Serce (Amicis)/Mała wideta lombardzka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Serce
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Mała wideta lombardzka.
Opowiadanie miesięczne.
26. sobota.

W 1859 roku, podczas wojny o oswobodzenie Lombardii, wkrótce po bitwie pod Solferino i San Martino, w której Francuzi i Włosi zwyciężyli Austriaków, w piękny poranek czerwcowy mały oddział konnicy z Saluzzo jechał stępa samotną ścieżyną w kierunku pozycji nieprzyjacielskich bacznie rozglądając się po okolicy.
Oddział prowadził oficer i wachmistrz, a wszyscy jeźdźcy patrzyli daleko przed siebie wytężonym wzrokiem, w zupełnym milczeniu spodziewając się lada chwila ujrzeć poprzez zarośla bielejące mundury austriackie. Tak przybyli do małego wiejskiego domku, otoczonego wierzbami; przed nim stał dwunastoletni może chłopczyna strugając nożem gałązkę, z której sobie widocznie chciał gładki kij zrobić. Z otwartego okna domku powiewał szeroki trójkolorowy sztandar, ale wewnątrz nie było nikogo. Zapewne mieszkańcy wywiesiwszy chorągiew uciekli w obawie przed Austriakami.
Ujrzawszy kawalerzystów, chłopiec odrzucił gałąź i zdjął czapkę. Był to piękny chłopczyna z ogorzałą twarzą, z dużymi niebieskimi oczyma, z jasnymi długimi włosami, a przez otwartą koszulę widać było nagie jego piersi.
— Co ty tu robisz? — zapytał oficer zatrzymując konia. — Dlaczego nie uciekłeś razem z rodzicami?
— Ja nie mam rodziców — odrzekł chłopczyna. — Jestem podrzutkiem, sierotą, co mi kto każe, to robię, a zostałem tutaj, żeby widzieć wojnę.
— A nie widziałeś ty Austriaków?
— Nie. Od trzech dni nie widziałem.
Oficer pomyślał chwilę, zeskoczył z konia, i zostawiając swoich żołnierzy jak byli, zwróconych w stronę nieprzyjaciela, wszedł do domu, a stamtąd wydrapał się na dach. Dom był niski. Z dachu widać było tylko mały kawałek najbliższej okolicy.
Oficer znów myślał przez chwilę patrząc to na otaczające domek drzewa, to na swoich żołnierzy, po czym nagle zapytał chłopca:
— Słuchaj, bąku! Masz ty dobre oczy?
— Ja? — odrzekł malec. — Ja o wiorstę wróbla dojrzę...
— A potrafiłbyś wyleźć na czubek tego drzewa?
— Na czubek tego drzewa? Ja?... Za pół minuty wylezę!
— A umiałżebyś mi powiedzieć, co stamtąd widać? O tam! Chmury kurzawy, błyszczące bagnety, konie?...
— Co bym zaś nie miał umieć.
— A co chcesz za tę usługę?
— Co ja chcę? — powtórzył chłopiec i uśmiechnął się. — Nic nie chcę. Co mam chcieć! A zresztą, dla Szwabów, to bym tego za żadne skarby nie zrobił. Ale dla naszych! Przecie ja jestem Lombardczyk.
— Dobrze. Właźże prędko!
— Zaraz, tylko trzewiki zdejmę...
Zdjął trzewiki, ścisnął pasek od spodni, rzucił czapkę w trawę i objął pień wierzby.
— Uważaj!... — krzyknął oficer chcąc go powstrzymać jak gdyby zdjęty nagłym jakimś strachem.
Chłopiec obrócił się i spojrzał pytająco swymi pięknymi niebieskimi oczyma.
— Nic już, nic — rzekł oficer. — Wyłaź dalej.
Chłopak wdrapywał się, jak kot, na drzewo.
— Patrzeć przed siebie! — krzyknął wtedy oficer na swoich żołnierzy.
W parę minut był już malec na samym wierzchołku. Uczepiony u samego czuba, stał pośród gęstwiny liści, lecz z piersią odkrytą, a słońce tak promiennie biło w jego jasną głowę, że była jak gdyby złota. Oficer zaledwie mógł go dojrzeć, tak się na tej wyżynie maleńki wydawał.
— Prosto przed siebie patrz i daleko! Jak najdalej możesz! — krzyknął ku niemu.
Dosłyszał chłopak i żeby lepiej widzieć puścił się prawą ręką drzewa i do czoła ją od słońca przystawił.
— Co tam widzisz? — zapytał oficer.
Pochylił się chłopak nieco ku niemu i osłoniwszy ręką usta z jednej strony, żeby głos łatwiej szedł, odpowiedział:
— Dwóch ludzi konnych na wielkim gościńcu.
— Daleko?
— Będzie z pół mili.
— Ruszają się?
— Nie. Stoją.
— I co jeszcze widzisz? — zapytał oficer po chwili milczenia. — Patrz teraz w prawo!
Chłopiec odwrócił się w prawo, po czym rzekł:
— Niedaleko cmentarza, pomiędzy drzewami coś błyszczy... Coś jakby bagnety...
— A ludzi widzisz?
— Nie. Pewno się w zbożu skryli.
Wtem dał się słyszeć świst kuli, który przeszywszy wysoko powietrze, daleko gdzieś poza domem skonał.
— Złaź, chłopcze! — krzyknął oficer. — Dojrzeli cię! Nie chcę już nic więcej! Złaź zaraz!
— Kiedy ja się nie boję!... — odkrzyknął malec.
— Złaź! — powtórzył oficer. — A co widzisz na lewo?
— Na lewo?
— Tak, na lewo!
Chłopiec obrócił głowę w lewą stronę, w tejże chwili drugi świst ostrzejszy i niżej przeszył powietrze. Chłopak wstrząsnął się cały.
— Do kaduka! — zawołał. — Mierzą we mnie jak w drozda... Kulka przeleciała tuż, tuż...
— Złaź! — krzyknął rozkazująco zirytowany oficer.
— Zaraz zlezę! — odrzekł chłopiec. — Tylko żem się o gałąź zahaczył, proszę pana. Na lewo, chciał pan wiedzieć?...
— Na lewo, ale złaź! — krzyknął oficer.
— Na lewo — zawołał chłopiec odwracając się piersią w tę stronę — tam gdzie kaplica, zdaje mi się, że widzę...
Trzeci świst wściekle zatargał powietrzem i nagle chłopak począł na dół lecieć chwytając się gałęzi, po czym spadł głową na dół i z otwartymi ramiony.
— Przekleństwo! — krzyknął oficer skoczywszy ku niemu.
Chłopiec leżał na wznak, z szeroko odrzuconymi rękami, nieprzytomny. Krew cienkim pasemkiem sączyła się po lewej stronie piersi. A już wachmistrz i dwaj żołnierze skoczyli z koni. Schylił się oficer, rozerwał chłopcu koszulę — kula karabinowa przeszyła mu lewe płuco.
— Nie żyje! — krzyknął oficer.
— Owszem, żyje! — odrzekł stary wachmistrz.
— Ach biedny, dzielny chłopcze! — wołał oficer. — Odwagi! Odwagi!
Ale gdy tak mówił: odwagi, i przyciskał mu swoją chustką ranę, chłopczyna przymknął oczy i opuścił głowę. Umarł.
Zbladł oficer i patrzył na niego przez chwilę, potem mu głowę miękko na trawie położył, podniósł się, nad nim i znów patrzył. Wachmistrz i dwaj żołnierze patrzyli także na chłopca stojąc nieruchomo. Inni zaś zwróceni byli ku nieprzyjacielowi.
— Biedny chłopczyna! Biedne, dzielne dziecko! — powtarzał oficer smutnie.
Po czym zbliżył się do domu, wziął z okna trójkolorową chorągiew i okrył nią, jak całunem, małe nieżywe ciałko, zostawiając odsłonioną twarz tylko. Wachmistrz położył przy zmarłym jego trzewiki, czapkę, kijek na pół ostrugany i nożyk.
Stali tak jeszcze nad nim przez chwilę w milczeniu, po czym oficer zwrócił się do wachmistrza i rzekł:
— Przyślemy po niego ambulans wojskowy. Zginął jak żołnierz. Pochowają go żołnierze. Będzie miał pogrzeb wojskowy!
To powiedziawszy przesłał ręką pocałunek od ust umarłemu i krzyknął:
— Na koń!
Skoczyli wszyscy na siodła, oddział się połączył i ruszył drogą.
A w kilka godzin później mały poległy odbierał honory wojskowe.
O zachodzie słońca posunęły się przednie straże włoskie szeroko rozwiniętym frontem ku nieprzyjacielowi, a na drodze, którą przebieżał z rana oddział kawalerii, posuwał się dwoma szeregami wielki batalion bersalierów, którzy kilka dni przedtem mężnie zdobyli wzgórze św. Marcina.
Wiadomość o śmierci chłopca doszła już tych walecznych żołnierzy, zanim opuścili swój obóz. Ścieżyna biegnąca wzdłuż jasnego strumienia o kilka tylko kroków oddaloną była od małego domku.
Więc kiedy pierwsi oficerowie tego batalionu zobaczyli małego trupka jak leżał u stóp drzewa, przykryty trójkolorowym sztandarem, oddali mu pokłon szpadami; jeden zaś z nich schylił się nad brzeg strumyka, zerwał parę kwiatów, których tam było pełno, i rzucił zmarłemu. Tak zaraz inni bersalierzy, jak szli, tak się schylali, rwali kwiaty i rzucali je tak samo. W kilka minut ciało chłopczyny było nimi zupełnie pokryte, a oficerowie i żołnierze idąc tak mówili:
— Brawo, mały Lombardczyku!...
— Żegnaj, chłopczyno!
— Niech żyje sława!
— Żegnaj, mały żołnierzu!...
Wtem jeden z oficerów rzucił mu swój medal zasługi. Inny znów pochylił się i ucałował zimne czoło chłopca. A kwiaty padały ciągle, na bose nożyny, na piersi skrwawione, na jasną główkę jego. A on jak gdyby spał na trawie, otulony w sztandar, z tą białą twarzą, cichy, uśmiechnięty... właśnie jak gdyby czuł biedny chłopczyna tę pośmiertną sławę i jak gdyby był rad, że życie oddał za Lombardię swoją.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Konopnicka.