Serce (Amicis)/Zasłużony medal

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Serce
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Zasłużony medal.
4. sobota.

Dziś rano przyszedł rozdawać medale sam rektor, niemłody już pan z siwą brodą i czarno ubrany.
Wszedł z dyrektorem do klasy, mało co przed dzwonkiem na „finis“, i usiadł obok nauczyciela. Zadał nam kilka pytań, po czym dał Derossiemu pierwszy medal; zanim jednak dał drugi, rozmawiał przez chwilę z nauczycielem i dyrektorem po cichu.
A nam wszystkim serca biły i wszyscyśmy się pytali wzrokiem, komu też da drugi.
A rektor tak przemówił głośno:
— Na drugi medal zasłużył w tym tygodniu uczeń Piotr Precossi; a to za ćwiczenia odrabiane w domu, za lekcje w szkole, za kaligrafię staranną, za dobre sprawowanie, za wszystko!
Tak my się zaraz poobracali frontem patrząc na Precossiego; a znać było, że się wszyscy cieszą.
Powstał Precossi tak zmieszany, że sam nie wiedział gdzie jest i co się z nim dzieje.
— Przybliż się, chłopcze! — rzekł rektor.
Precossi wyskoczył z ławki i podszedł do stołu nauczycielskiego. Pan rektor popatrzył z współczuciem na jego twarzyczkę bladą jakby z wosku, na to drobne mizerne ciałko, w pozawijanym i źle leżącym odzieniu, na te dobre smutne oczy, spuszczone nieśmiało, z których odgadnąć było można smutne dzieje chłopca, a potem przypinając mu medal do ramienia tak mówił serdecznym głosem:
— Oto twój medal, Precossi. Nikt nie jest godniejszy od ciebie, ażeby go nosić. Daję ci go nie tylko za naukę i dobre chęci, ale za twoje serce, za twoje męstwo, za twój charakter, za postępowanie godne dobrego, poczciwego syna. Nieprawdaż — dodał zwracając się do klasy — że i za to na medal zasłużył?
— Tak! Tak! — zawołaliśmy na to wszyscy jednym głosem.
A Precossi poruszył gwałtownie szyją, jakby chciał coś przełknąć i powiódł po ławkach słodkim, wyrażającym najżywszą wdzięczność spojrzeniem.
— Idź więc, drogi chłopcze — rzekł rektor — i niech cię Bóg wspiera!
A już zaczęli dzwonić „finis“ i nasza klasa wychodziła pierwsza.
Zaledwieśmy jednak na korytarz wyszli, kogóż to widzimy? Kto stoi przy drzwiach i czeka? Ojciec Precossiego, ów kowal, jak zwykle wybladły, z wzrokiem mętnym, z włosami na oczy, z czapką na bakier i chwiejący się na nogach. Nauczyciel spostrzegł go natychmiast i podszepnął coś rektorowi, który śpiesznie wyszukawszy wzrokiem Precossiego, za rękę go wziął i do ojca powiódł. Chłopiec drżał cały. Nauczyciel i dyrektor zbliżyli się także, a my, klasa, otoczyliśmy ich kołem.
— To pan jesteś ojcem tego chłopczyny? — zapytał rektor kowala tak wesoło jak gdyby przyjaciółmi byli. I nie czekając odpowiedzi mówił dalej: — Cieszę się razem z panem, z całego serca! Patrz pan! Zasłużył sobie na drugi medal spośród pięćdziesięciu czterech współuczniów! Za ćwiczenia, za arytmetykę, za wszystko... Bardzo to zdolny chłopiec i pełen najlepszych chęci. Wysoko on zajdzie! Dobry chłopiec, kochany i szanowany przez wszystkich. Możesz pan z niego być dumny, zapewniam pana!
Kowal słuchał zrazu z gębą otwartą, patrzał to na mówiącego, to na dyrektora, po czym spojrzał na syna, który stał przed nim drżący, ze spuszczonymi oczyma i jak gdyby przypomniawszy sobie i zrozumiawszy po raz pierwszy to wszystko, co musiał od niego przecierpieć ten biedny malec, i tę łagodność i odwagę z jaką cierpiał — wstrząsnął się pokazując w twarzy najpierw jakieś wpółprzytomne zdumienie, potem przejmujący ból, a wreszcie gwałtowną, pełną żalu tkliwość, i szybkim ruchem objąwszy głowę syna do piersi ją sobie przytulił. A my się do niego zaczęli zaraz cisnąć jeden przed drugim. Ja go zaprosiłem na czwartek, z Derossim i Crossim, inni mu się kłaniali, to go pogłaskał który, to dotknął jego medalu, a każdy mu coś miłego powiedział. A kowal patrzył osłupiały, jak ze snu zbudzony, ciągle jeszcze przyciskając do piersi głowę syna, który łkał ze szczęścia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Konopnicka.