Sfinks lodowy/Na lodowcu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Sfinks lodowy
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. D.
Tytuł orygin. Le Sphinx des glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na lodowcu.

Na czworakach, jak to czynią małe dzieci, dostałem się wreszcie na pokład; Len Guy również w ten sposób opuścił swą kajutę i uczepił się tu złamanego słupka od bandery.
Między wzniesieniem na przodzie statku i trójkątnym masztem, kilka głów z wyrazem nieopisanego przerażenia wychylało się z pod fałd rozpostartego płótna, niby jakiegoś namiotu zburzonego gwałtownym huraganem.
Z przeciwnej strony, uczepieni do sznurowej drabiny Dick Peters, Hardie, Marcin Holt i Endirot, zwrócili ku nam osłupiałe swe twarze.
Niewątpliwie w tej chwili zarówno murzyn, jak przyjaciel jego bosmam, byliby chętnie odstąpili 50% z obiecanej przezemnie nagrody.
Jakaś ludzka postać czołgała się ku mnie; poznałem w niej bosmana, położenie żaglowca było takie, iż niepodobieństwem okazało się utrzymanie na nogach w pozycyi pionowej. Leżąc wsparty o odrzwia, nie lękałem się zesunąć w głąb pokładu; wyciągnąłem też ramię z pomocą bosmanowi
— Cóż się to stało? — zapytałem.
— Osiedliśmy na mieliźnie, panie Jeorling.
— Jakto, a więc jesteśmy u brzegów lądu! — krzyknąłem.
— Tymczasem jeszcze góra zastępuje brzegi lądu — odparł ironicznie Hurliguerly — boć ta oczekiwana ziemia, istnieje tylko w idyotycznej głowie Petersa!
— Gadajże jednak, co właściwie zaszło?
— Nadeszła góra wśród mgły, góra, której ominąć nie mogliśmy, dla tej prostej przyczyny, że nie była widzialną.
— Góra lodowa, mówisz bosmanie? — pytałem, nie rozumiejąc nic dotychczas.
— A no tak, lodowiec panie, który właśnie wybrał sobie tę chwilę, by wywinąć koziołka. Podnosząc się napotkał nieszczęściem nasz statek i nadział go na swój szczyt... I oto wznieśliśmy się mimowoli przeszło na sto stóp nad poziom morza antarktycznego...
Czyż można wyobrazić sobie okropniejsze zakończenie wyprawy na Halbranie!
Pośród tych ostatecznych krańców świata, jedyny nasz statek, jedyny dla nas środek swobodnego ruchu wyrwy z właściwego sobie żywiołu i uniesiony na taką wyniosłość! Czyż może być, powtarzam, tragiczniejsze i mniej prawdopodobne, mniej przypuszczalne rozwiązanie?!...
Na zatonięcie w czasie gwałtownej burzy, na zgruchotanie wśród lodowców, na rabunek wreszcie i zniszczenie przez dzikie plemiona, musi być przygotowany każdy okręt wyruszający w niebezpieczną podróż podbiegunową. Ale los jaki spotkał nas obecnie, przechodzi wszystko, o czem dotychczas kroniki żeglugi morskiej wspominają.
Czy położenie to jest bez wyjścia, czy też środkami któremi rozporządzamy, zdołamy spuścić Halbran znów bezpiecznie na wodę? Na to nie umiałem dać sobie stanowczej odpowiedzi. O tem jednem tylko nie zwątpiłem, że zarówno kapitan jak jego porucznik, skoro minie pierwsza chwila przerażenia, nie zaniedbają wszelkich możliwych usiłowań i sposobów dla wspólnego naszego ocalenia.
Tymczasem gęsta mgła, jak zasłona z krepy otoczyła cały lodowiec, a z nim i nasz Halbran, tak, iż niepodobieństwem było rozejrzeć się dokładnie w położeniu, bo najbliższe nawet przedmioty występowały niewyraźnie. I w tym półmroku stwierdziłem to jedynie, iż statek uwiązł w wązkiej szparze lodowca, którą prawdopodobnie własnym swym ciężarem wygniótł. O ile wszakże jest tam bezpiecznym, jakiej siły i wytrzymałości jest ta ślniąca, kryształowa masa; czy nie grozi nam obłamanie się lodów i powrotne gwałtowne zsunięcie do morza, co byłoby już bezwątpienia wyrokiem śmierci dla nas wszystkich? Dopiero szczegółowe rozpatrzenie położenia upewnić o tem nas miało.
W kilka minut później cała załoga opuściła Halbran, aby bezpieczniej stanąć na najbliższej płaszczyznie lodowej. Mgła jednak, która niby ciężki kaptur otaczała statek, nie zmniejszała się wcale, a była tak gęstą, że słabo tylko przedzierały się przez nią promienie słońca, którego tarcz błyszczała czerwonem światłem. To też o jakie dwanaście już kroków nie mogliśmy dojrzeć się wzajemnie, i statek przedstawiał tylko niekształtną jakąś bryłę ciemną na białem tle lodowem.
Aby usunąć obawę, czy który z naszych ludzi nie został w czasie katastrofy wyrzucony do morza, rozkazał kapitan zebrać się wszystkim marynarzom na miejscu, gdzie stałem właśnie z porucznikiem, bosmanem, Hardiem i Marcinem Holtem. I oto na wezwanie Jem Westa każdego po imieniu nie odpowiedziało pięciu, a mianowicie: marynarz Drap, jeden z najstarszych na Halbranie i czterech rekrutów z Falklandów, z których dwóch było Anglików, jeden Amerykanin i jeden krajowiec z Ziemi Ogniowej.
Głośne nawoływania zostały bez odpowiedzi.
A więc aż pięciu odrazu, pięć ofiar ludzkich w tej jednej chwili! Jakże bolesną jest ta strata! A tak szczęśliwie bez żadnego wypadku śmierci jechaliśmy od samych Kerguellen.
Jeszcze wszakże jaśniała nam iskierka nadziei, że może w upadku zdołali uczepić się lodowca na niższych jego odłamach. Próżne jednak były nasze poszukiwania, których nie zaniedbaliśmy, skoro tylko mgła nieco się rozwiała.
Katastrofa zaszła tak nagle i z taką siłą, że ludzie ci zajęci właśnie w górze przy żaglach, nie zdążyli znaleść pewnego oparcia, a połamane maszty i w strzępy podarte płótna, były wymównem świadectwem tego, co się tam dziać w owej chwili musiało.
Skoro śmierć pięciu naszych ludzi stała się pewną, rozpacz ogarnęła serca wszystkich, i każdy zadrżał mimowoli przed widmem oczekujących nas odtąd niewątpliwie dalszych klęsk i niebezpieczeństw.
— A Hearne? — rzekł wreszcie Marcin Holt, przerywając po dłuższej chwili żałobne milczenie.
— Przypomnienie słuszne! Co się dzieje z Hearnem, odsiadującym swą karę w piwnicach statku? W ogólnym popłochu zapomnieliśmy o nim zupełnie.
Jem West bez zmudy jednej chwili wciągnął się na pokład po linie od holowania, która służyła nam wszystkim do zejścia na lodowiec.
Z niepokojem oczekiwaliśmy powrotu porucznika, choć naprawdę Hearne postępowaniem swem nie zasługiwał na tyle z naszej strony współczucia.
A jednak trudno mi było oprzeć się myśli, że gdybyśmy byli uwzględnili jego żądania tam jeszcze w Tsalal, gdybyśmy wtenczas nawrócili na północ, żaglowiec nasz nie stałby teraz na płynącym lodowcu!... I przed ogromem odpowiedzialności jaką ściągnąłem na siebie, ja, który głównie przyczyniłem się do przedłużenia tej wyprawy, stałem teraz bezsilny i zgnębiony...
Nareszcie ukazał się porucznik na pokładzie wraz z Hearnem. Szczęśliwym wypadkiem, komora, w której został zamknięty niesumienny marynarz, nie poniosła uszkodzeń żadnych w czasie katastrofy.
Nie rzekłszy i słowa, Hearne, jakby obojętny na to co zaszło, połączył się z towarzyszami.
Wreszcie około szóstej rano, dzięki znacznemu obniżeniu temperatury, mgła opadła zupełnie pod postacią długich, ostrych kryształków, które marznąc w powietrzu pokryły niebawem chropowatą skorupą zarówno żaglowiec, jak powierzchnię lodowca. Ów „froste-rime,” jak nazywają Anglicy to zjawisko, znanem jest marynarzom mroźnych stron podbiegunowych, i nie należy brać go za toż samo z białą, szadzią czyli szronem zjawiającym się dość często zimową porą w strefach umiarkowanych, gdzie osiadła już na przedmiotach wilgoć, ulega dopiero stężeniu.
Zaledwie teraz mogliśmy powziąść dokładne pojęcie o wymiarach bryły, na której spoczęliśmy, jak muchy na głowie cukru; sam Halbran nawet, widziany z dołu, wydawał się nie większym od małej gabary. Lodowiec ten, którego obwód dochodził mniej więcej 400 stóp, wznosił się na 140 stóp nad poziom wody; wedle więc obrachunku opartego na znanych prawach fizyki, zanurzać się musiał cztery, do pięciu razy tyle w głębi morskiej.
Niewątpliwie też katastrofa nastąpiła w chwili, gdy kolos ten podminowany napływem cieplejszych prądów, począł się wznosić do góry przyczem z powodu zmienionego punktu ciężkości, stracił równowagę i w swym gwałtownym wywrocie, odzyskał ją dopiero, obracając się ku górze dolną swą pierwotnie częścią. Fatalnym wypadkiem znajdujący się właśnie w tem miejscu Halbran, podniesiony został tym sposobem, niby ramieniem olbrzymiej dźwigni.
Liczne lodowce ulegają takiemu przekoziołkowaniu na morzach podbiegunowych, co stanowi właśnie jedno z największych niebezpieczeństw dla płynących tam okrętów.
Ujęty w szeroką rozpadlinę od strony zachodniej, żaglowiec stał pochylony ku bakartowi z przodem mocno wzniesionym w górę, budząc tem położeniem obawę, by za najmniejszem wstrząśnieniem, nie zesunął się znowu gwałtownie na dół.
Od strony wzniesionej uderzenie musiało być bardzo silne, stwierdziliśmy bowiem, że niektóre spojenia i okucia ustąpiły, a nawet miejscami brakowało tych ostatnich zupełnie. Znajdująca się też wewnątrz właśnie pod trójkątnym masztem kuchnia. żelazna, wyrwana ze swego miejsca, rzuconą została aż do wschodów wiodących na pokład, a drzwi z kajuty kapitana leżały na ziemi.
Górna część statku przedstawiała obraz straszliwego zniszczenia. Części połamanych masztów i rei, szmaty podartych żagli, zaściełały pokład, łącząc się w chaotyczny nieład z rozrzuconemi baryłkami od wody, klatkami z zabitym lub poduszonym drobiem, z połamanemi ławkami i mnóstwem drobnych części statku.
Straty te wszakże, jakkolwiek dotkliwe, usunęły się na drugi plan, wobec zupełnego zmiażdżenia jednej z łodzi. Należało więc przedewszystkiem zabezpieczyć drugą, bo kto wie, czy nie pozostanie nam ona jedynym środkiem ostatecznego ratunku.
Gdyby jednak udało się nam szczęśliwie oswobodzić Halbran z jego uwięzienia, gdyby znowu stanął na wodzie, dalsza żegluga byłaby jeszcze możliwą — zważywszy, iż maszty i żagle od strony rufu zachowały aię w całości. Ale jakże wydobyć go z tej szczeliny, jak spuścić na morze bez odpowiednich przyrządów?
Gdyśmy z kapitanem, porucznikiem i bosmanem naradzali się nad tem, Jem West odezwał się wreszcie:
— Próba to będzie i próba ryzykowna, gdy wszakże nic innego nie mamy do wyboru, musimy się na nią zdecydować. W tym celu sądzę, iż trzeba wyżłobić w lodzie aż do samej podstawy góry, rodzaj koryta, po któremby statek zesunąć można.
— Bez straty i dnia jednego zajmij się tem! — rzekł Len Guy.
— Słyszysz, bosmanie: bez straty jednego dnia! A więc do pracy, natychmiast, zaraz!
— Rozumiem, poruczniku. Jeśli mi wszakże wolno zrobić uwagę...
— Mów śmiało, Hurliguerly, co myślisz?...
— Zdaje mi się, iż bezpieczniej byłoby zrewidować cały tułów Halbranu i porobić możliwe a konieczne naprawy, bo na cóż zdałoby się spuścić statek, jeśliby niebawem miał być zalany wodą.
Słuszna uwaga bosmana przyjętą została, i podczas gdy sam kapitan z porucznikiem i kilku marynarzami rozpatrywali szczegółowo, o ile się tylko dało, spód okrętu, ja korzystając z jasności i pogody, zwiedziłem cały lodowiec.
Strona jego zachodnia była stromą i niedostępną, wschodnia jednak błyszcząca w promieniach słońca, dzieliła się jakby na obszerne tarasy, na których możnaby wygodnie rozłożyć się obozem. Niższym wszakże piętrom groziły zasypaniem zwieszające się, niby balkony, olbrzymie łomy, z których właśnie w mej obecności oberwał się jeden i roztrącając się po drodze, z głuchym łoskotem, runął do morza.
Obawa wszakże nowego przewrócenia się góry, zdała się nieuzasadnioną; lodowiec bowiem płynął równo i spokojnie, znalazłszy już widocznie właściwy punkt ciężkości.
Zrewidowanie statku w części jego przedniej, jako zawisłej w powietrzu, nie przedstawiało trudności, tył jednak zaryty w lodzie, trzeba było ostrożnie odkopać.
W ogóle licząc, uszkodzenia były stosunkowo małoznaczne i łatwe do naprawy, w czem okazała się najwyraźniej wyjątkowa sumienność i akuratność w budowie żaglowca. Naruszone też spojenia i okucia w krótkim czasie umocowane być mogły — a nawet silniej nadwerężony ster, dał się również naprawić.
Tak więc uspokojeni nieco, spożyliśmy pierwszy posiłek od chwili katastrofy, poczem miano się zabrać do pracy.
— Oby niebo dopomogło nam — westchnąłem z głębi duszy — by się ta próba udała, byśmy szczczęśliwie wyszli z tak fatalnego położenia! Bo jeśliby nam przyszło pozostać na tym lodowcu płynącym Bóg wie w jakie strony, gdybyśmy musieli całe sześć miesięcy straszliwej, podbiegunowej zimy, przepędzić na nim, bezwątpienia ani jeden z nas nie przeżyłby tego.
W tej chwili Dick Peters, który zdala od wszystkich stał na straży, krzyknął swym szorstkim głosem:
— Na miejscu!...
Co właściwie przez to znane hasło rozumiał teraz metys?
Oczywiście rzecz jedynie możliwą, to jest, że lodowiec nie płynie dalej. Jaka wszakże była ku temu przyczyna, i jakie mianowicie będą następstwa, trudno się domyśleć.
— Prawdziwie — potwierdził niebawem bosman — lodowiec nie rusza się z miejsca, i kto wie czy nie stoi już tak od chwili, gdy przewrócił koziołka.
— Musicie się mylić — zawołałem przerażony.
— Jest tak niezawodnie — zapewnił mię porucznik — tego niezbitym dowodem są choćby te inne góry, które nas wyprzedzają. Prawdopodobnie lodowiec musiał nową swą podstawą, napotkać tam w głębi znaczne wzniesienie lądu i utknął w niem, co potrwać może dopóty, dopóki nie wypłynie znowu wyżej, przyczem wszakże obawiać się należy nowego wywrotu.
A więc położenie nasze już i tak bez wyjścia, jeszcze się pogorszyło. Bo przynajmniej na płynącym lodowcu pozostawała jeszcze nadzieja zbliżenia się do jakiegoś lądu, a nawet opuszczenia tych stron podbiegunowych.
I otóż do czego przyszło końcu w trzymiesięcznej naszej wyprawie! O Arturze Prymie, o Wiliamie Guy i jego towarzyszach, nie mogło już być mowy. Teraz własny nasz ratunek stał się niestety pierwszą i jedyną kwestyą, i w tym kierunku winniśmy zużytkować wszystkie siły nasze.
Niechby to jedno przynajmniej nie spotkało nas jeszcze, by spokój i uległość nie dały się zachować wśród marynarzy, którzy, rozumiałem to dobrze, mieli teraz słuszną przyczynę do buntów, czyniąc odpowiedzialnymi za swój los i życie zarówno kapitana jak porucznika, przedewszystkiem zaś mnie.
Obawy moje podzietał Len Guy. Istotne niebezpieczeństwo wyrwało kapitana z dotychczasowej bezczynności, usprawiedliwionej zresztą zupełnie zasłużonem zaufaniem jakie pokładał w sumienności i zdolnościach Jem Westa. Teraz uśpiona energia obudziła się w nim w całej swej sile; osobiście wszystkiem zarządzał, wszystkiego doglądał.
Najpierw więc wezwał załogę całą, bez wyjątku, by się zgromadziła na oznaczonym tarasie. Nowozaciężni wszakże z Hearnem na czele stanęli zdala wyzywająco, zda się gotowi w każdej chwili do wybuchu. Len Guy powiódł dokoła wzrokiem pewnym i rzekł donośnym głosem:
— Marynarze Halbranu! Przedewszystkiem należy się nam poświęcić chwilę pamięci tym, których brakuje wśród nas... którzy zginęli w tej katastrofie.
— A, czekajmy cierpliwie — przerwał zuchwale Hearn, czując większość siły za sobą — aż i na nas przyjdzie kolej, tu, gdzieśmy pociągnięci zostali wbrew naszej woli...
— Milcz Hearnie! — zawołał Jem West blady z gniewu — albo...
— Hearn powiedział to co miał do powiedzenia — odparł spokojnie lecz z niezwykłą siłą kapitan — a ponieważ już tak postąpił, radzę mu, by nie próbował przerywać mi raz wtóry.
Mimo jednak tak poważnej groźby z ust samego kapitana, buntowniczy marynarz nie myślał jeszcze okazać się uległym, gdyby nie Marcin Holt, który podszedł ku niemu żywo i począł go uspokajać.
Tymczasem Lem Guy zdjął czapkę z głowy i rzekł ze wzruszeniem, którego szczerość odczuliśmy w głębi duszy.
— Za tych więc, którzy zginęli nagle w tej niebezpiecznej wyprawie, podjętej w imię uczuć miłości bliźniego, za tych miłych naszemu sercu towarzyszy, poślijmy do Boga serdeczne westchnienie, by raczył wziąć w rachunek ich zasługi poświęcenia i przyjął do wiecznej Swej chwały! Módlmy się bracia na klęczkach!...
Za przykładem kapitana poklękliśmy wszyscy na płaszczyźnie lodowej i cichy szmer modlitwy wzniósł się do nieba.
— A teraz — rzekł wreszcie Len Guy, powstając, cośmy równocześnie z nim uczynili — oddawszy umarłym co im należało, zwracam się do żyjących, którym zapowiadam, iż mimo wszelkich wyjątkowych okoliczności, wymagam od nich posłuszeństwa. Jakikolwiek byłby mój rozkaz, nie zniosę ani oporu, ani wahania. Na mnie ciąży odpowiedzialność za byt ogółu i nie ustąpię w niczem nikomu! Dowodzę tutaj tak samo jak tam na statku!...

— Na statku, którego już niema — rzucił śmiało Hearn.
Ładunek Halbrana złożono na tarasie lodowym...
— Mylisz się, Hearnie, żaglowiec jest tam w całości i postaramy się spuścić go znowu na morze. Zresztą, gdyby nam pozostała jedyna łódź tylko, ja jestem jej kapitanem, i biada temu, kto o tem zapomni...

Korzystając, iż sekstan i inne narzędzia zachowały się bez żadnego uszkodzeniu, dokonaliśmy dnia tego pomiarów które wykazały, iż znajdujemy się pod 88° 50’ szerokości, a 39° 12’ długości geograficznej.
Oddzielał nas zatem od bieguna południowego tylko jeden stopień minut pięć, równający się 65 milom morskim.
W rozumnem pojęciu wspólnego dobra, cała załoga bez wyjątku w przykładnej gorliwości i zgodzie zabrała się do wskazanych czynności. Najpierw wszakże, zdaniem kapitana i Jem Westa, należało usunąć wszystko co obciążało Halbran. Tak więc cały ładunek z żywnością, nawet żagle, liny i kotwice, złożone zostały na lodowcu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Michalina Daniszewska.