Serce (Amicis)/Ranni na polu pracy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Serce
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
RANNY NA POLU PRACY
Ranni na polu pracy.
13. poniedziałek.

Ten Nobis to mógłby z Frantim chodzić w parze! Ani jednego ani drugiego nie wzruszył okropny widok, na któryśmy dzisiaj patrzyli. Było tak:
Wyszedłszy ze szkoły, przystanęliśmy na chwilę z ojcem, żeby popatrzeć jak kilku wstępniaków z drugiego oddziału rzuciło się na kolana, czapkami i pelerynami garnąc topniejące kawałki lodu, żeby woda prędzej ściekać mogła, kiedy nagle, w głębi ulicy, pokazał się tłum ludzi śpiesznie idących, zafrasowanych, przelękłych, mówiących półgłosem.
Wśród tłumu widać było straż miejską, a za nią dwóch mężczyzn dźwigających nosze. Chłopcy biegli ze wszystkich stron, a tłum zbliżał się ku nam.
Na noszach leżał wyciągnięty człowiek, blady jak trup, z głową zwieszoną na ramię, z rozwichrzonymi i zakrwawionymi włosami, a krew dobywała mu się z ust i z uszów. Przy noszach szła kobieta z dzieckiem na ręku, która wyglądała jakby obłąkana i od czasu do czasu krzyczała:
— Nie żyje! Nie żyje! Nie żyje!
Za kobietą dreptał mały chłopczyna z książkami pod pachą i głośno płakał.
— Co się stało? — zapytał mój ojciec.
— A to murarz — odrzekł ktoś z bliżej stojących — z czwartego piętra spadł przy budowie domu.
Tymczasem ludzie idący z noszami stanęli a wiele osób odwracało oczy, nie mogąc znieść strasznego widoku. Właśniem zobaczył tę małą nauczycielkę z czerwonym piórem, podtrzymującą starszą, z pierwszej wyższej, która mdlała prawie, kiedy mnie ktoś łokciem trącił.
Był to mularczyk, blady i cały drżący. Niezawodnie musiał myśleć o swoim ojcu. I pomyślałem także zaraz o nim. Ja przynajmniej siedząc w szkole mogę być spokojny, bo wiem, że mój ojciec jest w domu i pisze przy swoim biurku, z dala od wszelkiego niebezpieczeństwa; ale iluż to moich kolegów drżeć musi wiedząc, że ojcowie ich pracują w tymże czasie na najwyższych rusztowaniach, albo w pobliżu rozpędzonych kół jakiejś maszyny, i że jeden ruch, jeden krok fałszywy może ich o śmierć przyprawić. Zupełnie jakby byli synami żołnierzy bijących się na wojnie.
Mularczyk tymczasem patrzył, patrzył i drżał coraz mocniej; spostrzegł to mój ojciec i rzekł:
— Idź do domu, chłopcze! Idź prędko do ojca, przekonaj się, że jest zdrów i cały. Idź, dziecko!
I mularczyk poszedł zwolna, oglądając się za każdym krokiem.
Ale tłum poruszył się znowu, a nieszczęśliwa kobieta przy noszach wołała rozdzierającym głosem:
— Nie żyje! Umarł! Nie żyje!
— Ale żyje! Nie umarł! Nie! — mówili ludzie, żeby ją pocieszyć. Wszakże kobieta nie zważała targając włosy w rozpaczy.
Wtem usłyszałem głos oburzony:
— Śmiejesz się? — i w tej samej chwili zobaczyłem jakiegoś pana z brodą, który patrzył prosto w twarz Frantiego, a Franti uśmiechał się jeszcze.
Wtedy pan z brodą zrzucił mu laską czapkę z głowy i krzyknął:
— Odkryj głowę, hultaju, kiedy niosą ranionego na polu pracy!
A tłum oddalił się już i widać było w pośrodku ulicy długą smugę krwawą...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Konopnicka.