Salammbo/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salammbo |
Podtytuł | Córa Hamilkara |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Natalia Dygasińska |
Tytuł orygin. | Salammbô |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Czemuż jej nie uprowadziłem z sobą? mówił pewnego wieczora Matho do Spendiusa. Trzeba było porwać i unieść dziewicę... nikt nie byłby się ośmielił wystąpić przeciwko mnie.
Spendius nie słuchał wcale tych wyrzekań, wyciągnięty spoczywał z upodobaniem obok czary ze słodzoną wodą, z której od czasu do czasu czerpał obficie.
Matho więc mówił dalej: — Co teraz począć? powiedz jakby tu dostać się znowu do Kartaginy?
— Alboż ja wiem — odparł krótko Spendius.
Obojętność ta zniecierpliwiła Libijczyka i wykrzyknął: — Wszakże to wina twoja, pociągnąłeś mnie sam, a teraz opuszczasz nikczemnie. Ach, dla czegóż ciebie słuchałem? Czy sądzisz się panem moim, ty, przedajny niewolniku, ty synu niewolnicy. — Zgrzytając zębami, podniósł na Spendiusa ciężką swą rękę.
Grek milczał, blask od glinianego świecznika rzucał łagodne światło po ścianach namiotu, na których świetniała rozwieszona cudowna zasłona. Tymczasem Matho, ochłonąwszy z gniewu, przywdział koturny, kurtkę swą z bronzowemi blachami i kask włożył na głowę.
— Gdzie wychodzisz? zapytał Spendius.
— Powrócę do niej i sprowadzę ją tutaj, nie powstrzymuj mnie, pójdę, zwalczę wszelkie przeszkody, podepcę wszystkich jak żmije, aż dosięgnę jej... a wtedy zabiję ją, zabiję, — powtarzał bezprzytomny, — zamorduję, zobaczysz...
W tej chwili Spendius porwał się gwałtownie, ściągnął ze Ściany cudowną zasłonę i rzucił w kąt, zarzucając ją wełną. Przed drzwiami namiotu dały się słyszeć jakieś głosy, zaświeciły pochodnie i wszedł Narr-Havas otoczony dwudziestu może ludźmi.
Mieli oni na sobie płaszcze z białej tkaniny, długie puginały, miedziane naszyjniki, kolczyki drewniane i obuwie ze skóry hieny; zatrzymali się za progiem wsparci na dzirytach, jak spoczywający pasterze. Narr-Havas celował pięknością, ręce jego opasane były rzemieniem wysadzanym perłami, na głowie złota obrączka przytwierdzała długie okrycie i pióra strusie spadające mu na ramiona. Bezustanny uśmiech krasił jego piękne usta a oczy świeciły jak dwie ostre strzały, W całej postaci numidyjskiego księcia przebijała niepohamowana żywość. Oznajmił, iż przybywa połączyć się z jurgieltnikami, albowiem skoro Rzeczpospolita odgrażała się zdawna jego królestwu, on osądził korzystnem pomagać barbarzyńcom, mogąc również i dla nich być użytecznym.
— Dostarczę wam słoni, gdyż posiadam ich pełne lasy, win, oliwy, owsa, daktyli, smoły i siarki przy oblężeniu, oprócz tego 20,000 piechoty i 10,000 koni. Udaję się do ciebie, Mathonie, albowiem posiadanie cudownej zasłony czyni cię pierwszym w armii. Przytem, dodał, wszakże jesteśmy starymi znajomymi.
Matho spojrzeniem odwołał się do Spendiusa, który słuchał, siedząc na skórach baranich, i schylił głową na znak przyzwolenia. Narr-Havas przemawiał jeszcze dłużej. Wysławiał bogów, złorzeczył Kartaginie, a pośród tych przekleństw rozłamał swój dziryt, towarzysze zaś jego wydali jednogłośny okrzyk. Matho uniesiony zapałem oświadczył, iż przyjmuje przymierze.
Wtedy sprowadzono białego byka i czarną owcę, symbole dnia i nocy, zarznięto ich nad rowem a we krwi wytoczonej wojownicy maczali swe ręce, potem Narr-Havas położył dłoń na piersiach Mathona a ten znów swoją rękę na piersiach Narr-Havasa, powtórzyli ten znak na płótnach namiotów. Następnie spędzili noc całą jedząc i paląc resztki mięsiwa a przytem skórę, kości, rogi i racice.
Kiedy Matho z dokonanej wycieczki powrócił do swoich z welonem bogini, był przyjęty jednozgodnym okrzykiem. Ci nawet, którzy nie wyznawali religji chananejskiej, przypuszczali, iż szczęście wraz z nim przybywa. Nikt nie myślał pozbawiać go zasłony, gdyż tajemniczy sposób, jakim zdołał ją zdobyć, uprawniał w pojęciu barbarzyńców jej posiadanie. I nikt również nie śmiał się sprzeciwić rozporządzeniem Mathona, który wspólnie ze Spendiusem i Narr-Havasem porozsyłał wysłańców z odezwami do wszystkich szczepów na ziemiach punickich.
Kartagina wyzyskiwała te ludy, nakładając niesłychane podatki i karcąc więzieniem, toporem lub krzyżowaniem wszelki opór lub szemranie. Zmuszeni byli uprawiać produkty potrzebne Rzeczypospolitej, dostarczać jej czego tylko wymagała, nie mieli prawa nosić broni, a jeżeli się burzyli, obracano ich w niewolników. Rządców prowincji ceniono jako machiny według tego, im więcej mógł który wycisnąć dochodów.
Poza krajami bezpośrednio i zupełnie podległemi Kartaginie, rozciągały się posiadłości sprzymierzeńców, którzy płacili umiarkowany haracz, a poza temi dopiero wałęsały się plemiona koczownicze, gotowe służyć na każde zawołanie do wymuszenia nałożonych opłat. Temi środkami utrzymywano zawsze obfite zbiory, starannie hodowane stada i pyszne plantacje. Stary i okrutny Katon, który żył dziewięćdziesiąt dwa lata później, poznawszy środki, jakiemi Kartagina sobie pomagała, ogłaszał w Rzymie na nią tyle wyroków śmierci tylko przez zazdrość.
W czasie ostatniej wojny ździerstwo powiększyło się do tego stopnia, iż miasta libijskie prawie wszystkie poddały się Regulusowi; dla ukarania ich zato odstępstwo naznaczono opłaty tysiąc talentów, dwadzieścia tysięcy wołów, trzysta worów złotego proszku i znaczne zsypy zboża a naczelników powstania ukrzyżowano lub rzucono lwom na pożarcie.
Kartagina osobliwie nienawidzona była przez miasto Tunis. Starożytniejsze niż Akropol, nie mogło ono wybaczyć jej świeżej wielkości i stojąc naprzeciw murów stolicy ze swoich bagnistych wybrzeży zwracało na nią wzrok chciwy jak żarłoczne zwierzę. Nieustanne deportacje, morderstwa i zarazy nie osłabiały wcale Tunisu, tak że mógł nawet udzielać pomoc Archagatowi synowi Agatoklesa. Pogardzani przez wszystkich, zjadacze stworzeń nieczystych znajdowali tutaj broń dla siebie.
Wysłańcy nie powracali jeszcze, ale już powszechna radość ogarnęła prowincje; lud nie czekając dłużej, pomordował w łaźniach rządców i urzędników Rzeczpospolitej, powyciągał z lochów broń starą, przekuwał żelazo z pługów na miecze. Dziatwa na drzwiach ostrzyła dziryty, kobiety oddawały swoje naszyjniki, pierścionki, kolczyki i wszystko co tylko mogło posłużyć do pomnożenia środków na zgubę Kartaginy. Każdy pragnął coś dołożyć. Zebrano mnóstwo lanc, jak snopów kukurydzy. Dostawiano bydlęta i pieniądze. Matho spłacił czemprędzej jurgieltnikom resztę żołdu, a ten pomysł Spendiusa wyjednał libijskiemu wojownikowi władzę oraz miano wodza i szacha barbarzyńców.
Jednocześnie przybywały posiłki z ludzi. Najpierw ujrzano plemiona autochtoniczne, dalej niewolników, uzbrojono też schwytane karawany murzynów, a kupcy, przybywający do Kartaginy w nadziei korzyści, również mieszali się z barbarzyńcami; bezustannie przybywały liczne bandy. Z Akropolu widziano coraz wzrastającą armję. Na platformie wodociągu stała wciąż straż legii a wkoło niej w odstępach umieszczono kufy miedziane napełnione wrzącym asfaltem. Dołem zaś na płaszczyznie kręciły się niezliczone tłumy. Pośród nich znać było wahanie i niepewność, jaka zwykle przejmowała barbarzyńców przed stanowczą bitwą.
Utyka i Hippo-Zaryt odmówiły swego przymierza powstańcom. Te kolonje fenickie rządziły się same jak Kartagina i w kontraktach zawieranych z Rzecząpospolitą warowały sobie zawsze pewne wyszczególnienia. To też zanadto szanowały one tę silniejszą swoją siostrzycę, która ich protegowała i nie przypuszczały, aby zgraja barbarzyńców zdolna była ją zwyciężyć; przeciwnie, sądziły, że Kartagina łatwo ich wygubi. Dla tego pragnęły zostać neutralnemi i żyć w spokoju, lecz położenie czyniło te prowincje niezbędnie potrzebnemi. Utyka w głębi zatoki była bardzo przydatna dla sprowadzania do Kartaginy pomocy z zewnątrz. Gdyby zaś Utyka była wzięta, Hippo-Zeryt o sześć godzin dalej na przylądku położony, zastąpiłby ją wybornie, a stolica tym sposobem byłaby niezdobytą.
Spendius żądał, ażeby przystąpiono bez zwłoki do oblężenia, lecz Narr-Havas sprzeciwił się temu; podług niego wypadało pierwej znieść pograniczne for tece. Zdanie to dzielili doświadczeni żołnierze, nawet Matho: Uradzono zatem, aby Spendius szedł zdobywać Utykę, Matho miał zająć się Hippozarytem, trzecia zaś część pod dowódtzwem Autharyta, miała pozostać na płaszczyznie Kartagińskiej, opierając się o Tunis. Co do Narr-Havasa, ten powracał do swego państwa, aby sprowadzić słonie i ze swoją konnicą opanować drogi. Kobiety powstawały przeciw tym rozporządzeniom. One pragnęły tak bardzo posiadać klejnoty dam punickich... Libijczykom także się to nie podobało, szemrali, że ich wezwano przeciwko Kartaginie, a teraz mieli iść gdzieindziej. Matho zatem dowodził tylko swemi towarzyszami oraz Iberyjczykami i Luzytanami. Ludzie zaś z wysp zachodnich i ci wszyscy, którzy mówili po grecku, obrali sobie za dowódcę Spendiusa, ujęci jego talentami.
Zdumienie wielkie nastąpiło w Kartaginie, kiedy dnia jednego wojsko barbarzyńców zaczęło się poruszać i posuwać zwolna pod górę Ariany drogą Utycką od strony morza. Część tylko pozostała naprzeciw Tunisu, inni znikli, ukazując się chwilowo na drugim brzegu odnogi i zagłębiając w gęstwiny lasów.
Było ich jednak około 80.000 ludzi. Można było przewidzieć; iż dwa przedmieścia syryjskie nie oprą się tym siłom, które potem uderzą zapewne na Kartaginę. Już samo istnienie armji tak znacznej zajmującej całe międzymorze, było groźne i szkodliwe, gdyż Kartagińczycy musieliby wyginąć z głodu, nie mając żadnych dowozów, tem bardziej, że obywatele wcale nie poczuwali się do składania ofiar, jak to czyniono w Rzymie.
Jużto zdolności politycznych brakowało bardzo Kartaginie. Jej nieustanne uganianie się za zyskiem materjalnym, odejmowało jej przewagę, jaką daje ludom wyższe uczucie moralne.
Statek osadzony na piaskach libijskich utrzymywał się w miejscu z ciężkim wysiłkiem, plemiona obce szemrały wkoło, jak bałwany, a najmniejsza burza zdolną była zachwiać i pochłonąć tę groźną machinę.
Teraz skarb był wyczerpany przez wojnę rzymską i przez wszystko, co zmarnotrawiono, targując się z barbarzyńcami; potrzeba było żołnierzy a żaden rząd nie ufał już Rzeczypospolitej i niedawno Ptolomeusz odmówił dwuch tysięcy talentów; oprócz tego porwanie zasłony osłabiło ich wiarę w siebie, jak to słusznie przewidział Spendius. Lud ten bowiem czując się znienawidzonym, cisnął do serca swe złoto i bogi, a patrjotyzm u niego miał tylko charakter czysto rządowy.
Władza należała do wszystkich, chociaż-nikt nie był dość silnym, aby ją skupić w sobie. Długi prywatne były tak znaczne jak dług publiczny. Ludzie pochodzenia chananejskiego, posiadali sami przywilej handlu, a mnożąc korzyści przez zdzierstwo i lichwę, wyzyskując wszelkiemi sposobami ziemie, niewolników i ubogich, dochodzili łatwo do ogromnych majątków. Ta rasa piastowała też wszelkie dostojeństwa, a choć potęgę i mienie dzierżyły niektóre tylko rodziny i możnowładztwo rozpostarte było na wielką skalę, tolerowano je jednak.
Stowarzyszenia handlujących stanowiły prawa, mianowały dozorców skarbowych, ci zaś, opuszczając swój obowiązek, wybierali stu członków rady senatu, zależnych od wielkiego zgromadzenia czyli od ogólnego związku możnych. Co się tyczy dwuch suffetów, tych szczątków monarchizmu a mniej w istocie znaczących niż konsulowie, ci pochodzili zawsze z dwuch najznakomitszych rodzin. Wyszukiwano dwie osobistości nienawidzące się wspólnie, aby osłabiali się wzajemnie. Nie posiadali oni głosu na punkcie prowadzenia wojny, a w razie przegranej Wielka Rada mogła skazać ich na ukrzyżowanie. Tym sposobem cała potęga Kartaginy spoczywała u Syssitów, czyli w wielkim pałacu na środku przedmieścia Malki, w miejscu, w którem, mówiono, że wylądowała pierwsza łódź majtków fenickich, od tego czasu bowiem morze znacznie opadło. Tam były małe pokoje w stylu starożytnym, z pni drzewa palmowego, z podmurowaniem kamiennem, urządzone oddzielnie między sobą dla łatwiejszego przyjmowania różniących się co do celu zebrań. Bogacze schodzili się tam w interesach prywatnych i rządowych, radzono o poszukiwaniach pieprzu i obaleniu Rzymu. Trzy razy podczas jednego obrotu księżyca dygnitarze rozkazywali zawieszać swe łoża na wysokim tarasie otaczającym mury pałacu; a wtedy lud widział ich kołyszących się w powietrzu bez koturn i płaszczy, z diamentami na palcach, z wielkiemi kolcami w uszach, dzwoniących czarami, silnych, zdrowych, potężnych, wesoło ucztujących pod jasnem niebem, niby olbrzymie rekiny igrające w morzu. Obecnie jednak niepodobna im było utaić niepokoju, zbyt pobladły ich lica, a tłum oczekujący przy wyjściu napróżno dążył za niemi dla otrzymania jakiej wiadomości. Wszystkie domy były pozamykane jak gdyby w czasie zarazy, ulice miasta puste i głuche. Napróżno wstępowano na Akropol, udawano się do portu, próżno Wielka Rada zbierała się każdej nocy na posiedzenia. Nakoniec postanowiono zwołać lud na plac Khamona i oddać się opiece Flannona, zwycięzcy Hekatompilu. Człowiek ten był znany jako świętoszek, przebiegły, nielitościwy dla Afrykanów, prawdziwy Kartagińczyk. Jego dochody równały się bogactwom Barkasów, a nikt nie posiadał takiego doświadczenia w rzeczach administracji. On też natychmiast ustanowił pobór do wojska wszystkich obywateli posiadających zdrowie i siłę. Rozmieścił katapulty na wieżach, nakazał dostawę broni, przygotowanie czterdziestu galer, których nie potrzebowano, i nakoniec żądał, aby to wszystko było najstaranniej obliczone i spisane. Sam zwiedzał arsenał, latarnię morską, skarby w świątyniach. Widywano bezustannie jego lektykę, kołyszącą się po stopniach schodów Akropolu. W pałacu swoim po bezsennych nocach przygotowywał się do walki, wywołując strasznym głosem rozporządzenia wojenne. Wszyscy teraz w tej trwodze chcieli być wojownikami. Bogacze od pierwszego piania kogutów gromadzili się wzdłuż Mappalów, i zrzucając wierzchnie suknie ćwiczyli się w robieniu bronią. Wprawdzie może z braku instruktorów więcej tam gwarzono i odpoczywano na grobach, próbując co chwila sił swoich. Niektórzy wprowadzili w codzienny tryb życia podobne zajęcia; wyobrażali sobie, że potrzeba dużo jeść, aby nabywać sił potrzebnych do rycerskiego rzemiosła, inni znów, ambarasowani tuszą, zmuszali się do postów, aby schudnąć, dla łatwiejszego nabycia zręczności.
Tymczasem Utyka przyzywała pomocy Kartaginy, ale Hannon nie myślał ruszyć z miejsca, dopóki nie wykończono ostatniego kołka w machinach wojennych. Sotracił jeszcze trzy odmiany księżyca na przygotowania dla dwustu słoni, które się mieściły między wałami stolicy. Słonie te sławne odniesionem zwycięstwem nad Regulusem, były bardzo cenione przez lud i nie łatwo zdołano obmyśleć wszelkie środki zabezpieczające tych starych przyjaciół. Hannon rozkazał ulać blachy ze spiżu, któremi opatrzono ich piersi, polecił ozłocić ich trąby, powiększyć strzelnice, które nosiły na grzbietach, i z najpiękniejszej purpury poszyć czapraki zdobione ciężką frendzlą. Nareszcie zwoławszy przewodników słoni, którzy pierwotnie pewno z Indji pochodzili, rozporządził, aby się przybrali po indyjsku t. j. w białe burlety i krótkie z drogiej materji spodnie, w ukośnych fałdach zebrane koło bioder nakształt muszli.
Wojsko Autharyta spoczywało pod Tunisem, otoczone wałem z błota, na którym ustawiono gęsty płot z krzaków ciernistych. Murzyni pozatykali tu i owdzie poczwarne maski, utworzone z piór ptasich, łbów szakali i wężów, które ziewając niby na nieprzyjaciela, miały go przerażać. Obwarowani w ten sposób, barbarzyńcy sądzili się niezwyciężonymi i zabawiali się skokami i śpiewem, przekonani, że Kartagina niebawem upadnie. Kto inny w miejscu Hannona byłby z wielką łatwością zniósł tę niesforną zgraję, obciążoną gromadami kobiet i stadami bydła, nie znającą żadnej karności ani sztuki wojennej a dowodzoną przez zniechęconego Autharyta.
Ten improwizowany wódz mijał ich obojętnie, spoglądając swemi wielkiemi siwemi oczyma. Przybywszy na brzeg jeziora, zdejmował odzież z włosienia foki, którą nosił, rozplątywał sznur wiążący jego długie rude włosy i zanurzał się w wodzie! Nie mógł odżałować, iż nie przeszedł do Rzymian wraz z dwoma tysiącami Galijczyków z bitwy pod Eryx.
Często wśród dnia, gdy słońce zasłoniła chmura, morze zdawało się nieruchome, jak gdyby z ołowiu, a tuman ciemnej kurzawy wirował prostopadle, gdy drzewa palmowe ugięte wichrem chyliły do ziemi swe wyniosłe szczyty; Galijczyk, patrząc przez otwór swego namiotu, wzdychał ze znużenia, smutku i marzył... o zapachu pastwisk w porankach jesiennych, o białych szmatach śniegu, o beczeniu żubrów błądzących wśród mgły, i przymknąwszy powieki gonił myślą za światełkami, które wychodząc z niskich chatek pokrytych słomą, migotały po bagniskach i lasach.
Przecież nietylko on jeden tak tęsknił za oddaloną ojczyzną. Kartagińscy jeńcy lubo patrzyli przez zatokę, na rozrzucone welaria ganków przy swych domach, myślami tylko przebywać w nich mogli. Straż ustawicznie czuwała nad niemi, przywiązano wszystkich jednym łańcuchem i włożono im żelazne okowy, a tłumy wciąż schodziły się jeszcze, aby im urągać. Kobiety pokazywały dzieciom piękne ich szaty w łachmanach wiszące na wychudzonych członkach.
Ile razy Autharyt patrzył na Giskona, wściekłość jego wracał ze wspomnieniem doznanej obrazy. Byłby go rozszarpał, gdyby nie przysięga uczyniona Narr-Havasowi. Uchodził wtedy do namiotu, upijał się napojem z owsa i kminku i zasypiał aż do świtania nowego słońca, dręczony wiecznie nieugaszonem pragnieniem.
Matho zaś oblegał Hippo-Zaryt; miasto to było bronione przez jezioro, dotykające morza. Podzielone na trzy okręgi, otoczone silnym murem ze strzelnicami. Libijczyk nie dokonywał jeszcze nigdy podobnego przedsięwzięcia. Myśl jednak o Salammbo nie opuszczała go wcale, cieszył się dokonaną zemstą, pragnął widzieć ją upokorzoną i rozdrażnioną nieustannie. Myślał udać się jako parlamentarz do Kartaginy, ażeby zobaczyć ją chociaż zdaleka. Czasami kazał trąbić do ataku i bez rozwagi rzucał się na tamę, którą usiłowano zepchnąć w morze. Wydzierał własnemi rękoma kamienie, przewracał, burzył, uderzał wszędzie swoim mieczem. Żołnierze jego łatwo się mieszali, drabiny pękały z hałasem i wiele ludzi staczało się w wodę, która krwawemi falami pryskała na mury.
Nakoniec zgiełk ucichał. Wojownicy zbierali się na spoczynek i Matho siadał przed namiotami, ocierał ręką twarz krwią zbroczoną i spoglądał w stronę Kartaginy. Przed nim, pomiędzy drzewami oliwnemi, palmami, myrtem i jaworami widniały dwie sadzawki, łączące się z dalszem jeziorem; poza jedną górą wznosiły się następne, a wśród jeziora leżała wyspa czarna w formie piramidalnej.
Na lewo przy kończącej się zatoce, wielkie stosy nieużytecznych piasków leżały przy wodach, które niby olbrzymie tafle z lapis lazuli, wynosiły się nieznacznie aż pod obłoki. Zieloność uprawnych pól ustępowała miejsca żółtym placom. Drzewa chlebowe błyszczały barwą korali, grona winne zwieszały się ze szczytu sykomorów, słychać było szmer wody, świergotanie czubatych skowronków, a ostatnie promienie słońca ozłacały skorupy wygrzewających się żółwi.
Matho wzdychał głęboko, potem położył się na piasku i płakał... Czuł się tak nędznym i samotnym, Nie miał nadziei posiadania dziewicy, i nie mógł nawet zdobyć miasta...
Po nocach sam jeden w swoim namiocie przypatrywał się zasłonie. I cóż mu pomagało jej posiadanie?.. Smutna wątpliwość opanowała barbarzyńcę. To znowu zdawało mu się, że odzież bogini należy do Salammbo, że część duszy przebywa niby oddech w tych przezroczystych zwojach... I dotykał zasłony, ukrywał w nią twarz swoją, całował łkając, lub zarzucał na ramiona, wyobrażając sobie, że dziewica jest przy nim. Czasami znów przy świetle gwiazd uciekał, depcąc po żołnierzach śpiących, dosiadał konia, w dwie godziny przybywał z obozu do Utyki i wpadał do namiotu Spendiusa.
Wtedy mówił najprzód o dokonanych robotach oblężenia, a potem wylewał skargi na Salammbo. — Spendius uspakajał go jak mógł tylko.
— Porzuć — mówił mu — te nędzne uczucia. Zbudzisz je w sobie znów kiedyś, lecz teraz kieruj armją i zwyciężaj Kartaginę; jeżeli jej samej nie zdobędziemy, to musi przynajmniej odstąpić nam niektóre prowincje i będziemy panować.
— Ach — więc posiadanie welonu nie zapewnia zwycięstwa — podług zdania Spendiusa?
Matho przypuszczał już, że cudowna moc przywiązana do tej świętości, służyła tylko ludom chananejskim i pocieszał się mówiąc, iż jeżeli nic dobrego zasłona nie zdziałała dla niego, to też i Kartagińczykom nie pomoże, ponieważ ją utracili. Wreszcie jakieś skrupuły go niepokoiły. Lękał się, aby, oddając cześć Aptouknusowi, bogu libijskiemu, nie obrażał Molocha, więc pytał Spendiusa, któremu z tych dwuch bogów wypada poświęcić człowieka?
— Poświęć każdemu — odpowiedział żartując Spendius, a Matho, nie rozumiejąc tej obojętności podejrzywał Greka, że czci tajemnie inne bóstwo, którego nie chce wymieniać.
Różne wyznania wszystkich narodów można było spotkać w obozie barbarzyńców, szanowano jednak bogów obcych, obawiając się ich gniewu, i wielu łączyło nawet do swej rodzinnej religji cudze obrządki. Wierzono, iż pomiędzy gwiazdami spotyka się przychylne konstelacje i składano im ofiary. Tajemnicze amulety — znalezione wypadkiem w chwilach niebezpieczeństwa, uznawano za bożyszcza. Czasem wymawiano z nabożeństwem imiona jakieś, nie rozumiejąc nawet ich znaczenia. Po upadku wielu świątyń można było spotkać całe plemiona, które wierzyły tylko w śmierć i przeznaczenie, a nocą szukały na spoczynek legowisk dzikich zwierząt.
Spendius spluwał na wizerunki Jowisza Olimpijskiego, a niemniej jednak wystrzegał się mówić głośno w ciemnościach, lub obuwać pierwej prawą nogę. Postawił on sobie naprzeciw Utyki taras kwadratowy, lecz zaledwie się tam umieścił, w mieście usypano wyższe szańce, tak, iż niepodobna było przeniknąć wzrokiem za mury.
Roztropny Grek oszczędzał swoich ludzi, obmyślał plany i przypominał sobie strategiczne pomysły, jakie poznał kiedyś w długich swych podróżach. Ale dlaczego Narr-Havas nie przybywa? To pytanie niepokoiło wszystkich.
Nakoniec Hannon ukończył swoje przygotowania. Podczas jednej bezksiężycowej nocy, przeprawił się na tratwach ze słoniami i żołnierzami przez zatokę Kartagińską, potem okrążyli górę Wód Ciepłych, unikając spotkania z Autharytem, lecz szli tak wolno, że zamiast napaść rankiem barbarzyńców, jak to planował suffet, dosiągnięto ich dopiero w połowie dnia trzeciego.
Od strony wschodniej Utyki rozciągała się płaszczyzna aż do wielkiej laguny Kartagińskiej, poza nią na prawo między dwoma wzgórzami leżała dolina. Barbarzyńcy obozowali na lewo, aby otoczyć zewsząd przystęp do portu. Zmęczeni po ostatniej utarczce, spoczywali w namiotach, gdy zwolna postępujące z poza wzgórzy, ukazało się wojsko kartagińskie. Oba skrzydła zapełnione były ciurami obozowemi zbrojnemi w proce. Gwardja legji w rynsztunkach ze złotej łuski tworzyła pierwsze szeregi, na wielkich koniach z obciętemi uszami i grzywami. Te konie — wśrodku czoła nosiły srebrne rogi, czyniące je podobnemi do nosorożców — pomiędzy szwadronami przebiegali młodzieńcy w małych kaskach na głowie, trzymając w każdej ręce jesionowe dziryty. Długie piki ciężkiej piechoty sunęły za niemi. Wszyscy kupcy i mieszczanie przywdziali na siebie mnóstwo rozmaitej broni i dźwigali jednocześnie siekiery, lance, maczugę i dwa miecze. Niektórzy byli opatrzeni grotami i okryci rogowemi lub żelaznemi pancerzami.
Na końcu dały się widzieć nagromadzone stosy machin wielkich, zwanych karrobalistami, onagrami, katapultami i skorpionami, wiezione zaś były na wozach przez muły i woły.
Stopniowo z posuwaniem się armji, rozpoznać można było starszyznę roznoszącą rozkazy, ścieśniające się szeregi i zapełniające luki. Dygnitarze dowodzący mieli na sobie długie opończe purpurowe, od których Wspaniałe frendzle plątały się przy rzemieniach koturn. Twarze ich pomazane cynobrem wyglądały z pod ogromnych kasków, na wierzchu których były umieszczone bożyszcza. Oprócz tego nosili pancerze z kości słoniowej wysadzane diamentami, i tak podobni byli do słońc błyskających po śpiżowych murach.
Lecz ci Kartagińczycy, improwizowani rycerze, z taką trudnością się posuwali, iż żołnierstwo szydziło z nich, namawiając, aby pierwej pościągali swe wielkie brzuchy, otrzepali złote pudry i poznajomili się z żelazem.
Lecz już oto na długiej pice przed namiotem Spendiusa rozwieszony zajaśniał sztandar z zielonego płótna. Był to sygnał do boju. Armja kartagińska odpowiedziała przeraźliwym odgłosem trąb, cymbałów, piszczałek z oślej kości i bębnów.
Barbarzyńcy przesadzili palisady i znaleźli się o jeden pocisk dzirytu naprost wrogów.
Jeden procarz balearski postąpił naprzód, zarzucił rzemień na wielką glinianą kulę, zakręcił nią w ręku — i wnet jeden słoniowy puklerz roztrzaskał się w kawałki. Dwie armje uderzyły na siebie.
Lecz w tym chaosie Grecy końcami lanc kłuli konie w nozdrza, a te przewracały się z żołnierzami. Niewolnicy, których obowiązkiem było rzucać kamienie, mieli je za wielkie, tak że spadały tuż przy nich. Piechota punicka, nacierając ostrzem długich mieczy, odsłaniała bok prawy. Barbarzyńcy mieszali się w szeregach i mordowano ich z łatwością, a cały tłum przewracał się na konających i zabitych, oślepiony krwią pryskającą po twarzach. Wszędzie piki, miecze i pancerze uderzały na siebie. Kohorty kartagińskie coraz się przerzedzały. Machin nie można było poruszyć w piasku, aż postrzeżono, iż wielka lektyka suffeta, która obwieszona kryształowemi dzwoneczkami kołysała się na ramionach żołnierzy, jak łódź wśród bałwanów, znikła nagle w kłębach kurzu. Sądząc, że wódz zginął barbarzyńcy uważali się za zwycięzców i rozpoczęli już radosny śpiew; gdy w tem Hannon zjawił się znowu na grzbiecie słonia z odkrytą głową pod wielkim parasolem, który trzymał nad nim murzyn. Suffet ubrany był w naszyjnik z niebieskich blaszek spadających na hafty czarnej tuniki, w obrączki diamentowe, które opasywały jego wielkie ręce, z otwartemi wiecznie usty potrząsał on swą potworną piką zwijającą się jak lotus a błyszczącą jak zwierciadło. Natychmiast ziemia zadrżała od tętentu. Barbarzyńcy ścisnęli się w szereg, a kartagińskie słonie ze złoconemi trąbami, z uszami malowanemi na niebiesko, okryte blachami z bronzu, wystąpiły dźwigając na szkarłatnych czaprakach skórzane szawieład, w których mieściło się po trzech łuczników z napiętemi łukami.
Gdyby żołnierze mieli takąż broń pod ręką, byliby uszykowali się stosownie; lecz przestrach ich ogarnął i stali nieruchomi. Tymczasem ze strzelnic rzucano na nich dziryty, strzały i kule ołowiane. Biedacy czepiali się frendzli czapraków, szukając ratunku, a wtedy kordelasami obcinano im ręce i spadali na ostrza mieczów. Lance łamały się daremnie, a słonie przechodziły zwycięsko pomiędzy flłangami, jak dziki wśród stogów siana, rujnując, przewracając swemi trąbami namioty. Barbarzyńcy poszli w rozsypkę, kryjąc się między wzgórzami, okrążającemi dolinę w stronie, którędy przybyli Kartagińczycy.
Zwycięski Hannon stanął u bram Utyki, rozkazując trąbić przed sobą. Trzech radnych miasta ukazało się na wieży w otworach strzelnicy. Mieszkańcy nie chcieli przyjmować u siebie zbrojnych gości, lecz to oburzyło Hannnona tak, że musieli się zgodzić na przyjęcie chociaż jego samego z małą eskortą. Dla słoni ulice okazały się za ciasne i trzeba było pozostawić je poza murami miasta. Jak tylko suffet przestąpił bramę, znakomitsi mieszkańcy przybyli go powitać; rozkazał on się natychmiast zaprowadzić do łaźni, i przywołać swoich kucharzy.
W trzy godziny potem triumfujący suffet zanurzał się w oliwie z cynamonem, napełniającej wannę i pożywał w kąpieli podane na rozciągniętej skórze wołowej języki czerwonaków obsypywane makiem i słodzone miodem; przy nim grecki lekarz, w długiej żółtej szacie, milcząc rozgrzewał łaźnię, a dwuch chłopczyków zwieszonych na stopniach wanny rozcierało mu nogi.
Jednak te starania około ciała nie przeszkadzały suffetowi pamiętać o sprawie publicznej, jednocześnie zatem dyktował list do Wielkiej Rady, a ponieważ znaleźli się zabrani jeńcy, więc namyślał się jeszcze, jaką karę na nich wynaleźć.
— Stój, — rzekł do niewolnika, któremu dyktował. — Niechaj mi przyprowadzą jeńców, chcę ich widzieć.
Wnet z głębi sali napełnionej białawą parą, wśród której czerwone błyskały pochodnie, ukazali się trzej barbarzyńcy: Spartańczyk, Kapadocjanin i Samnita.
— Pisz dalej, — mówił Hannon i dyktował co następuje:
— Ach, to wy, waleczni rycerze z pod Sikki! Jakoż nie odzywacie się dzisiaj tak głośno! A wszakże to ja!.... Czyż mnie poznajecie?... Gdzie wasze niezwalczone miecze, straszliwi mężowie!!... — Tu udawał, że się stara ukryć przed nimi z bojaźni, i znowu dalej urągał: — Czy chcecie koni, niewolnic, obszarów ziemi, dostojeństw, urzędów? — A dla czegóżby nie — ja wam dostarczę ziemi, z której nigdy nie wyjdziecie. Zaślubię was z szubienicą. Wypłacę żołd ołowianemi kulkami. Wyniosę aż pod obłoki i pobratam was z orłami!...
Długowłosi barbarzyńcy, okryci łachmanami, spoglądali, nie rozumiejąc mowy suffeta. Ranne ich nogi skrępowane były powrozami, a długie łańcuchy od rąk wlokły się po posadzce. Hannon, zniecierpliwiony ich obojętością, krzyczał z całej siły:
— Na kolana, na kolana nędzne prochy, szakale, gnoju plugawy! A gdy oni pozostawali nieruchomi, wołał: — Precz z niemi. Niechaj ich żywcem ze skóry obedrą, natychmiast!...
Piszczał, jak zwierzę, tocząc pianę ze złości. Wonna oliwa, przepełniając kąpiel, spadała w kroplach po ciele suffeta, które od blasku pochodni wydawało się czerwone jak krew...
On dyktował dalej z przerwami:
— „Ponieśliśmy wielkie straty w ciągu czterech dni, przy przejściu Makaru zginęły: wszystkie muły, słońce piekło niesłychanie. Odwaga tych łotrów była zdumiewająca”...
— Ach Demonadesie, jakże ja cierpię! Niechaj rozgrzeją cegły do czerwoności!...
W tejże chwili dały się słyszeć dźwięki pogrzebaczy i pieców. Wonny dym buchnął z głębokich fajerek, posługacze spoceni jak gąbki przynieśli potrawę z pszenicy, czarnego wina, psiego mleka, mirry, galbanum, siarki i żywicy. Nieustanne pragnienie paliło suffeta. Lecz człowiek w żółtej odzieży nie dozwalał mu się zaspokoić, tylko podając czarę złotą napełnioną rosołem z wygotowanej żmii, wymawiał zaklęcia:
— Pij — a niechaj siła wężów pochodzących od słońca przeniknie mlecz twoich kości. Bądź odważnym, o namiestniku bogów! Wszak wiadomo ci, iż kapłan Eschmuna widział gwiazdy straszliwe, z których pochodzi twoja niemoc. Widział je, jak pobladły, niby plamy na twojem ciele i śmierć uszła daleko od ciebie.
— Ach tak — powtórzył suffet, — ja nie mogę umierać. — A zaś z poza fioletowych warg jego zionął oddech cuchnący, jak trupie wyziewy, W miejscu oczu pozbawionych brwi dawały się widzieć dwa żarzące węgle, czerwona skóra zwieszała się na czole, a odstające wielkie uszy i głębokie rysy tworzące półkola około nozdrzy nadawały mu pozór wstrętny i przerażający, dziwnie podobny do dzikiego zwierza. Zmienionym głosem podobnym do ryku, przemawiał dalej.
— Masz słuszność, Demonadesie, wszakże wrzody się zamknęły i czuję się silniejszym znacznie. Czy uważasz jaki mam apetyt? — A chcąc dowieść, że jest zdrowy, zaczął pożerać nadzienie z sera i macierzanki, ryby obrane z ości, dynie, ostrygi z jajami, chrzanem i truflami oraz kawały pieczonych ptaszków. Podczas tego wpatrywał się w niewolników, rozważając z przyjemnością przyszłe ich męki, przypominał doznawane od nich nieprzyjemności w Sikka, pobudzając się do coraz.nowych złorzeczeń przeciwko tym ludziom.
— Ach zdrajcy, nędznicy, niegodni, przeklęci, oni mi uchybiali, mnie, suffetowi... Wypominali swoje zasługi, cenę krwi swojej... Ach krew... ta krew barbarzyńców!.. i mówiąc sam do siebie powtarzał: — Wszyscy zginąć muszą, ani jeden nie ujdzie mej zemsty. Możeby wypadało popędzić ich z triumfem do Kartaginy. Lecz nie mam z sobą dość łańcuchów...
— Pisz: — „Przyślijcie mi“... — lecz jakaż ich liczba? Niech pytają Mothumbala... nie, nie... bez litości niechaj zbiorą w kosze poobcinane ich ręce.
Nagle dzikie jakieś odgłosy zagłuszyły mowę Hannona, zadźwięczały ustawione półmiski, i rozległ się straszny ryk słoni, jak gdyby bitwa się rozpoczynała.
Wielki zgiełk zapełnił miasto.
Tu trzeba przytoczyć, iż Kartagińczycy po otrzymanem zwycięstwie nie ścigali wcale barbarzyńców, ale roztasowali się spokojnie pod murami Utyki wraz ze swoją służbą i bagażami; a cały orszak satrapów najspokojniej zabawiał się pod bogatemi namiotami, gdy tymczasem na płaszczyźnie z obozu jurgieltników pozostały tylko ruiny.
Spendius zaś odzyskał odwagę. Wysłał Zarxasa do Mathona a sam przebiegał lasy, zwołując żołnierzy, których straty nie były znaczne, rozbudzał w nich wstyd za przegraną bez walki bitwę i zdołał nareszcie zebrać dość znaczny zastęp. Napotkali też zgubioną w pochodzie przez Kartagińczyków kufę oleju skalnego. A wtedy przyszedł pomysł Spendiusowi spędzić z pobliskich folwarków znaczną ilość wieprzy, osmarować je tym olejem, zapalić ogniem i puścić na Utykę.
Słonie, przestraszone temi żywemi płomieniami, zaczęły uciekać. Ziemia zadrżała, rzucono na nich groty pocisków od strony barbarzyńców, a rozwścieczone zwierzęta zwracały się na swoich, uderzeniami kopyt i trąb tratując, niszcząc wszystko. Po za niemi żołnierze Spendiusa zstąpiwszy ze wzgórzy, splądrowali cały obóz punicki bez doznania oporu. Kartagińczycy zostali zduszeni przy bramie Utyki, której nie otwierano z obawy atakującego wroga.
Z nadejściem dnia ujrzano przybywającą od strony zachodniej piechotę Mathona. W tejże samej chwili ukazała się konnica, był to Harr-Havas z Numidyjczykami. Skacząc przez rowy i wąwozy, gonili oni za uciekającemi niby myśliwi za zającami.
Ta to zmiana fortuny przerwała spokój suffeta, który zaczął wołać, aby mu pomagano do wyjścia z kąpieli.
Trzej barbarzyńcy stali nieruchomi. Murzyn, ten sam, który nosił parasol w czasie bitwy nad głową Hannona, szepnął mu coś do ucha.
— To i cóż, — rzekł zwolna sufiet — lecz natychmiast przydał gwałtownie: — Zabij ich w tej chwili.
Etjopczyk wyjął z poza swej opaski długi puginał i trzy głowy spadły w momencie. Jedna z nich, skacząc między resztkami spożytej biesiady, potoczyła się do wanny z otwartemi usty i sztywnemi oczyma. Blask poranku świecił przez otwory w ścianach, a trzy ciała bluzgały krwią niby trzy fontanny, zalewając mozaikę posadzki wysypaną niebieskim proszkiem.
Suffet umaczał rękę w tej krwi gorącej jeszcze i potarł nią kolana: Było to jego lekarstwo. Wieczorem opuścił po cichu miasto wraz ze swoją eskortą, udając się w góry dla poszukiwania rozproszonej armji... Lecz spotykał tylko jej szczątki.
W cztery dni potem był w Gorza po nad wąwozem i patrzył na bandy Spendiusa znajdujące się w dole. Dwadzieścia dzielnych mieczy zdołałoby powstrzymać pochód barbarzyńców, lecz Kartagińczycy byli jak osłupieni. Hannon rozpoznał w tylnej straży Narr-Havasa, króla Numidów, i pozdrowił go ukłonem, ale ten udał, iż go nie rozumie.
Nastąpił powrót do Kartaginy w wielkim popłochu. Biedne niedobitki rozbitej armji, nocą tylko zdążały, kryjąc się przez dzień po laskach oliwnych. Wielu ginęło po drodze, aż nareszcie dosięgli przylądka Heermeum, skąd zabrali się na okręty.
Hannon był tak zrozpaczony utratą nadewszystko słoni, że żądał od Demonadesa trucizny, aby prędzej skończyć dni swoje. Wiedział prócz tego, iż nie uniknie krzyżowania. Lecz Kartagina nie miała nawet siły wykonać swej sprawiedliwości. Stracono w tej wyprawie czterysta tysięcy dziewięćset siedmdziesiąt dwa sykle srebrne, piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia trzy shekeli złota, ośmnaście słoni, czternastu członków Wielkiej Rady, trzystu bogaczy, ośm tysięcy obywateli, zboża na trzy księżyce, znaczne bagaże i wszystkie machiny wojenne. Odstępstwo Narr-Havasa było już jawne, dwa oblężenia rozpoczęte. Armja Autharyta zajmowała przestrzeń od Tunisu do Rades. Z Akropolu widziano dymy płonących zamków i posiadłości bogaczów. Jedyny mąż tylko mógł uratować Rzeczpospolitą. Panował też ża|lpowszechny, że go zapoznano, a stronnictwo pokojowe głosowało teraz za przywołaniem Hamilkara.
W czasie tych wszystkich przejść, Salammbo pogrążona były w dziwnem odurzeniu. Od chwili ujrzenia zasłony zdawało jej się po nocach, iż słyszy kroki bogini... Budziła się ze snu przerażona... Starała się rozrywać rozsyłaniem jałmużny po świątyniach, a Tałanach zaledwie sił starczyło wykonywać polecenia dziewicy. Schahabarim nie odstępował jej prawie.