<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Rozsądny
Pochodzenie Wybór pism
Wydawca Księgarnia i Drukarnia związkowa
Data wyd. 1914
Miejsce wyd. Chrzanów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZSĄDNY.


Blérot był moim przyjacielem od młodości, moim najlepszym kolegą; nie mieliśmy przed sobą żadnych sekretów. Łączyła nas głęboka przyjaźń serca i duszy braterska poufałość, zupełne zaufanie wzajemne. On wywnętrzał przedemną swe najdelikatniejsze myśli, nawet do tych małych wyrzutów sumienia, do których zaledwie sam człowiek wobec siebie przyznać się ośmiela. Ja, odwzajemniałem mu się tą samą szczerością. Ja byłem powiernikiem wszystkich jego miłości, on był znów moich.
Kiedy mi oznajmił że ma zamiar się żenić, uczułem się tem dotknięty jak zdradą. Czułem, że to był już koniec z tą naszą serdeczną i zupełną szczerością, która nas łączyła. Żona jego miała wejść między nas. Poufałość łoża małżeńskiego stwarza między dwoma istotami, chociaż już nawet kochać się przestały, pewnego rodzaju wspólność, pewnego rodzaju tajemniczą łączność. Są oni, ten mężczyzna i ta kobieta niejako tymi dwoma dyskretnymi wspólnikami, którzy nie dowierzają całemu światu... Ścisły jednak ten związek, który zawiązuje pocałunek małżeński, ustaje nagle z dniem, kiedy kobieta bierze kochanka.
Tak jak dziś stoi mi przed oczyma cała ceremonia ślubu Blérot’a. Nie miałem ochoty asystować tej uroczystości, mając wogóle wstręt do tego rodzaju wypadków, byłem tylko w merostwie i w kościele.
Żona jego, której przedtem nie znałem, była to wysoka, młoda blondynka, nieco szczupła, przystojna, o bladych oczach i włosach... Chód miała lekko kołyszący, jak gdyby płynęła na łodzi.
Blérot wydawał się bardzo w niej zakochanym. Spoglądał na nią bez ustanku i czułem w nim gwałtowne pragnienie tej kobiety.
W kilka dni potem odwiedziłem go. Mówił mi: ani sobie nie wyobrażasz jak jestem szczęśliwy. Kocham ją szalenie, zresztą ona jest... ona jest... Nie dokończył zdania, lecz przyłożywszy dwa palce na ustach, zrobił ruch, który znaczył: boską, wspaniałą, doskonałą i wiele jeszcze innych rzeczy.
Śmiejąc się, zapytałem: Czy już nic więcej?
On rzekł: wszystko co tylko możesz wymarzyć. — Przedstawił mnie jej. Była milutką, swobodną o ile wypadało, powiedziała mi, żebym ich dom uważał za swój. Czułem atoli że on, Blérot, już nie należał do mnie więcej. Zażyłość nasza, skończyła się. Z trudem zaledwie umieliśmy kilka słów ze sobą zamienić.
Odszedłem. Następnie podróżowałem po Wschodzie. Po upływie około 18 miesięcy, przez Rosyę, Niemcy, Szwecyę i Holandyę, powróciłem do Paryża.
Nazajutrz po przybyciu, gdy błądziłem po bulwarze, ażeby zaczerpnąć powietrza paryskiego, spostrzegłem idącego naprzeciw mnie mężczyznę bardzo bladego, o rysach pomarszczonych, który zdawał mi się podobnym tak do Blérot’a, jak jest podobnym wychudzony suchotnik do różowego tęgiego chłopca. Patrząc na niego, zdziwiony i niespokojny pytałem sam siebie: czy to on? — On spostrzegł mnie i z radosnym okrzykiem podał mi swe dłonie. Ja mu podałem swoje i wyściskaliśmy się na środku bulwaru.
Po kilku nawrotach tam i z powrotem, kiedy mieliśmy się już rozejść, wydawał się bowiem znużonym już tą przechadzką, zapytałem go: Coś nie wyglądasz zdrowo, jesteś może chorym? On odpowiedział: tak, jestem nieco cierpiący.
Miał zaś on wygląd człowieka, który wkrótce ma skończyć, i cała fala czułości napłynęła mi do serca na widok tego starego i drogiego przyjaciela, jedynego, jakiego wogóle miałem. Ściskałem go za ręce.
— Powiedz, co ci jest? Czy masz jakie cierpienie?
— Nie, jestem nieco zmęczony. Ale to nic.
— Cóż mówi twój doktór?
— Mówi, że to anemija i przepisał mi żelazo i surowe mięso.
Pewne podejrzenie zrodziło się we mnie. Zapytałem go jeszcze:
— Jesteś szczęśliwy?
— Tak, bardzo szczęśliwy.
— Całkiem szczęśliwy?
— W zupełności.
— Twoja żona?
— Przemiła! — Kocham ją więcej jak kiedykolwiek. — Spostrzegłem atoli, że się zarumienił, wydawał mi się zakłopotanym jak gdyby obawiał się dalszych pytań tej treści... Wziąłem go pod ramię, wciągnąłem go do pierwszej lepszej kawiarni, pustej jeszcze o tym czasie, siłą prawie posadziłem go i w twarz, w twarz zapytałem:
— Słuchaj no mój stary René! powiedz ty mi prawdę.
— On wyszeptał: Ależ nie mam ci nic do powiedzenia.
— Głosem stanowczym odrzekłem: to nieprawda. — Ty jesteś chorym, chorym na serce zapewne i nie śmiesz nikomu wyjawić tej tajemnicy. Widoczne, że jakieś zmartwienie trawi cię. Mnie jednak powiesz. — Mów, czekam.
Zarumienił się jeszcze bardziej i szeptał, odwracając głowę:
— Ależ głupstwo! To ja jestem... to ja jestem waryat...
Widząc że milczy, zacząłem: No, zobaczymy, mów.
Wtedy gwałtownie, jak gdyby wyrzucał z siebie myśl go trapiącą, nie wyznaną jeszcze, zawołał:
— Ach, mam żonę, która mnie zabija, oto wszystko.
Nic nie rozumiałem. Jesteś przez nią nieszczęśliwy? Sprawia ci zmartwienia w dzień i w nocy. Ale jak? — Przez co?
Głosem słabym, jakby się spowiadał z jakiejś zbrodni, wyjąkał: Nie, to ja ją kocham zanadto.
Osłupiałem wobec tego brutalnego wyznania. Potem, wybuchłem śmiechem, wreszcie zapytałem: — Zdaje mi się, że przecież... że przecież... mógłbyś — kochać ją mniej.
Twarz jego przyoblekła się dawną bladością. Zdecydował się w końcu mówić ze mną otwarcie, tak jak dawniej.
— Nie, nie mogę. I z tego umieram. Sam wiem o tem. Sam siebie zabijam. Przeraża mnie to. Są dnie, w które tak jak dzisiaj mam ochotę pójść sobie zupełnie, uciec na koniec świata, ażeby żyć, żyć długo. Później jednak, gdy wieczór nadchodzi, wracam do domu mimowoli, wstępuję zwolna na schody, dzwonię. — Ona już jest w domu, siedzi w fotelu i mówi mi: przychodzisz tak późno ... Całuję ją na przywitanie. Potem siadamy do stołu. Podczas obiadu ja myślę wciąż: zaraz po obiedzie wyjdę i siądę na pociąg i pojadę sam nie wiem dokąd. Ale za powrotem do salonu czuję się tak zmęczonym, że nie mam odwagi ani się ruszyć. Zostaję. A potem, — a potem ulegnę zawsze.
Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. On to spostrzegł i odezwał się: Ty się śmiejesz, ale zapewniam cię, że to jest straszne.
— Dlaczego, odrzekłem nie uprzedzisz twojej żony? Niechcąc być potworem, zrozumie cię.
Wzruszył ramionami: zdaje ci się. Jeśli nic jej nie mówię to tylko dlatego, że znam jej naturę. Nie jestto ani jej, ani moją winą. Jest taką, jaką ją stworzyła natura. Zapewniam cię mój drogi, że ma temperament Mesaliny. Ona tego nie wie, ale ja wiem i tem gorzej to dla mnie. Przy tem wszystkiem jest ona miłą, słodką i czułą, w jej zrozumieniu wszystkie te szalone pieszczoty, które mnie wycieńczają i zabijają, są naturalne i umiarkowane. Zachowuje się jak nieświadoma pensyonarka. Tak, ona jest jeszcze niewinne, biedne dziecko.
Prawie każdego dnia rodzą się we mnie energiczne postanowienia. Zrozum, że przecież umieram. Ale dość jednego spojrzenia jej oczów, jednego z tych spojrzeń pełnych pragnienia i natychmiast ulegam, okłamując sam siebie:
To będzie ostatni raz, nie chcę już więcej tych palących pocałunków. — Potem, gdy znowu ulegnę, tak jak dzisiaj, wychodzę i idę przed siebie, myśląc o śmierci, mówiąc sam sobie, że jestem zgubiony, że to już koniec ze mną.
Umysł mój jest już tak osłabiony i chory, że wczoraj udałem się na spacer na cmentarz peré Lachaise. Spoglądałem na te szeregi grobów z myślą: i ja tu już będę wkrótce. Wróciłem z postanowieniem powiedzenia jej że jestem chory, z postanowieniem uciec od niej. I nie byłem wstanie.
Och, ty nie znasz tego wszystkiego. Zarządaj od palacza tytoniu, który zatruwa się nikotyną, czy może wyrzec się tego rozkosznego zabijającego przyzwyczajenia. Odpowie ci, że sto razy już próbował, a bezskutecznie, z dodatkiem: tem gorzej, wolę jednak umrzeć z tego. Kiedy już jest się raz wziętym w więzy podobnej namiętności lub passyi, trzeba się jej już oddać całkowicie.
Podniósłszy się, żegnał się ze mną. Gwałtowny gniew ogarnął mnie, gniew nienawiści do tej kobiety, do tej bezdusznej istoty, miłej a okrutnej. On zapinając palto, gotował się do wyjścia. Brutalnie rzuciłem mu w twarz: ależ do djabła daj jej raczej kochanków a nie pozwól zabijać siebie samego.
On wzruszył ramionami i nic nie odpowiedziawszy wyszedł.
Przez sześć następnych miesięcy nie widziałem go wcale. Codziennie oczekiwałem zawiadomienia o jego śmierci z zaproszeniem na jego pogrzeb. Nie miałem zaś ochoty udać się do niego, przejęty dziwnie skomplikowanem uczuciem pogardy względem owej kobiety, a gniewu i oburzenia na niego samego.
W jeden piękny poranek wiosenny przechadzałem się po polach Elizejskich. Był to dzień łagodny, który porusza w nas ciche pragnienia, z powodu których oczy nam błyszczą i wlewa się w nas dziwna chęć życia. — W tem ktoś trącił mnie w ramię. Obejrzawszy się spostrzegłem, że to on, wspaniały, doskonale wyglądający, różowy, otyły nawet.
Ucieszony z mego spotkania, podał mi obie ręce wołając: Mam cię wreszcie tchórzu.
Spoglądałem na niego oniemiały z zadziwienia:
Ależ mój drogi... winszuję ci, zmieniłeś się tak od tych sześciu miesięcy.
On zaczerwienił się i odrzekł z dwuznacznym uśmiechem:
Robi się co można mój drogi.
Patrzałem na niego z uporem, który go widocznie żenował. — A zatem jesteś wyleczony?
On szybko odpowiedział. Tak, tak, — zupełnie — dziękuję ci. — Potem zmieniając ton:
Jakże się cieszę, że cię spotkałem mój stary, będziemy się teraz znowu częściej widywali, nieprawdaż?
Ja jednak nie chciałem opuścić mego zamiaru dowiedzenia się czegoś więcej od niego. Zapytałem go wprost:
Przypominasz sobie zapewne zwierzenie, które zrobiłeś przedemną przed sześciu miesiącami. Dlaczegóż wstrzymujesz się teraz?
Jąkając się, wyszeptał: Przypuśćmy żem ci nic nie powiedział i daj mi spokój. — Skoro cię jednak mam już cię nie puszczę. — Zapraszam cię do siebie na obiad.
Wprost szalona ochota ogarnęła mię nagle, ażeby zobaczyć jego obecne pożycie i módz zrozumieć. — Przyjąłem zaproszenie.
Żona jego przyjęła mnie nadzwyczaj mile. Miała zachowanie proste, podziwienia godne, naiwne, które wprost zachwycało. Jej długie ręce, twarz, jej szyja, odznaczały się doskonałemi liniami i białością.
Czuło się, że ciało jej jest delikatne, szlachetne, prawdziwie rasowe. I stąpała kołysząc się jak barka na morzu.
René pocałował ją po bratersku w czoło i zapytał: czy Lucyan jeszcze nie przyszedł?
Odrzekła głosem dźwięcznym i swobodnym: nie jeszcze mój przyjacielu. Wiesz sam że on się spóźnia codziennie.
Dzwonek zabrzmiał właśnie. Tęgi i wysoki chłopiec, silny brunet, o silnym zaroście, postawie Herkulesa, zjawił się w progu jadalni.
Przedstawiono nas sobie wzajemnie. On nazywał się Lucyan Delabarre. René i on uścisnęli się mocno za ręce. Po chwili zasiedliśmy do stołu. Obiad był bardzo miły, — pełen wesołości. René nie przestawał zabawiać się rozmową, poufale, serdecznie, otwarcie, tak jak niegdyś. — Co chwilę zwracał się do mnie ze słowami: Pamiętasz mój stary — powiedz zatem mój drogi, słuchaj no mój przyjacielu. W końcu nagle wykrzyknął: Nawet nie spodziewasz się jak wielką mi to zrobiło przyjemność że cię znalazłem. Zdaje mi się że odżyłem.
Ja, obserwowałem żonę jego i tamtego. Zachowywali się zupełnie bez zarzutu. Mimo to zdawało mi się, że pochwyciłem raz, czy dwa razy jak zamieniali między sobą nagłe i przelotne spojrzenia.
Gdyśmy skończyli obiad, René zwrócił się do swej żony i oświadczył jej: moja droga przyjaciółko, odnalazłem Piotra i zabieram go z sobą, pójdziemy pogawędzić po bulwarze tak jak niegdyś. — Ty nam przebaczysz ten wybryk... chłopięcy — nieprawdaż? — Zostawiam ci zresztą pana Delabarre.
Młoda kobieta uśmiechając się i podając mi rękę, odrzekła: tylko nie zatrzymuj mi go pan zbyt długo.
I oto po chwili trzymając się pod rękę znaleźliśmy się na ulicy. Za każdą cenę chcąc się przecież coś dowiedzieć, zapytałem go: No, zatem powiedz mi co takiego się stało? On atoli przerywając mi nagle dalsze pytanie i tonem niezadowolenia człowieka spokojnego, którego bez powodu się zaniepokoiło, odpowiedział: Ach, mój stary, dajże mi już raz spokój z temi pytaniami. Potem półgłosem, jakby mówiąc sam do siebie i z pewnem przekonaniem ludzi, którzy powzięli mądre postanowienie, dodał: Zanadto głupie to było, pozwolić się zabijać w ten sposób.
Nie nalegałem już więcej. Poczęliśmy gawędzić o różnych rzeczach. — Nagle, zaszeptał mi do ucha:
A gdybyśmy tak poszli na dziewczęta? Hę?
Począłem się śmiać do rozpuku. Jak chcesz.
Chodźmy mój stary.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Guy de Maupassant.