<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Safo
Podtytuł Powieść z obyczajów paryzkich
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego,
Czysta № 4.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Sapho
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Zamieszkali w Chaville, pomiędzy górzystą a płaską okolicą, przy tej starej drodze leśnej, zwanej le Pavé des Gardes, w domku, co służył dawniej za miejsce schadzki dla myśliwych, tuż pod lasem. Mieli tam trzy pokoje, mało co większe niż w Paryża, też same mebelki, fotel wyplatany, szafę malowaną a dla przyozdobienia szkaradnego obicia zielonego, tylko portret Fanny: podczas przenosin bowiem złamała się rama u fotografii Casteletu, i ta pełzła teraz do reszty, na strychu.
Nie wspominano już prawie o tym biednym Castelet, odkąd stryj z synowicą przestali pisywać do siebie... „Nikczemny!“ mówiła, przypominając sobie, z jaką łatwością „próżniak“ popierał pierwsze zerwanie. Małe tylko udzielały bratu wiadomości, ale Diwonna już nie pisywała. Może miała jeszcze urazę do synowca; lub odgadła, że owa niedobra kobieta powróciła aby otwierać i krytykować jej biedne listy macierzyńskie, niekształtnem, chłopskiem pismem kreślone.
Chwilami mogło im się zdawać, że są jeszcze przy ulicy d’Amsterdam, gdy ich przebudzał śpiew Hettémów, z którymi znów sąsiadowali i gwizdanie pociągów, krzyżujących się ciągle i widzialnych poprzez gałęzie wielkiego parku. Ale zamiast przyćmionego oszklenia dworca zachodniego, zamiast jego okien bez firanek, ukazujących sylwetki pochylonych urzędników, zamiast zgiełku i łoskotu na ulicy spadzistej, sprawiała im rozkosz przestrzeń cicha i zielona, poza ich małym sadem, który otaczały inne ogrody i domki pośród drzew, na całym stoku góry, aż do samego jej podnóża.
Rano, przed wyjazdem, spożywał Jan śniadanie w maleńkiej jadalni, przy otwartem oknie, wychodzącem na tę szeroką, wybrukowaną drogę, zarosłą trawą, ciągnącą się pomiędzy płotami, z cierni białych, o ostrym zapachu. Tamtędy jechał on dziesięć minut do stacyi, wzdłuż parku pełnego szmeru i świergotu ptasząt. Gdy powracał, głosy te cichły, w miarę jak na mech zielonej drogi, wyłaniał się z lasku cień, przysłonięty purpurą zachodzącego słońca i jak wołanie kukułek we wszystkich zakątkach lasu, krzyżowało się z trylami słowików, przesiadujących w bluszczach.
Ale gdy sobie już urządzili mieszkanko i skoro się Jan oswoił z wrażeniem otaczającego ich spokoju, zaczęła go znowu dręczyć płonna i podejrzliwa zazdrość.
Poróżnienie się Fanny z Rosą i opuszczenie przez nią hotelu, wywołało pomiędzy temi dwiema kobietami dwuznaczną, szkaradną utarczkę słowną, która wznowiła przypuszczenia i nurtujące go trwogi. Skoro spostrzegał odjeżdżając, niski ich domek z okrągłem okienkiem na dachu, byłby chciał przeniknąć okiem mury i myślał: „Kto wie?“ a myśl ta ścigała go nawet w biurze, przy papierach.
Wróciwszy do domu, żądał, by mu zdawała sprawę z całego dnia, z najdrobniejszych czynów, ze wszystkich zajęć, najczęściej błahych; niespodzianie pytał: „O czem myślisz... mów prędko“, lękając się ciągle, czy nie żałuje czego lub kogo z tej okropnej przeszłości; ona zaś spowiadała się za każdym razem z tąż samą niezachwianą szczerością.
Gdy się widywali tylko w niedzielę, spragnieni jedno drogiego, nie miał czasu na to moralne śledztwo, ubliżające i drobiazgowe; ale teraz, w tem ciągłem zbliżeniu, żyjąc pod jednym dachem, dręczyli się nawzajem nawet pieszczotą, uściskiem; miotał nimi gniew stłumiony, szarpało ich bolesne poczucie tego, co się powetować nie daje. On się wysiłał, żeby w tej kobiecie przesyconej miłością sprawić wstrząśnienie, jakiego jeszcze nigdy nie zaznała, ona zaś, gotowa była ponieść nawet męczeństwo, byleby mu dać rozkosz jakiej by już dziesięciu innych nie użyło, a czując, że to daremne życzenie, płakała z wściekłości bezsilnej.
Po niejakim czasie, stosunek ich stał się mniej naprężonym; może wskutek uspokojenia zmysłów w ciepłem otoczeniu przyrody, albo poprostu, dzięki sąsiedztwu z państwem Hettéma. Ale bo też ze wszystkich stadeł zamieszkałych na przedmieściach Paryża, żadne może tak nie korzystało ze swobody wiejskiej: chodzili oni w łachmanach, w kapeluszach z kory, pani bez gorsetu a pan bez tużurka; po obiedzie zanosili kaczkom okruchy i królikom obierzyny; prócz tego pełli, gracowali, flancowali, podlewali.
Oj to podlewanie...
Państwo Héttema zabierali się do tego zajęcia, jak tylko on wrócił do domu i włożył kurtę Robinsonowską w miejsce biurowego ubrania. Po obiedzie powtarzało się to samo i zmierzch dawno już zapadł, kiedy w ogródku pogrążonym w ciemnościach i wydzielającym świeżą parę z ziemi wilgotej, słychać było skrzypienie pompy, brzęk dużych polewaczek i głośne oddechy, snujące się po wszystkich kwaterach, wraz ze strumieniem wody, co się zdawał spływać w konewkę z czoła ogrodników. Od czasu do czasu, odzywał się okrzyk zwycięzki.
— Ja wylałam trzydzieści dwie na groch cukrowy!
— A ja czternaście na balsaminki!...
Nie dosyć, że ci ludzie byli szczęśliwi, ale się przyglądali sobie w tem szczęściu, lubowali się niem tak, że ci to ślinę do ust sprowadzało; on zwłaszcza, w pociągający sposób opisywał uciechy zimy spędzanej we dwoje.
„To nie teraz, ale zobaczycie w grudniu.... Człowiek powraca zabłocony, przemokły, nosząc na sobie ślady wszystkich niedogodności Paryża a tu zastaje ogień suty, lampę jasno płonącą, zupę z nęcącym zapachem i pod stołem parę sabotów, napełnionych słomą. Wierzcie mi, że jak się zje półmisek kiełbasy z kapustą, kawałek sera, przechowywanego w szmacie wilgotnej, gdy się to popije litrem nieochrzczonego wina, miło jest przysunąć sobie fotel de kominka, palić fajkę, zakrapiając ją likierem i drzemać naprzeciwko siebie, podczas kiedy gołoledź kapie na szyby. Niedługa to drzemka, tylko póki się główne trawienie odbywa... Później biorę się trochę do rysunku, żona sprząta ze stołu, porządkuje, ściele; a gdy się położy i rozgrzeje pościel, wsuwam się i ja pod kołdrę i takie ciepło przenika mi ciało, jak gdybym się cały, w słomie sabotów schował“...
Stawał się prawie wymownym, ten materyalista, ten olbrzym obrosły włosem, z grubą szczęką, zazwyczaj tak nieśmiały, że nie mógł powiedzieć dwóch słów, żeby się nie czerwienić i nie jąkać.
Osobliwa jego nieśmiałość, komicznie odbijająca od tej czarnej brody i kolosalnego wzrostu, była przyczyną, że się ożenił i wiódł to spokojne życie. Mając lat dwadzieścia pięć, w pełni sił i zdrowia, Hettéma nie znał miłości ani kobiety, kiedy pewnego dnia w Nevers, po wspólnym obiedzie, towarzysze wciągnęli nawpół pijanego na zabawę, zmuszając, aby sobie wybrał pannę. Wyszedł on ztamtąd wzburzony i powracał nieraz, wybierając zawsze tę samą. Zapłacił potem za nią długi, zabrał z sobą i z obawy, żeby jej kto nie wziął i żeby mu nie wypadło szukać innej zdobyczy, ożenił się z nią w końcu.
— Oto legalne małżeństwo, mój drogi — rzekła Fanny, śmiejąc się z tryumfem, do Jana, który jej słuchał z przerażenieniem — i ze wszystkich, jakie znałam, jest ono jeszcze najprzyzwoitsze i najuczciwsze.
Twierdziła to szczerze, przez nieświadomość: gdyż owe legalne małżeństwa, do których miała przystęp, pewno na inny sąd nie zasługiwały. Wszystkie jej pojęcia o życiu były tak jak to, spaczone i szczere.
Sąsiedztwo państwa Hettéma wywierało wpływ uspakajający: mieli oni humor jednostajny, potrafili nawet oddawać niezbyt uciążliwe usługi, szczególną odrazę budziły w nich sceny i kłótnie, w których trzeba stanąć po którejbądź stronie i wogóle to wszystko, co mogło zakłócać dobre trawienie. Żona probowała wtajemniczać Fanny w hodowanie kur, królików i w zdrowiodajną przyjemność podlewania roślin, ale napróżno; kochanka Gaussina, która wzrosła wprawdzie na przedmieściu, ale przeszła potem przez pracownie artystów, lubiła wieś tylko dorywkami, jako miejsce, gdzie można krzyczeć, tarzać się i znikać ze swym lubym. Nie znosiła wysiłku pracy i ponieważ ten sześciomiesięczny zarząd hotelem na długo wyczerpał jej energię, wpadła w jakieś odrętwienie, była jakby upojona dobrobytem i świeżem powietrzem, tak dalece, że prawie nie starczyło jej sił ubierać się i czesać; nie otwierała nawet fortepianu.
Powierzywszy miejscowej kobiecie zajęcia domowe, gdy przyszło zdawać sprawę, wieczorem Janowi, nie miała nic do powiedzenia, prócz tego bowiem, że się odwiedzały z Olimpią i częstowały przez parkan, wypaliła tylko stos papierosów, których szczątki zalegały marmur u kominka. Już szósta godzina!... Zaledwie ma dosyć czasu włożyć suknię, przypiąć kwiatek do stanika i wyjść na jego spotkanie tą zieloną drogą.
Ale z nastaniem mgły, deszczów jesiennych i wczesnego zmierzchu, miała wymówkę, by nie wychodzić i często zastawał ją w tymże samym fałdzistym, białym wełnianym peniuarze, z włosami w górę podczesanemi, jak ją pozostawił, odjeżdżając rano. Śliczną ma się wtedy wydawała: karczek jej był jeszcze młody, ciało powabne i starannnie utrzymane, zawsze na pogotowiu, bez przeszkód. Jednakże to zaniedbanie się korciło go; upatrywał w niem niebezpieczeństwo.
On sam, po wielce wysilającej pracy, żeby przymnożyć trochę dochodu, nieuciekając się do Castelet, po nocach bezsennie spędzanych nad planami, przy rysowaniu dział, jaszczyków i karabinów nowego kształtu, na rachunek Hettémy, naraz został opanowany tym rozleniwiającym wpływem wsi i samotności, jakiemu ulegają najsilniejsi, najenergiczniejsi i którego zarodek wywiózł z dzieciństwa, spędzonego w cichym zakątku natury.
Wskutek materyalizmu otyłych sąsiadów, których nizki poziom moralny i apetyt olbrzymi udzielały im się do pewnego stopnia, przez częste obcowanie, Gaussin i kochanka jego zaczęli także z powagą roztrząsać kwestyę obiadów wchwili, kiedy się spać kładli. Cezary przysłał im beczkę „wina żabiego“ całą zatem niedzielę butelkowali je przy otwartej piwniczce, wobec ostatnich promieni słońca, owego lata, pod błękitami nieba, po którem się snuły obłoczki różowe, jak wrzos leśny. Niedalekim był czas sabotów, napełnionych słomą i krótkiej drzemki naprzeciwko siebie, po dwóch stronach kominka. Na szczęście, traf przyniósł im niespodzianą rozrywkę.
Pewnego wieczoru, Jan zastał Fanny bardzo wzruszoną: Olimpia opowiedziała jej historyę biednego dziecka, które babka wychowywała w Morvan. Rodzice, handlujący drzewem w Paryżu od kilku miesięcy przestali pisywać i dosyłać pieniędzy; babka umarła nagle; marynarze przywieźli więc chłopczynę, kanałem Yonne’y, żeby go oddać rodzicom. Ale skład drzewa był już zamknięty, matka uciekła z kochankiem, ojciec zaś, rozpiwszy się, zbankrutował i znikł. „Dobre są te małżeństwa legalne! Teraz oto, ten śliczny, sześcioletni biedaczek został na bruku, bez chleba i odzieży“.
Rozczulona do łez, rzekła nagle:
— A gdybyśmy go wzięli... chcesz?
— Co za szaleństwo!
— Dla czego?... — Zbliżywszy się, dodała tuż przy nim, z przymileniem. — Wiesz, jak pragnęłam mieć dziecko z tobą... dalibyśmy mu wychowanie, edukacyę... Te dzieciny, wzięte z ulicy, tak się potem kocha, jakby swoje własne.
Przekonywała po, że to będzie rozrywką dla niej, co samotna dzień cały, głupieje od ciągłego przetrząsania brzydkich myśli... że dziecko zabezpiecza od tego... a widząc, iż się Jan lęka wydatku, zawołała: „Cóż to za wydatek! Pomyśl tylko, sześć lat! Poprzerabiam mu twoje stare ubranie... Olimpia, która się na tem zna, powiada, że on nam się wcale nie da uczuć“.
— Czemuż go sama nie weźmie! — rzekł Jan cierpko, czując się zwalczonym przez własną słabość. Probował jednak bronić się jeszcze tym ostatecznym argumentem; „A jak mnie nie będzie?“. Rzadko mówił o tym wyjeździe, żeby nie zasmucać Fanny, ale miał go często na myśli i uciekał się doń, jak do kotwicy zbawienia, gdy przejmowały go strachem niebezpieczeństwa domowego pożycia i smutne zwierzenia de Pottera.
— Jakże to dziecko utrudni twoje położenie, jakim ciężarem będzie w przyszłości!
Oczy Fanny zaszły łzami:
— Mylisz się, mój miły; mogłabym z nim mówić o tobie, miałabym pociechę a także i obowiązki, któreby mię podżegały do pracy i przywróciły mi chęć do życia.
Zamyślił się chwilkę i wyobraziwszy ją sobie samą jedną, w opustoszałym domu, zapytał:
— Gdzież jest ten mały?
— W Bas Mendos, u marynarza, który go wziął do siebie na dni kilka... Potem go czeka dom przytułku dla sierot i miłosierdzie publiczne.
— Tojedźże po niego, kiedy ci na tem zależy.
Rzuciła mu się na szyję i radosna, jak dziecię, cały wieczór grała, śpiewała, uszczęśliwiona, tryskająca życiem, przeistoczona. Nazajutrz, Jan wspomniał o powziętym przez nich zamiarze grubemu Hettéma, który widocznie wiedział o tej sprawie, ale się nie chciał do niej mieszać. Wciśnięty w kąt i zatopiony w czytaniu „Petit Jornalu“, bąknął pod nosem:
— Tak, wiem... to te panie... mnie nic do tego — i wychyliwszy głowę z ponad rozłożonej gazety, dorzucił: pańska żona zdaje się być sentymentalną.
Sentymentalna czy nie, cały wieczór klęczała ona z talerzem zupy w ręku, usiłując ugłaskać małego Morwandczyka, który stojący, cofając się w tył, ze spuszczoną ogromną głową, pokrytą włosem konopiastym, w żaden sposób nie chciał ani mówić, ani jeść, ani nawet pokazać twarzy i ciągle powtarzał mocnym lecz przytłumionym i jednostajnym głosem.
— Do Meniny, do Meniny.
— Menina, to musi być babka jego... Od dwóch godzin nie mogę zeń wydobyć nic więcej.
Jan także probował wmusić w niego trochę zupy, ale nadaremnie. Oboje więc klęczeli, pochylając się ku niemu: jedno z talerzem, drugie z łyżką w ręku, jak przed chorem jagnięciem i powtarzali zachęcające, tkliwe słówka, byłoby go nakłonić do jedzenia.
— Usiądźmy przy stole, może go onieśmielamy; będzie jadł, gdy przestaniemy nań patrzeć...
Ale on dalej stał nieruchomy, oszołomiony, rozdzierając im ciągle serce jękiem: „Do Meniny“. Nareszcie usnął stojący, oparty o kredens i tak twardo, że mogli go rozebrać, położyć w ciężkiej kolebce wiejskiej, którą pożyczyli od jednego z sąsiadów a nie otworzył oka ani na sekundę.
— Przyjrzyj się, jaki on piękny — mówiła Fanny, bardzo dumna ze swego nabytka i zmuszała Gaussina, żeby podziwiał to czoło wyrażające zaciętość, te rysy drobne, delikatne, pod chłopską opalenizną, to kształtne ciałko, krzyże szerokie, ramiona pełne, nóżki jakby u małego fauna, długie, nerwowe i już porastające meszkiem u dołu. Wpatrywała się w te dziecięce powaby, aż do zapomnienia.
— Przykryj że go, będzie mu zimno — powiedział Jan, na którego głos drgnęła, jakby ze snu zbudzona. Podczas kiedy czule obwijała chłopczynę, wydawał on długie westchnienia i łkał, ogarnięty falą rozpaczy, nawet przez sen.
W nocy, zaczął coś mówić, sam do siebie w chłopskiem narzeczu. Fanny wsłuchiwała się, nie rozumiejąc, ale Jan, na chybi trafi, w przypuszczeniu, że on prosi, żeby go Menina kołysała, zaczął bujać ciężką kolebką. Chłop czyna uspakajał się coraz bardziej i nareszcie usnął, trzymając w rączce grubej i szorstkiej, rękę Jana, w przekonaniu, że przy nim jest Menina, zmarła przed dwoma tygodniami.
Byłto niejako dziki kot w domu: drapał, kąsał, jadł na uboczu, mrocząc, skoro się kto zbliżył do jego miseczki. Mówił tylko kilka wyrazów z dzikiego słownika węglarzy morwandzkich, którychby nikt nie rozumiał, gdyby nie państwo Hettéma, pochodzący z tychże samych stron. Jednakże, dzięki usilnym staraniom i łagodności, zdołano go ułaskawić trochę „un pso“ jak zwykł mówić.
Pozwolił, zamiast dawnych łachmanów włożył na siebie czystą i ciepłą odzież, na widok której, w pierwszych dniach, rzucał się wściekle, jak szakal, któregoby ktoś chciał przystroić w kołderkę charcika. Nauczył się jadać przy stole, używać widelca, łyżki, odpowiadać na zapytania, że się nazywa Józef, że w jego stronach: „i li dision Josaph“.
O udzielaniu mu choćby najmniejszych wiadomości elementarnych, nie można było jeszcze i myśleć. Młodziutki ten sylwan, wzrosły pośród lasu, w szałasie węglarzy, miał w swej tępej główce pełno szmerów i głosów przyrody; tak samo, jak płaz żyjący w muszli, słyszy tylko szum morza. W żaden sposób nie udawało mu się wtłoczyć w głowę coś innego, lub utrzymać go w domu, nawet w najprzykrzejszą pogodę. Podczas deszczu i śniegu, kiedy nagie drzewa sterczały pokryte soplami, on się wymykał, biegł pomiędzy krzaki, szperał po norach, ze srogiem okrucieństwem łasicy i kiedy zniewolony głodem wracał nareszcie, to w obszarpanej kartce barchanowej i w kieszeni od majtek, po pas zabłoconych, zawsze miał jakie zwierzątko odrętwiałe, albo martwe i ptaka, kreta, mysz leśną a w braku tychże buraki i kartofle, wykopane w polu.
Nic nie mogło zwalczyć tych popędów do łowów i grabieży, obok chłopskiej manii chowania różnych drobiazgów świecących, jak: guziki miedziane, paciorki dżetowe, papier świecący z czekolady. Józio podnosił to, czemprędzej zaciskał rączkę i biegł do kryjówek, jak sroka złodziej. Cały ten łup przybierał dlań nieokreśloną i ogólną nazwę „towaru“ od gromadzenia którego, kosztem wszystkiego i wszystkich, nie zdołałyby go powstrzymać morały ani bicie.
Jedni tylko państwo Hettéma potrafili się od tego zabezpieczyć: na stoliku, około którego mały dzikus krążył, wabiony kompasami i ołówkami w różnych kolorach, rysownik miał zawsze pod ręką szpicrutę, jak na psa i trzaskał nią taż koło jego nóżek. Ale Fanny i Jan nie ociekaliby się do podobnej pogróżki, chociaż malec okazywał się względem nich nieufnym skrytym i pomimo to, że go psuli i dogadzali mu, nie dawał im się przyswoić, jakgdyby „Menina“ umierając, pozbawiła go wszelkich objawów uczucia. Fanny zdołała czasem przytrzymać go chwilkę na swych kolanach, dla tego, że „ładnie śmierdziała“, ale względem Gaussina, tak łagodnego w obejściu z nim, był to zawsze ten sam zwierz dziki z okiem podejrzliwem i wyciągniętemi szponami.
Niepohamowany i prawie instynktowny wstręt dziecka, złośliwość ciekawa małych niebieskich oczek, z rzęsami jak u albinosa a głównie ślepe i nagłe uczucie Fanny dla tego przybysza, który niespodzianie wplątał się w ich życie, wszystko to zakłócało spokój kochanka nowem podejrzeniem. Może to jej dziecko, oddane na wychowanie mamce lub macosze? Śmierć Machaume, o której właśnie doszła ich wiadomość, wyglądała na zbieg okoliczności, usprawiedliwiający jego udręczenie. Czasami, w nocy, trzymając tę rączkę, mocno uczepioną jego ręki, bo w tym bezwiednym stanie snu i widziadeł, zdawało się zawsze dziecku, że ma przy sobie „Meninę“, zapytywał je, pełen zewnętrznego a tajonego wzburzenia: „Kto ci dał życie? Kto jesteś?“ w nadziei, że udzielające się ciepło małej tej istotki, pozwoli mu łatwiej odgadnąć tajemnicę jej urodzenia.
Ale obawa jego ustała od jednego słowa ojca Legrand; przyszedł on prosić o zapomogę, żeby sprawić sztachetki do grobu swej nieboszczki i ujrzawszy kolebkę Józia, wykrzyknął:
— A to co, dzieciak... dopiero musisz się cieszyć, ty coś się go nigdy dochrapać nie mogła!
Gaussin, uradowany, zapłacił za sztachetki, nie pytając o auszlag i zatrzymał ojca Legrand na śniadanie.
Stary ten woźnica, kursujący tramwajem od Paryża do Wersalu, wiecznie przepity winem, z cerą apoplektyczną, ale rzeźki jeszcze, z tęgą miną, w kapeluszu ceratowym, który obecnie przepasany krepą, nadawał mu postać karawaniarza, zdawał się być zachwycony przyjęciem kawalera swej córki i przyjeżdżał potem do nich niekiedy na talerz zupy. Włosy jego białe jak u poliszynela, przy twarzy ogolonej i o brzmiałej, buńczuczna mina zawadyaki, poszanowanie dla bicza, który stawiał w bezpiecznym kącie, ostrożnie, jak mamka, sprawiały silne wrażenie na dziecku i odrazu zaprzyjaźnił się z tym starym. Pewnego dnia, wszyscy razem kończyli obiad, kiedy niespodzianie nadeszła para Hettémów.
— Ach, przepraszamy, państwo są w kółku rodzinnym — rzekła Olimpia, strojąc minki a wyrażenie to, jak policzek, zabolało i upokorzyło Jana.
Jego kółko rodzinne!... Ten znajda, co chrapie z głową na obrusie, ten stary obrzękły rozbójnik z fajką w ustach, co ochrypłym głosem po raz setny opowiada, że bicz za dwa su służy mu sześć miesięcy i że od dwudziestu lat rękojeści u niego nie zmienił... Jego kółko rodzinne! Co znowu! tak samo, jak żoną jego ta Fanny Legrand, stara, zwiędła, rozparta na łokciach, pośród dymu papierosów. Rok nie upłynie a wszystko to zniknie z jego życia, ustępując miejsca przelotnym znajomościom w podróży, Przy table d’hóte.
Chwilami jednak, myśl o wyjeździe, przyzywana ile razy czuł, że upada, że się poziom jego obniża, zamiast uspakajać i przynosić ulgę, dawała mu czuć ścieśniające go węzły mnogie. Jakiż to rozdzierający wyjazd! Nie jedno zerwanie, ale dziesięć... Ileż go będzie kosztowało wypuścić tę rączkę dziecięcą, która w nocy pozostawała w jego dłoni. Nawet La Balue wilga gwiżdżąca i śpiewająca w swej zbyt ciasnej klatce, którą miano ciągle zastąpić większą i w której zginała grzbiet, jak ów kardynał stary, w żelaznem więzieniu; tak, nawet La Balue mały kącik w jego sercu zajęła i z bólem ją ztamtąd wydrze.
Jednakże zbliżało się to nieuniknione rozstanie i przepyszny czerwiec, miesiąc przyodziewający naturę w szatę świąteczną, prawdopodobnie będzie ostatnim, jaki razem spędzą. Czy to ją czyni tak nerwową i drażliwą, czy też edukacya Józia, do której się wzięła z tak nagłą gorliwością, ku wielkiemu utrapieniu małego morwandczyka, który godzinami siedział przy abecadle, nie widząc i nie wymawiając liter, z głową zapartą drągiem, jak wrota podwórza folwarcznego. Charakter tej kobiety stawał się codzień gwałtowniejszy; łzy i sceny ciągle się ponawiały, jakkolwiek Gaussin uzbrajał się w wyrozumiałość. Tak była obelżywą, jej złość tchnęła taką zawiścią i żalem z powodu młodości kochanka, jego edukacyi, rodziny i przepaści, jaką życie powiększy pomiędzy ich losami, tak potrafiła dotknąć go w stronę najczulszą, że i on nakoniec unosił się i odpowiadał.
Tylko że jego gniew był nacechowany delikatnością i pobłażaniem dobrze wychowanego człowieka, unikał on razów zbyt bolesnych nieszlachetnych, podczas gdy Fanny, jak prawdziwa kokotka, dawała się porywać szałowi, bez wstydu i poczucia odpowiedzialności; wszystkiem się posługiwała jak bronią, śledząc, na twarzy swej ofiary, ze srogiem zadowoleniem, wywoływane przez siebie kurcze cierpienia; poczem rzucała się nagle w objęcia, błagając, by jej wybaczył.
Do odmalowania były fizyognomie Hettémów, gdy im wypadło być świadkami tych kłótni, wybuchających prawie zawsze przy stole, skoro się miało odkryć wazę: albo zagłębić nóż w pieczystem. Zamieniali oni z sobą, przez stół, spojrzenia komicznie przestraszone: czy będzie można jeść, lub czy ten udziec barani, nie poleci czasem w ogród, wraz z półmiskiem, z sosem i z przyprawą z fasoli?
— Tylko bez scen — mówili, każdy raz gdy układano wspólną biesiadę. Tymże samym frazesem przyjęli oni propozycyę Fanny, rzuconą im przez mur, pewnej niedzieli, aby w lesie zjeść śniadanie.
— O! nie, dziś nie będzie sprzeczki... za piękna pogoda!... — odrzekła, biegnąc ubrać dziecko i napełnić koszyki.
Wszystko było gotowe, zabierano się do wyjścia, kiedy listonosz oddał list rekomendowany. Na widok podpisu, Gaussin pozostał w tyle. Dogoniwszy potem towarzystwo pod laskiem, rzekł pocichu do Fanny:
— To od stryja... uradowany... zbiory pyszne... na pniu sprzedane. Odsyła ośm tysięcy franków dla Dechólette’a, z ukłonami i podziękowaniem dla synowicy.
— Tak, jego synowica!... z lewej ręki... stary dureń — rzekła Fanny, nie mając już ułud co do stryjów z południa; potem, radośnie zawołała — Trzeba będzie umieścić te pieniądze!
Jan ze zdumieniem spojrzał; dotąd bowiem znał ją, jako skrupulatną i rzetelną w kwestyach pieniężnych.
— Umieścić?... ależ to nie twoje.
— Ach, prawda, nie powiedziałam ci — dodała z rumieńcem na twarzy i z przyćmionem spojrzeniem, jak zwykle, kiedy się choć trochę miała zminąć z prawdą — Ten poczciwy chłopak, Dechélette, dowiedziawszy się, co robimy dla Józia, napisał do mnie, że owe pieniądze dopomogą mi wychować malca. Jeśli ci jednak przykro, to mu się odda te ośm tysięcy franków... on jest w Paryża.
Głos Hettémów, którzy przez dyskrecyę poszli naprzód, rozległ się pod drzewami: „Na prawo, czy na lewo!“
— Na prawo... na prawol... do Stawów!... — zawołała Fanny; poczem zwracając się do kochanka, powiedziała — przecież się nie będziesz znów dręczył o głupstwo... stare z nas stadło, cóż u dyabła!
Znała tę bladość, to drżenie nst i spojrzenie od stóp do głów obejmujące małego; ale tym razem zwalczył on pokusę objawienia gwałtownej zazdrości... zaczynał się oswajać ze swem położeniem, tchórzył, robił ustępstwa dla świętego spokoju. „Na co się mam męczyć i sięgać do głębi rzeczy?... Jeśli to jej dziecko, cóż prostszego, jak że je wzięła do siebie, tając przedemną prawdę po wszystkich scenach i badaniach, na jakie ją skazywałem!... Nie lepiejże przyjąć to co jest i spokojnie spędzić ostatnie miesiące?“.
Po przepaścistych ścieżkach leśnych, niósł więc dalej cały kram ze śniadaniem, w ciężkim, biało adrapowanym koszyku, zrezygnowany, zmęczony, zgarbiony, jakby stary ogrodnik, podczas, kiedy przed nim matka i dziecko podążali razem.
Józio, wystrojony i nieswobodny, w garniturze z „Belle-Jardiniére“, w którym nie mógł biegać, ona, w szlafroczku jasnym, z gołą głową i szyją, tylko przysłonięta parasolem japońskim, miała figurę rozrośniętą, chód ociężały a w pięknych jej warkoczach przebijał duży promień siwizny, której już nie starała się ukrywać.
Przed nimi, poniżej, spuszczali się ścieżką państwo Hettéma, w olbrzymich kapeluszach słomkowych, jakby rycerze tuaregscy, przybrani w czerwoną flanelę, dźwigając wiktuały, wędki do łowienia ryb, siecie, więciorek na raki; żona, dla ulżenia mężowi, śmiało przewiesiła sobie na kolosalnych piersiach róg myśliwski, bez którego rysownik nie rozumiał wycieczki w las. Idąc, śpiewali:

 
Lubię słyszeć gdy wiosła
Wieczorem pruje fale;
Lubię jelenia gdy ryczy...

Repertuar Olimpii tych ulicznych czułostek, był niewyczerpany i ze względu na to, gdzie je zbierała, w jakim hańbiącym półcieniu, przy spuszczonych roletach, ilu je śpiewała mężczyznom, pogoda męża, wtórującego jej w tercyi, wydawała się bohaterską. Frazes owego grenadyera z pod Waterloo: „za wielu ich jest...“ mógłby także odmalować filozoficzną obojętność tego człowieka.
Podczas kiedy Gaussin, pogrążony w zadumie, przyglądał się olbrzymiej parze wchodzącej w parów, którym i on się puścił, w górze zaskrzypiały na drodze koła i rozległ się pusty śmiech głosików dziecięcych. Naraz, o kilka kroków od Jana, pojawiła się też gromadka dziewczynek z rozwianemi włosy i wstążkami, w wózku angielskim, ciągnionym przez osiołka, którego panienka mało co starsza od reszty, szarpała za uzdeczkę, po tej przykrej drodze. Łatwo było poznać, że Jan należy do grona, którego dziwaczny wygląd, zwłaszcza też grubej damy, przepasanej rogiem myśliwskim, taką niepohamowaną wesołość zbudził w tej młodziutkiej gromadce. Starsza panienka starała się uciszyć dzieci, choćby na chwilkę, ale widok nowego tuarega pobudził je do nowych drwin i gdy przejeżdżały koło człowieka, ustępującego z drogi wózkowi, ładny i zawstydzony nieco uśmiech, przepraszał go, dziwiąc się naiwnie, że ten stary ogrodnik ma twarz tak miłą i młodą.
Ukłonił się on nieśmiało, zarumieniony ze wstydu, sam nie wiedząc czemu. Gdy na wierzchołku wzgórza, gdzie się krzyżowały drogi, zatrzymał się wózek, ze świegotem głosików, czytających głośno, nawpół zatarte przez deszcz napisy na słupie przydrożnym: „Route des Etange, Chêne du grand Veneur, Fausses reposes, Chemin de Vélizy..“ Jan obrócił się... chciał raz jeszcze zobaczyć znikający w zielonej, jakby gwiazdkami zasianej przez słońce i mchem usłanej alei, po której koła toczyły się cicho, jak po aksamicie, ten rój jasnowłosych dziewcząt, ten wózek pełen szczęścia, barw wiośnianych i wybuchów śmiechu, rozlegającego się pod gałęziami.
Ogłuszająca trąba Hettémy wyrwała go nagle z rozmarzenia. Rozsiadło się już całe grono nad stawem, wydobywając zapasy. Zdaleka było widać odbicie się w wodzie obrusa białego na skoszonej trawie i bluz z flaneli czerwonej, które wyglądały na tej zieleni, jak kurty dojeżdżaczy.
— Chodźże prędzej... masz w koszyku homara! — wołał grubas; Fanny zaś dodała nerwowo:
— Czy ta mała Bouchereau zatrzymała cię na drodze?
Jan drgnął, usłyszawszy nazwisko Bouchereau, które przypomniało mu Castelet i łóżko chorej matki.
— Ależ tak — powiedział rysownik, odbierając mu z rąk zapasy. — Ta duża, co powoziła, jest synowicą doktora... córka brata jego, którą wziął do siebie. Mieszkają latem w Vélizy... Ładna jest.
— O! ładna... szczególniej mina zuchwała! — zawołała Fanny i krając chleb, śledziła kochanka, zaniepokojona jego roztargnionem spojrzeniem.
Pani Hettéma, z wielką powagą odpakowująca szynkę, bardzo przyganiała, żeby dziewczęta jeździły po lesie z taką swobodą. „Powiecie, że to rodzaj angielski i że ona jest wychowana w Londynie... ale swoją drogą, doprawdy, to nie jest właściwe...“
— Nie, ale bardzo wygodne dla awantur!
— O! Fanny...
— Przepraszam, zapomniałam się... szanowny Pan wierzy w niewiniątka...
— Możebyśmy przystąpili do śniadania... — rzekł Hettéma, zaczynając się lękać. Ale Fanny musiała wypowiedzieć wszystko, co wie o dziewczętach z wybranego towarzystwa. Znała ona piękne historye... ładne rzeczy dzieją się w klasztorach i na pensyach. Panny wychodzą ztamtąd wyczerpane, zwiędłe, z odrazą do mężczyzn, niezdolne nawet dać życia dzieciom. „I wtenczas to je wam oddają, głupcy... Niewiniątko!... Jakżeby istniały niewiniątka!... jakżeby z towarzystwa czy nie z towarzystwa, wszystkie dziewczęta nie wiedziały, od urodzenia, co się święci... Dla mnie pierwszej, w dwunastym roku życia, nic już nie było obcem... dla ciebie także — nieprawda, Olimpio?
— Naturalnie... — rzekła pani Hettéma, wzruszając ramionami; ale niepokoił ją los śniadania, zwłaszcza też, że Jan z uniesieniem dowodził, iż panna pannie nie równa i że się znajdują jeszcze na łonie rodzin...
— O! tak, rodzina — odparła wzgardliwie metresa — jest się czem chwalić... a szczególniej twoją.
— Milcz... zakazuję ci...
— Mieszczuch!
— Hultajka!... Na szczęście, skończy się to... niedługo już będę zmuszony żyć z tobą...
— Jedź, jedź, umykaj; bardzo będę rada.
Obrzucali się obelgami wobec złośliwej ciekawości dziecka, leżącego w trawie, na brzuchu, kiedy przeraźliwy dźwięk trąby, stokroć powtórzonej przez echa stawu i piętrzącego się po wzgórzach lasu, zagłuszył nagle ich kłótnię.
— Dosyć?... czy może jeszcze chcecie? — zapytał gruby Hettéma i zaczerwieniony, z szyją wydętą, czekając, z rogiem przy ustach, wywieszenia flagi grożącej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Alphonse Daudet.