<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Brzozowski
Tytuł Sad Boży
Pochodzenie Życie miesięcznik
Rok IV Nr 1
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków — Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały wybór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KAROL BRZOZOWSKI:

SAD BOŻY

(AŁŁACH-BAHCZESI)

Pomiędzy dwoma ścianami z granitu
Dumnie pnącemi się w przepaść błękitu,
Cudne w Bałkanach dał Pan Bóg ogrody,
Sady i parki na własność przyrody.

Wielka żelazna prowadzi w nie brama,
Strojna bluszczami, szeroko otwarta;
Lecz dziwna jakaś, niewidzialna warta
Stoi — i noga wstrzymuje się sama,

Cofa się z trwogą; wzrok tylko ciekawy
W sad dziki spojrzy i wraca struchlały,
Ujrzawszy nagie i ponure skały,
Na pował gruzów rozrzucone ławy.

I ucho słucha z podziwem i dreszczem,
Jak tam z jakiegoś z pod niebios urwiska
Woda kamienie z łoskotem w dół ciska,
W ciemnych przepaściach szumi kaskad deszczem.

Tu orłów, sępów krzyk słychać złowrogi.
Czasami tylko odważny się znajdzie
Łowiec, i w straszną krainę tę zajdzie;
Dla innych — trwoga zamknęła tu progi!

Z Czały-Kawaku zielonej równiny
Patrząc na groźnych skał nagie wyżyny,
Słuchałem dziwnych tureckich powieści
O cudach, które Ałłaha sad mieści.


A zawsze wzrok mój ciekawy się wieszał
Na wschody w skale wykute wyraźnie;
Z legendą widok ten sny moje mieszał,
Strojąc się w szatę wschodniej wyobraźnie.

Dziwnych powieści nęcony urokiem
O cudnych zamkach i grodach z kamieni,
Sadach z jaśminu i krociach strumieni,
Ze skał zuchwałym spadających skokiem:

Z strzelbą, z kindżałem puściłem się rano
w nową krainę tajemną, nieznaną.
Żelazną bramę przebyłem i płynę
W buków olbrzymich posępną gęstwinę.

Tu buki, starce, brodate porostem,
Stały, poważnie kołysząc ramiony;
Inne, bezlistne, leżały pomostem
Na traw i wrzosów pościeli zielonej.

Inne oddawna umarły — lecz stoją
Łachmanem szaty okryte podartej,
Z piersi rozpękłej, szeroko otwartej
Dźwięcząc i brzęcząc pszczół stada się roją.

Albo owadów malowane sznurki
Snują się z piersi i giną gdzieś w trawie;
Z suchych konarów wiewiórka ciekawie,
Lub szmaragdowe patrzą się jaszczurki.

U stóp olbrzymów pod szatą ich cienia
Tłumem się wznoszą młode pokolenia,
I czołem z niskich pnąc się winogradów,
Patrzą na ojców i zmarłych pradziadów.


W paprociach, które przerosły mnie głową,
Szedłem dum pełen — a za każdym krokiem,
Dziwną powagą, potężnym urokiem
Żywe przyrody gadało mi słowo.

I z ksiąg tajemnych spadały pieczęcie,
Karta Genesis stanęła otworem;
Życie, na śmierci wsparte fundamencie,
Snuło się wielkiem pasmem różnowzorem.

I rozstrzelone w postaci tysiące
Płynęło rzeką — i znowu w początku
Gubiąc się swoim, niby konające,
Wstawało jasne w nieśmiertelnym wątku!

Szedłem milczący, i nieraz stanąłem
Z ręką na piersiach, z pochylonem czołem,
Kiedy mi nagle drzew olbrzymi zawał
Górną mą drogę zapierać się zdawał.

Okiem mierzyłem dębów, buków cielska
Pooplatane w bluszcz, w kolące zielska;
Z zielska konary sterczały do góry,
Nagie, grożące po śmierci upiory.

Chwilę spocząwszy, zuchwale się darłem
Po królów puszczy tułowiu umarłem;
Co raz, to w sieci powojów wpadałem,
Drogę w nich sobie torując kindżałem;


Nieraz podemną stopy się zachwiały,
Gdy z pod nich sycząc wąż olbrzymi sunął,
Lub z jękiem na dół kloc ogromny runął —
Puszczyk mu z piersi wyleciał spróchniałej.

Drugi, dziesiąty tak zawał przebyty
Za mną się został. Nie złamany znojem,
Przez cierni gęstwę darłem się przebojem,
Aż między groźne zaszedłem granity.

Tu bok ujrzałem góry poszarpanej
W czarne przepaście. Strome głazów ściany
W górę się prosto dźwigają piętrami,
Nagie — gdzie niegdzie wieńczone sosnami.

Na szczycie, siwe, rozrzucone głazy
Zamkowych ruin i grodów obrazy
Kłamią tak wiernie, że patrząc do góry,
Różnej budowy zgadujesz struktury.

Tu ci wyraźnie gotyckie wieżyce
Stoją i patrzą czarnemi strzelnice;
Tu ścian ostatek, arcydzieło sztuki,
Wielkie dwa śmiałe przechowuje łuki.

Tam dalej greckiej zwalisko świątyni,
I widne jeszcze kolumn kapitele
Ubrane w bluszcze, w powojowe ziele;
Tu jeszcze wznosi się posąg bogini,

Zniszczon, — lecz owal głowy jej misterny
Jeszcze podziwiasz; w dali sfinks bezmierny
Leży na kraju samego urwiska;
Z paszczy mu jasny zdrój wody wytryska.


A tu kopuła niby watykańska,
A przy niej, patrzaj, minaretu strzała;
A tam, czy straszna potęga szatańska
Z ruin Balbeku głazy pozwalała?

O Arcymistrzu! wołałem w zapale;
Jakiej kazałeś Tytanów prawicy
Skały olbrzymie upiętrzyć na skale?
Jacyż potężni byli budownicy,

Co oko w Twoim utopiwszy wzorze,
Z Twego narysu ten cud postawili?
Z pokorą czoło nań patrząc się chyli,
I dusza woła: Tyś wielki, o Boże!

Podszedłem bliżej — staję zadumany:
Przedemną muszel mozajki na ścianach
Prawią o morzach; — Pod nogą mą szklany
Głaz o zagasłych powiada wulkanach,

I pokazuje oku najwymowniej,
Z jakiej ty świecie, wyszedłeś pracowni;
Jakie ty bole przeżyłeś i męki,
Nim arcydziełem wstałeś z Mistrza ręki!

O piersi moja, czy ty jesteś zdolna
To wypowiedzieć, co czułaś w zachwycie,
Kiedyś tak błogo odetchnęła wolna,
Dumna, na góry niebotycznej szczycie?

Mowo! skąd tęczy brać tobie kolorów,
By odmalować przepych owych borów,
Które, cudownie słońcem cieniowane,
Pod stopy memi legły rozesłane.

Skąd ci olbrzymich wziąć ram do obrazu,
By w nich ogarnąć, pomieścić od razu
Te tysiącami rozsiane pagórki,
Te kołyszące nad nimi się chmurki.


Siatkę ze wstążek błękitnych strumieni,
Złote i srebrne na niwach zbóż paski,
Żywość słonecznych drgających promieni,
Jeziór zwierciadła i płowe te piaski!

I któż wypowie tę czarowną błogość,
Kiedy bogato malowana karta,
W jedność wcielając cudnych rysów mnogość,
Stanie szeroko oku rozpostarta!

Z jakim zachwytem w niej gubi się oko!
Jakaż nauka w niej mistrzem się mieści,
Jeśli odgadną i pojmą głęboko
Tę piękność w zgodzie postaci i treści!

O! taki obraz w pamięci się kładnie,
I w niej na wieczne wybija się czasy;
A gdy w niej sztuka rys jaki wykradnie,
Jakiejż dziewiczej, cudownej jest krasy!



W dół się spuszczczałem po stromych urwiskach,
Czarne przepaście dyszały podemną;
Lecz darmo grożą otchłanią mi ciemną:
W mej duszy obraz w słonecznych połyskach!

Na raz pierzchnęła zaduma ta błoga:
Z pod stopy mojej głaz jeden uciekał
Dębem mi włosy postawiła trwoga,
I pot śmiertelny na czoło mi ścieka.


Za gałęź sosny pochwyciłem kruchej,
I życiem całem przypiąłem się do niej!
W przepaść mnie, zda się, ciągną czarne duchy,
Ściskiem lodowej opasawszy dłoni.

A tam podemną, parowy się garło
Bezdenne, z hukiem i gromem rozwarło;
Głaz potrącony tysiąc porwał głazów,
Bił po granitach i grzmiały od razów.

Zda się w kamienie wstąpiły szatany,
I pędzą młyńcem w podskokach szalonych;
Z trzaskiem się zwalił dąb pogruchotany,
Z krzykiem się stado rwie orłów spłoszonych.

Z jakiem uczuciem jam bluszczów się chwytał!
I gdy znów pewny stanąłem na ziemi,
Z jakiem jam sercem blask słońca powitał,
I kwiatek drobny z oczami modremi!

I wszystko stało przedemną piękniejsze —
Zda się, że piłem i powietrze lżejsze;
Nigdy skowronek tak dźwięcznej piosenki
Nie grał — las cudnej tak nie miał sukienki.



Długo, w dół szedłem, powojów uplotu,
Nikłych się krzewin chwytając warkoczy,
Słuchając kaskad dalekich łoskotu,
Szumu, gdy w gęstwy spłoszony zwierz skoczy;

Nie raz stanąłem i serce mi drżało,
Wzrok nieruchomy na gęstwie zawisnął;
Czy duch, król puszczy, swą brodą wspaniałą
Z pod boków płaszcza ciemnego zabłysnął?


I szybko strzelbę przyrzucam do twarzy:
Nie! to pień, olbrzym z wielkiemi ramiony
Z suchych traw nosi na głowie korony,
O trzystu wiosnach umarłych swych marzy...



I na dno czarnej stąpiłem parowy:
Tu promień słońca nigdy nie zawita,
I wiatr nie wieje; — tu wszystko grobowy
Kir wdziało. Trawa, żółta, chorowita,

Dźwiga się w górę i pada zemdlona.
U głazów krople wiecznej rosy wiszą;
Wody zatęchłe, na nich pleśń zielona,
Zgniłe wyziewy z pod pleśni tej dyszą,

Głazy ponure mchami porośnięte,
Odrażające grzyby wokół stoją,
I salamandry leżą wyciągnięte:
Nad niemi ćmy się kołyszą i roją.

W bokach parowy pieczary, ciemnice —
Pozawalane drzewami ich wnijścia,
Lub grubym wałem wilgotnego liścia,
A pełne jakiejś groźnej tajemnice.

Za progiem słychać, jako wody krople
Spadają, pluszcząc w mierzonych przestankach;
Czasami widać kryształowe sople,
Błyszczące w głębi w pajęczyny wiankach.

W jedną zaszedłem — i w czeluści głębie
Zapuszczam oko: tu, w mgły szarej kłębie,
Potwornych kształtów półwidne kamienie
Siedzą i leżą jak zaklęte cienie.


Nagle szum jakiś posłyszę nademną —
Spojrzę; ogniste dwie wielkie źrenice,
Krwawe, płonące, topią się w me lice...
Stopa się schwiała i w oku mem ciemno.

To złuda!.. Lecz gdy wytężę me oko:
Czerwone, krwawe, otwarte szeroko,
Te same ślepia patrzą się iskrzące —
I słyszę piersi gniewami dyszące.

I zda się, widzę nad dwoma ślepiami
Czoło Meduzy ze żmii splotami;
Drżący, zdumiały wpatruję się w paszczę,
Słyszę, jak zieje, i dyszy, i klaszcze.

Chcę naprzód: ale dreszcz jakiejś mi trwogi
Do ziemi martwe poprzykuwał nogi;
Wstecz chciałem; duma obrażona męska
Haniebny odwrót zaparła — zwycięska.

Zmierzyłem w paszczę rusznicą — i grzmotem
W nią wypaliłem. Ze strasznym łoskotem
Pieczara grom ten oddała mi echem,
A szatan piskiem zawtórzył i śmiechem.

I wybuchnęły z pieczary straszydła,
Bijąc i klaszcząc w potworne swe skrzydła,
I przeleciały mi szumiąc nad głową,
Jak chmura z chłostą pędząca gradową.

Po strzale cała pieczara się dymi —
I cisza; — w głębi gdzieś skrzydło owada
Dzwoni, lub z pluskiem kropla wody spada;
U stóp mych puchacz skrwawiony, olbrzymi.


Co raz parowy zwężała się szyja,
W różne się kształty łamie i rozwija,
A coraz dziksza, czarniejsza jej postać;
Chciałbyś na jasność się bożą wydostać!

Nagle parowę znalazłem zapartą;
Na poprzecz legła kamienna mi ściana,
Przy niej odziana sukienką podartą
Odwieczna lipa stała zadumana.

Jeden jej konar był jeszcze zielony,
Niby za ścianę z rozpaczą się wdzierał,
I zdał się żalić, że w nocy umierał,
Gdy tam, za ścianą świat słońcem złocony!

Po szczeblach sęków i lipy ramionach
Pnąc się, na ściany odetchnąłem zrębie.
Widny las dębów; w zielonych koronach
Słychać, miłośnie gruchają gołębie,

Kuka zezula, stukają dzięcioły,
I złota wilga na fletni wygrywa,
Gwarzą koniki, pobrzękują pszczoły,
Z lekkim wietrzykiem wiosenna woń pływa.

Szedłem tym lasem, przez trawy płynąłem,
Idąc za skrętem przeźroczystej strugi;
Nad nią dumały ze śniegowem czołem
Lilje i modre niezabudek smugi.

Jaka murawa i jakie tu drzewa!
Jaka tu spadła kolorów ulewa
Na dywan darni! I jakie tu drgają
Promienie światła, jakie pieśni grają!


Zdumionem okiem gdy cuda te mierzę,
Gdy woń czarowną chciwie w piersi chwytam,
Że to na jawie, sam sobie nie wierzę;
Jeśli to nie sen, cóż w raju przeczytam?

Jak oko sięgnie, trawników dywany,
Żywa zieloność młodzieńczo połyska;
Tu błyszczą złotem świetne tulipany,
Gwoździk z zieleni rubinem wytryska;

Dzwonki, konwalje — a tu niebo szczodre
Pomalowało darń we fiołki modre,
Tam dzięciliny, tu piwonij głowy
W wielki się zastęp złączyły pąsowy.

Na tym szerokim, tęczowym dywanie,
Drzewa i krzewy rzucone nieładem;
Tu gaj jaśminów przy pysznym kasztanie,
Tu dąb samotny, tam buk z winogradem.

Na środku sadu jasne wody tonie;
Jeden brzeg trzciną w półkole okryty —
Szumiąc, rogoże czarne chwieją kity,
I wodna lilia złotym blaskiem płonie.

Drugi brzeg lekko się schyla ku wodzie,
W niezapominek turkusy strojony;
Na srebrnych żwirów spienionym obwodzie
Żwawo rój pliszek biega rozprószony.

Hetmańska czapla schyliła czub śnieżny,
W wodzie przegląda postawę swą własną;
Szybkie jaskółki całunek lubieżny
Dadzą jezioru, lub skrzydłem je drasną.


Po przeźroczystym jeziora szafirze
Wodne pająki ślizgają się chyże,
I okrążają w wyścigów zapędzie
Dwa żeglujące, poważne łabędzie.

W koło jeziora z granitu wazony,
W nie laur, lub wonny jaśmin posadzony;
Z jednego, buku wystrzeliło czoło —
Dumne, szumiące, pogląda wesoło.

Tam próżny wazon, — bluszcz tylko warkocze
Z niego rozlewa i wokół się wije;
Na wierzchu bocian, w tył wygiąwszy szyję,
Skrzydła roztoczył i głośno klekocze.

Między wazony — z głazów obeliski;
Dziwaczne na nich mech wypisał znaki:
Niby egipskie hieroglify, ptaki,
I wierne muszel, koralów odciski.

A jacy w sadzie muzycy artyści
Grają w powietrzu i pieją wśród liści!
Z dźwiękiem i brzękiem janczarskiej muzyki
Wtórzą w koncercie zielone koniki.

Pieśnią kołysań i wonią owiany
U skał przy grzmiącej kaskadzie usiadłem;
Spadając na kształt brylantowej ściany,
Ruchomem woda migała zwierciadłem:

Z słońcem igrając, niby zalotnica,
Żałobą smutku posępi swe lica,
Chwilę żałosna — nagle się zaśmieje,
Błyśnie perłami i tęczę przywdzieje.


Cudów Przyrody olbrzymia wspaniałość,
Wonie i blaski, czarodziejska śpiewność,
W duszę rozkoszną przelewały rzewność,
Aż drżące serce owładnęła żałość!

Ach, bo też przy mnie nie było nikogo,
By doń zawołać: jak tutaj jest błogo!
O! bo poczułem, że trzeba podzielić
Wesele, żeby można się weselić!


Nagle, w oddali, nad szumiącą wodą
Starca z wspaniałą, śnieżną widzę brodą:
Ojcze, kto jesteś? krzyknąłem zdumiony,
A postać znikła jak ognik zgaszony.

I na murawę ja twarzą upadłem —
Ziemio! wołałem, ty jesteś zwierciadłem,
Co nieba sady w odbiciu tu zdradza:
W nich się ten Starzec Ogrodnik przechadza!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Brzozowski.