszę — ciągnął dalej pan Floryan. Idzie o szczęście panny Justyny... Jest sierotą, nikt tu się za nią nie ujmie ja więc zmuszony jestem domagać się od pana, abyś ją uwolnił od zobowiązania...
— Pan się domaga? rozśmiał się Kalikst — a ja opieram się stanowczo. Cóż dalej?
Kunaszewski spojrzał mu w oczy.
— Nie pozostałoby więc nic — odparł rzeźko, nad rozstrzygnięcie kwestyi w najsmutniejszy sposób... Czuję się w konieczności wyzwania pana Mecenasa, nie na pojedynek dla formy, ale na bój o śmierć lub życie!
Ostatnie słowa wyrzekł bardzo gwałtownie.
— Tak — dodał poruszony — jeden z nas polegnie — ale gwałt się nie stanie...
— Czy pan sądzisz, że ja się tego ulęknę? po małej chwili namysłu głosem zniżonym i niezbyt śmiało, odezwał się Mecenas...
Kunaszewski się skłonił.
— Nie pozostaje więc — dodał — nic nad umówienie się o czas i o warunki... Czemprędzej, tem lepiej. Dziś jeszcze postaram się o sekundantów.
Mecenas stał przybity, gniewny, zburzony — nie wiedząc jeszcze, co ma odpowiedzieć. — Floryan już miał odchodzić, gdy po namyśle odezwał się.
— Nie odmawiam satysfakcyi, jeżeli będzie potrzebną — nie odmawiam, ale przynajmniej się wprzód z panną Justyną rozmówić muszę...
Kunaszewski powtórzył ukłon.
— Będę czekał na rozkazy, rzekł, odchodząc.
Mecenasowi w głowie się kręciło... do wyzwania nie przywięzywał wagi, ale zły był wściekle.
Zawrócił się natychmiast do Podkomorzynej, którą znalazł siedzącą w krześle z koronką w ręku.
— Tego jeszcze brakło — począł od progu, Kunaszewski po szalonemu wyzywa mnie na rękę, domagając się, abym panny Justyny nie zmuszał... Ja ją przecież siłą brać nie myślałem...
Potrzebuję widzieć się z nią natychmiast i rozmówić. Proszę po nią posłać. — Raz to skończyć potrzeba...
Głos mu drżał, padł na krzesło u drzwi i pot z czoła mrucząc ocierał.
Po chwili blada, niepewnym krokiem wsunęła się Justyna i stanęła na progu. Kalikst zobaczywszy ją, powstał szybko...
— Nie mogę dłużej pozostać w tej niepewności — odezwał się zmienionym głosem... Dałaś pani uroczyste słowo nieboszczce matce mojej, że wyjdziesz za mnie... Dotrzymasz go czy nie? Proszę mówić otwarcie!
— Jeżeli pan wymagać będziesz, abym była posłuszną — rzekła Justyna cicho... — muszę.. muszę...
— Z musu tylko! przerwał Kalikst.
Nie było odpowiedzi. Upłynęła długa chwila, sierocie oczy zaszły łzami.
— Nie czuję się zdolną zapewnić panu szczęścia — rzekła na ostatek...
Mam dla pana Kaliksta szacunek, wdzięczność, ale się obawiam.
Nie dokończyła — bo jej łkanie przerwało.
Mecenas mruczeć począł, rzucając się gniewnie po pokoju.
— Jeżeli tak, rzekł, wybuchając — jeżeli pani tylko z musu masz wyjść za mnie, — ja oczywiście prawa mojego do jej ręki wyrzec się też jestem zmuszony.
— Ale, pozwól sobie pani powiedzieć — (uniósł się nierozważnie pan Kalikst), że rodzicom moim, matce, co ją wychowała, ojcu, który ją wyposażył — nie taka się od niej należała wdzięczność..
Justyna zakryła sobie oczy i głosem pełnym łez krzyknęła.
— Dziękuję panu za uwolnienie mnie — ale zarazem oświadczam, że wyposażenia nie przyjmuję — grosza nie wezmę! Nie — nie!
To mówiąc ręką drżącą zaczęła szukać klamki, otworzyła drzwi i wybiegła szlochając.
Mecenas stał zmięszany.
— Pozwól sobie powiedzieć, panie Mecenasie — odezwała się, podnosząc zwolna z krzesła Podkomorzyna — że choćby przez zemstę nad biedną sierotą, rzucić jej tak w oczy dobrodziejstwem, jak kamieniem... nie godziło się! nie godziło...
Oburzona tylko, co nie dodała więcej jeszcze Podkomorzyną — ale zagryzła usta i padła na krzesło, odwracając się od pana Kaliksta. — Ten stał w pośrodku pokoju — trzęsąc się z gniewu przeciw wszystkim, nie wyjmując siebie...
Nie odpowiadając nic, gwałtownie rzucił się ku drugim drzwiom i wybiegł do salonu, w którym samego jednego zastał ks. Zarębę.
Ten trzymał przed sobą brewiarz otwarty i modlił się.
Około oficyn pakowali się na wszelki wypadek Kunaszewscy, gdyż Floryan chciał, choćby do karczmy się wynieść, aby tu dłużej nie pozostać, w pokoiku swoim na łóżku leżąc, płakała Justysia, Podkomorzyna dzwoniła prosząc, aby do niej wezwano ks. Zarębę. Ale tego nie puszczał Mecenas.
— We własnym domu, wyzwany zostałem na pojedynek przez tego przybłędę, młokosa — wołał przerywanym głosem. Chciał mnie zmusić do zrzeczenia się ręki Justyny... — ja nie dla niego, ale dla siebie — słowo jej zwracam.
Z Panem Bogiem!
Ofiarowałem rękę moją sierocie, śmiało to mogę nazwać dobrodziejstwem... nie chce jej... Z Panem Bogiem! Z Panem Bogiem!
Powtarzał jeszcze bezmyślnie — z Panem Bogiem, gdy we drzwiach ukazała się tragiczna postać Podkomorzynej.
— Ks. Zaręba? spytała poruszona.
— Jestem tu — rzekł, zbliżając się ku niej proboszcz.
— Moja kochana Justyna — odezwała się staruszka, zobowiązała mnie, abym w jej imieniu oświadczyła wam, jako egzekutorowi testamentu, że zapisu, który jej nieboszczyk uczynił, nie przyjmuje.
Pan Mecenas go jej wyrzucał, dowodząc niewdzięczności — dodała Podkomorzyną... gdyby z głodu miała umrzeć, ofiary tej przyjąć się jej teraz nie godzi. Zna swą godność — ma słuszność.
Ks. Zaręba ostro spojrzał na Mecenasa, który oczy spuścił... Staruszka sparta o uszak drzwi, stała drżąca ze wzruszenia.
— I Justyna i ja — i ja — dorzuciła, zmuszone będziemy Wólkę opuścić. Ja też ciężarem być nie chcę... Mogłaby i mnie kiedy spotkać podobna wymówka. Dobrodziejstw, zwłaszcza cudzych, się nie wypomina!
Kalikst chciał się zbliżyć do Podkomorzynej — ale ta spiesznie zawróciła się i wyszła.
— Niema co mówić — odezwał się z goryczą ks. Zaręba — rozpoczynasz gospodarstwo na Wólce w dobry sposób Kalikście...
— Cóżem ja tu zawinił? zawołał Mecenas. Justynie słowo jej zwróciłem, a Podkomorzyna wzięła do serca, co się wcale do niej nie stosowało... Nikogo przecie nie wypędzam i domu nie wymawiam.
Pochwycił się za głowę.
— Proszę wuja — bądź łaskaw uspokoić Podkomorzynę — zapewnić pannę Justynę... — ja już nie wiem sam, co mam czynić i mówić.
Zdaję to na pośrednictwo wasze...
W dodatku jeszcze z Kunaszewskim się rozprawić trzeba.
Ulitował się nad nim ks. Zaręba, i poważnie a chłodno zapewnił, że będzie się starał złagodzić podrażnienie i porozumienie się lepsze wyjednać. To mówiąc, wyszedł z pokoju...
Z najgorętszą chęcią złagodzenia rozdrażnionych przez Mecenasa, ks. Zaręba znalazł naprzód opór stanowczy ze strony ociemniałej Podkomorzynej, — która brała stronę sieroty... a razem obawiała się o siebie.
— Jeżeli pan Kalikst temu dziecku, które domowi rodziców jego służyło przez lat tyle i odsłużyło pewnie za to, co dla niego uczyniono — podarek, jaki Sędzia jej zostawił, wyrzuca — czegóż ja się mam spodziewać, która byłam i jestem tylko ciężarem?
Wolę się wynieść do klasztoru, do miasteczka, do karczmy, cierpieć głód, ale na upokorzenie takie narażać się nie mogę. Zresztą Justyna się musi gdzie schronić, nim wyjdzie za mąż, a ja nie mogę jej porzucić samę.
Po długich a długich rozprawach, przekonywaniach, prośbach, zaklęciach, udało się w końcu proboszczowi wmówić w Podkomorzynę, że Mecenas w Wólce mieszkać nie będzie, i że z nim żadnych mieć stosunków nie potrzebuje, — osobny dla siebie dworek zająć może... Uprosił ją, aby dla pamięci starych swych przyjaciół nie zrywała nagle z ich rodziną, i nie potępiała Kaliksta.
Pod warunkiem więc wyniesienia się ze dworu, staruszka zgodziła się na pobyt w Wólce aż do rozpatrzenia się w stosunkach.
Floryana łatwo było uspokoić oświadczeniem, że Mecenas się zrzekł ręki Justyny, ale co do zapisu Sędziego, Kunaszewski też stałe i mocne objawił postanowienie, iż go nie przyjmie. Błagał ks. Zarębę o jak najprędszy ślub, gdyż potrzebował tylko pojechać po papiery, zresztą wszystko było w gotowości, i dom na przyjęcie młodej pani — stał otworem, a dziadunio miał się zająć tem, co jeszcze było do zrobienia.
Wieczorem dnia tego nikogo już w Wólce nie było, oprócz w kątku, który zajmowała Podkomorzyna z Justysią — obie w żałobie, we łzach, milczące i smutne.
Mecenas już był na drodze do Warszawy, dokąd go powoływały interesa biura, bo te musiał komuś powierzyć, nimby się zajął urządzeniem na nowej posiadłości — Bronisław poprzedził go o kilka godzin, bo nie miał już tu co robić, a i jemu spieszno było do domu.
Julian przespał całą drogę do Chrzanowa.
Nazajutrz ks. Zaręba po namyśle pisał list do biskupa, proszący o przemieszczenie na inne probostwo, tak tu smutne wspomnienia serce mu ściskały, a nikomu się nie czuł potrzebnym.
Wszystkie węzły wiążące jeszcze rodzinę, pękły w jednej chwili — rozprzęgły się — zapomniane zostały, nikt z nich nie czuł się do żadnej wspólności z braćmi, z siostrą. Bronisław chmurny, powróciwszy do domu, usiłował w żonę i w siebie wmówić, że tak było lepiej, bo człowiek był zupełnie swobodnym, na nic, i na nikogo nie potrzebując się oglądać.
Julian obudziwszy się po długim śnie przed gankiem w Chrzanowie, oświadczył żonie, że teraz dopiero wyzwolony jest z pod kontroli i kurateli ojca i braci, które mu ciężyły nieznośnie.
Wyrzekł to bluźnierstwo głośno, chociaż, w duszy czuł, że teraz będzie bezbronnym, pastwą żony i jej sługą, a ta niewola straszniejszą była, niż czuła troskliwość i opieka ojcowska.
Z początku chcąc się okazać energicznym i samoistnym, pan Julian się tak zaplątał w interesach, przerachował, obciążył, zadłużył, iż była chwila, w której z rozpaczy tajemnie się zwrócił o pomoc i ratunek do Mecenasa, ale pan Kalikst śmiechem homerycznym list powitawszy, odpisał nań z nielitościwem szyderstwem. Musiał więc pokornie zdać się na łaskę żony, powtórzyła się separacya funduszów i wygnanie do Płoski.
Nowo nabyty majątek padł ofiarą. Sprzedać go musiano ze stratą.
Od zgonu Sędziego fatalizm jakiś zdawał się ścigać Szelawskich. Wkrótce i Radca zmuszony został zbyć swe piękne domy dokończone i rozpoczęte, a żyć z dochodów kamienic na powiślu, które do żony należały.
Chcąc się całkiem poświęcić interesom, podał się do emerytury, ale w spekulacyach tak mu się teraz nie wiodło, że gdyby nie żona, która swoich funduszów dotknąć nie dawała i broniła ich jak lwica, straciłby był wszystko i zrujnował się doszczętnie. To niepowodzenie wprawiło Radcę w humor okropny, który starał się zalać czemś, aby zapomnieć licha, i nabrał nałogu przesiadywania po restauracyach, w których znaczną część dnia na narzekaniach przepędzał.
Żona patrzała na niego z pogardą...
Mecenasowi w początku świetnie się zdawało powodzić. — Chcąc pokazać, że gdy tylko zechce, łatwo mu się będzie ożenić, nawet żałoby po ojcu nie donosiwszy, pan Kalikst poślubił córkę blizkiego Wólki sąsiada, pannę Kornelię Zubrzycką, panieneczkę cichą, skromną, z oczkami spuszczonemi, którą spodziewał się kierować, jak sam zechce.
W pół roku jednak siedział już tak fundamentalnie w pantofelku swojej pani, iż się nawet wydobywać z niego nie próbował.
Panna Kornelia wychowana na wsi, właśnie może dlatego spragniona życia miejskiego, nie dopuściła mężowi przenieść się do Wólki, i zamieszkała w Warszawie.
Nie sprzedano Wólki wprawdzie, ale ją puszczono dzierżawą, a w rękach posesora zmieniło się tu wszystko do niepoznania.
Porkowski przejeżdżając koło wrót, po odmówieniu Anioł Pański za duszę Szelawskich, zwykł był powtarzać.
Nec locus ubi Troja fuit.
Justyna z mężem wyjechała do Galicyi, zabierając z sobą Podkomorzynę; z nią jakaś cząstka tego ducha, który ożywiał niegdyś Wólkę, przeszła na gniazdo nowe, tu żyło wspomnienie Szelawskich i wiele z ich obyczajów się zachowało.
Ks. Zaręba o mil dwadzieścia dostał nową prebendę.
W lat kilkanaście potem żaden z Szelawskich nie mógł się pochwalić ani dostatkiem, za którym tak gonili, ani szczęściem domowem. W długach, kłopotach, na los i ludzi narzekali.
Najniżej, najsmutniej może upadł Radca, posiwiały przed czasem, przygarbiony, drżący, a pod wieczór nadto ożywiony sztucznie...
Znalazł się on raz potem, niby przypadkowo na nowem probostwie u ks. Zaręby.
Wuj nie mógł go poznać z początku, tak się wydawał straszliwie złamany, nagle zwiędły i przybity, — gdy na księdzu lata ubiegłe prawie żadnego nie pozostawiły śladu, tak się trzymał zdrowo i krzepko.
Wpatrzywszy się dopiero w przybyłego, nagle wybuchnął ks. Zaręba.
— Na Boga! To Bronisław!
— A tak! tak, kochany wuju! ja to jestem... ale quantum mutatus ab illo.
I uśmiechnął się boleśnie...
— Chorowałem, dodał cicho głosem ochrypłym.
Ks. Zaręba mało teraz wiedział o Szelawskich, bo oni się do niego nie zgłaszali, wiedząc, że po nim nic się spodziewać nie mogli.
Po przywitaniu, śniadaniu, — zaczęła się rozmowa, rozpytywania o rodzinę, dzieci, żonę. Radca nie taił tego, że ze śmiercią ojca, jak nożem uciął, wszystkim im zaczęło się wieść źle... On — przyznał się, że był bez mała czego zrujnowany.
Dodał tylko spuszczając oczy i sobie z tego czyniąc zasługę, że żony majątek pozostał nietknięty.
— Mecenas, rzekł w końcu wzdychając, wiedział doskonale o mojem położeniu, mógłby był mnie uratować, ale i Julianowi i mnie dał paść, nie chcąc ani palcem kiwnąć. Teraz Pan Bóg go skarał, nadszarpnął i on majątku dobrze, bo żona kosztuje dużo i kaprysi. — Cienko śpiewać zaczyna...
— Julian także źle w interesach? zapytał ks. Zaręba.
— Siedzi na swojej Płosce i zabawia się czytaniem starych francuskich romansów — odparł Radca — żona panuje na Chrzanowie... a vice-gospodarzem Chryzio... Mówią, że Julian astmę ma czy suchoty, i niedługo pociągnie.
— A o Sabinie nie wiecie?
Radca odpowiedział po namyśle.
— Niewiele wiem o Słupskich, słyszałem tylko, że ją mąż zaniedbuje... a sam majątek za granicą traci...
Dwie ciche łzy potoczyły się księdzu po twarzy.
— Każdy sobie! każdy sobie! szepnął cicho... Palec Boży...

Magdeburg, 6 Lipca 1884 r.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.